Pielgrzym Kamanita/XXXVIII. W państwie stutysięcznego Budy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pielgrzym Kamanita |
Podtytuł | Romans starohinduski |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Drukarnia Poznańska |
Miejsce wyd. | Lwów - Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Pilgrimen Kamanita |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kamanita i Vasitthi odrodzili się ponownie w państwie stutysięcznego Bramy, w postaci duchów podwójnej gwiazdy.
Świetlna materja astralna, z którą związana była istność duchowa Kamanity, otaczała równomiernie ciało niebieskie, ożywiane jego siłą i kierowane jego wolą. Wola ta sprawiała przedewszystkiem, że gwiazda wirowała dokoła swej osi i ruch ten był jej swoistem życiem, jej miłością własną.
— Kamanita — gwiazda przeglądała się w blasku gwiazdy — Vasitthi i odbijała ten blask. Wymieniając owo promieniowanie, krążyli dokoła wspólnego środka, gdzie się niby w ognisku przecinały ich promienie. Ten punkt był ich miłością, wirowanie dokoła niego ich życiem miłosnem, a wymiana odbić była ich rozkoszą miłosną.
Spoglądali jednocześnie na wsze strony, każde widziało jednocześnie, wszystko co się działo w wszystkich kierunkach nieskończonej przestrzeni. Wszędzie dostrzegali niezliczonych bogów gwiezdnych podobnych sobie, słali im oni spojrzenia promieni, a oni odwzajemniali te pozdrowienia. Spostrzegli, że niektórzy bogowie są im bliżsi i tworzą wraz z nimi grupę oddzielną. Obok tej grupy istniały grupy inne, tworzące razem układ gwiezdny. W dalach przepastnych błyszczały coraz to inne układy, tworząc złańcuchowanie układów, poza którem istniały coraz to nowe złańcuchowania, pierścienie łańcuchów i sfery pierścieni łańcuchowych.
Kamanita i Vasitthi kierowali harmonijnym lotem swej gwiazdy podwójnej pośród gwiazd pojedynczych i wielokrotnych swej własnej grupy, trzymając się w tym ściśle unormowanym tanie tak, by nie zbliżyć się nadto, ni nie oddalić od sąsiadów, przyczem ogólna sympatja podawała wszystkim kierunek i tempo ruchów. Wytwarzało to rodzaj zbiorowej woli, która kierowała całą grupą w locie pośród grup innych całego układu, zaś układ poruszał się znowu na tych samych zasadach pośród zrzeszeń swego typu.
Owo partycypowanie w niezmiernym tańcu przestrzennym ciał niebieskich, ten wzajemny, wspólny i nieskończenie wielokrotny ruch, było to ich życie zewnętrzne, społeczne, a jednocześnie, przenikająca wszechbyt i obejmująca wszystko miłość bliźniego.
To, co tutaj jest harmonją ruchów, przedstawia się bogom niższym, pod poziomem bogów gwiezdnych istniejącym bogom jako harmonja dźwięków. Duchy niebiańskie raju zachodniego, biorąc w tej harmonji udział, naśladują ją w akordach muzycznych, a poszczególne dźwięki dochodzą czasem aż do ziemi, ale tak cicho i niewyraźnie, że słyszą je jeno święci mężowie boży. Jasnowidze wspominają tajemniczo o tak zwanej harmonji sfer, zaś wielcy muzycy naśladują to, co pochwycić zdołali w chwili natchnienia i muzyka taka zachwyca ludzi. Stosunek, w jakim stoi byt realny do złudy onych bytowań coraz to nikłej szych, jest miarodajnym dla zrozumienia, czem jest zachwyt ludzi wobec rozkoszy bytu bogów gwiezdnych.
To właśnie, ta harmonja ruchu była treścią i rozkoszą ich życia.
Wszystkie owe ruchy, cały ten wir niewymierny układów gwiezdnych miał za punkt centralny królującego pośrodku wszechświata stutysięcznego Bramę, którego otaczały wszystkie gwiazdy, chłonąc w siebie niepojęty blask jego i odbijając go z powrotem, tak że były jakby zwierciadłami, w których się przeglądał. Nieogarnięta jego siła była wiekuiście żywem źródłem wszystkich ruchów, które się rozchodziły od jednej gwiazdy do drugiej, koncentrując się jednocześnie w punkcie centralnym, to jest w Bramie.
I to właśnie stanowiło przebóstwienie wszechświata, wspólnotę z duchem najwyższym, stan błogosławiony, modlitwę i szczęśliwość wiekuistą.
Wszechświat, mający punkt centralny i ognisko swe w Bramie, był, mimo że nieskończony, przez sam ten fakt ograniczony. Podobnie jak oczy ludzkie dostrzegły już w czas prastary na niebie, t. zw. zwierzyniec niebieski, czyli koło zodjakalne, tak i bogowie gwiezdni widzieli wokół siebie niezliczone koła złańcuchowane z sobą, tworzące sferyczną powierzchnię, obrazami zapełnioną. Najodleglejsze grupy stapiały się w błyszczące figury, opromieniając się wzajem, rozbłyskując na wsze strony i tworząc kształty, formy astralne wszystkich stworzeń, żyjących na ciałach niebieskich lub w przestrzeniach międzyplanetarnych. Były to niezniszczalne prawzory tego wszystkiego, co biorąc na się grubą powłokę materji, nieustannie powstaje i ginie w zmiennych ciągle kolejach stawania się.
Owo patrzenie na te prakształty stanowiło ich wiedzę i świadomość wszechświata.
Ponieważ byli wszechwidzący i, nie potrzebując przenosić spojrzeń z jednego na drugie, ogarniali jednocześnie jedność bożą i wielość stworzeń wszechświata, przeto poznanie Boga i świata było im jednem i tem samem. Gdy bowiem człowiek zwróci spojrzenie na jedność Boga, to traci z oczu wielokształt świata przemian i przeciwnie, patrząc na świat, zatraca świadomość jedności. Dlatego to wiedza jego jest ciągle urywkowa, łatana, chwiejna i pełna wątpliwości.
W owem państwie Bramy czas płynął cicho i niepostrzeżenie. Jak czysta, spokojna i niczem w ruchu niehamowana rzeka płynie tak, że tego nie dostrzegamy, tak samo nie dostrzegali, że czas mija, bowiem ruchu tego nie wytyczało żadne falowanie myśli, ni uczuć i nie stawało mu wbrew.
Owa niedostrzegalność czasu stanowiła ich wieczność.
Ale wieczność owa była złudą.
Wszystko tedy, co w sobie mieściła: wiedza, szczęśliwość, rozkosz istnienia, udział w żywocie wszechświata, miłość i ich własne życie, było zatopione w złudzie i nosiło jej znamiona.