Pielgrzym Kamanita/XXI. Skutki pospiechu

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karl Gjellerup
Tytuł Pielgrzym Kamanita
Podtytuł Romans starohinduski
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Poznańska
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Pilgrimen Kamanita
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.
SKUTKI POŚPIECHU.

Z pierwszym brzaskiem dnia obudził się mistrz dostojny i spostrzegł, że Kamanita zwija starannie matę, zawiesza przez plecy flaszę z wodą i ogląda się za swą laską pielgrzymią, której zrazu nie dostrzegł w kącie, gdyż upadła na ziemię. Czyniąc to wszystko, wyglądał na człowieka, któremu bardzo spieszno.
Mistrz usiadł i, pozdrowiwszy go uprzejmie, rzekł:
— Spieszysz się bardzo, bracie, jak widzę...
— Tak jest! — zawołał Kamanita z ożywieniem — Pomyśl tylko... trudno wprost uwierzyć w moje szczęście, a śmiech rozpiera mi piersi. Zbudziwszy się przed kilku minutami, uczułem suchość w gardle, po długiem mówieniu dnia wczorajszego. Udałem się do studni, znajdującej się pod tamaryndami na drugiej stronie drogi i zastałem dziewczynę czerpiącą wodę. Czegóż się od niej dowiedziałem... zgadnij? Oto powiedziała mi, że mistrz nie przebywa w Savatthi. A gdzież jest... jak sądzisz? Wczoraj przybył tutaj, do Rajagahy wraz z trzystu mnichami, uczniami swymi i znajduje się w lasku mangowym, za miastem. Ujrzę go tedy za godzinę, wcześniej nawet może, a sądziłem, że czeka mnie czterotygodniowa jeszcze wędrówka. Co mówię... nie za godzinę nawet!... Dziewczyna powiedziała mi, że, omijając ulice główne, można przez boczne uliczki i podwórza, posuwając się ku zachodowi, zdążyć za pół godziny do lasku. Nie mogę o tem myśleć spokojnie, ziemia mnie piecze w stopy... bywaj zdrów, bracie. Byłeś mi życzliwy, to też postaram się doprowadzić cię do mistrza, teraz jednak nie mogę zatrzymać się ni chwili!
Kamanita wybiegł z przedsionka i pędził drogą co sił w nogach. Dobiwszy do bramy miasta, spostrzegł, że jeszcze zamknięta i musiał zaczekać. Chwila ta wydała mu się wiecznością i wzmogła niesłychanie niecierpliwość jego.
Skorzystał z czekania, wypytując jakąś starą kobietę, która niosła do miasta kosz jarzyn i także czekała, o najkrótszą drogę. Wymieniła mu uliczki, powiedziała, że minie na prawo małą świątyńkę, na lewo studnię, potem zaś będzie szedł, mając ciągle na oczach wyniosłą wieżę, a w ten sposób nagrodzi czas stracony pod bramą miejską.
Gdy tylko otwarto, pospieszył w wskazanym kierunku. Biegł, nie zważając, że obalił na ziemię kilkoro dzieci, że potrącił kobietę, płuczącą naczynie, tak iż miska jedna zatoczyła się z brzękiem i pękła na dwoje, że wpadł na roznosiciela wody. Nie słyszał klątw, jakie za nim miotano, uszy jego były zamknięte, a umysł pochłonięty tą jedyną myślą, iż za chwilę ujrzy samego Budę.
— Cóż za szczęście nieopisane! — myślał. — Ileż pokoleń mija i ginie, nie ujrzawszy prawdziwego Budy na własne oczy? A nawet z pośród współczesnych mu, obdarzonych owem szczęściem, iż razem z mężem bożym kroczą po ziemi, jakże niewielu doń pospieszyć zdoła? Ja doznam owej łaski, szczęście owo stanie się mym udziałem... Bałem się nieraz, iż niebezpieczeństwa pielgrzymki, czy dzikie zwierzęta lub zbóje udaremnić mogą wszystko, teraz jednak mam pewność zupełną i nic mnie onego szczęścia już nie pozbawi.
Myśląc tak, wpadł w wąską uliczkę i, pędząc na oślep, nie spostrzegł, co się dzieje. Oto krowa, spłoszywszy się z niewiadomego powodu, biegła z drugiego końca uliczki naprzeciw, a ludzie chowali się przed rozjuszonem zwierzęciem do bram, lub stawali poza załomami murów. Kamanita nie widział niczego, nie słyszał też głosu stojącej w progu kobiety, która go ostrzegała przed niebezpieczeństwem, biegł przed się z oczyma utkwionemi w wyniosłą wieżę, będącą mu przewodniczką w drodze.
Ujrzał tuż przed sobą dopiero, gdy było zapóźno na ucieczkę, okryte pianą nozdrza, nabiegłe krwią oczy i ostre rogi krowy, które za chwilę utkwiły głęboko w jego ciele.
Krzyknął głośno i stoczył się pod mur, a krowa pobiegła dalej i znikła w uliczce sąsiedniej.
Zbiegli się zaraz ludzie, spiesząc z ratunkiem, bądź też pchnięci ciekawością, a kobieta, która ostrzegała pielgrzyma, przyniosła wody i przemyła ranę. Podarto płaszcz jego i zrobiono przewiązkę celem zatamowania potrochu krwi, która biła strumieniem z przebitego boku.
Kamanita nie stracił przytomności. Wiedział dobrze, że zbliża się śmierć. Ale ani to, ani ból dotkliwy nie gnębiło go tak, jak obawa, że nie ujrzy już Budy. Błagał drżącym głosem otaczających, by go zanieśli do mangowego lasku, do świętego męża, mówiąc:
— Drodzy bracia! Pielgrzymowałem tak długo... tak bliski byłem celu! Zmiłujcież się nade mną i zanieście mnie, nie tracąc chwili czasu. Nie zważajcie na me cierpienia, nie bójcie się, że mnie to dobije, nie umrę przedtem zanim legnę u stóp mistrza, a ległszy, oddam ducha szczęśliwy i pewny zmartwychwstania na życie wieczne.
Kilka osób pobiegło po drążki i materace, jakaś kobieta przyniosła napój orzeźwiający i wlała kilka łyżek do ust rannego. Mężczyźni spierali się o to, która droga najprędzej zawiedzie do miejsca zboru mnichów w mangowym lasku, a szło o to, by nie stracić chwili, ni nadłożyć jednego kroku. Wszyscy uświadamiali sobie, że pielgrzym zemrzeć może bardzo rychło.
— Oto nadchodzą ucznie mistrza doskonałego! — zawołał ktoś, wskazując w uliczkę. — Oni najlepsze nam dadzą wskazówki!
Ukazało się kilku uczniów zakonu Budy w żółtych płaszczach, z odkrytem prawem ramieniem i miseczką jałmużniczą w dłoni. Byli to przeważnie ludzie młodzi, na czele zaś ujrzano dwie postacie, wzbudzające szacunek. Był to starzec o surowych nieco, poważnych rysach, przenikliwem spojrzeniu i silnie rozwiniętej dolnej szczęce. Zwracał on przedewszystkiem uwagę. Obok niego kroczył mąż w średnich latach o tak łagodnym, serdecznym, słodkim wyrazie twarzy, że wydawał się przez to niemal młodzieńcem. Wprawny obserwator wywnioskowałby z jego żywych ruchów, swobodnego obejścia, oraz płomienistych spojrzeń, iż zalicza się niezawodnie do kasty wojowników, natomiast majestatyczny spokój starca znamionował pochodzenie bramińskie. Obaj byli jednak rośli i dorównywali sobie dostojnem, książęcem zachowaniem.
Zatrzymawszy się obok grupy ludzi otaczających rannego, mnisi dowiedzieli się zaraz od gadatliwych kumoszek o przypadku, oraz o tem, że mają rannego na przyniesionych właśnie noszach zanieść co prędzej do mangowego lasku do Budy, spełniając w ten sposób gorące jego pragnienie. Proszono również, by jeden z młodszych uczniów zechciał się wrócić i wskazać najbliższą drogę do miejsca, kędy w tej chwili mistrz przebywa.
— Mistrz nie znajduje się w lasku mangowym, — rzekł starzec o surowem obliczu — a sami nie znamy miejsca pobytu jego.
Na słowa te jęk rozpaczny wyrwał się z piersi Kamanity.
— Nie może być daleko! — zauważył mąż młodszy wiekiem. — Mistrz wysłał wczoraj przodem orszak uczniów i sam odbywał dalszą wędrówkę. Musiał się spóźnić i przenocować gdzieś na przedmieściu. Właśnie wyszliśmy na poszukiwanie.
— Szukajcież gorliwie i zanieście mnie doń! — błagał Kamanita.
— Choćbyśmy wiedzieli, gdzie jest mistrz — powiedział mąż surowy — nie należałoby nieść doń rannego. Wstrząśnienia pogorszą jego stan, a choćbyście go donieśli żywego, to jeno w stanie agonji, tak że duchem pojąćby nie zdołał słów boskiego męża. Lepiej niech spoczywa tu pod troskliwą opieką biegłego chirurga, bo wówczas będzie nadzieja, że przyjdzie do siebie i posłyszy zbawcze słowo nauki.
Kamanita wskazał niecierpliwym ruchem na nosze i, jęcząc, wyrzucać zaczął urywane słowa:
— Niema czasu... śmierć idzie... weźcie mnie... widzieć go... dotknąć... umrzeć szczęśliwie... weźcie mnie... prędko!
Starzec wzruszył ramionami i rzekł, zwracając się do młodych mnichów:
— Ten biedak uważa mistrza naszego za bożyszcze, którego dotknięcie rozgrzesza i zbawia.
— Ufa on bezgranicznie mistrzowi, drogi Sariputto, chociaż brak mu głębszego światła! — zauważył młodszy mąż, pochylając się nad rannym, by zbadać czyli mu sił starczy do drogi.
— Możebyśmy jednak spróbowali. Żal mi go bardzo, a nie można dlań uczynić nic więcej, niż spełnić to życzenie.
Pielgrzym podziękował mu gorącem spojrzeniem.
— Uczynimy co chcesz, Anando! — odparł Sariputta uprzejmie.
W tej chwili nadszedł od strony, którą przybył Kamanita, garncarz z plecnym koszem, pełnym swych wyrobów. Spostrzegłszy Kamanitę, którego kładziono właśnie na nosze, co mu sprawiło ból niewypowiedziany, zatrzymał się przelękły, a uczynił to tak nagle, że niesiony na głowie stos misek zachwiał się i kilka naczyń prysło na kamieniach.
— Na bogi! — zawołał — Cóż się stało? Wszakże to ów pielgrzym, który zaszczycił dom mój, nocując w nim wraz z drugim mnichem, odzianym w płaszcz, zupełnie podobny do waszych płaszczy, o czcigodni męże.
— Czy mnich ów był starcem wysokiego wzrostu? — spytał Sariputta.
— Tak jest, o czcigodny panie! — odparł garncarz — W dodatku wydajesz mi się podobnym do niego z twarzy.
Mnisi wiedzieli już teraz, że szukać nie potrzebują dłużej, gdyż mistrz znajduje się w domu garncarza, bowiem imię: Sariputta... znaczy: „ten który jest doń podobny.“
Zaliż to możliwe? — rzekł Ananda i spojrzał na rannego, który omdlał skutkiem cierpień wywołanych przez podnoszenie na nosze i nie zauważył nadejścia garncarza — Zaliż to możliwe, by ów biedak, nie wiedząc o tem zgoła, miał szczęście spędzenia nocy z tym, za którym tak gorąco tęskni?
— Tak się dzieje głupcom! — oświadczył Sariputta. — Ale chodźmyż, teraz bowiem możemy mu uczynić zadość.
— Czekajcie! — zawołał Ananda. — Zemdlał z bólu.
Osłupiały wzrok Kamanity świadczył, że nie zdaje sobie sprawy z tego, co się wokoło niego dzieje. Oczy przysłaniała mu chwilami ciemność. Gasnąca świadomość jego zdołała jednak pochwycić jeszcze blask porannego nieba, lśniącego pomiędzy murami i to mu widać przywiodło na pamięć widnokrąg nocny i przecinający w poprzek niebiosy pas drogi mlecznej, gdyż wargi jego poruszyły się i szepnął:
— Ganga...
— Zmysły go opuszczają... — rzekł Ananda.
Stojący bliżej inaczej zrozumieli posłyszane słowo.
— Chce, by go zanieść do świętej Gangi, w której nurtach spodziewa się zmyć grzechy swoje. Ale droga daleka i uczynić tego nie sposób.
— Zrazu chciał do mistrza, teraz znów do Gangi? — mruknął napoły pogardliwie Sariputta i spojrzał na Kamanitę z odrazą mędrca wobec głupca, który z jednego zabobonu popada beznadziejnie w drugi.
Nagle jednak rozbłysły oczy Kamanity, na twarzy jego zjawił się uśmiech niebiańskiej szczęśliwości. Wykonał ruch, jakby chciał usiąść, a Ananda wsparł go ramieniem.
— Niebiański Ganga... — szepnął głosem słabym, ale przepojonym radością i, unosząc rękę prawą, wskazał na pas nieba ponad swoją głową — Niebiański Ganga... — powtórzył — przysięgliśmy na jego fale... Vasitthi...
Zadrżał całem ciałem, krew rzuciła mu się ustami i skonał w objęciach Anandy.
W niespełna pół godziny potem, wstąpili Sariputta, Ananda i młodzi mnisi do przedsionka garncarza, pozdrowili z czcią wielką mistrza i usiedli obok niego.
Mistrz oddał im uprzejmie pozdrowienie i spytał:
— Drogi Sariputto, czy bracia odbyli pod twem przewodnictwem podróż daleką bez szwanku i przypadków? Czy wam nie zbrakło jadła, lub lekarstw dla chorych? Czy gmina trwa w pogodnej pracy i rozmyślaniach?
— Szczęśliwym się czuję, o mistrzu dostojny, mogąc powiedzieć, żeśmy nie doznali braków, a także że młodzi mnisi pełni zapału i wesela pracują, pragnąc jeno tego, by mogli obcować z tobą twarzą w twarz, o mężu boży. Szlachetni to młodzieńcy, których przywiodłem, znawcy nauki i naśladowcy twoi, to też pragnąłem przedstawić ci ich bez najmniejszej nawet straty czasu.
Na te słowa powstali trzej młodzieńcy i, składając dłonie, pokłonili się mistrzowi nabożnie, mówiąc:
— Bądź pozdrowiony o dostojny, o doskonały Budo?
— Bądźcież i wy pozdrowieni! — odparł mąż boży i gestem ręki wskazał im siedzenia.
— Czyliżeś, mistrzu, doszedł tu bez wielkiego znużenia i złych skutków dla zdrowia, po wczorajszej wędrówce. Czyliżeś jako tako spędził noc w tym przedsionku?
— Tak było, jakoś rzekł, bracie! — odparł mąż boży. — Gdy się ściemniło, zaszedłem tutaj zmęczony wprawdzie bardzo, ale nie odczuwając złych skutków dla zdrowia i spędziłem w tym przedsionku noc niezbyt źle w towarzystwie pewnego pielgrzyma.
— Pielgrzym ów — ozwał się Sariputta — został zraniony śmiertelnie przez krowę w ulicach Rajagahy i umarł...
— A nie wiedząc z kim spędził noc — dodał Ananda — pragnął gorąco, by go zaniesiono do stóp twych, mistrzu.
— Zaraz potem, coprawda — zauważył Sariputta — chciał, by go zaniesiono do Gangesu...
— Mylisz się, bracie!— poprawił Ananda — Mówił o niebiańskiej Gandze i z zachwytem w oczach wspomniał przysięgę, oraz imię żeńskie... zdaje mi się, że powiedział: Vasitthi, potem zaś zmarł.
— Skonał z imieniem kobiety na ustach, — zauważył pogardliwie Sariputta — tedy pewnie wcielił się gdzieś ponownie...
Na to ozwał się mistrz:
— Nierozsądnym był, o uczniowie moi, pielgrzym Kamanita, podobny był małemu dziecięciu. Pielgrzymowi onemu, który wędrował pod hasłem imienia mego i pragnął przyjąć naukę moją, wyłożyłem sam wszystko wiernie i szczegółowo. Lecz on zgorszył się ową nauką i nie chciał uwierzyć. Pragnienia jego serca skierowane były ku szczęśliwości wiekuistej i rozkoszom błogosławionych. To też wiedzcie, że pielgrzym Kamanita wcielił się w byt ponowny w Sukhavati, raju zachodnim, by tam zażywać przez tysiące tysięcy lat szczęśliwości, której pożądał tak gorąco.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karl Gjellerup i tłumacza: Franciszek Mirandola.