Pierwsza miłość (Turgieniew)/Rozdział XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Turgieniew
Tytuł Pierwsza miłość
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1891
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XV.

Przez kilka dni następnych nie widziałem prawie Zeneidy. Mówiono nam, że chora; nie przeszkadzało to przecież zwykłym gościom stawiać się na tak zwane deżury, oprócz jednego Majdanowa, który zawsze wpadał w melancholią, gdy tylko brakło sposobności do zachwytów i uniesień. Czerwony, „jak rak,“ Białouzorow ponuro siadywał w kącie, zapięty na wszystkie guziki swego huzarskiego munduru; piękny Malewski uśmiechał się jakoś złowrogo, słodko i obłudnie razem. W ostatnich czasach stracił on łaski Zeneidy, a natomiast zaczął gorliwie nadskakiwać staréj księżnie, z którą jeździł nawet razem do generał-gubernatora. W rezultacie ta wyprawa nie przyniosła żadnéj korzyści i tylko naraziła hrabiego na niespodzianą nieprzyjemność: przypomniano mu mianowicie jakąś sprawę z oficerami i musiał się tłómaczyć młodością i niedoświadczeniem.
Łuszyn bywał dwa razy dziennie, ale wpadał na minutkę. Lękałem go się trochę od ostatniéj rozmowy, a jednocześnie miałem dla niego szczerą sympatyą. Raz poszliśmy razem na przechadzkę do Nieskucznego; doktor był dziwnie uprzejmy i przyjacielski, mówiliśmy o botanice, wskazywał mi nazwy różnych rzadkich roślin, i nagle — ni ztąd ni z owąd, uderzył się ręką w czoło i zawołał głośno:
— Oj, głupi, głupi! nazywałeś ją kokietką!... A jednak słodko być musi poświęcić się dla kogoś...
— Co pan przez to rozumiesz? — zapytałem.
Spojrzał, jakby teraz dopiero przypomniał sobie o méj obecności.
— Nie mówiłem do pana, — rzekł niechętnie.
Mnie Zeneida unikała wyraźnie; nie mogłem nie zauważyć, że obecność moja jest jéj przykrą. Pomimowolnie odwracała się w stronę przeciwną, pomimowolnie, — to było najgorszém, to mię bolało i zatruwało mi życie!
Ale nie było na to rady. Starałem się jéj nie narzucać, nie nasuwać na oczy i śledziłem tylko zdaleka, nie zbyt umiejętnie. Widziałem jednak, że dzieje się z nią coś dziwnego, coś niepojętego dla mnie: twarz jéj stała się inną i cała zmieniła się zupełnie. Raz szczególniéj uderzyła mię ta zmiana. Było to wieczorem. Siedziałem na nizkiéj ławeczce pod wielkim krzakiem bzu białego. Lubiłem to miejsce, z którego patrzéć mogłem na jéj okno. Wieczór był ciepły, słońce zaszło; w ciemnéj gęstwinie liści poruszała się ostrożnie jakaś drobna ptaszyna na małém gniazdeczku; kot szary, wyciągnąwszy szyję i skuliwszy nogi, cichaczem przekradał się pod drzewami; żuki i chrabąszcze z brzękiem wzlatywały w powietrze, jeszcze przejrzyste mimo zapadającego zmroku.
Siedziałem nieruchomy, nie spuszczając oczu z jéj okna i wyczekiwałem, czy się nie otworzy. Otworzyło się nakoniec i ujrzałem postać Zeneidy. Stała w białém ubraniu i sama tak biała, jak leciuchna sukienka, która spadała jéj z ramion. Twarz jéj, ręce i szyja nie miały żadnéj barwy, lecz nie były marmurowe: przypominały raczéj białe kwiaty. Stała nieruchoma, z zsuniętemi brwiami, i nieruchomym wzrokiem patrzyła przed siebie. Nie widziałem jeszcze takiego u niéj spojrzenia. Nagle złożyła ręce, mocno skrzyżowała palce, podniosła je, na zewnątrz odwracając dłonie, dotknęła do ust, do czoła, potém szybko odrzuciła w tył włosy, wstrząsnęła energicznie głową z góry na dół, coś błysnęło w jéj oczach, lecz w téjże chwili z trzaskiem zamknęła okienko i nie widziałem nic więcéj.
We trzy dni potém spotkałem ją w ogrodzie. Chciałem się usunąć z drogi, ale zatrzymała mię sama.
— Daj pan rękę, — rzekła mi z dawną dobrocią. — Dawnośmy już nie rozmawiali.
Spojrzałem na nię: uśmiechała się łagodnie i oczy świeciły znowu, lecz wydało mi się, że ją osłania mgła jakaś przejrzysta.
— Pani jeszcze niezdrowa? — spytałem nieśmiało.
— Nie, już minęło, — odparła, zrywając różę. — Trochę jestem osłabioną, ale i to przejdzie.
— I będziesz pani znowu, jaką byłaś dawniéj?
Przytuliła różę do twarzy i zdawało mi się, że odblask purpurowych listków pada na jéj blade policzki.
— Alboż się zmieniłam? — zapytała.
— O, tak, zmieniłaś się pani, — odparłem półgłosem.
— Byłam dla pana zimną, wiem, ale nie mogłam inaczéj... Nie trzeba zwracać na to uwagi... Niéma o czém mówić!
— Nie chcesz, żebym cię kochał! — zawołałem z rozpaczą, tracąc panowanie nad sobą.
— O, nie! kochaj mię, tylko nie tak, jak dotąd!
— Więc jakże?
— Bądźmy przyjaciółmi.
Uśmiechnęła się i dała mi powąchać różę.
— Jestem od pana starszą, — rzekła znowu po chwili, — mogłabym być twoją ciotką, a przynajmniéj starszą siostrą, a pan...
— A ja jestem dzieciakiem! — przerwałem z goryczą.
— Tak, dzieckiem, ale miłém, dobrém, rozumném i kochaném dzieckiem. Wiesz pan co? Od dziś mianuję cię swoim paziem. Pamiętaj, że paziowie muszą być nieodstępni, wierni i niezmordowani. A oto, na znak téj godności, daję ci tę różę, — dodała, wsuwając kwiatek w dziurkę mojéj kurtki. — Niech to świadczy o mojéj łasce i wielkiéj życzliwości.
— Inne dowody łaski dawałaś mi pani niegdyś, — szepnąłem pochmurnie.
Zeneida spojrzała na mnie z pod oka.
— Ach, co za pamięć! A zresztą mogę i teraz...
Pochyliła się ku mnie i lekko, z uśmiechem, pocałowała mię w czoło.
Zrozumiałem ten spokój i tylko spojrzałem na nię, lecz ona obojętnie zawróciła do domu.
— Chodź za mną, mój paziu, — rzekła.
Szedłem za nią, jak ogłuszony. „Czy to Zeneida?“ — pytałem sam siebie. To łagodne, rozsądne dziewczę, czyż jest tą, którą znałem?
I chód jéj wydał mi się innym: spokojniejszym i poważniejszym, i cała postać piękniejszą, wspanialszą...
O Boże! z jakąż siłą rosła miłość moja!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Turgieniew i tłumacza: anonimowy.