Pierwsza miłość (Turgieniew)/Rozdział XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pierwsza miłość |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1891 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz wstałem rano, w ogrodzie uciąłem sobie laskę i poszedłem za rogatki.
Pójdę, myślałem z rezygnacyą, może zapomnę o swojém zmartwieniu.
Dzień był prześliczny, słoneczny, a nie gorący; chłodny wietrzyk igrał wesoło po zielonéj trawie, szumiał zlekka w młodych gałązkach, jakby się bawiąc, poruszając wszystko, a nie zakłócając spokoju w naturze.
Długo błąkałem się po lesie i zielonych wzgórzach, poddając się chętnie zewnętrznym wrażeniom i znajdując w tém istotnie pewny wypoczynek. Nie przestałem być nieszczęśliwym, lecz wyszedłem z domu zgnębiony i upadły na duchu; a tutaj — młodość, pogoda, świeże powietrze, ruch, przyjemny wypoczynek na miękkiéj, wysokiéj trawie, gdzie leżałem długo, wpatrując się w błękit przez zieloną gęstwinę drżących liści; wszystko to ukołysało mię dziwnie, rozmarzyło, rozpieściło, i powróciłem do rozkosznych wspomnień jéj słów, głęboko przechowanych w sercu, jéj słodkich pocałunków, spojrzeń... Z radością powtarzałem sobie, że i ona musi oddać mi sprawiedliwość, ocenić moję stanowczość, moje bohaterstwo... Inni dla niéj lepsi, niech sobie! Wie ona, że tylko w słowach, a ja w czynie, w czynie. I czego jeszcze mógłbym dla niéj dokazać!
Zbudzona wyobraźnia poniosła mię znów daleko. Zacząłem tworzyć obrazy, obmyślać niebezpieczeństwa, wyrywałem ją z rąk wrogów, cały krwią oblany, uprowadzałem z więzienia i u nóg jéj umierałem. Przypomniał mi się obraz, wiszący w naszym salonie; Matylda porwana przez Malek—Adela, i zaraz zajął mię dzięcioł, stukający w pień brzozy i oglądający się ostrożnie, z widocznym niepokojem to na prawo, to na lewo, jak muzykant z po za basetli.
Potém zacząłem śpiewać „Nie białe śniegi“ i znany wówczas romans „Czekam na ciebie, gdy zefir swawolny,“ następnie deklamowałem przemowę Jermaka do gwiazd z tragedyi Chomiakowa, a wreszcie sam próbowałem stworzyć coś tkliwego, i nawet ułożyłem wiersz, którym miała się kończyć każda strofka poematu:
O Zeneido, Zeneido!
Ale na tém się skończyło.
Tymczasem nadszedł czas obiadu i trzeba było powracać.
Zwolna spuściłem się ze wzgórza w dolinę i zacząłem iść ścieżką piaszczystą, która prowadziła do miasta. Głuchy tętent koni rozległ się po za mną. Obejrzałem się i zdjąłem czapkę mimowolnie, spostrzegłszy ojca i Zeneidę, jadących obok siebie. Ojciec coś do niéj mówił, pochyliwszy się naprzód, wsparty ręką o szyję konia. Uśmiechał się. Ona słuchała w milczeniu, z wyrazem twarzy surowym, spuszczonemi oczyma i zaciętemi usty.
W pierwszéj chwili widziałem ich tylko we dwoje, jadących stępa, ale zaraz na skręcie ukazał się za nimi Białouzorow w swoim huzarskim mundurze, na spienionym wronym koniu. Dzielny rumak potrząsał głową, wspinał się, wierzgał i wykręcał, a jeździec trzymał go krótko, lecz bódł ostrogami.
Usunąłem się na bok.
Ojciec mię spostrzegł, wyprostował się spokojnie, ściągnął lejce. Zeneida spojrzała na niego i oboje popędzili naprzód. Białouzorow pędził także, głośno brzęcząc szablą.
Czerwony, jak rak, — pomyślałem, kiedy przebiegał koło mnie, — ale ona!.. Dlaczego taka blada?... Jeździła konno całe rano — i taka blada!...
Przyśpieszyłem kroku i zdążyłem na obiad. Ojciec już przebrany, odświeżony, siedział koło matki i czytał jéj dźwięcznym i spokojnym głosem feljeton z „Journal des Débats,“ lecz matka słuchała z roztargnieniem, i spostrzegłszy mię, zaraz spytała, gdzie się włóczyłem dzień cały, dodając, że nie lubi, kiedy chodzę Bóg wie z kim, Bóg wie gdzie i Bóg wie po co.
Chciałem odpowiedziéć, że spacerowałem sam jeden, ale spojrzałem na ojca i zamilkłem, nie wiem dlaczego.