Pierwsza miłość (Turgieniew)/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Turgieniew
Tytuł Pierwsza miłość
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1891
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII.

Czas płynął. Zeneida stawała się coraz dziwniejszą, coraz mniéj zrozumiałą. Raz, wszedłszy do nich, zastałem ją siedzącą na krzesełku, z głową opartą o twardy kant stołu. Wyprostowała się szybko, twarz miała zalaną łzami.
— A, to pan! — rzekła z jakimś okrutnym uśmiechem. — Chodźno tu, do mnie.
Zbliżyłem się i przyklęknąłem u nóg jéj prawie bezwiednie, ona położyła mi rękę na głowie i, nagle uchwyciwszy mię za włosy, zaczęła kręcić je mocno.
— Boli — szepnąłem cicho.
— Boli? A mnie nie boli? nie boli? — powtarzała z dziwném okrucieństwem, nie przerywając téj szczególnéj zabawy.
— Ach! — zawołała nagle, spostrzegając, że wyrwała mi promień włosów. — Co ja zrobiłam!... Biedny ms. Waldemar!
Ostrożnie ułożyła na dłoni wydarte mi włosy, potém zwinęła je w kółko na palcu.
— Włożę je do medalionu i będę nosiła, — rzekła, a łzy zaświeciły jéj w oczach. — To pana może pocieszy choć trochę, a teraz odejdź.
W domu czekała mię bura i nowa nieprzyjemność. Trafiłem na jakąś scenę między rodzicami: matka, nie wiem za co, z goryczą robiła ojcu wymówki, a on po swojemu milczał grzecznie i chłodno; wkrótce wyjechał. Nie wiem, o co im poszło, i nic mię to nie obchodziło; pamiętam tylko, że po odjeździe ojca matka wezwała mię do siebie i z wielką niechęcią i niezadowoleniem wymawiać mi zaczęła częste odwiedziny u księżny, która podług niéj była „une femme capable de tout.“
Pocałowałem matkę w rękę, co czyniłem zwykle, gdy chciałem przerwać rozmowę, i uciekłem prawie do swego pokoju.
Łzy Zeneidy do reszty odebrały mi rozum: nie wiedziałem, co o tém myśléć, i sam gotów byłem płakać. W gruncie rzeczy byłem jeszcze dzieckiem, mimo skończonych lat 16-tu. Nie umiałem zdobyć się nawet na żadne już przypuszczenie, przestałem posądzać Malewskiego, choć Białouzorow coraz groźniéj patrzył na piękne hrabiątko i śledził je, jak wilk jagnię. Ja nic już nie myślałem, nie posądzałem nikogo, byłem jak zbłąkany w zupełnéj ciemności i przestałem szukać wyjścia. Czułem ból w sercu, pustkę w głowie, i uciekając przed dręczącym chaosem wrażeń codziennego życia, coraz częściéj szukałem samotności.
Polubiłem wówczas szczególniéj ruinę staréj oranżeryi. Tam téż przebywałem najczęściéj. Wdrapię się na mur wysoki i siedzę taki zgnębiony, nieszczęśliwy, smutny, że rozżalam się sam nad sobą... A jednak, jakże rozkosznym był i ten ból nawet, jak upajałem się własném cierpieniem!...
Raz siedzę tak na murze, patrzę, słucham dźwięku dzwonów, wtém — drgnąłem lekko, coś przebiegło po mnie, jak wietrzyk, jak tchnienie, jak przeczucie czyjéjś obecności... Spuściłem oczy. Na dole ścieżką szła szybko z parasolką w szaréj sukience Zeneida. Spostrzegła mię, przystanęła, odrzuciwszy okrągły słomiany kapelusz, i zwróciła na mnie wielkie, aksamitne oczy.
— Co pan tam robisz tak wysoko? — zapytała z dziwnym uśmiechem. — Ot, zawsze mię tak zapewniasz o swojéj miłości, skoczno tu do mnie na drogę, jeśli mię kochasz naprawdę.
Jeszcze nie skończyła, a już leciałem na dół, jak strącony niewidzialną siłą. Mur miał parę sążni wysokości. Uderzyłem o ziemię nogami, ale tak silnie, że nie mogłem się utrzymać; upadłem i na chwilę straciłem przytomność.
Gdy zacząłem przychodzić do siebie, nim jeszcze otworzyłem oczy, uczułem jéj obecność tuż przy mnie. Widziałem, że się pochyla nade mną, usłyszałem głos jéj zatrwożony, cichy, miękki, pieszczotliwy.
— Biedny, mój drogi chłopczyno, — mówiła, — jak mogłeś to zrobić, jak mogłeś mię posłuchać!... przecież ja cię kocham, kocham...
Czułem na twarzy jéj oddech, jéj ręce dotykały méj głowy, wtém — o Boże! co się ze mną stało, kiedy jéj miękkie, świeże usta zaczęły mię okrywać pocałunkami! czułem je na oczach, czole — dotknęły ust moich. Nagle domyśliła się widać po wyrazie twarzy, że odzyskałem przytomność, bo choć oczu nie otworzyłem, usunęła się szybko i rzekła głośno, choć łagodnie.
— No, wstawaj, ty zbytniku, waryacie! Dokąd będziesz leżał na piasku?
Podniosłem się i usiadłem.
— Podaj mi pan parasolkę, — widzisz, gdzie upadła! A nie patrz tak na mnie, co za niedorzeczność! Nie stłukłeś się? Pokrzywy musiały cię poparzyć? Mówię ci, nie patrz tak na mnie!...
Chciała mię nastraszyć wzrokiem i groźném potrząsaniem głowy, ale rzeczywiście nie wiedziałem, czego chciała.
— Nie rozumie? Czy nie słyszy? Nic nie odpowiada, — szepnęła, jakby do siebie.
— No, ruszaj pan do domu, ms. Waldemar, — zaczęła znowu energicznie, — musisz się oczyścić, a nie waż się iść za mną! pogniewałabym się, i już nigdy...
Nie domówiła zdania i odeszła; ja nie ruszałem się z miejsca. Chciałem się podnieść, lecz nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Ręce miałem poparzone, krzyż bolał, kręciło się w głowie, ale błogie uczucie, jakiego doznałem wówczas, nie powtórzyło się już nigdy w życiu. Czułem je w rozkosznym bólu, który przejmował moje członki, aż nakoniec, w uniesieniu szczęścia i radości, zacząłem krzyczéć głośno i podskakiwać w górę.
Byłem jeszcze prawdziwém dzieckiem!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Turgieniew i tłumacza: anonimowy.