Piotr i Jan (Maupassant, 1920)/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Piotr i Jan |
Wydawca | Księgarnia Ludowa |
Data wyd. | 1920 |
Miejsce wyd. | Chicago |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Pierre et Jean |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wracając z wycieczki, wszyscy mężczyźni z wyjątkiem Jana, spali w powozie, Beausire i Roland co parę minut potrącali się wzajem ramionami, a wtedy prostując się na chwilkę, i roztwierając oczy, mruczeli: — śliczna pogoda! i znów; zapadali w sen.
Zanim dojechali do Hawru, byli tak rozespani, że z trudem zdołano ich zbudzić, a Beausire odmówił nawet zaproszeniu Jana na herbatę w nowym mieszkaniu, i musieli go odwieźć przed jego próg.
Młody adwokat po raz pierwszy miał spędzić noc we własnym mieszkaniu; i nagle opanowała go radość niemal dziecinna, że jeszcze dziś będzie mógł pokazać narzeczonej pomieszkanie, które niebawem stanie się jej własnem.
Służącej nie było w domu, gdyż Rolandowa miała sama przyrządzić herbatę, nie pozwalając czuwać służącym z obawy, by nie wznieciły pożaru.
Z wyjątkiem niej, Jana i robotników, nikt jeszcze nie był w tem mieszkaniu, — chodziło bowiem o wywołanie tym większego efektu kompletnem urządzeniem.
W przedpokoju Jan poprosił, by zaczekali. Sam wbiegł naprzód zapalić świece i lampy, zostawiwszy w ciemności panią Rosemilly, ojca i brata, poczem zawołał: — Proszę wejść! i na oścież roztworzył dwuskrzydlane drzwi.
Szklana galerja, oświetlona kryształowym pająkiem i kolorowymi lampionami, rozwieszonymi wśród palm i innych roślin egzotycznych, robiła w pierwszej chwili wrażenie dekoracji teatralnej. Na sekundę zapanowało zdumienie. Roland, osłupiały tym przepychem, mruczał:
— Do kaduka! mając ochotę klaskać w dłonie, jak na czarodziejskim widowisku.
Następnie przeszli do saloniku, obitego starym materjałem, podobnym do obicia mebli. Drugi salon, mający służyć za kancelarję, bardzo prosty, cały utrzymany w tonie jasno-łososiowym, robił wrażenie imponujące.
Jan usiadł w fotelu przed biurkiem, założonym grubymi foliałami i głosem poważnym, trochę sztucznym, począł:
— Tak, pani, tekst prawa, zgodny z przyzwoleniem, o którem pani wspomniałem, daje mi pewność, absolutną, że w ciągu trzech miesięcy sprawa przez nas omówiona, szczęśliwie zostanie rozwiązaną.
Patrzył na panią Rosemilly, która zaczęła się uśmiechać, spojrzawszy na Rolandową, a ta ujęła ją za rękę i uścisnęła.
Jan rozpromieniony podskoczył do góry, ja studencik i krzyknął:
— Jak doskonale się tu rozlega głos! Byłoby dobrze wygłaszać mowy adwokackie w tym salonie.
I zaczął deklamować:
— Gdyby tylko uczucie humanitarne, to uczucie wrodzone, a budzące się w nas na widok wszelkiego cierpienia, miało decydować o wyroku uwalniającym, to oczywiście odwołalibyśmy się, panowie przysięgli do waszego współczucia, do waszych uczuć ojcowskich i człowieczych; w danym wypadku jednak mamy za sobą prawo i jedynie kwestja prawna, którą oto rozwiniemy...
Piotr oglądał to mieszkanie, które mogło należeć do niego, irytując się błazeństwami brata, wydającego mu się istotnie głupim i płaskim.
Rolandowa otworzyła drzwi na prawo.
A tu sypialnia rzekł:
— W urządzenie tego pokoju włożyła całą swą miłość macierzyńską. Obicie z kretonu z Rouen imitowało doskonale stare płótno normandzkie.
Rysunek w stylu Ludwika XV. — pasterka w medaljonie, zamkniętym połączonymi dzióbkami pary gołąbków nadawał ścianom, draperjom, łóżku, głębokim fotelom, charakter zarazem rycerski i wiejski, w ogólności bardzo miły.
— Och! jakie to piękne — rzekła pani Rosemilly, poważniejąc nagle za wejściem do tego pokoju.
Podoba się pani? — spytał Jan.
— Ogromnie.
— Nawet pani nie wie, jak bardzo mnie to cieszy.
Przez sekundę patrzyli sobie w oczy z wyrazem czułości i zaufania.
Była jednak trochę zmieszana, lekko skrępowana w tym pokoju, mającym jej wkrótce służyć za łożnicę małżeńską. Wchodząc, zauważyła odrazu łoże bardzo szerokie, prawdziwe łoże małżeńskie, wybrane przez Rolandową, która widocznie przewidywała i życzyła sobie rychłego ożenku syna a ta przezorność matki była jej przyjemną, zdawała się mówić, że oczekują ją w rodzinie.
Gdy znów powrócili do salonu, Jan nagle roztworzył drzwi po lewej i oczom ich odsłoniła się duża jadalnia, krągła, o trzech oknach, oświetlona latarkami japońskiemi. Matka i syn zużytkowali tu całą fantazję, do jakiej tylko byli zdolni. Pokój ten o meblach bambusowych, pełen figurek z porcelany zwykłej i chińskiej, jedwabnych draperji w złote rzuty, o portjerach ze szklanych pereł, czyniących wrażenie kropel wody, o masie wachlarzy, przytwierdzonych do ścian, dla podtrzymywania dekoracji, pełen ekranów, szabel, masek, żórawi zrobionych z prawdziwych piór, całego mnóstwa drobiazgów z porcelany, drzewa, papieru, kości słoniowej, perłowej masy i bronzu, czynił wrażenie czegoś pretensjonalnego a sztucznego, wywołanego przez niezręczne ręce i oczy niewprawne w dziedzinie, wymagającej wiele taktu, gustu i artystycznego poczucia. A jednak tym właśnie pokojem najbardziej się zachwycano. Jeden tylko Piotr pozostał chłodnym, z pewnym odcieniem ironji, którą Jan czuł się już dotkniętym.
Na stole piętrzyły się piramidy owoców i słodyczy. Nikt jednak nie miał apetytu, więc tylko wysysano owoce i raczej kruszono, niż spożywano ciastka. Po upływie godziny pani Rosemilly wyraziła chęć powrotu do siebie.
Zadecydowano, że odprowadzi ją Roland, matka zaś w nieobecności służącej przysposobi jeszcze Janowi wszystko potrzebne na noc.
— Czy mam wrócić po ciebie? — spytał Roland.
Zawahała się na chwilę, poczem rzekła:
— Nie, mój stary, połóż się już. Ja wrócę z Piotrem.
Po ich wyjściu, zgasiła zaraz świece, zamknęła w kredensie ciasta, owoce, likiery, a klucz oddała Janowi; następnie weszła do sypialni, przygotowała łóżko, zajrzała czy w karafce jest woda i czy okno jest dobrze zamknięte.
Piotr i Jan zostali w saloniku, jeden urażony jeszcze krytyką, dotyczącą jego gustu, drugi coraz to rozdrażniony obecnością brata w tem mieszkaniu.
Siedzieli obaj, paląc w milczeniu. Nagle Piotr się zerwał i wykrzyknął:
— Do kaduka! Wdowa była dziś wieczór mocno speszona; wycieczki jej jakoś nie służą.
Jana porwał nagle gniew wściekły, bezprzytomny, jaki czasem ogarnia ludzi dobrodusznych, ugodzonych w samo serce.
Nie mogąc ze wzburzenia wydobyć głosu, wyjąkał:
— Od tej chwili zakazuję ci nazywać panią Rosemilly wdową.
Piotr zwrócił się doń wyniośle:
— Masz, widzę, ochotę wydawania mi rozkazów. Czyś przypadkiem nie oszalał?
Jan również zerwał się z miejsca.
— Nie, nie oszalałem, tylko dość już mam twego postępowania ze mną...
Piotr zadrwił:
— Z tobą? Alboż ty jesteś częścią pani Rosemilly?
— Otóż dowiedz się, że pani Rosemilly będzie moją żoną.
Tamten się rozśmiał:
— Ach, ach! coraz lepiej. Teraz rozumiem, dlaczego mi zabraniasz nazywać ją „wdową“. W dziwny jednak sposób zawiadamiasz mnie o swem małżeństwie.
— Zakazuję ci drwić... słyszysz... ja ci zakazuję.
Podszedł do niego, blady, z zaciśniętemi ustami, rozwścieczony ironją, z jaką tamtem odnosił się do kobiety, którą on kochał i wybrał za żonę.
Lecz Piotr również wpadł we wściekłość. Cały ten gniew bezsilny, wzbierający w nim od dłuższego czasu, uraza dławiona, bunt tłumiony, rozpacz milcząca wszystko to uderzało mu teraz do głowy, oszałamiając do bezprzytomności.
— Ty śmiesz?... Ty śmiesz?.. A ja ci rozkazuję milczeć, słyszysz, ja ci rozkazuję.
Jan zdumiony tą gwałtownością, zamilkł na parę sekund, szukając w tym zamęcie rozumu, w jaki nas wprawia gniew, jakiegoś pomysłu, słowa, frazesu, mogącego brata zranić najdotkliwiej.
Więc siląc się na spokój, by dobrze uderzyć, cedząc słowa, by je mocniej zaakcentować, odparł:
— Wiem, że od dawna mi już zazdrościsz i od owego czasu zacząłeś panią Rosemilly nazywać wdową, wiedząc, że mi tem robisz przykrość.
Piotr wybuchnął tym właściwym mu śmiechem urywanym, wzgardliwym:
— Ach! ach! Boże wielki! Ja zazdroszczę tobie?!... ja?... tobie?... I czegoż?... Wielki Boże. i czegóż?... Twej urody, czy twego rozumu?...
Jan jednak czuł, że dotknął rany bolesnej i odparł:
— Tak, zazdrościsz mi, i to od dzieciństwa a wściekłość cię ogarnęła, gdy spostrzegłeś, że kobieta ta mnie daje pierwszeństwo, a na ciebie nie zwraca uwagi.
Doprowadzony do furji tym przypuszczeniem, Piotr jąkał:
— Ja... ja... tobie zazdroszczę? tej kapuścianej głowy, tej indyczki, tej gęsi opasłej?
Jan widząc, że cios jego był trafny, mówił dalej:
— A owego dnia na „Perle“, kiedy próbowałeś silniej wiosłować odemnie? A wszystko, co mówisz w jej obecności, by się popisywać? Bo pękasz ze zazdrości! A gdy na mnie spadł ten majątek, wściekłeś się już całkowicie i zacząłeś mi okazywać wzgardę i dokuczać na wszystkie sposoby, nietylko mnie, lecz wszystkim, bo dławi cię ta pigułka, dniem i nocą, i nie możesz jej strawić.
Piotr zacisnął pięście, w szale wściekłości, powstrzymując chęć nieposkromioną rzucenia się na brata i chwycenia go za gardło:
— Ach! milcz przynajmniej o tym majątku.
Jan krzyknął:
— Bo zazdrość wyłazi z ciebie wszystkiemi porami skóry. Wybucha każdym słowem, z jakim zwracasz się do ojca, do matki lub do mnie. Udajesz dla mnie wzgardę, pod którą kryje się zazdrość! Szukasz sprzeczki ze wszystkimi, bo zazdrość cię gnębi. A teraz w dodatku, gdy stałem się bogaty, nie umiesz już za sobą panować jadem bryzgasz w około, zadręczasz matkę, jakby to było jej winą!...
Piotr cofnął się aż do kominka, z ustami na wpół otwartemi, mrużąc oczy, porwany furją szaloną, pod wpływem której ludzie dopuszczają się zbrodni.
Głosem cichszym, dysząc ciężko, powtarzał:
— Zmilknij, zmilknij nareszcie!
— Nie. Oddawna już chciałem ci powiedzieć, co o tem wszystkiem myślę; ty sam wywołałeś teraz sposobność tym gorzej dla ciebie. Kocham kobietę! Ty wiesz o tem i drwisz z niej w mej obecności, posuwasz się do ostateczności. Tem gorzej dla ciebie. Ale ja ci wyrwę to żądło jadowite! Zmuszę cię, byś mnie szanował.
— Ciebie szanować, ciebie?
— Tak, mnie! Ciebie... ciebie... co nas wszystkich okryłeś hańbą, przez swoją chciwość.
— Co powiedziałeś? Powtórz... powtórz!...
— Powiadam, że nie przyjmuje się majątku od człowieka, jeśli się uchodzi za syna kogo innego.
Jan znieruchomiał, ogłuszony insynuacją, którą raczej przeczuwał niż zrozumiał.
— Co? Powiadasz... powtórz jeszcze.
— Powiadam, o czem wszyscy szepczą, ustawicznie krąży między ludźmi, że jesteś synem człowieka, który ci zapisał majątek. Otóż! Człowiek honorowy nie przyjmuje pieniędzy zniesławiających jego matkę.
— Piotrze... Piotrze... Piotrze... czy ty wiesz co mówisz?... Ty... to ty... ty wypowiadasz takie oszczerstwo?
— Tak... tak... ja. Więc nie widzisz, że od miesiąca zdycham z bólu, że noce spędzam bezsenne a we dnie ukrywam się jak zwierz, że nie wiem już co mówię, co robię, co się ze mną dzieje z rozpaczy bo szaleję z bólu i wstydu, bo pierwszy się domyślać zacząłem, a teraz już wiem napewno.
— Piotrze... cicho.... Matka jest w drugim pokoju! Pomyśl, że mogłaby usłyszeć... może słyszy...
Ale on już musiał dać upust swemu sercu i wypowiedział wszystkie swe podejrzenia i rozumowania, walki, zanim doszedł do pewności niezbitej, wreszcie historję miniaturki która poraz drugi zniknęła ze salonu.
Mówił zdaniami krótkiemi, urywanemi prawie bez łączności niby człowiek mówiący w gorączce.
Zdawał się nie pamiętać w tej chwili o obecności Jana i matki w pokoju przyległym.
Mówił, jak gdyby go nikt nie słuchał, bo musiał mówić, bo za wiele już cierpiał, za długo ukrywał i ściskał swą ranę. Aż nabrzmiała, jak guz potworny, który oto pękł, obryzgując wszystkich wokoło. Zaczął chodzić, jak to było w jego zwyczaju, a utkwiwszy oczy przed siebie, gestykulując, w szale rozpaczy, z łkaniem tłumionym w gardle, z wybuchami nienawiści do siebie samego, mówił i mówił, jak gdyby spowiadał się z nieszczęścia swego i swojej rodziny, jak gdyby wyrzucał swą nędzę w atmosferę głuchą i niewidzialną, w której ulatniały się jego słowa.
Jan przerażony i niemal przekonany siłą niezłomną brata, oparł się o drzwi, za którymi domyślał się, matka słyszała całą ich rozmowę.
Nie mogła wyjść, gdyż musiałaby była przejść przez salon. Nie wyszła ze sypialni — widocznie nie śmiała.
Nagle Piotr, tupnąwszy nogą, krzyknął:
— Jestem świnią, że to powiedziałem!
I bez kapelusza wybiegł na schody.
Trzask bramy, zamykającej się z łoskotem, rozbudził Jana z odrętwienia, w jakie był zapadł. W ciągu parę sekund zaledwie, które mu się wydawały nieskończenie długimi godzinami, dusza jego zastygła w beznadziejnym ogłupieniu. Czuł, że natychmiast powinien myśleć i działać, a on tymczasem czeka nie chcąc rozumieć, ni wiedzieć, ni pamiętać, zdjęty trwogą, słabością, tchórzostwem. Należał do ludzi, odkładających wszystko do jutra i w chwili, gdy należało powziąść decyzję bezzwłoczną on instynktownie starał się uzyskać parę bodaj chwil odwłoki.
Lecz cisza głęboka jaka zapanowała teraz po krzyku Piotra, cisza nagła ścian i sprzętów, w oświetleniu jasnem sześciu świec i dwóch lamp, zdjęła go nagle takim lękiem, że sam też zapragnął uciec.
Wówczas się otrząsnął, skupił myśl i serce, próbując myśleć.
Nigdy nie natchnął się jeszcze na żadną trudność. Należał do tych ludzi, których życie płynie jak woda spokojna. W szkole uczył się systematycznie, by go nie karano a studja prawnicze ukończył również w czasie należytym gdyż całe jego życie było regularne. Wszystko na świecie wydawało mu się całkiem naturalnem, nie pobudzając go do specjalnego zastanowienia. Lubił porządek, rozsądek, spokój, gdyż zgadzało się to z jego temperamentem i duszą, wolną od wszelkich załamań. To też wobec pierwszej tej katastrofy był jakby wolny człowiek, co wpadł do głębokiej wody, nie mając wyobrażenia o pływaniu.
Początkowo próbował wątpić. Może brat kłamał, powodowany nienawiścią lub zazdrością?
A jednak, czy mógłby być tak podłym, by o matce mówić podobne rzeczy, gdyby sam nie był szarpany rozpaczą? Przytym w uchu jego, w oku, w nerwach, w całym jego ciele utkwiły pewne słowa, pewne krzyki bólu gesty i akcenty Piotra tak nieprzeparcie bolesne że tylko pewność niezłomna mogła je była wywołać.
Zbyt był zmiażdżony by wykonać ruch jakiś, lub zebrać się na akt woli. Cierpienie jego stawało się niemożliwem do zniesienia, przytem czuł, że tam za drzwiami jest jego matka, która wszystko słyszała i czeka.
Co ona robi? Żaden ruch, żaden szelest najlżejszy, ni oddech, ni westchnienie nie zdradza obecności istoty ludzkiej za deską drzwi. Czyżby uciekła? Ale którędy? Jeśli uciekła... to chyba tylko wyskakując oknem na bruk!
Przebiegł go dreszcz strachu tak nagły i wstrząsający, że wyważył raczej, niż otworzył drzwi i wpadł do pokoju sąsiedniego.
Wydawał się pusty. Jedna tylko świeca, ustawiona na komodzie, oświetlała jego wnętrze.
Jan rzucił się ku oknu, które jednak było szczelnie zamknięte. Odwrócił się i trwożnym spojrzeniem przebijając mroczne kąty, dostrzegł, że zasłona nad łóżkiem jest odsunięta. Podbiegł tedy odchylił ją całkowicie. Na łóżku leżała matka, z twarzą wtłoczoną w poduszkę, którą oburącz ściskała nad głową, by nic nie słyszeć.
W pierwszej chwili sądził, że uduszona. Następnie chwyciwszy ją za ramiona, odwrócił na drugą stronę; nie puszczała jednak poduszki, zasłaniającej jej twarz, i gryzła ją, by nie krzyczeć.
Dotknięcie tego ciała zmartwiałego i kurczowo zaciśniętych rąk, dało mu poznać ogrom katuszy niewypowiedzianej. Energja i siła, z jaką palcami i zębami wpijała sobie usta, oczy i uszy, by jej nie widział i nie mówił do niej, pozwoliły mu odgadnąć, do jakiego stopnia dojść może cierpienie. I serce jego, proste jego serce, rozdzierało się litością bezbrzeżną. Nie był sędzią, ani nawet sędzią łagodnym, lecz człowiekiem pełnym słabości i synem pełnym czułego przywiązania. Nie pamiętał już nic, co tamten mu powiedział, nie rozumował, nie dyskutował, tylko obiema rękami dotykał martwego ciała matki, a nie mogąc od twarzy jej oderwać poduszki, całował jej suknię, powtarzając:
— Mamo, mamo, moja biedna mamo, spójrz na mnie!
Robiłaby wrażenie umarłej, gdyby całego jej ciała nie przebiegały drżenia ustawiczne, prawie niedostrzegalne, jakby za zbyt silnem pociągnięciem sznura. A on powtarzał:
— Mamo, mamo, posłuchaj mnie; To nieprawda. Ja dobrze wiem, że to nieprawda.
Spazm, dławienie chwyciły ją za gardło, poczem łkanie straszliwe wybiegło z jej piersi. I wówczas nerwy jej się rozluźniły, muszkuły napięte zwiotczały, z rozwartych palców wysunęła się poduszka. Odsłonił jej twarz.
Była całkiem blada, zbielała, a z pod jej zamkniętych powiek wypływały krople łez. Objął ją za szyję i zaczął całować w oczy długimi, rozpaczliwymi pocałunkami, które zlewały się z jej łzami, wciąż jeszcze powtarzając:
— Mamo, droga, kochana, ja dobrze wiem, że to nieprawda. Nie płacz. Ja wiem przecież, że to nieprawda!
Podniosła się, usiadła, spojrzała nań, i z wysiłkiem odwagi, jakiej potrzeba niekiedy do spełnienia samobójstwa, rzekła:
— Moje dziecko, to prawda.
I zastygli tak bez słów, jedno naprzeciw drugiego. Przez kilka chwil jeszcze dyszała, wyciągając szyję i odrzucając w tył głowę, by chwycić powietrze, poczem znów zebrała siły i powtórzyła:
— Tak, moje dziecko, to prawda. Poco kłamać? To prawda. Nie uwierzyłbyś mi, gdybym kłamała.
Wyglądała, jak obłąkana. Zdjęty strachem, padł na kolana obok łóżka, szepcząc:
— Mamo, nie mów, nie mów.
Podniosła się, z przerażającym postanowieniem i energją.
— Nie mam ci już nic do powiedzenia, moje dziecko. Bądź zdrów.
I skierowała się ku drzwiom.
Chwycił ją w ramiona z krzykiem:
— Co ty robisz, mamo? Dokąd chcesz iść?
— Nie wiem... alboż ja wiem... nie mam już nic do czynienia... bo jestem całkiem sama.
Wysunęła się z jego objęć, by odejść. Powstrzymał ją, nie znajdując żadnego innego słowa, jak tylko:
— Mamo... mamo... mamo...
A ona starając się uwolnić z jego ramion, mówiła:
— Nie, nie, ja już nie jestem twoją matką, nie jestem już niczem dla ciebie, dla nikogo, niczem, niczem! Nie masz już ani ojca, ani matki, moje biedne dziecko... Żegnaj.
Zrozumiał nagle, że jeśli jej pozwoli odejść, nie zobaczy jej już nigdy, i porwawszy ją w ramiona, zaniósł na fotel, zmusił, by usiadła, poczem uklęknął, z ramion swych tworząc łańcuch.
— Nie odejdziesz stąd, mamo; ja cię kocham i zatrzymuję u siebie. Zatrzymuję cię na zawsze, należysz do mnie.
— Nie, mój biedny chłopcze, to niemożliwe. Dziś płaczesz, a jutro wypędziłbyś mnie z domu. Nie potrafiłbyś mi wybaczyć.
Odpowiedział z takim porywem szczerej miłości:
— Och! ja? ja? Jakże ty mnie nie znasz! że z piersi jej wydarł się okrzyk i oburącz ująwszy go za głowę, gwałtownie przytuliła go do siebie i długimi pocałunkami okrywając mu twarz.
Po chwili znieruchomiała i z twarzą przy twarzy syna, czując poprzez zarost ciepło jego ciała, szepnęła mu cichutko w same ucho:
— Nie, mój Janku. Nie wybaczyłbyś mi jutro. Teraz wydaje ci się inaczej, lecz się mylisz. Wybaczyłeś mi dziś, a wybaczenie to ocaliło mi życie nie trzeba jednak, byś mnie odtąd widywał.
Sciskając ją coraz silniej, powtarzał:
— Mamo, nie mów tak!
— A jednak tak, mój mały, trzeba, bym stąd odeszła. Nie wiem, dokąd, ani jak się do tego zabiorę, ani co powiem, ale potrzeba. Nie śmiałabym patrzeć na ciebie, ni cię uściskać, czy rozumiesz?
Wtedy on, z kolei, zaczął jej szeptać do ucha:
— Nie, mateczko, ty zostaniesz, bo ja tego chcę, bo cię potrzebuję. I musisz mi przysiądz, że mnie usłuchasz, i to zaraz.
— Nie, moje dziecko, to być nie może. Znaczyłoby to skazać nas wszystkich na męki piekielne. Ja wiem, co to znaczy, ja, która męki te znoszę od miesiąca. W tej chwili jesteś rozczulony, lecz gdy to minie, będziesz na mnie patrzył, jak Piotr, na wspomnienie tego, co ci powiedziałam. Och... mój Janku, pomyśl... pomyśl, że jestem twoją matką!...
— Mamo, ja nie chcę, byś mnie opuściła. Nie mam nikogo, prócz ciebie.
— Synu mój, pomyśl, że nie potrafimy patrzeć sobie w oczy swobodnie, że musiałabym umierać ze wstydu, nie mogąc znieść twego spojrzenia.
— To nieprawda, mamo, to nieprawda!
— Tak, tak, tak, to prawda! Och, ja doskonale rozumiałam walkę twego biednego brata, wszystko rozumiałam od pierwszej chwili. A teraz, słysząc jego zbliżające się kroki, czuję, jak serce wali mi w piersiach, na dźwięk jego głosu omal że nie omdlewam. Miałam jeszcze ciebie! Teraz i ciebie straciłam. Och! mój Janku, czy sądzisz, że potrafiłabym żyć wśród was obu?
— Tak, mamo. Ja cię będę kochał, że nie będziesz o tem myśleć.
— Och! och! czyż to możliwe!
— Tak, możliwe.
— Jak mogłabym nie myśleć żyjąc obok ciebie i twego brata? Alboż wy nie będziecie o tem myśleć?
— Co domnie, to przysięgam.
— A jednak będziesz myślał całymi dniami.
— Nie, przysięgam ci. Zresztą, słuchaj: jeśli ty odejdziesz, to ja się zaciągnę do wojska i pozwolę się zastrzelić.
Do głębi wzruszona tą jego dziecinną pogróżką, objęła go ramionami, tuląc do siebie z miłością bezgraniczną. A on mówił:
— Kocham cię więcej, niż przypuszczasz, znacznie, znacznie więcej. No, uspokój się. Spróbuj zostać przez jeden tydzień. Czy przyrzekasz mi ten jeden tydzień? Wszak tego mi odmówić nie możesz?
Położyła obydwie ręce na jego barkach i, odsunąwszy go na długość ramienia, mówiła:
— Dziecko moje... spróbujmy mówić spokojnie, nie pozwalając się unosić wzruszeniu. Pozwól mi mówić pierwszej. Posłuchaj: gdybym jeden jedyny raz usłyszała z ust twych to, co od miesiąca słyszę z ust twego brata, gdybym jeden jedyny raz wyczytała w twoich oczach, co czytam w jego, gdybym z jednego słówka, ze spojrzenia odgadła, że jestem ci wstrętną... jak jemu... w godzinę później, słyszysz, w godzinę później... wyjechałabym na zawsze.
— Mamo, ja ci przysięgam...
— Pozwól mi mówić... Od miesiąca doznałam wszystkich katuszy, jakich istota ludzka doznać może. Od chwili, kiedy zrozumiałam, że brat twój, drugi mój syn, mnie podejrzywa i z każdą minutą coraz bardziej odgaduje prawdę, od tej chwili życie moje stało się męczarnią, której wyrazić niepodobna.
W głosie jej brzmiała boleść tak przejmująca, że odczucie jej męki łzami napełniło oczy Jana.
— Chciał ją uściskać, lecz go odsunęła.
— Daj pokój... posłuchaj... mam ci jeszcze tyle do powiedzenia, abyś zrozumiał... ale ty nie zrozumiesz... bo widzisz... gdybym miała pozostać... to... Nie, nie mogę!...
— Powiedz, mamo, powiedz, co myślisz.
— A zatem dobrze! Nie będę cię przynajmniej oszukiwać... Chcesz, bym z tobą została, nieprawdaż? Aby się to stać mogło, abyśmy się jeszcze mogli widywać, mówić ze sobą, przebywać tu z sobą całymi dniami, bo ja nie śmiem już otworzyć drzwi, by za niemi nie zobaczyć twego brata — aby się to stać mogło, do tego potrzeba mi nie twego przebaczenia — nic boleśniejszego nad przebaczenie — do tego potrzeba, byś nie miał do mnie urazy za to, co zrobiłam... Potrzeba, byś czuł się dość silnym i innym niż reszta ludzi, byś był bez rumieńca wstydu i bez wzgardy dla mnie mógł sobie powiedzieć, że nie jesteś synem Rolanda!... Ja dość już ucierpiałam... zanadto cierpiałam i więcej już nie mogę! I nie od wczoraj, nie, lecz od dawna... Ale ty tego nie zrozumiesz nigdy, nie! Abyśmy mogli żyć obok siebie i zamieniać pocałunki, potrzeba, mój Janku, byś sobie powiedział, że jeśli byłam kochanką twego ojca, to bardziej jeszcze byłam żoną, prawdziwą jego żoną, bo w głębi serca nie uczuwam z tego powodu żadnego wstydu, że niczego nie żałuję, że kocham go dotąd, pomimo, że umarł, że kochać go będę zawsze, że nie kochałam nikogo, prócz niego, że on był całym moim życiem, całą moją radością i nadzieją i pociechą, wszystkiem, wszystkiem na świecie, przez czas tak długi! Posłuchaj mój mały, przed Bogiem, który mnie słyszy, przysięgam ci, że bez niego nie byłabym przez całe życie zaznała nic dobrego, nic zgoła, żadnej rozkoszy, żadnej słodyczy, żadnej z tych chwil, które nam tak bardzo każą żałować młodości minionej! Wszystko zawdzięczam jemu! Nie miałam na świecie nikogo prócz niego, a potem was dwóch, twego brata i ciebie. Bez was byłaby pustka, pustka i mrok w mojem życiu. Nigdybym nie była nic ukochała, niczego nie pragnęła, nie byłabym nawet płakała... och, bo dużo płakałam mój Janku. Tak, płakałam, odkąd tu zamieszkaliśmy. Oddałam mu się całkowicie, ciałem i duszą, na zawsze, radośnie i przez lat przeszło dziesięć byłam jego żoną, jak on był mężem moim w obliczu Boga, który nas stworzył dla siebie. A później spostrzegłam, że kocha mnie mniej. Zawsze był dobry i odgadujący me życzenia, lecz nie byłam już dla niego tem, co dawniej. Skończyło się! Och, jakże płakałam!... Jak życie jest marne i zwodnicze... Nic niema w niem trwałego... I zamieszkaliśmy tutaj, i nigdy go już nie widziałam, bo nigdy tu nie przyjechał... Przyrzekał w każdym swym liście!... Czekałam go ustawicznie!... i już go nie ujrzałam!... a oto nie żyje!... Ale nas jeszcze kochał, skoro myślał o tobie. Co do mnie, to kochać go będę do ostatniego tchnienia i nie wyprę go się nigdy, a ciebie kocham, ponieważ jesteś jego synem i nie mogłabym się wstydzić go przed tobą! Czy rozumiesz? jabym tego nie mogła! Jeśli chcesz, bym została, musisz się pogodzić z tem, że jesteś jego synem, byśmy o nim mogli czasem mówić, byś go kochał trochę, byśmy o nim myśleli, patrząc na siebie. Jeśli nie możesz, jeśli tego nie chcesz, to bywaj zdrów, moje dziecko... Nie moglibyśmy teraz zostać razem! Uczynię, co postanowisz.
Głosem łagodnym Jan odparł:
— Zostań, mamo.
Objęła go ramionami i znów zaczęła płakać; następnie, tuląc twarz swą do jego twarzy, rzekła:
— Tak, ale Piotr? Co z nim poczniemy?
Jan mruknął:
— Już coś obmyślimy. Nie możesz z nim żyć dłużej pod jednym dachem.
Na wspomnienie starszego syna lęk ją ogarnął.
— Nie, nie mogę dłużej, nie mogę, nie!
I rzucając się na piersi Jana, wołała zrozpaczona.
— Ratuj mię przed nim, mój mały, ratuj mnie, zrób coś, nie wiem co... wynajdź... ratuj mnie.
— Tak, mamo, pomyślę. Zaraz... natychmiast... Koniecznie... Nie opuszczaj mnie! Ja go się tak boję... tak się go boję!
— Tak, wymyślę coś. Przyrzekam ci.
— Och! ale szybko, szybko! Ty nie pojmujesz, co się ze mną dzieje, gdy go widzę.
I całkiem cicho, do ucha, dodała:
— Zatrzymaj mnie tu, u siebie.
Zawahał się, rozmyślał i zdrowym swym rozumem pojął odrazu niebezpieczeństwo takiej kombinacji.
Długo jednak musiał mówić, tłómaczyć, argumentami stanowczymi zwalczać obłędną jej trwogę.
— Tylko przez dzisiejszą noc, tylko ten jeden raz — prosiła. — Jutro powiesz Rolandowi, — że zasłabłam.
— To niemożliwe wobec tego, że Piotr poszedł przecież do domu. No, miej-że odwagę. Jutro wszystko urządzę, przyrzekam ci. O dziewiątej przyjdę już do domu. A teraz włóż kapelusz. Odprowadzę cię.
— Dobrze, zrobię wszystko, co zechcesz — rzekła z uległością dziecięcą, pełną lęku i wdzięczności.
Spróbowała się dźwignąć, lecz wstrząs był zbyt gwałtowny; nie mogła się jeszcze utrzymać na nogach.
Podał jej więc do wypicia szklankę wody z cukrem, kazał przez chwilę wdychać eter, od czasu do czasu nacierając jej skronie octem. Pozwalała na wszystko, złamana, a jednak czując ulgę, jak po porodzie.
Nareszcie mogła stanąć, wsparta na jego ramieniu. Biła trzecia po północy, gdy przechodzili koło ratusza.
Przed bramą ich mieszkania uściskał ją i rzekł:
— Do widzenia, mamo. Odwagi!
Trwożnym krokiem weszła na piętro, następnie do sypialni, szybko się rozebrała i z rozbudzonem wzburzeniem dawnej cudzołożnicy ułożyła się obok chrapiącego Rolanda.
W całym domu jeden tylko Piotr nie spał i słyszał, że wróciła.