Pierścień i róża/Rozdział pierwszy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pierścień i róża |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Zofia Rogoszówna |
Tytuł orygin. | The Rose and the Ring |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Oto raczył zasiąść do stołu Walorozo XXIV władca Paflagonji, w towarzystwie swej królewskiej małżonki i królewskiej jedynaczki Angeliki. Właśnie oddano mu list, zapowiadający rychłe odwiedziny królewicza Bulby, pierworodnego syna i następcy tronu króla Padelli 1-go, rządzącego miłościwie w państwie Krymtataryi. Spójrzcie, jakim zachwytem opromienione jest oblicze Jego Królewskiej Mości. Odczytywanie listu króla Padelli tak dalece pochłania jego uwagę, że nie widzi nawet szeregu dostojnych jaj na miękko i jaśnie oświeconych bułeczek, leżących przed nim na stole.
— Bulbo! — Przyjeżdża Bulbo! — wykrzyknęła radośnie księżniczka — najdroższy, najdzielniejszy, najcudowniejszy królewicz Bulbo! Mężny zdobywca państwa Rimbombamento, który w walnem starciu, własną ręką położył trupem dziesięć tysięcy olbrzymów!
— A tobie kto o tem opowiadał, moja duszko? — zapytał Jego Królewska Mość.
— Mój mały paluszek — odparła figlarnie Angelika.
— A o księciu Lulejce nie myślisz? — westchnęła królowa, zagryzając herbatę biszkopcikiem.
— Ach ten Lulejka! — zaśmiała się księżniczka i lekceważąco odrzuciła w tył głowę, zdobną w tysiące najmisterniej zakręconych papilotów.
— Chciałbym, żeby tego Lulejkę raz już dja... zaczął król, ale królowa przerwała mu szybko:
— Chciałbyś zapewne, żeby jak najprędzej wyzdrowiał. Otóż najdroższy, lepiej mu już znacznie. Napomknęła mi o tem Rózia, służebna Angeliki, kiedy mi dziś zrana przyniosła do łóżka herbatę.
— Wiecznie tylko pijecie tę herbatę! — żachnął się niecierpliwie monarcha.
— Lepiej pić herbatę, niż piwo i likiery — powiedziała dobitnie Jej Królewska Mość.
— No, no, kochanko, ja przecież także pijam czasem herbatę — wyrzekł pojednawczo władca Paflagonji, usiłując pokryć uśmiechem niemiłe wrażenie, jakie na nim zrobiły słowa królowej. — Angeliko — przeszedł szybko na inny temat — sądzę z kilkometrowych rachunków twojej krawcowej, że nie zbywa ci na pięknych toaletach, w których się godnie zaprezentujesz naszemu gościowi. Musicie obie z matką pomyśleć o urządzeniu jak najwspanialszego przyjęcia. Pewnie zechcecie urządzić kilka rautów i balów. Ja bo zawsze byłbym raczej za porządną królewską ucztą, ale każdy ma inne gusty. Prosiłbym cię też, duszko, — tu zwrócił się do królowej — żebyś raz już przestała nosić tę odwieczną suknię z niebieskiego aksamitu, w której od pięciu lat widuję cię na wszystkich audjencjach. Kup sobie także nowy naszyjnik, tylko nie drogi, ot tak, za jakieś sto, sto pięćdziesiąt tysięcy dukatów.
— A Lulejka, najdroższy?
— Lulejka? a niechże idzie do dja...
— Ależ mężu! królu! — krzyknęła Jej Królewska Mość — przecież to twój bratanek! Rodzony syn nieboszczyka króla!
— Więc niechże idzie do... krawca i zamówi sobie nowe ubranie. Każ Mrukiozie wpisać jego rachunek na koszt państwa. A niechże go Bóg skarze,... to jest chcę powiedzieć niech go Pan Bóg kocha tego lubego Lulejkę! Niech mu tam zresztą Mrukiozo dołoży parę dukatów na drobne wydatki. A jak pojedziesz po naszyjnik, wybierz sobie przy tej okazyi i parę bransolet, moja Jejmość Pani Walorozo!
Jej Królewska Mość, czyli Jejmość Pani Walorozo, jak ją żartobliwie nazwał monarcha, bo i królowie w zamkniętem kółku rodzinnem lubią czasem pożartować, uścisnęła swego małżonka i objąwszy w pół córkę (członkowie dostojnej tej rodziny kochali się nader czule), opuściła z nią salę jadalną, żeby wydać rozporządzenie na przyjęcie zagranicznego gościa.
Ledwie podwoje zamknęły się za królową, zgasł uśmiech, rozchylający wargi monarchy, zagasła duma, bijąca z królewskiego czoła. W czterech ścianach jadalnej sali król Walorozo pozostał sam — a gdy królowie są sami, zaraz czują dobrze, że nie różnią się niczem, a niczem, od zwykłych, najzwyklejszych śmiertelników.
Gdybym miał pióro słynnego poety Bombastiniego, pokusiłbym się może o uczczenie w rymowanej mowie zmarszczki, fałdującej dostojne czoło monarchy, opiewałbym jego błyszczące oczy, jego długi czerwony nos, jego szlafrok kwiecisty, zatabaczoną chustkę do nosa i wyszywane perełkami pantofle. Nie czując się jednak na siłach dorównania w opisach moich temu poecie, poprzestaję na krótkiem stwierdzeniu, że Walorozo pozostał sam.
Przez chwilę nasłuchiwał, czy kroki królowej ucichły, poczem schwycił jeden z kubków srebrnych ze stołu, wyrzucił zeń jajo, chyłkiem podsunął się do kredensu, wyjął zeń flaszkę gdańskiej wódki, nalał kubek po brzegi i wychylił go duszkiem. Powtórzywszy to kilka razy, zaśmiał się do siebie i szepnął z lubością: — „Ha! ha! teraz dopiero Walorozo jest prawdziwym mężem!” Pociągnął znowu tęgi łyk z kubka i mówił dalej: „Hej, hej, zanim dostałem się na tron królewski, nie znałem nawet smaku tego upajającego trunku. Poprostu wstręt czułem do gorzałki i woda źródlana była mi jedynym napojem. W tanecznych pląsach spływał potok z skał, a ja z rusznicą biegłem w leśny mrok, stopą strząsałem rosę z rdzawych mchów, szukając śladów jeleni i łań. Ah, jak prawdziwe są te wieszcze słowa:
Lecz skoro już ją skradłem bratankowi... skradłem? co mówię! gdzieżbym ukradł znowu, cofam to wstrętne nienawistne słowo! Nie, nie, nie skradłem, jeno na swą głowę włożyłem świetną królewską koronę. I odtąd jabłko tulę w jednej dłoni, a paflahońskie berło dzierżę drugą. Bo czyżby słaba, bezbronna dziecina, ledwie od piersi mamki odstawiona, karmiona cukrem i papką na mleku, rządowi państwa tego podołała? Jakoż dźwignęłaby berło, koronę, jabłko i ojców ciężki miecz stalowy, broniący srogim władcom Krymtataryi wstępu w granice państwa Paflagonii?
W ten sposób usiłował monarcha udowodnić (choć samo się przez się rozumie, że nierymowane wiersze niczego nigdy nie dowodzą) że najświętszym obowiązkiem jego jest: mocno w dłoni dzierżyć, co raz w nią zagarnął. I teraz wprawdzie nasuwała mu się natrętna myśl, że należałoby może zwrócić bratankowi bezprawnie zagrabione dziedzictwo, ale jego Królewska Mość w lot uspokoił sumienie nadzieją, jaką pokładał w projektowanem małżeństwie córki swej z następcą tronu Krymtataryi. Stanowczo dobro państwa wymagało pokojowego zakończenia krwawych wojen z niebezpiecznym sąsiadem. „Gdyby nawet nieboszczyk brat mój król Seriozo powstał z grobu, przyklasnąłby zapewne tak świetnemu związkowi i wydziedziczył tego niezdarnego Lulejkę” zamruczał pod nosem król. Zwykle wyobrażamy sobie, że najsłuszniejsze jest to, co najbardziej nam samym dogadza, więc też i król zaraz nabrał otuchy, przeczytał dzienniki, zjadł ze smakiem jaja na miękko i maślane bułeczki, a potem zadzwonił na swego ministra. Królowa zastanawiała się przez chwilę, czy nie należałoby odwiedzić chorego bratanka. Ale zaraz powiedziała sobie: „Najpierw obowiązek, potem przyjemność. Po południu wpadnę na momencik do tego biedaka, a teraz pojadę wybrać u złotnika naszyjnik i bransolety”. I tak też zrobiła.
Królewna Angelika, wróciwszy do swoich apartamentów, zadzwoniła na służebną Rózię, i kazała wydobyć z szaf i kufrów wszystkie najzbytkowniejsze stroje, poczem zaczęła je przymierzać. O królewiczu Lulejce zapomniała najzupełniej, tak jak ja zapomniałem, co jadłem na obiad we czwartek ubiegłego roku.