Piotr i Jan (Maupassant, 1920)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Piotr i Jan | |
Wydawca | Księgarnia Ludowa | |
Data wyd. | 1920 | |
Miejsce wyd. | Chicago | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Pierre et Jean | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
GUY DE MAUPASSANT
Piotr i Jan
POWIEŚĆ
CHICAGO, ILL. 1920
NAKŁADEM KSIĘGARNI LUDOWEJ
PEOPLES BOOK STORE
KSIĘGARNIA LUDOWA
5223 CHENE ST. DETROIT. MICH.
|
Psiakrew! — wykrzyknął nagle ojciec Roland, który od kwadransa trwał nieruchomo, z oczy ma wbitymi w wodę, od czasu do czasu ruchem leciuchnym unosząc wędkę z głębi morskiej toni.
Rolandowa, drzemiąca w głębi łódki obok pani Rosemilly, zaproszonej na tę wycieczkę rybołowczą, zbudziła się i zwróciła głowę do męża:
— I cóż?... i cóż?... Jerominie!
Jegomość wściekły odparł:
— Wcale nie chwyta. Od południa ani jednej ryby. Na połów powinni się wybierać sami tylko mężczyźni; przez kobiety zawsze się człowiek spaźnia.
Dwaj jego synowie, Piotr i Jan, stojący jeden po lewej, drugi po prawej stronie łodzi, z wędkami obwiniętymi koło palców, równocześnie wybuchli śmiechem, a Jan odparł:
— Ojciec niezbyt uprzejmy dla naszego gościa.
Stary Roland zmieszany, począł się usprawiedliwiać:
— Przepraszam panią, pani Rosemilly, ale taki już jestem. Zapraszam panie, bo lubię ich towarzystwo, ale skoro się znajdę wśród wód, myślę jedynie o rybach.
Rolandowa całkiem się już rozbudziła i rozmarzonym spojrzeniem obejmowała rozległy horyzont, skały nadbrzeżne i morze. Szepnęła:
— Mimo to połów ci się udał.
Mąż jednak poruszył głową przecząco, równocześnie rzucając spojrzenie zadowolone na kosz, w którym ryby złowione przez trzech mężczyzn dygotały jeszcze, wydając lekki szelest ocierających się łusek i wzniesionych pletw — bezsilne, daremne wysiłki i podrzuty w powietrze zabijające.
Ojciec Roland chwycił naczynie między kolana, nachylił je, aż po brzeg pozwalając wypłynąć srebrnołuskim żyjątkom, by zobaczyć te na dnie, których drgawki agonji spotęgowały się a mocna woń ich ciał, zdrowy odór morza począł się wydobywać z pełnego wnętrza kosza.
Stary rybak wdychał ją chciwie, niby zapach róż, oświadczając:
— Chryste! toż świeżutkie!
I zaraz dodał:
— Ile ty złowiłeś, doktorze?
Starszy jego syn, Piotr, człowiek trzydziestoletni, o czarnych faworytach przystrzyżonych, jakie zwykle noszą biurokraci, z golonym wąsem i brodą, odparł:
— Och, niewiele, może trzy lub cztery.
Ojciec zwrócił się do młodszego:
— A ty, Janie?
Jan, wysoki blondyn, o silnym zaroście, znacznie młodszy od brata, uśmiechnął się i mruknął:
— Mniej więcej tyle, co Piotr, cztery lub pięć.
Za każdym razem powtarzali tosamo kłamstwo, ku niezmiernej radości ojca.
Owinął wędkę koło wiosła i krzyżując ramiona oświadczył:
— Nigdy już nie spróbuję łowić popołudniu. Po godzinie dziesiątej niema co robić. Nie chwyci taka bestja, gdy sobie urządza drzemkę w słońcu.
Rozejrzał się po morzu z miną zadowoloną właściciela.
Dawniej był złotnikiem w Paryżu, lecz ogromne zamiłowanie do żeglugi i rybołóstwa wyrwało go z kantoru, skoro tylko dorobił się tyle, by skromnie módz żyć z renty.
Przeniósł się tedy do Hawru, zakupił łódź i został żeglarzem-amatorem. Dwaj jego synowie, Piotr i Jan, zostali w Paryżu, by kończyć tam studja, a od czasu do czasu wracali do domu dzielić przyjemności ojca.
Ukończywszy kolegjum, Piotr, starszy o pięć lat od Jana, czując w sobie kolejno powołanie do rozmaitych zawodów, próbował ich jakie pół tuzina i szybko się zniechęciwszy do każdego, znów się przerzucał, inną pociągnięty nadzieją.
Naostatku zwabiła go medycyna, do której zabrał się z takim zapałem, że po względnie krótkich studjach i odliczeniu przez ministerstwo paru semestrów, poświęconych innej gałęzi nauki, otrzymał doktorat. Był egzaltowany, inteligentny, zmienny i uparty, poddający się rozmaitym utopjom i filozofowaniu.
Jan, w równym stopniu jasnowłosy, jak brat ciemny, w równym stopniu łagodny, jak brat zawzięty, spokojnie ukończył prawa i otrzymał dyplom w tymże czasie, gdy Piotr został doktorem.
Obydwaj więc odpoczywali potroszę wśród rodziny i obydwaj postanawiali osiąść w Hawrze, o ile się im uda zdobyć warunki odpowiednie.
Jednakowoż zazdrość nieuchwytna, owa zazdrość uśpiona, co prawie niewidzialna wzrasta między braćmi lub siostrami aż do okresu ich dojrzałości, wybuchając z okazji małżeństwa lub jakiegoś szczęścia, spadającego na jednego z nich, podtrzymywała w nich uczucie braterskiej i nieszkodliwej nieprzyjaźni. Kochali się niewątpliwie, lecz równocześnie śledzili się wzajem. Piotr, liczący lat pięć, gdy Jan się urodził, z nienawiścią psutego zwierzątka spoglądał na to drugie zwierzątko, co się nagle zjawiło na ręku matki czy ojca, tak bardzo przez nich kochane i pieszczone.
Jan był od dzieciństwa wzorem łagodności, dobroci i zrównoważenia charakteru; Piotra zaś drażniły ustawiczne pochwały pod adresem tego grubego chłopca, którego łagodność wydawała mu się niedołęstwem, dobroć brakiem stanowczości, a życzliwość zaślepieniem. Ich rodzice, ludzie spokojni, marzący dla swych synów o stanowiskach przyzwoitych, średnich, wyrzucali mu jego chwiejność, zbytnie entuzjazmy, nagłe zapędy poronione i wszystkie te wzloty bezsilne ku idejom wzniosłym i zawodom niepraktycznym.
Odkąd dorósł, nie mówiono mu już: “Patrz na Jana i bierz z niego przykład!“ ilekroć jednak podnoszono w jego obecności: “Jan zrobił to, Jan zrobił tamto“, doskonale rozumiał znaczenie i aluzję ukrytą tych słów.
Matka ich, kobieta systematyczna, oszczędna mieszczanka, trochę sentymentalna, obdarzona czułą duszą kasjerki, ustawicznie łagodziła te drobne współzawodnictwa, powstające co dnia między jej dużymi synami w drobiazgowej atmosferze życia codziennego. W tej chwili zresztą pewne drobne zdarzenie zakłóciło jej spokój i obawiała się nawet z tego powodu dalszych komplikacji. W ciągu zimy bowiem, gdy synowie jej kończyli studja w Paryżu, ona zaznajomiła się ze swą sąsiadką, panią Rosemilly, wdową po kapitanie marynarki, który zginął na morzu przed dwoma laty. Młoda wdowa, całkiem młoda, bo licząca dopiero dwadzieścia trzy lata, kobieta znająca życie instynktownie, niby zwierzę żyjące na wolności, jak gdyby sama widziała była, przeżyła, zrozumiała, rozważyła wszystkie możliwości, o których sądziła swym zdrowym rozumem, w sposób ograniczony i pogodny, przyzwyczaiła się przychodzić z robótką na pogawędkę wieczorną do miłych sąsiadów, ofiarowujących jej filiżankę herbaty.
Ojciec Roland, stale pozujący na marynarza, wypytywał tę nową przyjaciółkę o nieboszczyka kapitana, a ona opowiadała o nim, o jego podróżach i przygodach na morzu, spokojnie, bez zakłopotania, jak przystoi kobiecie rozsądnej i zrezygnowanej, miłującej życie, a szanującej śmierć.
Dwaj synowie, zastawszy po powrocie z Paryża piękną tę wdówkę zadomowioną u rodziców, odrazu zaczęli stroić do niej koperczaki, mniej w celu podobania się jej, a raczej dla wzajemnego przyćmienia się w jej oczach.
Matka, kobieta rozumna i praktyczna, szczerze pragnęła, by jeden z nich zwyciężył, jako że młoda wdówka była bogata, równocześnie jednak chciała, by żaden z tego powodu nie doznał przykrości.
Pani Rosemilly była blondynką o błękitnych oczach, koronie włosów niesfornych, fruwających za najlżejszym powiewem i drobnej twarzyczce, śmiałej, wyzywającej, czupurnej, zadającej kłam jej rozsądnemu sposobowi myślenia.
Zdawała się dawać pierwszeństwo Janowi, pociągana pokrewną jej naturą. Pierwszeństwo to przejawiało się zresztą zaledwie dostrzegalną barwą głosu, spojrzeniem i przyłączeniem się niekiedy do jego zdania.
Zdawała się domyślać, że zdanie Jana umocni własną jej opinję, gdy przeciwnie, sądy Piotra musiałyby wypaść wręcz przeciwnie. Mówiąc o poglądach doktora, jego poglądach politycznych, artystycznych, filozoficznych, moralnych, dodawała chwilami: „Pańskie chimery“. A on rzucał jej wówczas spojrzenie chłodne urzędnika, wytaczającego proces kobietom, wszystkim kobietom, biednym tym istotom!
Przed przybyciem synów ojciec Roland nigdy jej nie zapraszał na swe wycieczki rybołówcze, ani też nie zabierał żony, mając zwyczaj wyruszania na morze świtem, w towarzystwie spensjonowanego kapitana Beausire, którego poznał był w porcie i gorąco się z nim zaprzyjaźnił, oraz starego majtka Papagris, przezwanego Jean-Bartem, mającego obowiązek czuwania nad łodzią.
Aż tu pewnego wieczora, mniej więcej przed tygodniem, pani Rosemilly, będąca u sąsiadów swych na obiedzie, zauważyła: Taka wycieczka musi być chyba ogromnie przyjemna! A dawny złotnik, mile w swej pasji pogłaskany, uczuł nagle chęć kaznodziei zjednywania nowych wyznawców i zawołał:
— Czyby się pani przyłączyła?
— Bardzo chętnie.
— Więc w przyszły wtorek?
— Zgoda, w przyszły wtorek.
— A czy pani potrafi wyjechać o piątej rano?
Wydała okrzyk zdumienia:
— Ach! cóż znowu! Przenigdy!
Rozczarowany, ostygł w zapale, wątpiąc nagle o szczerości jej powołania.
Spytał jednak:
— O której więc mogłaby pani wyruszyć?
— No... o dziewiątej!
— Nie wcześniej?
— Żadną miarą; i to już zbyt wcześnie.
Poczciwiec się zawahał. Oczywiście że nic nie złowi, bo ryba nie da się znęcić w pełnym słońcu; obaj synowie jednak oświadczyli natychmiast, że urządzą wycieczkę i wszystko przygotują.
Tak więc następnego wtorku „Perła“ zarzuciła kotwicę pod białymi skałami przylądka Heve; do południa łowiono, następnie drzemano, poczym znów zaczęto łowić bez żadnego skutku, aż stary Roland uświadomiwszy sobie po niewczasie, że pani Rosemilly chodzi jedynie i wyłącznie o przejażdżkę i widząc, że wędki ani drgną, w chwili bezrozumnego zniecierpliwienia rzucił energiczne „psiakrew“! odnoszące się zarówno do obojętnej wdowy, jak do nieuchwytnych ryb.
W tej chwili oglądał swą zdobycz złowioną, z radością przejmującą skąpca; następnie podniósł oczy ku niebu i widząc, że słońce chyli się ku zachodowi, rzekł:
— I cóż, dzieci, możeby tak znów spróbować?
Obaj chwycili za swe sznury, rozwinęli je, do korków przytwierdzili oczyszczone haczyki i czekali.
Roland wstał, by zbadać horyzont, niby kapitan okrętu, poczym oświadczył:
— Wiatr silniejszy; do wioseł, chłopcy!
I nagle wyciągnąwszy ramię ku północy, dodał:
— Patrzcie, patrzcie, oto „Southampton“.
Na płaszczyźnie morskiej, rozłożonej jak chusta błękitna, olbrzymia, połyskliwa, o refleksach złotych i ognistych, wznosiła się w kierunku wskazanym ciemnawa chmura na różowym tle nieba. A pod nią widniał okręt, z oddali całkiem maleńki.
Od południa zdążały jeszcze inne parowce, płynąc wszystkie ku grobli portowej Havru, którego biały brzeg zaledwie był widzialny, zakończony wysoką latarnią.
Roland zagadnął:
— Czy to nie dziś wraca „Normandja”? Jan odparł:
— Tak, ojcze.
— Podaj mi moją lunetę, bo zdaje mi się, że to ona właśnie nadpływa.
Rozłożył lunetę, przystosował ją do oczu, odnalazł punkt na morzu i zachwycony jego widokiem, wykrzyknął:
— Tak, to „Normandja”, poznaję jej dwa kominy. Pani Rosemilly, czy chce pani ją zobaczyć?
Wzięła lunetę, skierowała ją ku morskiej oddali, nie zdoławszy jednak należycie uregulować szkieł, gdyż nie rozróżniała nic prócz błękitu okolonego jakoby barwną tęczą, a następnie rozmaite rzeczy dziwaczne niby widma, przyprawiające ją o mdłości.
Oddając lunetę, rzekła:
— Ja zresztą nigdy nie umiałam się obchodzić z lunetą. To zawsze gniewało męża, który godzinami mógł wystawać przy oknie, rozpoznając z daleka wszystkie okręty.
Ojciec Roland zirytowany, odparł:
— Widocznie ma pani jakąś wadę wzroku, bo moja luneta jest znakomita.
Następnie zaofiarował ją żonie:
— Chcesz spojrzeć?
— Nie, dziękuję; wiem, z góry, że nie potrafię jej użyć.
Rolandowa, licząca lat czterdzieści osiem, lecz nie wyglądająca na ten wiek, zdała się rozkoszować więcej od wszystkich tą przejażdżką na morzu i czarującym zachodem.
Jej kasztanowate włosy zaczynały z lekka siwieć. Miała wyraz twarzy pogodny i rozsądny, wyraz szczęśliwy i łagodny, sprawiający wrażenie sympatyczne. Podług określenia starszego syna, Piotra, znała ona wartość pieniędzy, co jej jednak nie przeszkadzało zaznawać czaru marzeń. Lubiła lekturę, powieści i poezje, nie dla ich wartości artystycznej, lecz dla marzeń czułych a melancholijnych, jakie w niej budziły. Wiersz, często banalny, często lichy, wprawiał w drżenie jej struny uczuciowe, jak mawiała, dając jej wrażenie jakby urzeczywistnienia pragnień tajemniczych. I chętnie poddawała się tym lekkim wzruszeniom, mącącym nieco jej duszę, utrzymywaną w porządku, niby księga rachunkowa.
Od przybycia do Havru widocznie się skłaniała do tuszy, co przydawało pewnej ociężałości jej postaci ongi bardzo gibkiej i smukłej.
Ta przejażdżka po morzu wprost ją zachwycała. Mąż jej, nie będąc człowiekiem złym, obchodził się z nią po grubiańsku, jak zwykli bez gniewu i nienawiści postępować rozmaici despotyczni sklepikarze, nie umiejący rozkazywać bez przekleństw. Wobec obcych panował nad sobą, lecz w domu wcale się nie krępował, przybierając maniery tyrana, pomimo, że z natury był tchórzem. Ona zaś, obawiając się krzyków, scen, zbytecznych wyjaśnień, stale ustępowała, nigdy niczego nie żądając; od długiego też czasu nie śmiała już prosić Rolanda, by ją zabrał na morze. Z radością przeto skorzystała z dzisiejszej sposobności, rozkoszując się przyjemnością nową dla niej i rzadką.
Od chwili odbicia od brzegu poddała się całkowicie, duszą i ciałem, temu łagodnemu ślizganiu po wodzie. Nie myślała o niczym, nie błąkała się ni wspomnieniami, ni oczekiwaniami, mając wrażenie, że serce jej, zarówno jak ciało unosi się na czymś miękkim, płynnym, rozkosznym, ukołysane i odrętwiałe zarazem.
Gdy ojciec zakomenderował odwrót: „Dalej do wioseł!“ uśmiechnęła się na widok synów, swych dwuch dorosłych synów, jak zrzuciwszy surduty, zaczęli podwijać rękawy koszul, obnażając ramiona.
Piotr stojąc bliżej kobiet, ujął wiosło po prawej, Jan po lewej stronie, czekając hasła: „naprzód, marsz!“, jako, że ojcu chodziło przedewszystkim o ścisłe wykonanie manewru.
Równocześnie tedy zanurzyli wiosła, ułożyli się w tylnej części łodzi ciągnąc ze wszech sił; i rozpoczęło się współzawodnictwo w popisywaniu się siłą.
Przybyli tu płynąc spokojnie z rozpiętymi żaglami, lecz oto wiatr ustał zupełnie, a w obu braciach rozbudziła się nagle duma samców, mających zmierzyć się wzajem.
Wyjeżdżając na połów w towarzystwie ojca samego, wiosłowali również, lecz żadnemu nie chodziło wtedy o zdobycie pierwszeństwa.
Dziś mają sposobność do zaprezentowania swych muszkułów. Ramiona Piotra były owłosione, trochę chude, lecz sprężyste; Jan miał ramiona tłuste i białe, lekko zaróżowione, z rysującą się tuż pod skórą wydatną muszkulaturą.
Początkowo przewagę miał Piotr. Z zaciśniętymi zębami i zmarszczonym czołem, wyprężywszy nogi, a rękoma zaciskając wiosło, giął je za każdorazowym wysiłkiem, a „Perła“ mknęła ku wybrzeżu. Ojciec Roland siedząc na przedzie, by całą ławę tylną zostawić paniom, aż się zadyszał od ciągłej komendy: — Powolniej pierwszy, szybciej drugi! Lecz pierwszy podwoił jeszcze sił, a drugi nie mógł nadążyć w tym wiosłowaniu bezładnym.
Wreszcie ojciec zakomenderował: stać! Obydwa wiosła podniosły się równocześnie, a Jan, na rozkaz ojca, sam wiosłował przez parę chwil. Od tej chwili wybił się na plan pierwszy; rozgrzał się rozmachał, gdy Piotr, wyczerpany poprzednim nadmiernym wysiłkiem, dyszał osłabiony. Cztery razy z rzędu ojciec kazał przystawać, by starszy syn złapał tchu i wiosłował rytmicznie. A doktor, któremu pot występował na czoło, całkiem blady, upokorzony i wściekły, mruczał:
— Nie wiem, co mi się dzieje, ale czuję ustawiczny skurcz serca. Z początku szło mi doskonale, aż to mnie raptownie podcięło.
Jan spytał:
— Może wolisz, bym wiosłował sam?
— Nie, dziękuję, to minie.
Matka zmartwiona rzekła:
— No patrz, Piotrze, poco się tak forsowałeś; wszak nie jesteś dzieckiem.
Wzruszył ramionami i znów zaczął wiosłować.
Pani Rosemilly zdawała się nic nie widzieć, nie rozumieć, nie słyszeć. Jej mała główka jasnowłosa wykonywała za każdym pochyleniem się łódki nagły i wdzięczny ruch w tył, rozwiewający jej delikatny puch włosów na skroniach.
Nagle ojciec Roland zawołał:
— Patrzcie, oto „Southampton“ nas dopędza.
I wszyscy spojrzeli we wskazanym kierunku. Podłużny, niski, z dwoma kominami w tył przechylonymi i dwoma bębnami żółtymi, krągłymi jak policzki, statek „Southampton“ pędził całą siłą pary, pełen pasażerów i rozpiętych parasolek. Koła jego szybkie, hałaśliwe, prując wodę rozpryskującą się grzywą piany, nadawały mu wygląd pędem mknącego pociągu, gdy dziób całkiem prosty, przecinał morze, wyrzucając po obu stronach dwie wąskie, przejrzyste wstęgi fal.
Gdy statek mijał „Perłę“, ojciec Roland zdjął kapelusz, obydwie kobiety zaczęły powiewać chustkami, a jakie pół tuzina parasolek odpowiedziało na te ukłony, poruszając się żywo na pokładzie parowca, który oddalał się spiesznie, zostawiając za sobą na spokojnej i lśniącej tafli morza kilka lekkich zmarszczek.
Ukazały się też inne statki w koafiurach dymu, zdążające ze wszech stron ku grobli portowej krótkiej, białej, która je pochłaniała niby paszcza ogromna, jeden po drugim. Barki rybackie i wielkie żaglowce o lekkich masztach, mknąc po morskiej toni, ciągnione przez małe holowniki, zdążały wszystkie, szybko czy powoli, ku temu chłonącemu potworowi, co od czasu do czasu jakby już przepchany wyrzucał w morze inną flotę statków, okrętów, dwumasztowców i trzymasztowców. Parowce mknęły na prawo i lewo w płaski brzuch Oceanu zaś żaglowce pozbywszy się okrążającego roju łódek, sunęły majestatycznie pod osłoną płócien białych lub brunatnych, płonących szkarłatem zachodzącego słońca.
Rolandowa z nawpół przymrużonymi oczyma szepnęła:
— Ach, boże, jakież to morze jest cudne!
Pani Rosemilly odparła z przewlekłym westchnieniem, w którym nie było nic smutnego:
— Tak, nieraz jednak widok jego bywa bolesnym.
Roland zawołał:
— Patrzcie, oto na samym wstępie „Normandja“. Wielka, hę?
— Następnie zaczął wyjaśniać wszystkie punkta nadbrzeżne, po jednej i drugiej stronie aż do ujścia Sekwany. Dwadzieścia kilometrów szerokie jest to ujście oznajmił. Pokazywał kolejno Villerville, Trouville, Houlgate, Luc, Arromanches, rzekę Caen i skały Calvados aż po Cherbourg, czyniące żeglugę nader niebezpieczną. Następnie omawiał szeroko ławice piaszczyste Sekwany, zmieniające położenie za każdym przypływem i narażające na pomyłki nawet doświadczonych majtków z Quilleboeuf, jeśli co dnia nie przeprawią się przez te zdradne wody. Zwrócił też uwagę, że Hawr dzieli Normandję na niższą i wyższą. W Normandji niskiej brzeg płaski opada pastwiskami, łąkami i polami. Natomiast wybrzeże Normandji wysokiej jest jedną prostą skałą nadbrzeżną, pociętą, wyzębioną, wspaniałą, tworzącą aż do Dunkierki jeden olbrzymi, biały mur, w którego każdym załomie mieści się jakaś wieś lub port: Etretat, Fecamp, Sain-Valery, Le Treport, Diepper i t. d.
Obydwie kobiety wcale nie słuchały tych objaśnień upojone błogością chwili, wzruszone widokiem oceanu, pokrytego statkami, jak zwierzęta okrążającymi ich szalupę; milczały też, z lekka oszołomione tym bezmiarem powietrza i wody, uciszone zachodem słońca kojącym i wspaniałym. Jeden tylko Roland mówił bezustannie, należąc do tych ludzi, których nic nie wzrusza. Kobiety, jako bardziej nerwowe, czują niekiedy, nie rozumiejąc czemu, że dźwięk, głos bezpotrzebny drażni jak obelga.
Piotr Jan uspokojeni, wiosłowali powoli, a ,Perła“ zdążała w stronę portu, całkiem maleńka obok wielkich statków.
Gdy dotarła do brzegu, majtek Papagris czekający jej przybycia, podał paniom rękę przy wysiadaniu, poczem ruszono ku miastu. Tłumy ludzi spokojne, tłumy ludzi, wychodzących co dnia na wybrzeże w chwili przypływu, również zawracały ku miastu.
Panie szły przodem, a za niemi trzech mężczyzn. Przechodząc ulicą Paryską, przystawały od czasu do czasu przed magazynem mód lub wystawą jubilerską, by oglądać jakiś kapelusz lub klejnot, poczem znów szły w kierunku domu, wygłaszając sądy o przedmiotach oglądanych.
Przed Placem Giełdy, Roland przystanął, by jak codziennie przyglądać się wielkimm warsztatom okrętów, gdzie ogromne kadłuby statków stłoczone jeden obok drugiego, piętrzyły się w kilku szeregach. Niezliczona mnogość masztów na przestrzeni kilku kilometrów wybrzeża wszystkie maszty zaopatrzone rejami, strzałami, sznurami, nadawały miastu zaraz u wstępu wygląd wielkiego, martwego lasu. Po nad tym lasem bezlistnym krążyły mewy, czatując na każdy szczątek, ukazujący się na wodzie, by się nań rzucić, niby kamień spadający prostopadle; a chłopiec okrętowy, który się tu wspiął dla przymocowania windy, czynił wrażenie łobuza, wspinającego się na drzewa w poszukiwaniu gniazd.
— A gdybym tak bez ceremonii poprosiła panią na obiad, by spędzić razem dzień dzisiejszy — spytała pani Rolandowa, zwracając się do wdówki.
— Z przyjemnością; ja również przyjmuję bez ceremonji, bo smutno byłoby mi spędzić dzisiejszy wieczór samej.
Piotr słysząc to, trochę już dotknięty chłodem młodej kobiety, mruknął: — Brawo, oto wdowa zaczyna się rozkrochmalać. — Od kilku dnia stale ją nazywał „wdowa“, a słowo to całkiem zresztą niewinne, drażniło Jana z powodu akcentu, w którym dopatrywał się złośliwości i obelgi.
Trzej mężczyźni nie zamienili już ani słowa aż do progu mieszkania. Był to dom wąski, złożony z parteru i dwóch małych piąterek, przy ulicy Normandzkiej. Służąca, dziewiętnastoletnia dziewczyna wiejska, pobierająca małą pensję, o twarzy nadmiernie zdziwionej i zwierzęcej, typowej u wieśniaków, otworzyła bramę, zamknęła ją i za państwem weszła do salonu na pierwszem piętrze, poczem, rzekła:
— Jakiś pan tu był trzy razy.
Roland, który nie odzywał się do niej bez warknięcia lub zaklęcia, krzyknął:
— Któż to był u djabła?
Przyzwyczajona do podniesionego głosu swego pana, odparła:
— Jakiś pan od notarjusza.
— Od jakiego notarjusza?
— No, od pana Canu.
— I cóż powiedział ten pan?
— Że pan Canu przyjdzie tu sam wieczorem.
Pan Lecanu był notarjuszem i potroszę przyjacielem starego Rolanda, którego interesa prowadził. — Wobec zapowiedzianej wizyty na wieczór, chodzić musi widocznie o coś ważnego i pilnego; i czwórka Rolandów zamieniła wzajem spojrzenia, zaniepokojeni tą wieścią, bo zwykle ludzi średnio zamożnych niepokoją wszelkie interwencje notarjusza, nasuwające myśli o kontraktach, spadkach, procesach, rzeczach pożądanych lub groźnych. Po kilku sekundach milczenia ojciec mruknął:
— Co też to może być?
Pani Rosemilly się zaśmiała:
— Daj pan pokój, napewno jakiś spadek. Jestem pewna. Ja przynoszę szczęście.
Nie spodziewali się jednak niczyjej śmierci, mogącej im przynieść spadek.
Rolandowa, obdarzona znakomitą pamięcią co do krewnych, zaczęła odrazu wyliczać wszystkie możliwe powinowactwa ze strony męża i swojej, gałęzie poboczne i kuzynowstwo.
Nie złożywszy jeszcze kapelusza, zwróciła się do męża:
— Ojcze (zwykła go nazywać ojcem w gronie rodziny, a panem Rolandem wobec obcych) powiedzno, kto była druga żona Józefa Lebru?
— Nie pamiętasz? Ta mała Dumemil, córka papiernika.
— A mieli dzieci?
— Tak, czworo, albo nawet pięcioro.
— Ach, więc tu już nie.
Ożywiła się, snując domysły, czepiając się nadziei dobrobytu, mającego im spaść z nieba. Piotr jednak, który mocno kochał matkę i wiedział, że lubi się trochę oddawać rojeniom, obawiał się dla niej rozczarowania, chwilowej zgryzoty lub smutku, na wypadek, gdyby wiadomość oczekiwana okazała się niepomyślną; starał się ją przeto pohamować.
— Nie zapędzaj się mateczko; dziś już niema bogatych wujaszków amerykańskich. Co do mnie, to sądzę, że najpewniej chodzi tu o partję dla Jana.
Pomysł ten zdziwił wszystkich obecnych, a Jan lekko oburzony, że brat wspomniał o małżeństwie w obecności pani Rosemily, odparł:
— Czemu dla mnie, a nie dla ciebie? Przypuszczenie mocno nieprawdopodobne. Jeśliby chodziło o ożenek, to wpierw pomyślanoby o tobie, jako o starszym. Zresztą, ja wcale nie mam zamiaru się żenić.
Piotr zadrwił:
— Więc jesteś zakochany?
Tamten odparł niechętnie:
— Czyż trzeba koniecznie być zakochanym, by się na razie nie chcieć żenić?
— Ach, więc na razie tylko. To co innego! A zatem czekasz.
— Przypuśćmy, że czekam.
Ale ojciec, który przysłuchiwał się i rozmyślał, wpadł nagle na domysł najprawdopodobniejszy:
— Do licha! jakżeśmy głupi, łamiąc sobie głowy domysłami. Pan Lecanu jest naszym przyjacielem; wie, że Piotr szuka pomieszkania na gabinet lekarski, a Jan na kancelarję adwokacką, najpewniej więc znalazł coś odpowiedniego.
Było to tak proste i prawdopodobne, że odrazu wszyscy przyznali rację.
— Obiad na stole — oznajmiła służąca.
I każdy przeszedł do swego pokoju, by sobie obmyć ręce przed obiadem.
W dziesięć minut później siedzieli już przy obiedzie w małej jadalni na parterze.
Z początku panowało milczenie; po chwili jednak Roland zaczął się znów zastanawiać nad zapowiedzianą wizytą notarjusza.
— Bo ostatecznie, czemu nie napisał, czemu aż trzy razy przysyłał swego dependenta, czemu ma przyjść osobiście?
Piotr uważał to za całkiem naturalne.
— Widocznie sprawa wymaga odpowiedzi bezzwłocznej; a może też chodzi o szczegóły poufne, e których nie lubi się pisać.
Wszyscy czworo jednak myśleli ciągle o tej wizycie, trochę rozdrażnieni obecnością osoby obcej, która będzie krępować ich rozmowę i powzięcie decyzji.
Przechodzili właśnie do salonu, gdy dziewczyna oznajmiła przybycie notarjusza.
Roland rzucił się ku niemu.
— Dzień dobry, drogi mistrzu.
Tytułował pana Lecanu „mistrzem“, jak to się zwykle praktykuje wobec notarjuszy.
Pani Rosemily wstała:
— Odchodzę, bo czuję się znużoną.
Pozornie ją zatrzymywano, lecz nie zgodziła się i wyszła, a żaden z mężczyzn jej nie odprowadził, jak to zwykli byli czynić.
Rolandowa zajęła się nowym gościem.
— Może pan pozwoli filiżankę kawy?
— Dziękuję! Dopiero co wstałem od stołu.
— To może herbaty?
— I owszem, lecz trochę później; wpierw pomówimy o interesach.
Wśród ciszy głębokiej, jaka nastąpiła po tych słowach, słychać było tylko rytmiczny tykot zegara i dochodzące z kuchni szorowanie rondli, jako że służąca zbyt była głupia, by bodaj podsłuchiwać pod drzwiami.
Notarjusz począł:
— Czy państwo znali w Paryżu niejakiego — pana Marechal, Leona Marechal?
Roland i Rolandowa wykrzyknęli równocześnie: — Oczywiście!
— Czy był może przyjacielem państwa?
Roland oświadczył:
— Najlepszym, proszę pana, tylko że paryzanin z niego zaciekły. Jest naczelnikiem biura urzędu skarbowego. Nie widziałem go od wyjazdu ze stolicy. A później urwała się też korespondencja. Pan wie, gdy się tak żyje z daleka....
Notarjusz przerwał poważnie:
— Pan Marechal umarł!
Mąż i żona wykonali równocześnie ruch smutnego zdziwienia, udanego czy prawdziwego, będącego zawsze na pogotowiu wobec wieści żałobnej.
A pan Lecanu mówił dalej:
— Mój kolega paryski zakomunikował mi właśnie główny punkt jego testamentu, na mocy którego, syn państwa, pan Jan Roland, staje się prawnym jego spadkobiercą.
Zdziwienie było tak wielkie, że nikt nie mógł znaleźć słowa odpowiedzi.
Rolandowa pierwsza, zapanowawszy nad wzruszeniem, mamrotała:
— Mój Boże, ten biedny Leon... biedny nasz przyjaciel... Boże mój, Boże... i już nie żyje...
Łzy nabiegły jej do oczu, te ciche łzy kobiece, krople zgryzoty spływające z duszy na policzki, łzy, co wydają się tak bolesne, będąc tak przejrzystemi.
Roland jednak mniej myślał o smutnej stracie, a raczej o nadziei zapowiedzianej. Nie śmiał jednak spytać od razu o brzmienie testamentu i wysokość zapisu; pragnąc jednak dojść do tej kwestji zajmującej, spytał:
— Na cóż umarł, biedaczysko?
Notarjusz nic o tem nie wiedział.
— Mnie tyle tylko wiadomo, że nie mając spadkobierców prawnych, pozostawił cały swój majątek, wynoszący do dwudziestu tysięcy renty rocznej w trzechprocentowych obligacjach młodszemu synowi państwa, którego znał od dziecka i uważał za godnego tego zapisu. W razie nieprzyjęcia tej spuścizny przez pana Jana, majątek przeszedłby na fundusz podrzutków.
Stary Roland, niemogąc już dłużej ukrywać swej radości wykrzyknął:
— Dalibóg, cóż to za dobra myśl. Gdybym ja nie miał potomstwa, napewno byłbym też pamiętał o tym kochanym przyjacielu!
Notarjusz się uśmiechnął:
— Pragnąłem też osobiście państwo zawiadomić. Zawsze to przyjemnie módz komuś przynieść dobrą wiadomość.
Wcale o tem nie myślał, że tą dobrą wiadomścią była śmierć przyjaciela, najlepszego przyjaciela Rolanda, który sam nagle zapomniał o tym przed chwilą, dopiero z głębokiem przekonaniem akcentowanym serdecznym stosunku.
Tylko Rolandowa i synowie zachowali miny smutne. Ona popłakiwała trochę, raz po raz ocierając oczy chusteczką, którą następnie przykładała do ust, by stłumić ciężkie westchnienia.
Doktor mruczał:
— Bardzo był miły człowiek, bardzo serdeczny. Często nas zapraszał na obiad, mnie i brata.
Jan z szeroko rozwartemi błyszczącymi oczymą, ruchem mechanicznym prawej ręki ujmował swą piękną brodę, gładząc ją aż do ostatnich włosków, jak gdyby ją chciał wydłużyć i zwęzić.
Ze dwa razy poruszył ustami, chcąc rzec coś odpowiedniego, a po długim namyśle nie znalazłszy nic lepszego, rzekł:
— On mnie naprawdę kochał; zawsze mnie całował, gdy do niego przychodziłem.
Ale myśl ojca galopowała; galopowała koło tego spadku zapowiedzianego, już otrzymanego, koło tych pieniędzy, dobijających się już do drzwi, a mających wejść lada chwila, może już jutro, za jednym słowem potwierdzającem.
Spytał:
— Czy niema jakich trudności?... procesów?... pretensji?...
Pan Lecanu był całkiem spokojny.
— Nie. Mój kolega z Paryża określa sytuację, jako zupełnie jasną. Potrzeba tylko przyjęcia ze strony pana Jana.
— Tak, a zatem... czy majątek jest czysty?
— Najzupełniej.
— Wszystkie formalności dopełnione?
— Wszystkie.
Nagle stary złotnik uczuł rodzaj wstydu nieokreślonego, instynktownego, przemijającego wstydu, że tak spiesznie zasięga tych informacji, i jakby usprawiedliwiając się, dodał:
— Pan rozumie, że jeśli odrazu pytam o te kwestje, to jedynie celem zaoszczędzenia synowi możliwych w podobnych razach przykrości. Zdarzają się przecież długi, ciężary rozmaite, alboż ja wiem, i człowiek zaplącze się w ciężką nieraz biedę. Ostatecznie nie ja przecież jestem spadkobiercą, lecz muszę myśleć o „małym“.
W rodzinie ciągle jeszcze nazywano Jana „małym“, pomimo, że był znacznie wyższy od Piotra.
Nagle Rolandowa, jakby ze snu zbudzona, jakby sobie przypominając rzecz dawną, niemal zapomnianą, którą słyszała kiedyś, a nie jest jej pewną, wyjąkała:
— Wszak pan powiedział, że pan Marechal zostawił cały swój majątek memu Jankowi?
— Tak pani.
Na co odparła z prostotą:
— To mnie bardzo cieszy, bo dowiódł tem, że nas bardzo kochał.
Roland wstał z krzesła:
— Czy życzysz sobie drogi mistrzu, by syn mój zaraz podpisał ów dokument?
— Nie... nie... panie Roland. Jutro, jutro, w mej kancelarji, o drugiej po południu, jeśli można.
— Ależ tak, oczywiście, to się rozumie!
Wtedy pani Rolandowa, która również wstała, uśmiechając się po łzach przelanych, podeszła o dwa kroki do notarjusza, położyła rękę na poręczy jego fotelu i patrząc nań wzrokiem wzruszonym wdzięcznej matki, spytała:
— A cóż z herbatką, panie Lecanu?
— Bardzo proszę. Teraz wypiję z całą przyjemnością.
Przywołano służącą, która przyniosła naprzód suche herbatniki w głębokich puszkach blaszanych, te mdłe, chrupiące w zębach ciastka angielskie, sporządzone jakby dla dzióbów papuzich, a zalutowane w puszkach metalowych, jakby do podróży naokoło świata. Następnie przyniosła szare serwetki, do herbaty, których oszczędne gospodynie nigdy nie oddają do prania. Trzeci raz zjawiła się z cukierniczką i filiżankami, poczym wyszła, by zagotować wodę. Czekano tedy na herbatę.
Nikt nie był usposobiony do rozmowy; zbyt wiele miał każdy do myślenia, a nic do powiedzenia. Jedna tylko Rolandowa siliła się na banalne frazesy. Opowiadała o odbytej wycieczce po morzu, zachwycając się naprzemian “Perłą” i panią Rosemilly.
— Ślicznie, ślicznie! — przytakiwał notarjusz.
Roland wsparty plecyma o marmur kominka, jak w zimie, gdy piec jest gorący, z rękoma w kieszeniach, poruszając wargami jakby miał świstać, nie mógł usiedzieć, ni ustać na miejscu, palony gwałtownym pragnieniem wyładowania całej swej radości.
Obaj bracia w dwuch jednakowych fotelach, taksamo założywszy nogę na nogę po obu stronach stolika, patrzyli przed siebie nieruchomo, w pozycjach jednakowych, lecz wyrażających coś wręcz przeciwnego.
Nareszcie ukazała się herbata. Notarjusz wziął filiżankę, ocukrzył i wypił, skruszywszy do niej herbatniczek zbyt twardy do zgryzienia; poczym wstał, uścisnął wszystkim ręce i wyszedł.
— Więc ułożone — przypomniał Roland. — Jutro, w kancelarji, o drugiej.
— Tak, jutro, o drugiej.
Jan nie rzekł ani słowa.
Po wyjściu gościa, chwilę jeszcze trwało milczenie, poczym Roland przystąpił do swego młodszego syna i klepiąc go po obu ramionach zawołał:
— I cóż ty szczęśliwcze przeklęty, nawet mnie nie uściskasz?
Wówczas Jan się uśmiechnął i ściskając ojca rzekł:
— Nie sądziłem, by to było tak nieodzowne.
Ale stary nie posiadał się już z radości. Chodził po pokoju tam i napowrót, bębniąc po meblach palcami o niezgrabnych paznokciach, okręcał się na piętach, raz wraz wykrzykując:
— A to szczęście! to szczęście! To się nazywa mieć szczęście!
Piotr spytał:
— Musiał być kiedyś bardzo bliskim znajomym, ten Marechal?
Ojciec odparł:
— Bagatela! Całe wieczory spędzał w naszym domu. Wszak musisz pamiętać, jak po zakończeniu każdego półrocza szkolnego zabierał cię do siebie wprost z gimnazjum i zatrzymywał na obiedzie. Aha, w dniu przyjścia Jana na świat on biegał nawet po lekarza! Był u nas właśnie na śniadaniu, gdy matka zachorowała. Zrozumieliśmy oczywiście odrazu o co idzie i on pobiegł pędem po lekarza. W pośpiechu wziął mój kapelusz zamiast swego. Pamiętam to dokładnie, bo nieraz śmialiśmy się później z tego powodu. Być nawet może, że przypomniał sobie ten szczegół w godzinie śmierci, a nie mając spadkobierców pomyślał: — Tak, przyczyniłem się do narodzin tego malca, niechże mu teraz zostawię majątek.
Rolandowa wtulona w fotel głęboki, zdawała się być pogrążoną we wspomnieniach. Jakby myśląc głośno, szepnęła:
— Ach, to był przyjaciel serdeczny, oddany, wierny, człowiek rzadki, jak na dzisiejsze czasy.
Jan wstał:
— Muszę się przejść trochę rzekł.
Ojciec się zdziwił, chciał go zatrzymać; należało wszak tyle omówić, ułożyć plany, ustalić rozmaite projekta. Ale młody człowiek się uparł, naprędce zmyślając, że ma się z kimś zobaczyć. Zresztą tyle jeszcze będzie czasu do porozumienia się przed otrzymaniem owego spadku.
I wyszedł, pragnąc być sam, by się zastanowić nad tym, co zaszło. Piotr również oświadczył, że odejdzie i po paru minutach poszedł za przykładem brata.
Pozostawszy z żoną sam na sam, Roland chwycił ją w objęcia, kilkakrotnie ucałował w każdy policzek i jakby w odpowiedzi na wyrzuty, jakie mu nieraz czyniła, rzekł:
— Widzisz, moja droga, że nie potrzebowałem zostawać w Paryżu i mordować się dla dzieci, skoro majątek i tak nam spada z nieba.
Przybrała minę bardzo poważną:
— Spada dla Jana, ale Piotr?
— Piotr! Ach, on doktorem... dość będzie zarabiał... zresztą brat mu przecież coś da.
— Nie. On by nie przyjął. Wszak to spadek dla Jana, wyłącznie dla Jana. Piotr musi się też czuć mocno pokrzywdzonym.
Poczciwiec zmieszał się na chwilę.
— Och, więc my mu zostawimy trochę więcej z naszego majątku.
— Nie. Toby również nie było słusznym.
Krzyknął:
— Psiakrew! Więc cóż? Cóż ja mam zrobić? Ty musisz zawsze wyszukać coś nieprzyjemnego. Musisz mi zepsuć każdą chwilę radosną. Idę spać. Dobranoc. A jednak to szczęście, djabelne szczęście!
I odszedł, mimo wszystko zachwycony, bez słowa żalu z powodu śmierci przyjaciela tak wspaniałomyślnego.
Wyszedłszy z domu, Piotr skierował się ku ulicy Paryskiej, głównej ulicy Hawru, jasno oświetlonej, gwarnej. Świeży powiew od wybrzeża muskał go po twarzy, gdy tak powoli szedł przed siebie, z laską pod pachą, a rękoma splecionymi na plecach.
Czuł się coś nieswój, ociężały, niezadowolony, jakby po otrzymaniu niemiłej wiadomości. Nie miał żadnej troski określonej i w pierwszej chwili nie byłby nawet mógł powiedzieć, skąd pochodziła ta ociężałość i zdrętwienie ciała i duszy. Coś mu dolegało, lecz nie wiedział co; nosił w sobie jakiś kolec bolesny, jeden z tych bólów prawie nieuchwytnych, nieokreślonych, które jednak krępują, nużą, zasmucają, drażnią jedno z owych cierpień lekkich, nieznanych, będących jakby zarodkiem smutku.
— Doszedłszy do Placu Teatralnego, uczuł się pociągnięty rzęsistym oświetleniem kawiarni Tortoniego i wolnym krokiem podszedł ku oświetlonej fasadzie; w chwili jednak, gdy miał już przekroczyć lokal, pomyślał, że gotów tam spotkać przyjaciół, znajomych, ludzi, z którymi musiałby rozmawiać i zdjęła go nagła niechęć do tej banalnej zażyłości w otoczeniu kieliszków i filiżanek. Cofnął się przeto i zawrócił na główną ulicę, wiodącą do portu.
Zadał sobie w duchu pytanie: „Dokąd iść?“ szukając miejsca, gdzieby mu się podobało, gdzie czułby się dobrze w obecnym swym usposobieniu. Nic mu jednak nie przychodziło na myśl, bo drażniła go samotność, a równocześnie nie chciał się z nikim spotkać.
Doszedłszy do wybrzeża, zawahał się raz jeszcze, poczym zaczął zstępować ku morzu; wybrał jednak samotność.
Przechodząc obok ławki wzdłuż wału, usiadł, znużony chodzeniem i zniechęcony przechadzką, zanim ją jeszcze rozpoczął.
Zapytał się: „Co mi dziś jest?“ I zaczął szukać pamięcią powodu, który go mógł zasępić i rozdrażnić, podobnie jak lekarz bada chorego, chcąc odkryć przyczynę gorączki.
Miał naturę wrażliwą i refleksyjną zarazem; podniecał się łatwo, następnie rozmyślał, aprobując lub potępiając swe uniesienia; ostatecznie jednak zwyciężyła natura uczuciowa i uczuciowiec zawsze brał górę nad rezonem.
Zastanawiał się tedy, skąd to zdenerwowanie, ta potrzeba ruchu bez żadnej chęci określonej, to pragnienie spotkania kogoś, z kim mógłby się pospierać, a równocześnie ta niechęć do ludzi, których mógłby spotkać i do wszystkiego, co mógłby od nich usłyszeć.
I zadał sobie pytanie: „Byłżeby to spadek Jana?“
Tak, to ostatecznie możliwe. Gdy notarjusz oznajmił tę nowinę, jak serce zabiło mu trochę mocniej. Tak, nie można być zawsze panem siebie, to też człowiek ulega czasem wzruszeniom samorzutnym i nieprzepartym, z któremi walczyć daremnie.
Począł więc rozważać głęboko to zagadnienie fizjologiczne wrażenia wywartego przez jakiś wypadek na istocie instynktownej i stwarzającej w człowieku uczucia bolesne lub radosne, przeciwne tym, jakichby pragnęła, przyzywała, uważała za dobre i właściwe istota myśląca człowieka, dzierżąca nad nim prym, dzięki kulturze jego inteligiencji.
Usiłował pojąć stan duszy syna dziedziczącego ogromny majątek, dzięki któremu pozna mnóstwo rozkoszy pożądanych od dawna, których jednak musiał się wyrzekać przez skąpstwo ojca.
Wstał i zaczął się znów przechadzać wzdłuż brzegu. Odrazu czuł się lepiej, zadowolony, że zrozumiał, przychwycił siebie samego, odsłonił w sobie tę tajemną drugą naturę.
— Więc byłem zazdrosny o Jana — pomyślał. — Dość chyba podle! Jestem już tego pewny, bo pierwszą moją myślą było że ożeni się z panią Rosemilly. A jednak się nie kocham w tej rozsądnej indyczce, mogącej człowiekowi obrzydzić raz na zawsze i zdrowy rozum i mądrość. Więc zazdrość platoniczna, kwintesencja zazdrości, zazdrość dla zazdrości. O, takie kwiatki należy pielęgnować!
Przystanął koło masztu sygnałowego, oznaczającego głębokość wody w porcie, następnie zapalił zapałkę, by odczytać listę okrętów, mających zawinąć do portu. Oczekiwano okrętów z Brazylji, z la Plata, z Chilli i Japonji, dwuch statków duńskich, jednego norweskiego i jednego parowca tureckiego, który Piotra wprawił w takie zdumienie, jak gdyby był przeczytał „parowiec szwajcarski“ i niby we śnie dziwacznym zobaczył ogromny statek, przepełniony ludźmi w turbanach, wspinających się po linach okrętowych w szerokich pantalonach.
— Co za głupota! — pomyślał wszak turcy są narodem zajmującym się żeglugą.
Postąpił jeszcze parę kroków naprzód, poczym przystanął, by z pewnej odległości patrzeć na przystań. Po stronie prawej, powyżej Sainte-Andree, dwie elektryczne latarnie morskie z wierzchołka Heve, niby dwa olbrzymie cyklopy bliźniacze, rzucały na morze swe długie, potężne spojrzenia. Wychodząc z dwuch ognisk sąsiednich, dwa promienie równoległe, podobne do ogonów komet, przecinały horyzont od strony prawej. Nieco dalej dwa inne płomienie, jakby dzieci owych kolosów, wskazywały wnijście do Hawru; zaś poniżej, po drugiej stronie Sekwany, widać było jeszcze inne, mnóstwo innych, nieruchomych lub drgających, rozświetlonych lub przyćmionych, roztwierających się i zamykających jak oczy, oczy portu, żółte, czerwone, zielone, śledzące czarny bezmiar morza pokrytego statkami oczy żyjące gościnnej ziemi, jedynie ruchem mechanicznym, nieustającym, regularnym swych powiek, mówiące: “Oto ja. Ja jestem Trouville, ja Honfleur, ja rzeką de Pont Audemer“. I górując nad wszystkimi innymi, tak wysoka, że z tej odległości czyniła wrażenie jakiejś planety, latarnia napowietrzna d’Etouville wskazywała drogę z Rouen, poprzez piaszczyste ławice ujścia wielkiej rzeki.
A dalej na głębi wód, tych wód bezkresnych, ciemniejszych od nieba, zdawały się tu i ówdzie migotać gwiazdy. Drżały wśród nocnej mgły drobne, bliskie i dalekie, białe, zielone lub czerwone. Niemal wszystkie były nieruchome, a niektóre tylko zdawały się biedz przed siebie; były to światła okrętów, co zarzuciwszy kotwicę, czekały przypływu, by ruszyć w morze, lub też światła innych statków, spieszących zarzucić kotwicę.
W tejże chwili księżyc wypłynął ponad miastem; robił on wrażenie olbrzymiej latarni boskiej, zapalonej na firmamencie, by wieść flotę nieskończoną gwiazd prawdziwych.
Piotr wyrzekł niemal głośno:
— Tak, a my się tu rozbijamy o głupstwo!
Nagle tuż obok niego, w szerokim mrocznym przykopie pomiędzy groblami portu, przemknął cień, ogromny cień fantastyczny. Pochyliwszy się nad ścianą granitu, zobaczył łódź rybacką, wracającą cicho, bez plusku fali, bez uderzania wioseł, lekko pędzoną przez nastawiony na wietrzyk ciemny żagiel.
Pomyślał: — Gdyby tak żyć ponad tym wszystkim, możeby człowiek mógł być spokojny! A uszedłszy jeszcze parę kroków przed siebie, ujrzał jakiegoś człowieka, siedzącego na samym końcu grobli.
Marzyciel, zakochany, mędrzec, człowiek szczęśliwy czy smutny? Kto? Podszedł zaciekawiony, by zobaczyć twarz samotnika i poznał własnego brata.
— Patrzcie! Janie, to ty!
— Ach... Piotr... Co ty tu robisz?
— A ty?
— Przyszedłem odetchnąć świeżym powietrzem.
Jan się zaśmiał:
— Ja taksamo.
Piotr usiadł obok brata.
— Strasznie tu ładnie, nieprawdaż?
— Tak.
Z tonu głosu poznał, że Jan niczego nie widział i ciągnął dalej: — Ja ilekroć tu przychodzę, uczuwam zawsze szalone pragnienie wyjazdu, odpłynięcia z tymi okrętami na północ, czy na południe. Pomyśl tylko, że wszystkie te światełka przybywają tu ze wszystkich stron świata, z krajów o olbrzymich kwiatach i pięknych dziewczynach białolicych lub miedzianych, gdzie ptaki nie większe są od owadów skrzydlatych, gdzie żyją słonie i lwy na wolności, gdzie rządzą murzyńscy królowie ― ze wszystkich tych krajów, o których nam opowiadają bajki czarodziejskie, nam, nie wierzącym już w Śpiące królewne i Koty w butach. Tożby było cudownie puścić się tam na jakiś czas i zobaczyć te dziwy, tylko że do tego potrzebaby pieniędzy, dużo...
Zamilkł raptownie, przypominając sobie, że brat jego ma już teraz te pieniądze i że wolny od pracy codziennej, swobody, bez żadnych oków życiowych, szczęśliwy, radosny, może pojechać, kędy sam zechce, do jasnowłosych szwedek lub smagłych mieszkanek Hawany.
I w tejże chwili jedna z tych myśli bezwiednych a tak u niego częstych, nagłych, błyskawicznych, że ani je mógł przewidzieć, ni powstrzymać, ni zmodyfikować, jedna z tych myśli, pochodzących z jego duszy drugiej, niezależnej, gwałtownej, przemknęła mu przez głowę:
— Ba, kiedy on zbyt głupi i na pewno ożeni się z tą Rosemilly.
Wstał.
— Pozostawiam cię z marzeniami o przyszłości; ja bo czuję potrzebę ruchu.
Uścisnął rękę brata i tonem bardzo serdecznym dodał:
— I otóż, Janku, jesteś bogaczem! Bardzo jestem rad, że cię dziś jeszcze spotkałem samego, by ci powiedzieć, jak bardzo się tym cieszę, jak gorąco ci winszuję i jak cię kocham.
Jan natury łagodnej i czułej, głęboko wzruszony mamrotał:
Dzięki... dzięki... kochany Piotrze... dzięki.
I Piotr zawrócił swym krokiem powolnym, z laską pod pachą i rękoma splecionymi na plecach.
Wróciwszy do miasta, znów sobie zadał pytanie, co począć z wieczorem, niezadowolony z tej skróconej przechadzki i że obecność brata pozbawiła go widoku morza.
Nagłe przyszła mu myśl szczęśliwa: Wypiję kieliszeczek likieru u ojca Marowskiego. I zawrócił z powrotem ku dzielnicy d’Ingouville.
Ojca Marowskiego poznał był w jednym z szpitali paryskich. Był to stary Polak, wygnaniec polityczny; podobno mający za sobą straszne historje, który złożywszy ponowne egzamina we Francji, chciał wykonywać swój zawód aptekarski. Przeszłość jego była nieznaną, to też bliżsi i dalsi, a później jego sąsiedzi, snuli na ten temat najrozmaitsze legendy. A właśnie ta jego reputacja spiskowca, nihilisty, królobójcy, patrjoty gotowego na wszystko, który cudem umknął był śmierci, pociągnęła żywą i awanturniczą wyobraźnię Piotra Rolanda; zaprzyjaźnił się ze starym Polakiem, nie usłyszawszy zresztą od niego ani jednego szczegółu, dotyczącego jego przeszłości. Jednakowoż ze względu na swego młodego przyjaciela, poczciwiec ów osiadł w Hawrze, licząc na klijentów, których miał mu dostarczyć młody lekarz.
Wyczekując tej klijenteli, żył nędznie w swej skromnej apteczce, sprzedając leki drobnomieszczanom i robotnikom ze swej dzielnicy.
Piotr go często odwiedzał po obiedzie, gawędząc z nim przez godzinkę, gdyż lubił cichą twarz i skąpe słowa Marowskiego, którego długie pauzy uważał za oznakę umysłu głębokiego.
Jedna tylko żarówka płonęła nad stołem, zastawionym flaszeczkami. Wystawa apteczna była całkiem ciemna ze względów oszczędnościowych, za ladą siedział z wyciągniętymi nogami stary, łysy człowiek, a wielki, orli nos, będący niejako przedłużeniem łysego czoła, nadawał mu smutny wyraz papugi. Człowiek ten spał twardo, wsparłszy brodę o pierś.
Na dźwięk dzwonka zbudził się, wstał i poznawszy doktora, szedł ku niemu z wyciągniętymi rękami.
Czarny, długi surdut, pocętkowany kwasami i syropami, zbyt obszerny na jego postać małą i chudą, wyglądał raczej na staroświecką sutannę; a wyraźny akcent polski nadawał cienkiemu głosowi mówiącego coś dziecinnego, szepleniącego, niby dźwięki drobnej istotki, zaczynającej dopiero mówić.
Piotr usiadł, a Marowski spytał odrazu:
— Cóż nowego, kochany doktorze?
— Nic. Wciąż tosamo.
— Bo pan coś nie wygląda wesoło.
— Nie często też jestem wesół.
— Trzeba się z tego otrząsnąć. Wypije pan kieliszeczek likieru?
— Bardzo chętnie.
— Dam panu do skosztowania wyrób całkiem nowy. Od dwuch miesięcy próbuję wyciągnąć coś nowego z porzeczek, z których dotąd robiono tylko syrop, i oto... udało mi się spreparować bardzo dobry likier, bardzo dobry...
Zachwycony podszedł do jednej z szafek, otworzył ją i wyjął flaszeczkę. Wykonywał gesty i ruchy krótkie, połowiczne, nigdy nie wyciągając ramienia całkowicie, nigdy nie wydłużając nóg przy chodzeniu, jednym słowem nie robiąc ruchów całkowitych i stanowczych. A myśli jego zdawały się być podobne do tych jego ruchów; zaznaczał je, zapowiadał, szkicował, podsuwał, lecz nie wyrażał jasno.
Zresztą najgłówniejszym jego zajęciem w życiu zdawało się być przyrządzanie syropów i likierów. Dobrym syropem lub likierem można dojść do majątku zwykł był mawiać.
Wynalazł setki likierów, lecz ani jednego nie zdołał rzucić na wielki rynek. Piotr zapewniał, że Marowski przypomina mu Marata.
Wyjął jeszcze z szafki dwa kieliszeczki i ustawił je na tacce, poczym obaj mężczyźni, zbliżywszy kieliszki napełnione do światła, przyglądali się kolorowi płynu.
— Jasny rubin! — oświadczył Piotr.
— Nieprawdaż?
Papuzia głowa starego Polaka przybrała wyraz zachwytu.
Doktór skosztował, zastanowił się, znów pokosztował, znów się zastanowił i rzekł:
— Bardzo dobre, bardzo dobre i całkiem nowe w smaku; powiadam panu, odkrycie!
— Ach, istotnie, jestem bardzo zadowolony.
I Marowski począł się radzić, jakby tu ochrzcić swój nowy likier; podsuwał kolejno: „przetwór porzeczkowy“, „likier porzeczkowy“, „porzeczki“.
Piotra nie zadawalała żadna z tych nazw.
Wówczas stary wpadł na pomysł:
— A gdyby tak, co pan przed chwilą powiedział: „jasny rubin?“ To byłoby dobre, bardzo dobre.
Doktór sprzeciwił się tej nazwie, pomimo, że sam ją wynalazł, radząc poprostu „porzeczkówka”, na co Marowski odrazu się zgodził.
Poczym zamilkli, przez kilka chwil siedząc nieruchomo przy świetle jednej jedynej żarówki i nie mówiąc słowa.
Wreszcie Piotr niemal wbrew swej woli przemówił:
— Aha, wydarzyło nam się dziś coś wcale niezwykłego. Jeden z przyjaciół ojca umarł, zapisawszy cały majątek memu bratu.
Aptekarz zdawał się w pierwszej chwili nie pojmować, lecz zastanowiwszy się, przypuszczał, że lekarz jest współspadkobiercą. Gdy wyjaśniono mu istotny stan rzeczy, wydawał się zdumionym i zirytowanym; a chcąc wyrazić swe niezadowolenie z powodu pominięcia jego młodego przyjaciela, mruknął kilkakrotnie:
— To nie zrobi dobrego wrażenia.
Piotr, którego rozdrażnienie wracało, chciał wiedzieć, co Marowski rozumie przez to powiedzenie.
— Czemu nie miałoby to zrobić dobrego wrażenia? Jakież złe wrażenie może wywołać wiadomość, że brat jego odziedziczył majątek po przyjacielu rodziny?
Przezorny starzec nie chciał się jednak tłumaczyć jaśniej.
— W podobnych wypadkach zapisuje się obydwu braciom po równej części. Ja panu mówię, że to nie zrobi dobrego wrażenia.
Doktór zniecierpliwiony odszedł, wrócił do domu i udał się na spoczynek.
Nazajutrz zbudził się doktor z planem stanowczym zrobienia majątku.
Nieraz już czynił był to postanowienie, nie doprowadzając go jednak do urzeczywistnienia. Na początku każdej nowo podejmowanej karjery nęciła go stale nadzieja szybkiego dorobienia się majątku, podtrzymując energję i zaufanie aż do pierwszej przeszkody, do pierwszej przegranej, rzucającej go znów na inną drogę.
Leżąc w ciepłej, wygodnej pościeli, rozmyślał. Iluż to lekarzy dorobiło się miljonów w niedługim czasie! Wystarczy odrobina sprawności, bo wszak w ciągu długoletnich studjów miał sposobność ocenienia najgłośniejszych profesorów i uważał ich za głupców. Och, napewno im dorównywa, o ile nie przewyższa pod pewnymi względami. Gdyby tylko zdołał zjednać sobie elegancką, bogatą klientelę w Hawrze, z łatwością zarabiałby sto tysięcy franków rocznie. I bardzo dokładnie zaczął obliczać dochody niezawodne. Rano wyjdzie z domu do swych chorych. Biorąc bardzo skromnie, bo dziesięciu pacjentów dziennie, po dwadzieścia franków wizyta, będzie miał rocznie siedmdziesiąt dwa tysiące, a nawet siedmdziesiąt pięć, bo napewno będzie miał więcej, niż dziesięciu przypuszczalnych chorych. Po południu będzie przyjmował u siebie, powiedzmy znów przeciętnie dziesięciu chorych po dziesięć franków, co uczyni trzydzieści sześć tysięcy. I oto okrągła suma stu tysięcy franków. Stali klienci i przyjaciele, którym nie będzie mógł liczyć więcej nad dziesięć franków, obniżą nieco tę sumę, co się znów wyrówna przez konsylja i inne bieżące dochody związane z praktyką lekarską.
Nic łatwiejszego jak zdobyć taką wziętość, przy odrobinie zręcznej reklamy, echach Figara dających do zrozumienia, że uczeni paryscy rokowali mu przyszłość, interesowali się pomysłowemi metodami leczenia młodego, skromnego uczonego z Hawru. I będzie bogatszy od swego brata, bogatszy i przytym sławny, a zadowolony z siebie, sobie tylko samemu zawdzięczając majątek; okaże się też hojnym dla swych starych rodziców, prawdziwie dumnych z jego sławy. Wcale się nie ożeni, by sobie nie wiązać życia z kobietą jedną, krępującą, natomiast będzie sobie dobierał kochanki z pośród najpiękniejszych swych klientek.
I tak był pewny powodzenia, że wyskoczył z łóżka, jakby natychmiast chciał przychwycić ową fortunę i ubrał się, by zaraz poszukać w mieście odpowiedniego mieszkania.
Następnie wałęsając się ulicami rozmyślał, jak przypadkowe są pobudki naszych czynów. Już od trzech tygodni mógł i powinien był powziąć to postanowienie, które oto zrodziło się w nim nagle, niewątpliwie pod wpływem wiadomości o spadku brata.
Przystawał koło domów, na których widniały ogłoszenia, że jest do wynajęcia mieszkanie pięknie lub elegancko urządzone, bo obwieszczenia bez przymiotnika, zgóry go usposabiały wzgardliwie. Z wyniosłą miną wchodził oglądać, mierzył wysokość pokoi, szkicował w swym notatniku plan mieszkania, rozkład, warunki najmu, przedstawiając się jako lekarz, przyjmujący licznych pacjentów. Klatka schodowa musi być szeroka i dobrze utrzymana; zresztą nie może mieszkać wyżej jak na pierwszym piętrze.
Obejrzawszy jakie siedm czy ośm mieszkań, zanotowawszy z dwieście ogłoszeń, wrócił do domu na śniadanie, spaźniając się o kwadrans.
Już w przedpokoju usłyszał brzęk talerzy. Jedzono zatym bez niego. Czemu? Nigdy nie byli tak bardzo punktualni. Odrazu go to zmroziło i zirytowało, jako że był trochę drażliwy. Zeledwie wszedł, ojciec zwrócił się doń:
— Dalej-że Piotrze, spiesz się, u kaduka! Wiesz przecie, że o drugiej mamy być u notarjusza. Nie pora się dziś gapić.
Lekarz usiadł w milczeniu, ucałowawszy wpierw matkę i uścisnąwszy ręce brata i ojca; następnie wziął z półmiska, ustawionego na środku stołu, kotlet dla niego zostawiony. Zimny był i wysuszony. Prawdopodobnie najgorszy został dla niego. Pomyślał, że można było trzymać mięso w rurze, aż do jego przybycia, a nie tracić głowy do tego stopnia, by już całkowicie zapomnieć o nim, starszym synu. Rozmowę przerwaną za jego wejściem, znów podjęto, gdzie się urwała.
— Gdybym ja była na twojem miejscu — mówiła pani Rolandowa do Jana — wiem, cobym teraz uczyniła. Powinienbyś urządzić zaraz i bogato, w sposób wpadający w oczy, bywać w towarzystwach, jeździć konno i wziąść ze dwie sprawy głośne do obrony, by się dobrze zaprezentować w sądzie. Najlepiej, byś został bardzo poszukiwanym obrońcą-amatorem. Dzięki Bogu na utrzymanie pracować nie potrzebujesz, a jeśli będziesz wykonywać swój zawód, to po to tylko, by nie zmarnować owoców swych studjów, bo ostatecznie człowiek musi zawsze coś robić.
Ojciec, obierający właśnie gruszkę, oświadczył:
— Chryste Panie! ja na twojem miejscu zakupiłbym piękny statek, sporządzony podług najwspanialszego modelu i ruszyłbym bodaj do Senegalu.
Z kolei Piotr wypowiedział swe zdanie. Ostatecznie przecież nie majątek stanowi o wartości człowieka, o jego wartości umysłowej. Dla człowieka przeciętnego będzie on raczej środkiem obniżającym jego poziom duchowy, gdy ludziom prawdziwie silnym dostarczy dźwigni potężnej. Tylko, że tacy należą do wyjątków. Jeśli więc Jan jest istotnie naturą wyższą, to może okazać teraz, mając przyszłość zabezpieczoną. Musiałby jednak pracować stokroć więcej, w warunkach zwyczajnych. Bo nie o to przecież idzie, by obronić wdowę lub sierotę i zagarnąć do kieszeni tyle a tyle dukatów za proces wygrany lub przegrany, lecz by zostać sławnym prawnikiem, powagą naukową.
I jakby na zakończenie dodał:
— Gdybym ja miał pieniądze, potrafiłbym już czegoś dokonać.
Stary Roland wzruszył ramionami:
— Tra-la-la! Największą mądrością, to urządzić sobie życie spokojne i wygodne. Nie jesteśmy zwierzętami pociągowemi, lecz ludźmi. Gdy się jest biednym, to trzeba pracować; ba, trudno, musi się harować; ale gdy można żyć z renty, do licha, to trzebaby być, głupcem, by się mordować bez potrzeby.
Piotr odparł wyniośle:
— Mamy różne upodobania! Ja cenię jedynie wiedzę i inteligencję, wszystkiem innem zaś pogardzam.
Rolandowa starająca się uśmierzać stałe utarczki między ojcem a synem, odwróciła szybko rozmowę, opowiadając o morderstwie, popełnionym ubiegłego tygodnia w Bolbec-Nantot. Odrazu się towarzyszącymi zajęli okolicznościami wszyscy zbrodni, pociągnięci grozą występku, która mimo ordynarności, wstrętu i obrzydzenia, jakie budzi, posiada też dla umysłu ludzkiego dziwną siłę przyciągającą.
Od czasu do czasu jednak stary Roland wyciągnął zegarek, mówiąc:
— No, chodźmy; czas już nam ruszyć w drogę.
Piotr ironizował:
— Jeszcze niema pierwszej. Doprawdy nie było powodu do takiego pośpiechu i zostawienia mi zimnego kotleta.
— Czy idziesz do notarjusza? — spytała matka.
Odparł sucho:
— Ja? A po co? Moja obecność zgoła byłaby zbyteczna.
Jan milczał, jak gdyby się nie o niego rozchodziło. Gdy mówiono o zbrodni w Bolbec, rzucił parę uwag prawniczych, rozwijając pewne poglądy, dotyczące zbrodni i zbrodniarzy w ogólności. Następnie zamilkł ponownie, lecz jego błyszczący wzrok, żywe rumieńce, a nawet lśniąca broda, zdawały się obwieszczać jego szczęście.
Po odejściu rodziny, Piotr, pozostawszy sam, rozpoczął znów swą wędrówkę za mieszkaniem. Po dwu, czy trzech godzinnem łażeniu po rozmaitych piętrach, odkrył nakoniec na bulwarze Franciszka I coś istotnie pięknego: duże półpiętrze o dwóch wejściach z dwóch ulic, złożone z dwóch dużych salonów, oszklonej galerji, gdzie pacjenci, czekający swej kolei, przechadzaliby się wśród kwiatów, i prześlicznej okrągłej jadalni z widokiem na morze.
W chwili, gdy już miał wynająć, powstrzymała go cena: trzy tysiące franków, gdyż pierwszą ratę kwartalną należało uiścić z góry, a on nie miał nic, ani jednego sous.
Drobna fortunka, zebrana przez ojca, dochodziła zaledwie do ośmiu tysięcy franków renty rocznej, a Piotr nieraz sobie czynił wyrzuty, że częstym wahaniem się co do wyboru karjery wprawiał rodziców w kłopot, raz po raz przerzucając się do innej karjery i od nowa rozpoczynając studja.
Pożegnał tedy właścicieli domu, przyrzekając dać odpowiedź w ciągu dwóch dni; przyszło mu bowiem na myśl poprosić brata o zapłacenie czynszu za ten pierwszy kwartał lub półrocze tysiąca pięciuset franków z chwilą, gdy Jan podejmie swój spadek.
— Wszak to będzie tylko kilkumiesięczna pożyczka — myślał. — Prawdopodobnie oddam mu jeszcze w ciągu bieżącego roku. Wszak to całkiem proste i Jan zrobi to dla mnie z przyjemnością.
Ponieważ dochodziła dopiero godzina czwarta, a on nie miał nic, absolutnie nic do roboty, więc poszedł usiąść na chwilę w ogrodzie publicznym; długo pozostawał na ławie bez ruchu, bez myśli, z oczyma wbitemi w ziemię, wyczerpany znużeniem, płynącem ze smutku.
A jednak wszystkie dni poprzednie od przyjazdu do domu spędzał był tak samo, nie odczuwając jednak tak okrutnie pustki życiowej i własnej bezczynności. Co więc robił ze swym czasem od rana do wieczora?
Wałęsał się po wybrzeżu w porze przypływu, wałęsał się po ulicach, wałęsał się po kawiarniach, wałęsał się po apteczce Marowskiego i wszędzie. A oto nagle życie to, dotąd pędzone, stało mu się wstrętnem, niemożliwem. Gdyby miał pieniądze, wynająłby powóz, by odbyć daleką wycieczkę gdzieś daleko na wieś, pośród pól i dworków ocienionych bukami i wiązami; będąc jednak zmuszonym liczyć się z każdym centymem na szklankę piwa lub markę listu, nie mógł sobie pozwolić na zaspokojenie takiej zachcianki. Nagle przyszło mu na myśl, jak to ciężko, mając lat trzydzieści skończonych, zwracać się z rumieńcem wstydu do matki o każdego luidora; i drapiąc ziemię końcem swej laski mruczał:
— Chryste Panie! gdybym ja miał pieniądze!
I myśl o spadku brata znów go zaczęła przenikać niby ukłucie osy; otrząsnął ją jednak zniecierpliwiony, nie chcąc się poddawać zazdrości.
W pobliżu niego dzieci bawiły się w kurzu ulicznym. Miały długie, jasne włosy i z minkami bardzo poważnemi, ze skupioną uwagą wznosiły małe pagórki piasku, by je następnie rozwalać jednym kopnięciem nogi.
Piotr był tego dnia w owem usposobieniu posępnem, kiedy to człowiek ogląda wszystkie zakątki swej duszy i przetrząsa wszystkie jej tajniki.
— Nasze prace bardzo są podobne do zajęć tych maleństw myślał. Następnie zadał sobie pytanie, czy jeszcze nie najrozsądniejszem w życiu posiadać dwie lub trzy takie istotki bezużyteczne, by z ciekawością i przywiązaniem patrzeć, jak rosną i rozwijają się. I musnęła go chęć ożenku. Człowiek nie jest tak zbłąkany, nie będąc sam. W chwilach smutku i niepewności czuje przynajmniej, że ktoś porusza się w jego pobliżu, a już to coś znaczy, gdy cierpiąc, może do kobiety powiedzieć: „ty”.
I zaczął myśleć o kobietach.
Znał ich niewiele, gdyż w dzielnicy łacińskiej utrzymywał był stosunki dwutygodniowe, zrywane po wydaniu pensji miesięcznej, a odnawiane lub nawiązywane z inną kobietą w miesiącu następnym. A jednak musiały gdzieś istnieć istoty bardzo dobre, bardzo łagodne i działające bardzo kojąco. Jego matka naprzykład, czyż nie była uosobieniem rozsądku i wdzięku ogniska domowego? Jakżeby pragnął znać kobietę, prawdziwą kobietę!
Wstał nagle z postanowieniem złożenia wizyty pani Rosemilly.
Lecz zaraz usiadł znowu. Ta mu się stanowczo nie podoba! Dlaczego? Była zbyt trzeźwo rozsądna i pozioma; a przytym czyż nie zdawała się skłaniać raczej ku Janowi? Nie uświadamiał sobie jasno, że to jej przenoszenie Jana znacznie się przyczyniało do obniżenia jego sądu o inteligiencji wdowy, bo jakkolwiek kochał brata, nie mógł się jednak powstrzymać od uważania go za trochę przeciętnego i stawiania siebie ponad niego.
Nie może tu jednak zostać do późnej nocy i oto podobnie jak zeszłego wieczora zadał sobie trwożne pytanie: — Coby tu począć?
Czuł w duszy potrzebę czułości, pragnął, by go ktoś teraz uściskał, pocieszył. Pocieszył? Z jakiego powodu? Nie umiałby tego powiedzieć, lecz opadła go właśnie jedna z chwil słabości i wyczerpania, kiedy obecność kobiety, pieszczota kobieca, dotknięcie ręki, muśnięcie sukni, łagodne spojrzenie oczu czarnych, czy błękitnych, stają się potrzebą nagłą a nieodzowną naszego serca.
I przypomniał sobie pewną kelnereczkę, którą pewnego wieczoru odprowadził był do domu, a później odwiedzał od czasu do czasu.
Wstał więc ponownie, by z nią pójść wypić szklankę bocku. Co on jej powie? Co ona powie jemu? Zapewne nic. Co jednak szkodzi? Na chwilę potrzyma jej rękę w swojej. Zdawała się go wyróżniać. Czemu jej więc nie widuje częściej?
Zastał ją drzemiącą na krześle w piwiarni niemal pustej. Trzech piwoszów paliło fajki, wsparci łokciami na dębowym stole, kasjerka czytała jakiś romans, a gospodarz w samej tylko kamizelce na dobre zasnął na ławie.
Zaledwie go ujrzała, dziewczyna zerwała się żywo i podbiegła ku niemu.
— Dzień dobry. Jak się pan miewa?
— Nieźle, a ty? — Ja bardzo dobrze. Przychodzi pan tak rzadko.
— Tak, mam mało czasu wolnego. Wiesz przecie, że jestem lekarzem.
— Nie, pan mi nie powiedział. Gdybym była wiedziała, byłabym się pana poradziła, bo chora byłam zeszłego tygodnia. A czego się pan napije?
— Szklankę bocku, a ty?
— Ja także szklankę bocku, skoro mi zapłacisz.
Odrazu go zaczęła tykać, jak gdyby zaofiarowanie jej trunku było milczącym przyzwoleniem. I usiadłszy naprzeciw siebie, zaczęli pogawędkę. Od czasu do czasu ujmowała go za rękę z ową łatwą poufałością dziewcząt sprzedających swe karesy i spoglądając nań zachęcająco, pytała:
— Czemu nie przychodzisz częściej? Bardzo mi się podobasz, mój drogi.
Już go przejmowała wstrętem, jako głupia, pospolita, zmienna. Kobiety, mówił sobie, powinny nam się jawić we śnie lub w aureoli przepychu, poetyzującej ich wulgarność.
A ona pytała:
— Przechodziłeś tu kiedyś z ładnym blondynem o długiej brodzie. Czy to może twój brat?
— Tak, to mój brat.
— Ogromnie ładny chłopiec.
— Naprawdę? No tak, a przytym wygląda na takiego, co to potrafi dobrze żyć.
Jakaż dziwna potrzeba prze go nagle do opowiedzenia tej służącej z piwiarni o spadku Jana? Czemu myśl ta, którą odpychał, będąc sam, którą odsuwał z obawy niepokoju, jaki mu wnosiła do duszy, przyszła mu na usta w tej chwili i czemu jej pozwala spłynąć, jak gdyby czuł potrzebę nieprzepartą wywnętrzenia ponownie swego serca, przepełnionego goryczą?
I założywszy noga na nogę, rzekł:
— O, brat mój ma piękne widoki, bo właśnie odziedziczył majątek, przynoszący mu dwadzieścia tysięcy renty rocznej.
Rozwarła szeroko swe duże, błękitne, chciwe oczy:
— Och, a któż mu to tyle zapisał, babka, czy ciotka może?
— Nie, stary przyjaciel mych rodziców.
— Tylko przyjaciel? Niemożliwe! A tobie to nic nie zapisał?
— Nie; mnie znał bardzo mało.
Zastanawiała się przez chwilę, poczym z uśmiechem figlarnym rzekła:
— Ano, brat twój ma widać szczęście, skoro posiada takich przyjaciół. Tak, nic dziwnego, że tak niepodobny do ciebie!
Miał ochotę ją wypoliczkować i przez zaciśnięte zęby zapytał, nie wiedząc sam właściwie czemu:
— Co chcesz przez to powiedzieć?
Przybrała minę głupio-naiwną:
— Ja? Nie. Chciałam tylko powiedzieć, że miał więcej szczęścia, niż ty.
Rzucił na stół dwadzieścia sous i wyszedł.
Bezwiednie powtórzył jej słowa: „Nic dziwnego, że tak niepodobny do ciebie“.
Co ona myślała, co chciała przez to powiedzieć? Niewątpliwie kryła się tu jakaś złośliwość, podłość, nikczemność. Tak, ta dziewka miała sądzić, że Jan jest synem pana Marechal.
Wzburzenie, jakiego doznał na samą myśl podejrzenia, rzuconego na matkę, było tak gwałtowne, że przystanął, szukając okiem jakiegoś miejsca, gdzie mógłby usiąść.
Naprzeciw była druga kawiarnia, więc wszedł, usiadł i przybierającemu chłopcu rozkazał: — Szklankę bocku!
Czuł jak serce mu bije, a dreszcze przebiegają ciało. I nagle przypomniał sobie, co Marowski powiedział był poprzedniego wieczora: „To nie zrobi dobrego wrażenia“. Czyżby i on miał był tę samą myśl, to samo podejrzenie, co ta hultajka?
Z głową, pochyloną nad szklanką bocku, patrzył na białą piankę, musującą i gasnącą, zadając sobie pytanie: — Czyż możliwe, by coś podobnego przypuszczano?
Powody, które zrodziły w umysłach te przypuszczenia ohydne, wydały mu się w tej chwili zupełnie jasne, oczywiste, oburzające. Jeśli stary kawaler, umierający bez spadkobierców, pozostawia majątek dwojgu dzieciom przyjaciela, to nic w tym prostszego i naturalniejszego; jeśli jednak zapisuje cały majątek jednemu z dzieci, to oczywiście muszą się wszyscy dziwić, chichotać się i uśmiechać dwuznacznie. Jak mógł tego nie przewidzieć, jak ojciec tego nie czuł, jak matka nie odgadła z góry? No tak, te pieniądze niespodziewane zbyt ich uszczęśliwiały, by dopuścić jakąkolwiek myśl poboczną. Zresztą, jakżeby w tych poczciwych ludziach mogło się zrodzić podejrzenie tak haniebne?
Czy jednak ogół, sąsiedzi, kupcy, kramarze, wszyscy, co ich znają, nie zaczną powtarzać tej rzeczy ohydnej, opowiadać ją coraz dalej, bawić się nią, wyśmiewając ojca, a pogardzając matką?
I uwaga kelnerki z piwiarni, że Jan jest blondynem, a on brunetem, że nie są do siebie podobni, ni z twarzy, ni z ruchów, ni usposobieniem, ni inteligiencją, zacznie teraz wszystkich uderzać i zastanawiać. Mówiąc o synach Rolanda, ludzie będą drwić: „Który? prawdziwy syn, czy ten drugi?“
Wstał, z postanowieniem uprzedzenia brata, zwrócenia mu uwagi na to straszne niebezpieczeństwo, zagrażające czci ich matki. Co jednak Jan uczyni? Najprostszą rzeczą byłoby oczywiście wyrzec się spadku, który przeszedłby wówczas na fundusz podrzutków, przyjaciołom zaś i znajomym, powiadomionym już o zapisie, wytłumaczyć, że testament zawierał zastrzeżenia i warunki niemożliwe do przyjęcia, któreby z Jana uczyniły nie spadkobiercę, lecz depozytora.
Wracając do domu rozmyślał, że musi się z bratem zobaczyć sam na sam, by w obecności rodziców nie mówić o podobnej sprawie.
Już u drzwi usłyszał żywe głosy i śmiechy, dolatujące z salonu, a podchodząc, rozpoznał głosy pani Rosemilly i kapitana Beausire, sprowadzonych przez ojca na obiad dla uczczenia dobrej wiadomości.
Na stole stał wermut i absynt dla zaostrzenia apetytu i wszyscy byli już w dobrych humorach. Kapitan Beausire, mały człeczyna utuczony, jakby od długiego toczenia się po morzu, o myślach równie toczonych jak kamyki rzeczne, śmiejąc się pełnym gardłem, uważał życie za rzecz doskonałą, z której należy korzystać, ile się tylko da.
Trącił się z ojcem Rolandem, gdy Jan ponownie napełniał kieliszki dam.
Pani Rosemilly odmawiała, lecz kapitan Beausire, który znał był nieboszczyka jej męża, zawołał:
— Ależ pani, „bis repetita placent”, jak zwykliśmy byli mawiać w djalekcie, co znaczy: „dwa wermuty nigdy nie zaszkodzą“. Ja, bo odkąd nie żegluję, codziennie przed obiadem wypijam dwa lub trzy, by sobie sprawić takie sztuczne falowanie morza. A po kawie urządzam sobie kołysanie okrętu na pełnym morzu. Do burzy jednak nie doprowadzam nigdy, ale to nigdy, bo obawiam się uszkodzenia ładunku.
Roland, którego manji żeglarskiej schlebiał stary wilk morski, śmiał się z całego serca, mając już twarz czerwoną, a oczy zamglone absyntem. Miał duży brzuch sklepikarza, nic prócz brzucha, w którym zdawało się ogniskować całe jego ciało, taki tłusty brzuch mężczyzn zawsze siedzących, nie mających ni łydek, ni piersi, ni ramion, ni szyi, bo wgłębienie krzesła stłoczyło im całe ciało w jedno tylko miejsce.
Beausire przeciwnie, jakkolwiek krótki i gruby, wydawał się pełny jak jajo i twardy jak kula.
Rolandowa, nie wypróżniwszy nawet pierwszego kieliszka, różowa ze szczęścia, o błyszczących oczach spoglądała na swego młodszego syna.
U niego nastąpił teraz dopiero wybuch radości. Wszystko już było dokonane, podpisane i oto jest posiadaczem dwudziestotysięcznej renty rocznej. W śmiechu jego, w głosie głębszym niż zazwyczaj, w sposobie patrzenia na ludzi i całym zachowaniu, w większej pewności siebie czuć było poczucie wyższości, jakie daje pieniądz.
Gdy służąca oznajmiła, że obiad podany, a ojciec zbliżył się do pani Rosemilly, by jej podać ramię, żona jego zawołała:
— Nie, ojcze, nie! Dziś wszystko należy do Jana.
Na stole uderzał zbytek niebywały: przed talerzem Jana, któremu oddano dziś miejsce ojca, wznosił się olbrzymi bukiet, jak przystoi podczas wielkich uroczystości. Bukietów, niby katedra strojna we flagi, był obstawiony kompotierką o czterech zagłębieniach, z których jedna zawierała piramidę pysznych brzoskwiń, w drugiej piętrzył się tort olbrzymi, przystrojony kremem i pomadkowymi wieżyczkami — istna katedra biszkoptowa; w trzeciej w przeźroczystym syropie pływały płaty ananasu, a w czwartej — zbytek niebywały! pachniały ciemne winogrona, sprowadzane z Południa.
— Dalibóg! — wykrzyknął Piotr, siadając — więc to istotnie święcimy wstąpienie na tron Jana Bogatego.
Po rosole podano madeirę i wszyscy zaczęli już mówić równocześnie. Beausire opowiadał o obiedzie w Saint-Domingo u stołu jakiegoś murzyńskiego jenerała. Stary Roland słuchając, usiłował wsunąć równocześnie wspomnienie innej uczty, wydanej ongi przez jednego z jego przyjaciół, po której każdy z biesiadników był przez dwa tygodnie chory. Pani Rosemilly, Jan i matka układali wycieczkę i śniadanie w Saint Jouin, z góry przyrzekając sobie wiele przyjemności; a Piotr żałował w duchu, że nie zjadł obiadu sam w jakiejś garkuchni na wybrzeżu, by sobie zaoszczędzić całej tej wrzawy, śmiechów i radości, które go drażniły.
Rozmyślał, jakby się tu zabrać do rzeczy, powiedzieć bratu o swych obawach i skłonić do wyrzeczenia się tego majątku, którym się już z góry rozkoszował i upajał. Ciężki to orzech, niewątpliwie, lecz rozgryźć go trzeba; nie może się wszak wahać, gdy zagrożony honor ich matki.
Ukazanie się olbrzymiej ryby znów skierowało myśl Rolanda ku rybołówstwu. Beausire opowiadał na ten temat istne dziwy z Gabon, Madagaskaru, a przedewszystkim z wybrzeży Chin i Japonji, gdzie ryby mają wygląd tak samo śmieszny, jak mieszkańcy owych krajów. I opisywał te ryby, ich ogromne, złotawe oczy, brzuchy błękitne lub czerwone, pletwy dziwaczne, przypominające wachlarze, ogony w kształcie księżyca na nowiu, naśladując ten ich wygląd w sposób tak zabawny, że wszyscy patrząc nań, śmiali się do łez.
Jeden tylko Piotr miał minę niedowierzającą, mrucząc:
— Niedarmo nazywają Normandów Gaskończykami Północy.
Po rybie podano lekką przystawkę, następnie pieczone kurczęta, sałatę, zieloną fasolkę i pasztet ze skowronków. Kucharka pani Rosemilly pomagała przy obiedzie, a wesołość wzmagała się w miarę wypróżnionych kieliszków. Gdy pierwszy korek szampana wystrzelił w powietrze, ojciec Roland, mocno podniecony, naśladował ten huk, oświadczając:
— Wolę to od wystrzału z pistoletu.
Piotr coraz bardziej rozdrażniony, odparł drwiąco:
— Tylko, że to może dla ojca groźniejsze.
Roland, podnoszący właśnie szklankę, postawił ją na stole i spytał:
— A to dlaczego?
Od dłuższego już czasu skarżył się na swe zdrowie, na ociężałość, zawroty głowy i stałe jakieś dolegliwości.
Doktór odparł:
— Dlatego, że kula pistoletu może przelecieć mimo człowieka, gdy szklanka wina idzie prosto i niezawodnie do brzucha.
— I co?
— I pali w żołądku, draźni system nerwowy, utrudnia krążenie krwi i przygotowuje apopleksję, grożącą ludziom takiego temperamentu jak ojciec.
Potęgujące się upojenie byłego złotnika paryskiego, pierzchło nagle, jakby za podmuchem wiatru; niespokojnemi, szklanemi oczyma wpatrywał się w syna chcąc zrozumieć czy to nie żarty.
Ale Beausire zawołał:
— Ach ci przeklęci lekarze, zawsze tacy sami. Nic jedz, nie pij, nie kochaj, nie tańcz, bo to szkodzi twemu zdrowieczku. Otóż doktorze, wiedz, że ja to wszystko robiłem, we wszystkich częściach świata, zawsze i ile tylko się dało, a jednak czuję się jakoś niezgorzej.
Piotr odparł cierpko:
— Przede wszystkiem pan, kapitanie, jesteś silniejszy od mego ojca; a zresztą wszyscy bonvivanci mówią taksamo, aż.... pewnego dnia niemogą już przyznać lekarzowi: „Miał pan słuszność“. Gdy patrzę jak ojciec mój postępuje w sposób najgorszy i najszkodliwszy dla swego zdrowia, całkiem to chyba naturalne, że go ostrzegam. Byłbym złym synem, gdybym tego nie zrobił.
Rolandowa zrozpaczona wtrąciła:
— Ależ Piotrze, co tobie? Przecież ten jeden raz nie może mu zaszkodzić. Pomyśl, jaka dziś uroczystość dla niego, dla nas wszystkich. Psujesz mu całą przyjemność i nas martwisz. To z twej strony szkaradnie!
Wzruszając ramionami, mruknął:
— Niech robi co chce, ja go ostrzegłem.
Ale ojciec Roland już nie pił. Patrzył na swą szklankę, na pełną szklankę wina przeźroczystego, jasnego, którego dusza lekka, upajająca ulatywała drobnemi bulkami, wznoszącemi się od dna, szybko, coraz szybciej, by się ulotnić następnie; patrzył na nią z nieufnością lisa, znajdującego nieżywą kurę i węszącego pułapkę.
I wahającym głosem spytał:
— Czy sądzisz, że mi to bardzo zaszkodzi?
Piotr uczuł wyrzut sumienia, że swym złym humorem zepsuł wesołość drugich:
— Och, ten jeden raz może ojciec pić; nie trzeba jednak nadużywać, ani się przyzwyczajać.
Wówczas ojciec Roland ujął szklankę, niezdecydowany jeszcze, czy podnieść ją do ust. Patrzył na nią boleśnie, pełen pragnienia i obawy; obwąchał ją, skosztował, zaczął pić drobnymi łykami, rozkoszując się napojem, szarpany równocześnie lękiem, słabością i łakomstwem, a następnie żalem, gdy do ostatniej już wysączył kropelki.
Nagle spotkał się Piotr z oczyma pani Rosemilly: wpatrywały się weń przeźrocze i błękitne, jasnowidzące i twarde. A on czuł, przenikał, domyślał się myśli ożywiającej to jej spojrzenie, gniewnej myśli tej kobietki o umyśle prostym a prawym, gdyż spojrzenie to mówiło wyraźnie: „Jesteś zazdrosny. To wstyd!“
Pochylił głowę, zabierając się znów do jedzenia.
Nie był głodny i nic mu nie smakowało.
Napadła go chęć ucieczki, chęć znalezienia się poza tem towarzystwem, by nie słuchać już ich rozmów, żartów i śmiechów.
Ojciec Roland tymczasem, którego świadomość zakłócały już opary wina, zapomniał o przestrogach syna i słodkiem, czułem spojrzeniem obejmował niemal jeszcze pełną flaszkę szampana, stojącą obok jego talerza. Nie śmiał jej tknąć z obawy usłyszenia nowego kazania, rozmyślając, jakim podstępem uśpić czujność Piotra. I rzeczywiście wpadł na pomysł, możliwie najprostszy: ujął butelkę jakby od niechcenia i wyciągnąwszy ramię ku drugiej stronie stołu, napełnił przedewszystkim próżny kieliszek doktora: następnie nalewał wszystkim innym, a gdy kolej przyszła na niego, zaczął perorować bardzo głośno, iż każdy byłby przysiągł, że tylko przez roztargnienie napełnia sobie kieliszek. Nikt zresztą nie zwracał na to uwagi.
Piotr nie myśląc co czyni, pił wiele. Nerwowy i podrażniony, co chwila ruchem bezwiednym ujmował podłużny kielich kryształowy, w którym musował płyn przejrzysty. I zwolna wysączał go do ust, by czuć na języku delikatny, słodkawy, trochę szczypiący smak ulatniającego się gazu.
Stopniowo miłe ciepło wnikało mu w ciało. Wychodząc z brzucha, będącego niejako ogniskiem, wznosiło się do piersi, obejmowało członki, rozchodziło się po całym ciele, niby fala letnia i dobroczynna, wnosząc z sobą radość. I czuł się lepiej, mniej zniecierpliwiony i niezadowolony, a postanowienie rozmówienia się z bratem tegoż samego wieczora słabło, nie jakoby myśl tę zarzucił, lecz poprostu, nie chcąc mącić tak szybko obecnego swego błogostanu.
Beausire wstał, by wznieść toast.
Skłoniwszy się wokół, począł:
— Piękne damy, panowie! Zebraliśmy się tutaj, by święcić zdarzenie radosne, spotykające jednego z naszych przyjaciół. Ongi mówiono, że fortuna jest ślepa, ja jednak sądzę, że jest tylko krótkowidząca lub złośliwa, i że oto sprawiła sobie doskonałą lunetę, która pozwoliła jej dostrzedz w porcie Hawru syna naszego kochanego towarzysza, Rolanda, kapitana „Perły“.
Posypały się brawa, spotęgowane oklaskami, a ojciec Roland wstał, by odpowiedzieć.
Odkaszlnął, czując gardło trochę zatkane, a język ociężały i wyjąkał:
— Dzięki, kapitanie, dzięki w imieniu własnym i syna. Nigdy nie zapomnę tego pańskiego postępku. Piję zdrowie pana.
Łzy miał w oczach i nosie; usiadł więc, nie mając już nic do powiedzenia.
Wtedy Jan śmiejąc się wstał i zabrał głos:
— To ja — począł — winienem podziękować przyjaciołom oddanym i serdecznym — (spojrzał na panią Rosemilly) — dającym mi dziś dowód wzruszający swej życzliwości. Nie słowami jednak pragnę im wyrazić swą wdzięczność. Dowiodę jej w przyszłości, w każdej chwili życia, gdyż przyjaźń nasza nie należy do tych, co przemijają.
Matka, głęboko wzruszona, szepnęła:
— Bardzo dobrze, moje dziecko.
Wówczas Beausire zawołał:
— A teraz przemówi pani Rosemilly, imieniem płci pięknej.
Podniosła swój kieliszek i dźwięcznym głosem, trochę zamglonym melancholją, powiedziała:
— Ja piję na cześć świętej pamięci pana Marechala.
Nastało chwilowe uciszenie, skupienie, jakby dla odmówienia modlitwy, a Beausire, mający komplimenta na pogotowiu, zauważył:
— Tylko kobieta potrafi być subtelną.
I zwracając się do ojca Rolanda, spytał:
— Kim właściwie był ów Marechal? Czy obcowaliście z nim tak blisko?
Stary, rozczulony winem, zaczął płakać i głosem zająkliwym opowiadał:
— Jak z bratem... to jeden z tych, jakich się nie napotyka w życiu po raz drugi... byliśmy nierozłączni... codziennie jadał u nas obiad... kupował nam bilety do teatru... tyle tylko panu powiem... tyle tylko... Przyjaciel, prawdziwy... prawdziwy przyjaciel... nieprawdaż, Ludwiko?
Żona odparła po prostu:
— Tak, był wiernym przyjacielem.
Piotr patrzył to na ojca, to na matkę, lecz rychło zmieniono temat rozmowy, a on zabrał się do picia.
Sen ten, skąpany w szampanie i likierach, niewątpliwie go ukoił i uspokoił, gdyż zbudził się w nastroju duszy bardzo życzliwym. Ubierając się, przypomniał, ważył, oceniał uczucia szarpiące nim poprzedniego wieczoru, usiłując odnaleźć, zanalizować ściśle i dokładnie przyczyny istotne, tajemne, przyczyny osobiste oddzielić od przyczyn bezwzględnych.
Bardzo możliwe, że ta dziewka z piwiarni wpadła na myśl nikczemną, prawdziwą myśl prostytutki, dowiedziawszy się, że tylko jeden syn został spadkobiercą człowieka obcego; wiadomo jednak, że podobne istoty zawsze mają jakieś podejrzenia, bez najmniejszego uzasadnienia, rzucając się na wszystkie kobiety uczciwe. Wszak wiadomo, że mówiąc o nich, stale lżą, przeklinają, oczerniają każdą, która uchodzi za nieskazitelną? Ilekroć wymienia się w ich obecności kobietę bez skazy, wpadają w gniew, jakby im tym wyrządzano Krzywdę, wołając: — “Ach, już my dobrze znamy te mężatki uczciwe! Mają więcej kochanków niż my, tylko, że umieją to ukrywać, obłudnice. Ach, już my to znamy”
W każdym innym wypadku nie byłby zrozumiał, ani uważał za możliwe podobne podejrzenie, tyczące jego biednej matki, tak dobrej, tak prostej, tak czcigodnej. Teraz jednak miał duszę zamąconą tym rozczynem zazdrości, co w nim fermentuje. Jego umysł przedrażniony, czatujący niejako, wbrew jego woli, na wszystko, mogące zaszkodzić bratu, zasugestjonowało prawdopodobnie te myśli ohydne kelnerce z piwiarni, która nie byłaby może nawet wpadła na takie podejrzenia. Bardzo możliwe, że to tylko jego wyobraźnia, ta wyobraźnia, nad którą nie umiał panować, która ustawicznie się wymykała jego woli, biegając samopas, nieokiełznana, awanturnicza, skryta, po bezmiarze nieskończonym myśli, przynosząc często tak ohydne, że nie chcąc się do nich przyznać, krył je w niezgłębionych tajniach duszy, jakby rzeczy skradzione — bardzo być może, że to ta jego wyobraźnia jedynie stworzyła, wynalazła potworne te wątpliwości. Serce jego, tak, własne jego serce miało przed nim tajemnice; czyżby to serce zranione, we wstrętnym swym podejrzeniu znalazło było środek pozbawienia brata spadku, którego mu zazdrościł? Zaczął teraz podejrzewać siebie samego, badając, sondując, jak świętoszek, najskrytsze zakamarki swych myśli.
Pani Rosemilly, mimo ograniczoności umysłu, miała niewątpliwie takt, węch, instynkt subtelny kobiety. A jednak nie wpadła na tę myśl, inaczej nie byłaby z taką prostotą wniosła toasty na cześć zmarłego Marechala. Nie byłaby tego uczyniła, mając najlżejsze bodaj w tym kierunku podejrzenie. Teraz już nie wątpił, że niezadowolenie bezwiedne z powodu niespodzianego szczęścia brata, a także cześć religijna dla matki wyegzaltowały jego skrupuły, skrupuły płynące z miłości i szacunku, niemniej jednak przesadne.
Doszedłszy do tej konkluzji, uczuł zadowolenie, jakie nas ogarnia po spełnieniu dobrego czynu i postanowił być uprzejmym dla wszystkich, poczynając od ojca, którego rozmaite nawyknienia, głupie poglądy i zapatrywania, oraz ograniczoność aż nazbyt widoczna, ustawicznie go drażniły.
Nie spóźnił się już tego dnia na śniadanie, zabawiając całą rodzinę swym, dobrym humorem i ożywioną rozmową.
— Sam nie wiesz, Piotrze, jak umiesz być dowcipnym i zajmującym, skoro tylko chcesz.
Matka oczarowana zauważyła:
A on mówił ciągle, wpadając na coraz inne pomysły, kreśląc znakomite sylwetki ich przyjaciół. Celem jego pocisków był Beausire, a potroszę też pani Rosemilly, lecz dowcipy te utrzymywał w tonie dyskretnym, niezbyt złośliwym. I patrząc na swego brata, myślał: Broń-że jej głupcze! Na co ci się przyda majątek, kiedy mogę cię zaćmić każdej chwili, ilekroć mi się tylko spodoba.
Przy kawie zwrócił się do ojca:
— Czy ojcu dziś potrzebna “Perła”?
— Nie, mój chłopcze.
— Mogę więc wyruszyć z Janem Barte?
— To się rozumie, o ile tylko masz ochotę.
W pierwszej trafice, koło której przechodził, kupił sobie dobre cygaro i lekkim krokiem podążył w kierunku portu.
Patrzył na niebo, jasne, przeźrocze, bladolazurowe, czując się odświeżonym, ożywionym słonym powiewem od morza.
Majtek Papagris, zwany Janem Bartem, drzemał w głębi łodzi, którą miał mieć gotową codziennie w porze południowej, o ile już rano nie wyruszono na połów ryb.
— My dwaj ruszamy! — krzyknął Piotr.
Po drabince żelaznej zeszedł z brzegu, wskakując prosto do łodzi.
— Jaki wiatr? — spytał.
— Ciągle wschodni, panie Piotrze. Dobrze będzie na pełnym morzu.
— Dobrze więc, ojcze, ruszajmy.
Podnieśli kotwicę, rozpięli przedni żagiel i łódź zaczęła się zwolna ślizgać po spokojnej wodzie portu. Lekki wietrzyk, zawiewający od miasta, napinał górną część żaglu tak lekko, że nie było go wcale czuć, a „Perła“ wydawała się ożywioną własnym życiem, życiem łodzi, pędzonych siłą tajemną, w nich ukrytą. Piotr wsparł się wygodnie i z cygarem w ręku, nogami wyciągniętymi na ławie i oczyma nawpół przymrużonymi przed oślepiającym słońcem, patrzył na mijające ich potężne, smołą zlane pale, o które rozbijały się fale nadbrzeżne.
Gdy wypłynęli na pełne morze, dosięgając północnego cyplu zatoki, która ich zasłaniała, wiatr silniejszy dmuchnął na twarz i ręce doktora, niby chłodna pieszczota, torując sobie drogę do piersi, która się rozszerzyła głębokim westchnieniem, chłonąc ten wiew; żagiel brunatny zaokrąglił się mocno wzdęty, przechylając „Perłę“ i przydając jej chyżości.
Jan Barte zatknął żagiel trójkątny, który na wietrze wyglądał niby duże skrzydło, a nastawiwszy go we właściwym kierunku, rozwinął też żagiel tylny.
Wówczas łódka nagle przechyliwszy się na bok i biegnąc z ogromną szybkością, poczęła wprawiać w szmer coraz żywszy wodę, która pieniąc się uciekała po obu stronach.
Dziób łodzi pruł morze, jak socha pługu zaciekła, a fala wznosząc się lekka, spieniona, uwypuklała się i opadała, jak skiby ziemi czarne i ciężkie opadają na zorany zagon.
— Za każdą nową falą. a były krótkie i coraz szybsze, „Perła“ doznawała wstrząsu, a Piotr musiał silniej ujmować ster; a ilekroć wiatr zadął mocniejszy, fale podmywały łódź, jakby ją chciały pochłonąć. Parowiec z Liverpoolu zarzucał właśnie kotwicę, czekając przypływu; okrążyli go, następnie inne statki, wpływające do przystani i odpłynęli, by objąć dalszy szmat wybrzeża.
Przez trzy godziny Piotr spokojny, pogodny i zadowolony wałęsał się po migotliwej powierzchni wód, mocą swych palców kierując tym zwierzęciem uskrzydlonym, chybkim a uległym, tą rzeczą z drzewa i płótna, wybiegającą i wracającą, stosownie do jego woli.
Marzył, jak się marzy, jadąc konno, lub chodząc po pomoście statku; myślał o swej przyszłości, która powinna być piękną i o rozkoszy życia inteligentnego. Zaraz jutro poprosi brata, by mu pożyczył tysiąc pięćset franków na trzy miesiące, aby mógł się urządzić w tym eleganckim mieszkaniu na bulwarze Franciszka I.
— Panie Piotrze, mgła się zbiera, trzeba wracać?
Podniósł oczy i ujrzał nadciągający od północy szary cień, lekki a nieprzenikniony, przesłaniający niebo i morze, podbiegający ku ich łodzi, niby chmura spadająca z wysoka.
Zawrócił ku wybrzeżu, a mgła wiatrem gnana, szybko ich dobiegła. Gdy nieprzeniknioną swą szarą zasłoną otuliła „Perłę“, dreszcz zimny przebiegł członki Piotra, a odór dymu i wilgoci, ów odór dziwny mgły morskiej, zmusił go do zamknięcia ust, bo nie chciał wdychać tej wilgoci lodowatej. Zanim łódka ich zajęła zwykłe swe miejsce w porcie, całe miasto było już spowite w mgłę, która nie skraplając się w deszcz, niemniej zdołała już okryć wilgocią domy i ulice.
Piotr ze zlodowaciałymi rękoma i nogami, szybko pobiegł do domu i rzucił się na łóżko, by spać aż do obiadu. Wchodząc do jadalni, usłyszał, jak matka mówiła do Jana:
— Ta galerja będzie prześliczna. Ustawimy tam kwiaty. Zobaczysz. Ja je już będę pielęgnować i zmieniać stosownie do pory roku. Gdy będziesz wydawał przyjęcia, widok stamtąd powinien być wprost czarodziejski.
— O czym tak mówicie? — spytał doktor.
— O prześlicznym mieszkaniu, które właśnie wynajęłam dla Jana. Istne cacko, pół pięterko, z widokiem na dwie ulice. Dwa salony, oszklona galerja i mała, krągła jadalnia z widokiem na morze. Dla kawalera mieszkanie wymarzone.
Piotr zbladł. Gniew ścisnął mu serce.
— Gdzie to jest? — spytał.
— Na bulwarze Franciszka I.
Teraz już nie miał wątpliwości. Zerwał się i siadł raptownie, tak rozdrażniony, że miał ochotę krzyknąć: — Tego jednak za wiele! Wszystko już teraz dla niego!
A matka rozpromieniona, mówiła dalej:
— I wyobraźcie sobie, że dostałam to za dwa tysiące osiemset franków. Żądali trzy tysiące, lecz odtargowałam dwieście franków,, zobowiązując się wynająć odrazu na trzy, sześć lub dziewięć lat odrazu. Jan urządzi się tam doskonale. Mieszkanie eleganckie wystarcza, by adwokat dorobił się majątku. To przyciąga klijentów, oczarowuje ich, przejmuje szacunkiem i daje do zrozumienia, że człowiek, który tak mieszka, musi też pobierać odpowiednie honorarja.
Zamilkła na chwilę, poczym znów podjęła:
— Trzeba będzie wyszukać coś podobnego dla ciebie, coś skromniejszego oczywiście, bo ty przecież nie masz majątku, ale w każdym razie ładnego.
Zapewniam cię, że to ci bardzo posłuży.
Piotr odparł tonem wyniosłym:
— Och, ja dojdę do celu pracą i nauką.
Matka się jednak upierała:
— Tak, lecz zapewniam cię, że ładne mieszkanie bardzo by ci posłużyło
Podczas obiadu zagadnął nagle:
— Jakim sposobem poznaliście się z tym Marechalem?
Ojciec Roland podniósł głowę, zdając się szukać we wspomnieniach.
— Poczekaj, nie pamiętam już zbyt dokładnie. Tyle już lat. Aha, już wiem. To matka zaznajomiła się z nim w sklepie, nieprawdaż Ludwiko? Przyszedł coś kupić, a później zaczął dość często zachodzić do sklepu. Znaliśmy go jako klijenta, zanim został naszym przyjacielem.
Piotr, jedząc groszek i nabijając każde ziarenko na widelec, jakby na rożen, spytał znów:
— A kiedy nawiązaliście tę znajomość?
Roland znów zaczął szukać w pamięci, lecz nie mogąc sobie przypomnieć, zwrócił się do żony:
— Ludwiko, w którym to było roku? Ty masz tak dobrą pamięć, że chyba będziesz wiedzieć? Zdaje się, że to było w... pięćdziesiątym piątym, albo szóstym... Przypomnij sobie, tyś powinna lepiej pamiętać, niż ja.
Przez chwilę zdawała sobie przypominać, poczym głosem pewnym i spokojnym, rzekła:
— To było w pięćdziesiątym ósmym, mój stary. Piotr miał wtedy trzy lata. Jestem pewna, że się nie mylę, bo to był rok, kiedy dziecko miało szkarlatynę, a Marechal, którego znaliśmy jeszcze wówczas bardzo mało, był nam ogromnie pomocny.
Roland wykrzyknął:
— Prawda, prawda, zachowywał się wtedy nadzwyczajnie. Matka była już tak zmęczona, że wprost się nie mogła utrzymać na nogach, a ja musiałem być w sklepie, więc on sam biegał do apteki po lekarstwa dla ciebie. Tak, to było serce szlachetne. A gdy wyzdrowiałeś, nie masz wyobrażenia jak się cieszył i cię ściskał. Od tej chwili właściwie nawiązała się między nami taka przyjaźń.
Myśl nagła, gwałtowna, wtargnęła do duszy Piotra, niby kula, co szarpie i dziurawi: „Skoro mnie znał pierwszego i był do mnie tak przywiązany, tak mnie kochał i ściskał, skoro byłem właściwie powodem jego zaprzyjaźnienia się z rodzicami, to czemu cały majątek zapisał memu bratu, a mnie nic?
Nie zadawał już pytań, nagle sposępniały, bardziej nawet roztargniony, niż zamyślony, nosząc w sobie nowy niepokój, jeszcze nieokreślony zarodek tajemny nowego cierpienia.
Wyszedł wcześnie i zaczął się wałęsać po mieście. Ulice były zasnute mgłą, pod której osłoną noc była dziwnie ciężka, ciemna, wstrętna. Miało się wrażenie, jak gdyby jakiś dym zaraźliwy opadł był na ziemię. Oprzędzał lampy gazowe, które przygasały chwilowo pod jego tchnieniem. Chodniki stawały się śliskie, jak w czasie odwilży zimowej, a wszystkie wyziewy zdawały się wydobywać z wnętrza domów, cuchnących piwnic, ścieków, kanałów, garkuchni, by się połączyć z tym wstrętnym odorem mgły wędrującej.
Piotr przygarbiony, z rękoma w kieszeniach, nie chcąc pozostawać dłużej na zimnie, udał się do Marowskiego.
Pod lampą gazową, czuwającą za niego, stary aptekarz spał jak zwykle. Poznawszy Piotra, którego kochał przywiązaniem psa wiernego, otrząsnął swe odrętwienie i przyniósł porzeczkówkę i dwa kieliszki.
— I cóż? — spytał doktór – co słychać z tym nowym likierem?
Stary wyłuszczył, że cztery główne kawiarnie przyrzekły go puścić w kurs, a dwa dzienniki zobowiązały się go reklamować w swych ogłoszeniach, w zamian za pewne środki apteczne, zaofiarowane redaktorom.
Po długiej chwili milczenia Marowski spytał, czy Jan już naprawdę jest w posiadaniu owego majątku, poczym zadał mu jeszcze parę pytań w tej samej kwestji. Jego trwożne przywiązanie do Piotra oburzało się na tę niesprawiedliwość. A Piotr zdawał się słyszeć, odgadywać, przenikać, czytać w jego oczach odwróconych, w tonie wahającym jego głosu, słowa cisnące mu się na usta, których jednak nie wypowiadał, nie wypowie nigdy, on, tak rozsądny, tak przezorny i nieufny.
Nie miał już żadnych wątpliwości, że stary myśli oto w tej chwili: „nie powinieneś był pozwolić na przyjęcie tego spadku, który rzuci podejrzenie na twą matkę“. A kto wie, może nawet sądzi, że Jan jest synem Marechala. Napewno tak sądzi! Jakżeby nie miał sądzić, gdy się to wydaje tak prawdopodobnym, tak możliwym, tak oczywistym? Alboż on sam, syn, nie walczy od trzech dni całą siłą, całą przebiegłością swego serca, przeciw swemu rozumowi, pragnąc zwalczyć to podejrzenie straszliwe.
I nagle, raptownie, potrzeba samotności, przemyślenia, przedyskutowania z samym sobą, spojrzenia odważnie w oczy, bez skrupułów, bez słabości tej rzeczy potwornej a możliwej potrzeba ta opanowała go z taką siłą władczą, że nie wypiwszy nawet swej porzeczkówki, wstał, uścisnął dłoń zdumionego aptekarza i znów się zanurzył w mgłę ulicy.
Zadał sobie pytanie: — Czemu ten Marechal zapisał cały majątek Janowi?
Teraz już nim nie powodowała zazdrość, ta zawiść trochę niska lecz naturalna, którą w sobie krył i zwalczał od trzech dni, lecz strach przed czymś okropnym, strach, by on sam nie uwierzył, że Jan, brat jego, jest synem tamtego człowieka!
Nie, on nie wierzy, nawet sobie nie może zadać pytania tak karygodnego! A jednak trzeba, by z tym podejrzeniem tak lekkim, tak nieprawdopodobnym, załatwił się całkowicie i odrzucił je raz na zawsze. Musi mieć tę jasność, tę pewność niezawodną, ten spokój całkowity w swoim sercu, bo wszak na całym świecie nie kocha nikogo, prócz matki.
I błąkając się sam wśród nocy, zabierał się do przeprowadzenia w swych wspomnieniach, w swym rozumie, badania szczegółowego, by na jego podstawie dojść do prawdy oczywistej. Gdy się załatwi, nigdy już nie wróci myślą do tej sprawy, przenigdy. Pogrzebie ją raz na zawsze.
— Myślał: — Należy przede wszystkim przejrzeć i zbadać fakta; następnie przypomnę sobie wszystko, co o nim wiem, całe jego postępowanie z bratem i ze mną, by wynaleźć przyczynę, która mogła spowodować te szczególne względy dla Jana. — Znał go od urodzenia? Cóż z tego? Mnie znał wcześniej. Jeśli kochał moją matkę miłością czystą i tajemną, to musiałby mnie oddać pierwszeństwo; bo wszak dzięki mnie, dzięki mojej szkarlatynie, stał się serdecznym przyjacielem moich rodziców. Więc logicznie rzecz biorąc, powinien był wybrać mnie, dla mnie mieć przywiązanie żywsze, o ile do brata mego nie pociągało go uczucie, miłość instynktowna.
Zaczął tedy szukać w pamięci z wytężeniem rozpaczliwym myśli, całą siłą umysłu, by odtworzyć, wskrzesić, rozpoznać, przeniknąć człowieka, tego człowieka, obojętnego jego sercu, którego przez lata całe widywał w Paryżu.
Czuł jednak, że chód, ruch lekki spowodowany jego krokami, mąci mu myśl, osłabia skupienie, siłę natężenia, przesłaniając pamięć.
By przeszłość minioną i zdarzenia objąć tym spojrzeniem bystrym, któremu nic umknąć nie zdoła, musi gdzieś usiąść spokojnie w miejscu pustym i rozległym. I zdecydował się pójść znów nad wybrzeże, jak onegdajszego wieczoru.
Wchodząc do portu, usłyszał dolatującą od morza skargę żałosną i ponurą, niby ryk byka, tylko dłuższą i potężniejszą. Był to krzyk syreny, krzyk statków zgubionych wśród mgły.
Dreszcz przebiegł całe jego ciało i ścisnął mu serce, bo ten krzyk rozpaczy wzbudził tak silny oddźwięk w jego duszy i nerwach, jak gdyby go sam był wyrzucił. Inny głos podobny jęknął znów w pewnej oddali, poczym syrena z portu odpowiadając z kolei, wydała jęk przeszywający.
Piotr dużymi krokami zdążał ku wybrzeżu, o niczym już nie myśląc, zadowolony, że pogrąża się w ów mrok ponury, nabrzmiały jękami.
Usiadłszy na samym końcu wału, zamknął oczy, by nie widzieć wielkich lamp elektrycznych, przesłoniętych mgłą, a oświetlających port w ciągu nocy, ni czerwonego płomienia latarni morskiej w południowej stronie zatoki, zaledwie teraz widzialnej. Nawpół odwrócony od morza, wsparł się łokciami o wał granitowy i twarz ukrył w dłoniach.
Myśl jego, jakkolwiek nie spłynęła na usta słowem, pragnąc niejako przyzwać, wywołać, wskrzesić cień nieboszczyka, powtarzała bezustannie: „Marechal... Marechal...“ I w mroku przymkniętych powiek ujrzał go nagle, jakim go znał ostatnio, Był to mężczyzna sześćdziesięcioletni, o siwej, spiczastej brodzie i gęstych brwiach również siwych. Wzrostu średniego, miał twarz sympatyczną, oczy szare, łagodne, zachowanie skromne człowieka prostego, uczciwego i dobrego. Piotra i Jana nazywał: „moje drogie dzieci“, zdawał się nie czynić między nami żadnej różnicy, przyjmując ich razem u siebie.
I z uporczywością psa, węszącego trop zwierzyny, Piotr zaczął odświeżać w pamięci wszystkie słowa, giesty, odcienie głosu, spojrzenia tego człowieka, spoczywającego już pod ziemią. I odtwarzał go sobie stopniowo, odtwarzał całkiem dokładnie w jego mieszkaniu przy ulicy Tronchet, gdzie ich gościł przy swym stole, brata i jego.
Usługiwały dwie służące, stare obydwie, które od dawna zapewne przyzwyczaiły się ich nazywać panem Piotrem i panem Janem.
Marechal wyciągał do nich na powitanie obydwie ręce, do jednego prawą do drugiego lewą, zależnie od tego, jak wchodzili.
— Dzień dobry, moje dzieci. Co słychać u rodziców? Do mnie nie pisują nigdy.
I zaczynała się rozmowa spokojna, poufna, o sprawach potocznych. Człowiek ten nie posiadał żadnej wybitnej cechy umysłu, lecz dużo uczucia, dobrotliwości i wdzięku. Był to niewątpliwie dobry przyjaciel, jeden z tych, o których się wcale nie myśli, będąc najzupełniej pewnym ích uczuć.
Wspomnienia rozbudzone zaczęły tłumnie napływać do duszy Piotra. Widząc go nieraz stroskanym i domyślając się zwykłych kłopotów biednego studenta, Marechal nieraz z własnej woli zaofiarowywał mu pożyczkę, która wzrosła do kilkuset franków, nigdy nie zwróconych i zapomnianych zapewne przez jednego i drugiego. Więc człowiek ten go kochał, zajmował się jego losem, skoro go obchodziły jego sprawy i kłopoty. A zatym... zatym... czemu cały majątek zapisał Janowi? Nie, nigdy nie okazywał żywszego przywiązania do młodszego, nie zajmował się nim goręcej, nie zdawał się być troskliwym o niego. A zatym... a zatym.... musiał mieć powód ważny, a tajemny zostawienia całego majątku Janowi.. całego majątku... a jemu nic.
Im dłużej nad tym myślał, im żywiej wskrzeszał w pamięci lata ostatnie, tym bardziej nieprawdopodobnem, niewiarygodnem wydawało mu się to ostatnie, jaskrawe wyróżnienie młodszego brata.
I ból ostry, lęk niewypowiedziany, wtargnęły mu do piersi, szarpiąc sercem niby łachmanem na wietrze. Wszystkie sprężyny zdawały się pęknięte, a krew buchała weń falami, przyprawiając je o wstrząsy gwałtowne.
Półgłosem, jakby w zmorze sennej, mamrotał: „Trzeba wiedzieć prawdę, Boże wielki, trzeba wiedzieć prawdę.“
Zaczął się wgłębiać w czasy dawniejsze, kiedy rodzice mieszkali jeszcze w Paryżu. Ale twarze mu umykały, co też zamącało wspomnienia. Zaciął się przedewszystkim, by sobie odtworzyć Marechala z włosami jasnemi, kasztanowatemi, czy też czarnemi? Nie mógł jednak, gdyż twarz jego z lat ostatnich, twarz starcza, zatarła wygląd dawniejszy. Przypominał sobie tylko, że był szczuplejszy, miał ręce delikatne i często, bardzo często, przynosił kwiaty, gdyż ojciec powtarzał ustawicznie: — Znowu bukiet? Ależ mój drogi, to przecież szaleństwo zrujnujesz się przez te róże, A Marechal odpowiadał: — Dajże pokój, to mi sprawia przyjemność.
I nagle usłyszał żywo, jakby dopiero co wymówione słowa, a nawet akcent matki, która uśmiechając się mówiła: — Dzięki, mój przyjacielu. Musiała chyba często wymawiać te trzy słowa, skoro tak głęboko wyryły się w pamięci jej syna!
Więc Marechal, on, człowiek bogaty, pan, klient, przynosił kwiaty drobnej kupcowej, żonie skromnego złotnika. Czy ją kochał? Bo i jakżeby był został przyjacielem tej pary kupieckiej, gdyby nie był kochał żony? Był przecież człowiekiem wykształconym, o umyśle dość subtelnym. Ileż to razy rozmawiał z Piotrem o poetach i poezji! Co prawda, oceniając poezję nie ze swego stanowiska artystycznego, lecz z punktu widzenia czułego filistra. Doktór nieraz się uśmiechał z tych jego wzruszeń, które uważał za trochę niemądre. Dziś zrozumiał całkiem jasno, że ten człowiek sentymentalny nie mógł być nigdy przyjacielem jego ojca, jego ojca tak pozytywnego, tak ciężkiego, niezdolnego do żadnych wzlotów, uważającego poezję za idjotyzm.
Otóż ów Marechal, młody, bogaty, wolny, uczuciowy, pewnego dnia przypadkowo zaszedł był do sklepu, zauważywszy może ładną kupcową. Kupił coś, wrócił znów, rozmawiał, z każdym dniem poufniej, częstemi zakupnami opłacając możność przebywania w tym domu, uśmiechania się do młodej kobiety i ściskania dłoni jej męża.
A potym... potym... o Boże... potym...
Kochał i pieścił pierwsze dziecko, dziecko złotnika, dopóki nie urodziło się drugie, poczym był nieprzeniknionym aż do końca życia, a potym, uprzedzając chwilę, gdy ciało jego spoczywać już będzie w grobie, nazwisko zostanie wymazane z pośród żyjących, on sam zniknie na zawsze, nie mając już nic do oszczędzania, ukrywania, obawiania się ludzkiej opinji, zapisał cały swój majątek drugiemu dziecku!.. Dlaczego?... Człowiek ten był inteligientny... mógł zrozumieć i przewidzieć, że krokiem tym niewątpliwie nasunie przypuszczenie, iż Jan jest jego dzieckiem. Zniesławiał tedy kobietę. Jakżeby mógł był tak postąpić, gdyby Jan nie był jego synem?
I nagle przypomnienie wyraźne, straszne, przeszyło duszę Piotra. Marechal był blondynem, tak samo jak Jan. Przypomniał sobie, że kiedyś w Paryżu, widywał w salonie rodziców na kominku małą jego miniaturę, która teraz zniknęła. Gdzież ona? Zgubiona, czy schowana? Och! gdybyż mógł ją zobaczyć na mgnienie oka!... Matka zamknęła ją może w tajemnej szufladce, gdzie się ukrywa relikwje miłosne?
Na tę myśl ogarnęła go rozpacz tak rozdzierająca, że wydał jęk, jednę z tych skarg żałosnych, wyrwanych z gardła przez ból szarpiący. I nagle, jakby posłyszała ten jęk i zrozumiała go, syrena z portu w odpowiedzi zawyła tuż w jego pobliżu. Jej krzyk potworny, nienaturalny, potężniejszy od grzmotu, ryk ten dziki, przeraźliwy, mający panować nad wyciem wichru i łoskotem fal, rozprzestrzenił się wśród mroków nad morzem niewidzialnem, spowitem w mgły.
I w jednej chwili, skróś mgły, w pobliżu i w dali zerwały się krzyki podobne, wśród nocnej ciszy. Przerażający był ten zew, wyrzucany przez błąkające się w mrokach parowce.
A później znów wszystko umilkło.
Piotr otworzył oczy i rozglądnął się wokół, zdumiony, że się tu znajduje, zbudzony niejako ze snu męczącego.
— „Jestem głupcem — pomyślał — podejrzywam moją matkę“. I fala miłości, rozczulenia, żalu, prośby i rozpaczy zalała mu serce. Jego matka! Znając ją, jak on ją zna i módz podejrzywać! Alboż dusza, całe życie tej kobiety, czystej, skromnej uczciwej nie była przejrzystsza od wody? Ktokolwiek ją znał i widział, czyż nie musiał ją uważać za nieposzlakowaną? A on, syn własny, on o niej wątpił! Och, gdybyż mógł chwycić ją w tej chwili w ramiona, jakżeby ją całował i ściskał, na kolanach błagał o wybaczenie!
Ona miałażby była oszukiwać ojca, ona?.. Jego ojca! Tak niewątpliwie, był to człowiek dzielny, porządny, uczciwy w interesach, lecz umysł jego nigdy nie przekroczył horyzontów, zakreślonych sklepem. Jak kobieta ta, niegdyś bardzo ładna, co dotąd było widocznem, obdarzona duszą subtelną, uczuciową, delikatną, jak ona mogła zostać narzeczoną i żoną człowieka tak bardzo od niej różnego?
Co w tym dziwnego? Wyszła za niego, jak wszystkie dziewczęta przyjmujące zamożnego narzeczonego, wyznaczonego im przez rodziców. A potym zamieszkali obok sklepu jubilerskiego przy ulicy Montmartre; i młoda kobieta rządząc sklepem, ożywiona duchem nowego ogniska, tym zmysłem subtelnym wspólności interesów, który tak często zastępuje u tej klasy ludzi przywiązanie i miłość, zaczęła przy pomocy swej żywej i czynnej inteligencji pracować dla przyszłej fortuny domu. I tak jej upłynęło życie, jednostajne, spokojne, uczciwe, bez miłości!...
Bez miłości?.. Czyż możliwe, by kobieta spędziła życie bez miłości? Kobieta młoda, piękna, żyjąca w Paryżu, czytająca powieści, oklaskująca aktorki, umierające na scenie z wielkiej miłości, czyż mogła spędzić całe życie, by serce jej ani raz nie drgnęło uczuciem silniejszem? O żadnej innej kobiecie nie uwierzyłby coś podobnego — czemu miałby wierzyć o swej matce?
Oczywiście, że mogła kochać, jak każda inna kobieta! Miałażby być wyjątkiem, dlatego, że jest jego matką?
Była młoda, skłonna do marzeń poetycznych, nawiedzających wszystkie młode serca! Zamknięta, uwięziona w sklepie, obok męża pospolitego, stale zajętego interesem, marzyła zapewne o nocach księżycowych, podróżach, pocałunkach zamienianych szarą godziną. A później, pewnego dnia, zjawił się mężczyzna, niby bohater z powieści, mówiąc do niej tak, jak mówią bohaterzy książkowi.
I pokochała go. Czemużby nie? Jego matka! I cóż czy ma być ślepym i głupim, odrzucać fakta oczywiste dlatego, że chodzi o jego matkę:
Czy się oddała... No tak, wobec tego, że człowiek ów nie miał widocznie innej kochanki; no tak, skoro pozostał wiernym kobiecie starej i oddalonej od niego... no tak, skoro zostawił majątek synowi. ich synowi!...
Piotr zerwał się, taką smagany furją, jakby chciał kogoś zabić! Jego wyciągnięte ramię, ręka duża, rozwarta, miały ochotę bić, tłuc, męczyć, dławić! Kogo? Wszystkich! Ojca i brata i tego nieboszczyka i matkę!
Rzucił się w kierunku miasta. Co teraz pocznie?
Przechodził koło wieżyczki sygnałowej, gdy krzyk przenikliwy syreny buchnął mu w samą twarz. Wstrząsnęło nim przerażenie tak gwałtowne, że omal nie upadł, odrzucony całą siłą na wał granitu. Usiadł, nie mając sił, by pójść dalej, złamany tym wstrząsem raptownym.
Parowiec, który pierwszy odpowiedział syrenie, był tuż w pobliżu i rychło wyłonił się koło portu, korzystając z przypływu.
Piotr spojrzał w tym kierunku i zobaczył czerwone jego oko, lekko przesłonięte mgłą. Po chwili, w jasności rozproszonej elektrycznych świateł portu, ogromny, czarny cień zarysował się nad zatoką. A głos schrypnięty, czuwającego spensjonowanego kapitana, krzyknął:
Nazwa okrętu?
Głos majtka, stojącego na moście, głos również schrypnięty, odrzucił z mgły:
— „Santa Lucia“.
— Kraj?
— Włochy.
— Port?
— Neapol.
I przed zmąconemi oczyma Piotra wyrósł nagle ognisty pióropusz Wezuwiusza, gdy u stóp wulkanu robaczki świętojańskie migocą w gaikach pomarańczowych Sorrent i Castellamare! Ileż to razy marzył o tych miejscowościach, jak gdyby je znał. Och! gdybyż mógł wyjechać, natychmiast, dokądkolwiek i nie wrócić nigdy, nie napisać nigdy, nie dać nigdy znać o sobie! Ale nie, trzeba oto wrócić, wrócić do domu rodzicielskiego i pójść spać w swojem łóżku.
Tym gorzej! Nie wróci wcale, tu raczej przeczeka noc. Głosy syren mu się podobają. Wstał i zaczął się przechadzać, niby oficer trzymający straż na moście.
Inny jakiś statek podążał za pierwszym, olbrzymi i tajemniczy. To okręt angielski, wracający z Indji.
Widział ich jeszcze kilka, wyłaniających się jeden po drugim z mroków nieprzebitych. Później, nic mogąc już dłużej znosić wilgotnej mgły, Piotr skierował się ku miastu. Było mu tak zimno, że wstąpił do kawiarni majtków, napić się grogu. Gorąca, pieprzna wódka, rozpaliwszy mu gardło i żołądek. znów przywróciła mu trochę nadziei.
A może się myli? Wszak zna ją tak dobrze, tę swoją fantazję bezrozumną! Najpewniej się myli. Gromadził dowody, jak się gromadzi materjał dowodowy przeciw niewinnemu, którego tak łatwo przecież skazać, jeśli się go chce uważać za winnego. Gdy się wyśpi, wszystko przedstawi mu się zgoła odmiennie. Wrócił więc do domu, by się położyć i siłą woli zmusił się do zaśnięcia.
Jednakowoż ciało jego zdrętwiało zaledwie na godzinę lub dwie w śnie niespokojnym. Zbudziwszy się w ciemności swego, pokoju gorącego i dusznego, uczuł odnowa, zanim jeszcze myśl jakaś mogła się w nim rozświetlić — uczuł odnowa ten ucisk bolesny, to zgnębienie duszy, ciążące nad naszym snem, w który zapadliśmy w trosce. Jakoby nieszczęście, musnąwszy nas tylko wieczorem, podczas spoczynku nocnego, wśliznęło się do naszego ciała, męcząc je i wycieńczając, jak gorączka. Raptownie odżyła w nim pamięć; zerwał się z pościeli i siadł na łóżku.
I powoli rozpoczął znów te same rozumowania co mu dręczyły serce na wybrzeżu, gdy syreny wydawały swe ryki przeraźliwe. Im dłużej rozmyślał, tym mniej powątpiewał. Czuł się pociągniętym przez logikę swych myśli, niby przez rękę, wlokącą go ku pewności straszliwej.
Uczuł pragnienie, zrobiło mu się gorąco, a serce się w nim tłukło. Wstał, by otworzyć okno i odetchnąć, a w tejże chwili doszedł go z poza ściany jakiś szelest.
To Jan spał spokojnie, chrapiąc z lekka. On spał! Nic nie przeczuwał, niczego się nie domyślał! Człowiek, który znał ich matkę, zapisał mu cały swój majątek. A on przyjął pieniądze, uważając to za całkiem słuszne i naturalne.
Spał, bogaty i zadowolony, nie wiedząc, że brata jego dławi cierpienie i rozpacz. I gniew w nim wezbrał przeciw temu śpiochowi, zadowolonemu, spokojnemu.
Poprzedniego wieczora byłby zapukał do jego drzwi, wszedł, usiadł obok łóżka i, zaskoczony wątpliwościami, powiedział: „Janie nie powinieneś przyjąć tego zapisu, który jutro może rzucić podejrzenie na naszą matkę i zniesławić ją”.
Dziś już mówić nie może, nie może powiedzieć Janowi, że nie uważa go za syna ich ojca. Teraz musi zachować, zagrzebać w sobie hańbę przez siebie odkrytą, ukryć przed wszystkiemi plamę spotrzeżoną, by nikt jej nie zauważył, ani nawet brat jego, zwłaszcza brat.
Nie myślał już teraz o pustych względach na opinję publiczną. Niechby cały świat obwiniał jego matkę, aby tylko on, jeden, przekonany był o jej niewinności. Jak on potrafi żyć obok niej, dzień za dniem i myśleć, patrząc na nią, że dała życie bratu jego, w związku z człowiekiem obcym?
A jednak, jaka ona spokojna i pogodna, jak wydaje się pewną siebie! Czyż możliwe, by podobna kobieta, o duszy czystej i prostym sercu, mogła upaść pod wpływem namiętności i nie doznawała później żadnych wyrzutów sumienia, wspomnień sumienia zakłóconego?
Ach! wyrzuty sumienia! prawdopodobnie ją trapiły dawniej, z początku, a później się zatarły, jak wszystko w życiu. Niewątpliwie opłakiwała swój błąd, aż o nim stopniowo zapomniała. Czyż nie wszystkie kobiety, wszystkie wogóle posiadają ową cudowną łatwość zapominania, dzięki której, po paru latach zaledwie poznają człowieka, któremu kiedyś oddawały do pocałunku swe usta i całe ciało? Pocałunek uderza jak grom, miłość mija jak burza, poczym życie się znów wypogadza jak niebo i rozpoczyna od nowa. Alboż się pamięta o chmurze, która przeciągnęła?
Piotr nie mógł dłużej wytrzymać w swym pokoju. Ten dom, dom jego ojca go przygniata. Czuje, jak dach ciąży mu na czaszce, a ściany duszą mu pierś. Trawiony okropnym pragnieniem, zapalił świecę i wyszedł do kuchni, by się przy wodociągu napić świeżej wody.
Zszedł z dwuch piąter, poczym z pełną karafką wody usiadł w koszuli nocnej na schodach, gdzie był przewiew i pił prosto z flaszki, dużymi łykami, jak biegacz zdyszany. Gdy przestał się poruszać, uderzyła go głęboka cisza całego domu; następnie zaczął zwolna chwytać najbliższe szelesty i głosy. Najpierw usłyszał tykotanie zegaru w jadalni, które z każdą chwilą zdawało się potęgować. Następnie usłyszał znów chrapanie, chrapanie człowieka starego, krótkie, twarde, uciążliwe, wychodzące zapewne z piersi ojca; i skurczył się cały na myśl jakby dopiero co wybłysła w jego świadomości, że ci dwaj ludzie, chrapiący w tym samym mieszkaniu, ojciec i syn, są sobie zupełnie obcy! Żaden węzeł, najlżejszy nawet, nie łączy ich z sobą, a oni o tym nie wiedzą! Czule ze sobą rozmawiają, ściskają się, radują i zajmują wspólnymi swymi sprawami, jak gdyby tasama krew krążyła w ich żyłach. A przecież dwaj ludzie, zrodzeni na dwuch przeciwległych krańcach świata, nie mogliby sobie być bardziej obcymi, niż ten ojciec i syn. Sądzili, że się kochają, ponieważ kłamstwo wzrosło między nimi. Kłamstwo stworzyło tę miłość ojcowską i synowską. Kłamstwo niemożliwe do odsłonięcia, o którym nie będzie wiedział nikt, prócz niego, syna.
A jednak, jednak, może się przecież myli? Jak sprawdzić? Ach, gdybyż pochwycić jakieś podobieństwo, najlżejsze podobieństwo między ojcem a Janem, to podobieństwo tajemnicze, przechodzące z przodka na najdalszego prawnuka, dowodząc wspólności krwi. On, lekarz, potrzebowałby tak niewiele do uchwycenia jakiejś cechy wspólnej: kształt szczęk, linja nosa, oddalenie oczu, zęby lub owłosienie, mniej jeszcze: gest jakiś, przyzwyczajenie, sposób zachowania się, zamiłowanie jakieś, najdrobniejszy wyraz charakterystyczny wystarczyłby dla oka wprawnego.
Szukał i nie przypominał sobie nic, nic, nic zgoła. Źle zapewne patrzył, źle obserwował, nie mając potrzeby odkrywania tych oznak nieuchwytnych.
Wstał, by wrócić do pokoju i wolnym krokiem począł wchodzić na schody, wciąż zamyślony. Przechodząc koło pokoju brata, przystanął raptownie, z ręką wyciągniętą do otworzenia drzwi. Zawładnęło nim pragnienie przemożne zobaczenia Jana natychmiast, przyglądania mu się długo, dokładnie, przychwycenia go we śnie, gdy twarz uspokojona, rysy odprężone wypoczywają po zniknięciu ożywiającej ich energji. W ten sposób uchwyci tajemnicę ukrytą jego fizjognomji, a jeśli istnieje jakiekolwiek podobieństwo, dostrzeże je niewątpliwie.
Jeśli się jednak Jan zbudzi, co mu powie? Jak wytłumaczy te nocne odwiedziny?
Przystanął, z palcami zaciśniętymi na klamce, szukając wytłumaczenia, pozoru.
Nagle przypomniał sobie, że przed tygodniem pożyczył był bratu krople znieczulające, dla uśmierzenia gwałtownego bólu zębów. Jego samego mogły teraz rozboleć zęby, więc przychodzi odebrać swe lekarstwo. Wszedł więc do pokoju, ukradkiem, ostrożnie, jak złodziej.
Jan z ustami nawpół rozwartymi, spał snem głębokim, zwierzęcym. Jego jasnabroda i włosy złotą plamą znaczyły się na białej pościeli. Nie zbudził się, chrapiąc w dalszym ciągu.
Piotr pochyliwszy się nad nim, ogarniał go chciwym spojrzeniem. Nie, ten młody człowiek nie jest podobny do Rolanda; i po raz drugi odżyło w nim wspomnienie miniaturki Marechala. Musi ją odnaleźć. Gdy ją zobaczy, zdobędzie prawdopodobnie pewność.
Brat poruszył się, niepokojony zapewne obecnością drugiej osoby, lub może światłem świecy, padającym mu na powieki. Wówczas doktór cofnął się na palcach i bezszelestnie zamknął za sobą drzwi; następnie wrócił do swego pokoju, lecz się już nie położył.
Dzień nadchodził powoli. Zegar w jadalni, którego dźwięk posiadał ton głęboki, poważny, jak gdyby drobny ten instrument wchłonął był cały dzwon katedralny, wydzwaniał godziny, jedną po drugiej. Uderzenia te rozbrzmiewały w pustej klatce schodowej, przebijały ściany i drzwi, by zamrzeć we wnętrzu mieszkania, u martwych uszu mieszkańców w śnie pogrążonych. Piotr zaczął przechadzać się po pokoju, tam i napowrót przebiegając przestrzeń, dzielącą łóżko od okna. Co pocznie? Zbyt się czuł wzburzonym, by mógł spędzić dzień wśród rodziny. Pragnąłby jeszcze pozostać sam, przynajmniej do jutra, by rozmyślać, uspokoić się, umocnić do życia codziennego, które trzeba będzie jednak podjąć.
Ach tak! pojedzie do Trouville, patrzyć na rojące się na wybrzeżu tłumy. To go trochę rozerwie, odwróci tok jego myśli, pozwoli mu się przygotować do rzeczy straszliwej, którą odkrył.
Z pierwszym promieniem słońca obmył się i ubrał. Mgła się rozprószyła i dzień był piękny, przepiękny. Wobec tego, że statek do Trouville odpływa dopiero o dziewiątej, doktór pomyślał, że należy przed wyjazdem uściskać matkę.
Czekał pory, o której zwykła była wstawać, i wówczas zszedł ze schodów. Serce biło mu tak silnie, gdy zbliżył się do drzwi, że musiał przystanąć, by odetchnąć. Ręka spoczywająca na klamce, była drżąca i bezwładna, prawie niezdolna do najlżejszego wysiłku, jak naciśnięcie sprężyny. Zapukał. Głos matki spytał:
— Kto tam?
— Ja, Piotr.
— Czy czego potrzebujesz?
— Chciałem ci tylko powiedzieć dzień dobry, bo jadę do Trouville spędzić dzień z przyjaciółmi.
— Kiedy ja jeszcze w łóżku.
— Więc się nie krępuj. Przywitamy się wieczorem, gdy wrócę.
Miał nadzieję, że może przecież będzie mógł wyjechać bez widzenia się z nią i złożenia na jej twarzy pocałunku fałszywego, który z góry już przyprawiał go o mdłości.
Lecz ona odpowiedziała:
— Chwileczkę tylko, a otworzę drzwi. Zaczekasz, aż się położę napowrót.
Słyszał szmer jej bosych stóp po dywanie, odsunięcie zasuwki u drzwi, następnie głos:
— Możesz wejść.
Wszedł. Siedziała na łóżku, a obok niej Roland, obrócony do ściany, z chustą fularową na głowie, spał uporczywie. Trzeba go było szarpać z całej siły, aby się zbudził. W dnie, kiedy wyjeżdżał na połów ryb, służąca, zbudzona znów o godzinie oznaczonej przez majtka Papagris, gwałtem wyrywała swego pana ze snu nieprzezwyciężonego.
Piotr, zbliżając się, patrzył na matkę; wydało mu się nagle, że nigdy jej jeszcze nie widział.
Podsunęła mu policzki, na których złożył dwa pocałunki, poczym usiadł na niskim krzesełku.
— Wczoraj wieczór zdecydowałeś się na tę wycieczkę? — spytała.
— Tak, wczoraj wieczór.
— Wrócisz na obiad?:
— Nie wiem jeszcze. W każdym razie nie czekajcie na mnie.
Przyglądał się jej z ciekawością, pełną zdumienia. To jego matka, ta kobieta! Cała ta twarz, widywana od dzieciństwa, odkąd tylko wzrok jego umiał rozróżniać, ten uśmiech, ten głos tak znany, tak bliski, wydały mu się nagle czemś nowym i innym, niż dlań były dotychczas. Zrozumiał teraz, że kochając ją, nigdy się jej nie przyglądał. A jednak to ona: zna wszak najdrobniejsze szczegóły jej twarzy tylko, że drobnym tym szczegółom po raz pierwszy przygląda się tak dokładnie. Trwożna uwaga, z jaką analizował drogą tę głowę, ukazywała mu ją inną, o wyrazie odmiennym, jakiego wpierw nie dostrzegał.
Wstał, by odejść, gdy nagle, poddając się nieprzezwyciężonemu pragnieniu, co mu trapiło serce od poprzedniego wieczora, spytał:
— Powiedz matko, wszak zdaje mi się, że dawniej, kiedy jeszcze mieszkaliśmy w Paryżu, stała w saloniku miniaturka Marechala.
Zawahała się na sekundę czy dwie, a może mu się tylko zdawało, że się waha, poczym rzekła:
— Tak.
— I co się z nią stało?
Mogła wszak odpowiedzieć prędzej.
— Ta miniaturka... czekaj... niech sobie przypomnę. Kto wie, czy nie mam jej w sekretarzyku.
— To możebyś ją odszukała, dobrze?
— Tak, poszukam. Na co jej potrzebujesz?
— Och, to nie dla mnie. Myślałem tylko, że należałoby ją dać Janowi, bo sądzę, że mu to sprawi przyjemność:
— Tak, masz słuszność, to dobra myśl. Zacznę jej szukać, skoro tylko wstanę.
I wyszedł.
Dzień był pogodny, bez najlżejszego wietrzyku. Ludzie na ulicach wydawali się weseli, zarówno przemysłowcy biegnący za swymi interesami, jak urzędnicy zdążający do biur i młode dziewczęta spieszące do magazynów. Niektórzy coś nucili, bezwiednie radując się dniem słonecznym.
Pasażerowie wsiadali już na statek, mający odpłynąć do Trouville. Piotr usiadł na samym przodzie, na ławie drewnianej.
Zadawał sobie pytania:
— Czy ją zaniepokoiło moje pytanie co do miniaturki, czy tylko zdziwiło? Czy zarzuciła ten portrecik, czy schowała? Wie też, gdzie on jest, czy nie? Jeśli go ukryła, to czemu?
I umysł jego, ustawicznie postępując od wniosku do wniosku, doszedł do konkluzji takiej:
— Portrecik ów, portrecik przyjaciela, kochanka był w salonie, widoczny dla wszystkich aż do chwili, gdy kobieta, matka, spostrzegła pierwsza, zanim jeszcze ktokolwiek mógł był zauważyć, że portrecik ten podobny jest do jej syna. Niewątpliwie musiała już od dawna śledzić za tym podobieństwem, a odkrywszy je, zauważywszy, zrozumiała, że wszyscy muszą pewnego dnia również zauważyć to podobieństwo... I wtedy, któregoś wieczora zabrała groźną miniaturkę, a nie śmiejąc jej zniszczyć, ukryła.
Teraz przypomniał sobie dokładnie, że miniaturka ta zniknęła już dawno, na długi czas przed ich wyjazdem z Paryża! Zniknęła, pomyślał, gdy Janowi zaczęły rość wąsy, czyniąc go uderzająca podobnym do młodego człowieka, jasnowłosego uśmiechającego się z ramek miniaturki.
Ruch odbijającego statku zmącił mu myśli i rozprószył! Wstał tedy ze swego miejsca i zaczął się przyglądać morzu.
Statek spacerowy, wypłynąwszy Z przystani zwrócił się na lewo, dysząc, świszcząc, chybocząc się, poczym ruszył ku dalekiemu wybrzeżu, dostrzegalnemu poprzez mgłę poranną. Tu i owdzie czerwony żagiel ciężkiej łodzi rybackiej, nieruchomej wśród tafli wód, czynił wrażenie wielkiej skały, wyłaniającej się z morza. A Sekwana, płynąca od Rouen, wyglądała na potężną odnogę morską, oddzielającą dwie miejscowości sąsiadujące.
W niespełna godzinę statek przybił do portu w Trouville, a że była to właśnie pora kąpieli, więc Piotr odrazu ruszył na plażę...
Z pewnej odległości czyniła ona wrażenie dłgiego ogrodu, pełnego barwnych kwiatów. Na ogromnym wybrzeżu żółtego piasku, od zatoki aż do Roches-Noires, parasolki różnobarwne, kapelusze o przerozmaitych kształtach, toalety o wszystkich odcieniach, skupione grupkami w pobliżu kabin, lub sunące wzdłuż morza, rozproszone tu i owdzie, wyglądały istotnie na olbrzymie kwiaty łąki bezkresnej. A zgiełk pomieszany, głosy bliskie i dalekie rozbrzmiewające w czystym powietrzu, nawoływania, krzyki dzieci, dzieci kąpanych, śmiechy dźwięczne kobiet, składały się na wrzawę ustawiczną a miłą, mieszając się z lekkim poszumem wietrzyku.
Piotr szedł wśród tych ludzi, bardziej samotny, bardziej od nich oddzielony, odcięty, bardziej pochłonięty przez swą myśl dręczącą, niż gdyby na pełnym morzu strącono go z pokładu statku. Ocierał się o nich, nie słuchając słyszał pojedyncze urywki ich rozmowy, nie patrząc, widział mężczyzn rozmawiających z kobietami, kobiety uśmiechające się do mężczyzn.
Nagle, jakby ze snu zbudzony, ujrzał ich całkiem wyraźnie i uczuł do nich gwałtowną nienawiść, gdyż wszyscy wyglądali na zadowolonych i szczęśliwych.
Szedł teraz, ocierając się o grupki rozbawione, obchodząc je, porwany nowym tokiem myśli. Wszystkie te suknie różnobarwne, niby bukiety, okrywające piaszczyste wybrzeże, te materjały połyskliwe, te jasne parasolki, wdzięk sztuczny ściśniętych kibici, wszystkie te pomysłowe wynalazki mody, poczynając od maleńkich trzewiczków do najbardziej dziwacznych kapeluszy, wabność ruchów, głosu, uśmiechu, cała kokieterja na tej plaży, wydała mu się nagle olbrzymim kwiatem przewrotności kobiecej. Wszystkie te strojne kobiety chcą się podobać, wabić, kusić kogoś. Robią się pięknymi dla mężczyzn, dla wszystkich mężczyzn, z wyjątkiem własnych mężów, których już nie potrzebują czarować. Robią się pięknymi dla kochanków dzisiejszych i jutrzejszych, dla nieznajomych, spotkanych przypadkowo, zauważonych, lub może oczekiwanych.
A ci mężczyźni obok nich, z oczyma zatopionymi w ich oczach, z ustami tuż przy ich ustach, przyzywali je, pożądając, polowali na nie, jak na zwierzynę chybką a umykającą, pomimo, że wydawała się tak bliską i łatwą do ujęcia. Ta plaża ogromna była niejako halą miłości, gdzie jedne się sprzedawały, inne oddawały, jedne handlowały swymi pieszczotami, inne je tylko przyrzekały.
Wszystkie te kobiety myślały o jednej tylko rzeczy: ofiarowywały się i budziły pożądliwość swym ciałem już oddanym, już sprzedanym, już przyrzeczonym innemu mężczyźnie. I pomyślał, że na całym świecie dzieje się zawsze to samo.
Matka jego postąpiła jak inne — oto wszystko! Jak inne? Nie! Istnieją wszak wyjątki liczne, bardzo liczne! Wszystkie te kobiety dokoła, bogate, szalone, poszukiwaczki miłości, należą ostatecznie do kategorji zalotnic eleganckich, światowych, lub nawet płatnych, bo wszak na tych plażach, wydeptywanych przez cały legjon próżniaczek, nie spotyka się kobiet uczciwych, zamkniętych w obrębie ogniska domowego.
Przypływ postępował szybko, odpędzając ku miastu pierwsze szeregi tych, co się już wykąpali. Widać było teraz, jak całe grupki podnosiły się szybko i zabierały swe krzesełka, uciekając przed żółtą falą, obramioną delikatną koronką z piasku. Kabiny ruchome, każda ciągniona przez jednego konia, również wracały ku wybrzeżu, a na drogach, biegnących wzdłuż całego wybrzeża, tłumy eleganckie płynęły zwolna, przeciskały się bezustannie, tworząc dwa prądy przeciwległe, potrącające się i zlewające wzajem. Piotr zdenerwowany, zirytowany tym ustawicznym ocieraniem się o ludzi, uciekł do miasta i wszedł do skromnej winiarni, by zjeść śniadanie.
Wypiwszy kawę, wyciągnął się na dwuch krzesłach, ustawionych przed domem i po nocy bezsennej, zasnął wkrótce w cieniu lipy.
Po paragodzinnym odpoczynku, zerwawszy się nagle, zobaczył, że czas wracać do portu, jeśli chce wracać statkiem; ruszył tedy w kierunku morza, czując przykry ból w krzyżach, skutkiem leżenia w niewygodnej pozycji. Teraz chciał wracać do domu, wracać co prędzej, dowiedzieć się czy matka znalazła miniaturkę Marechala. Czy zacznie o tym mówić pierwsza, czy będzie musiał zagadnąć ją powtórnie? Jeśli będzie czekać wezwania ponownego, to widocznie ma powód tajemny nie pokazywania tego portretu.
Wróciwszy jednak do domu, zawahał się, czy ma wogóle zejść na obiad. Zbyt cierpiał. Wzburzone jego serce nie miało jeszcze czasu się uspokoić. Zdecydował się jednak zejść i wszedł do jadalni w chwili, gdy właśnie siadano do stołu.
Radość widoczna ożywiała twarze.
— I cóż — pytał ojciec — zakupna idą dobrze? Co do mnie, to nie chcę nie widzieć, dopóki całe mieszkanie nie będzie kompletnie urządzone.
Żona odparła:
— Tak, idzie powoli. Trzeba się jednak długo zastanawiać nad każdym szczegółem, by później nie żałować. Wybór mebli jest teraz na pierwszym planie.
Spędziła cały dzień na oglądaniu z Janem najrozmaitszych magazynów mebli i składów dywanów. Wybierała materjały drogie, wystawne, bijące w oczy. Syn zaś przeciwnie, chciał czegoś skromnego i wytwornego. I przy każdorazowym oglądaniu wzorów, powtarzali sobie wzajem swe argumenta. Ona twierdziła, że klientów, przychodzących do adwokata, należy olśnić, dać im odczuć zaraz na wstępie wrażenie bogactwa.
Jan zaś, marząc wyłącznie o klienteli eleganckiej, bogatej, chciał ludzi subtelnych podbić gustem skromnym, nieomylnym.
I wymiana zdań, która trwała przez cały dzień, od nowa się rozpoczęła zaraz przy zupie.
Roland nie wyrażał swego zdania, powtarzając:
— Ja nie chcę o niczym słyszeć. Pójdę oglądać, gdy wszystko będzie gotowe.
Rolandowa zwróciła się do starszego syna:
— Piotrze, powiedz, co ty o tym myślisz?
Był tak rozdrażniony, że najchętniej byłby zaklął w odpowiedzi. Tonem suchym, drgającym od irytacji, odparł jednak:
— Och, co do mnie, to podzielam w zupełności zdanie Jana. Lubię prostotę, która jest tym dla gustu, czym prawość dla charakteru.
Matka odparła:
— Pomyśl jednak, że mieszkamy w mieście kupieckim, gdzie gust wytworny jest czymś nader rzadkim.
Odrzucił:
— Cóż z tego? Czy to ma być powodem do naśladowania głupców? Jeśli moi współrodacy są głupi lub nieuczciwi, czy ja mam iść za ich przykładem? Kobieta uczciwa nie popełni chyba błędu dlatego, że jej sąsiadki mają kochanków.
Jan się roześmiał:
— Dalibóg, ty masz porównania, jakby żywcem wzięte ze zbioru maksym moralizatorskich.
Piotr nie dał żadnej odpowiedzi, a matka i brat znów zaczęli mówić o materjałach i fotelach.
Patrzył na nich, jak patrzył rano na matkę, zanim ruszył był do Trouville; przyglądał się im, jak człowiek obcy, czyniący swe obserwacje i istotnie wydało mu się nagle, że znajduje się wśród rodziny obcej.
Ojciec przedewszystkim wprawiał w zdumienie zarówno jego oko, jak myśl. Ten gruby człowiek, bez muszkułów, zadowolony z siebie, poziomy, to jego ojciec! Nie, nic, Jan nie jest w niczym podobny do niego.
Jego rodzina! Od dwuch dni ręka nieznana, złowroga, ręka nieboszczyka, zrywała jeden po drugim wszystkie węzły. łączące te cztery istoty. Wszystko zerwane, skończone! Nie ma już matki, bo nie potrafiłby ją kochać, nie mogąc jej szanować, otaczać tą czcią bezwzględną, zbożną i pełną miłości, jakiej potrzeba sercu syna; nie ma brata, gdyż brat ten jest synem człowieka obcego; pozostaje mu tylko ojciec, ten gruby człowiek, którego mimo wszystko, kochać nie może.
I nagle spytał:
— Matko, czy znalazłaś tę miniaturkę?
Roztworzyła oczy, pełne zdumienia:
— Jaką miniaturkę?
— Portrecik Marechala.
— Nie... to znaczy... nie szukałam go, lecz zdaje mi się, że wiem gdzie jest.
— Co takiego? — spytał ojciec.
Piotr wyjaśnił:
— Pytam się o portrecik Marechalá, który stał kiedyś na kominku w naszym saloniku w Paryżu. Myślałem, że to Janowi sprawi przyjemność.
Roland wykrzyknął:
— Słusznie, słusznie, doskonale go sobie przypominam; widziałem go jeszcze z końcem zeszłego tygodnia. Matka wyjęła go ze swego biurka, porządkując papiery. To mogło być w czwartek lub piątek; Ludwiko, przypominasz sobie? Właśnie się goliłem, gdy wyjęłaś go z szufladki i położyłaś na krześle wraz ze stosem listów, których połowę spaliłaś. Hę, czy to nie dziwne, że miałaś w ręku ten portrecik na jakie dwa lub trzy dni przed owym spadkiem Jana? Gdybym wierzył w przeczucia, gotówbym pomyśleć, że ty je miałaś!
— Tak, tak, wiem już, gdzie go mam; zaraz go przyniosę.
— A więc kłamała! Kłamała, odpowiadając jeszcze dziś rano, odpowiadając własnemu synowi, gdy ją pytał, co się stało z tą miniaturką: „Nie wiem... nie wiem dokładnie... może jest w moim sekretarzyku”.
Widziała ją, miała w ręku, oglądała przed paru dniami, poczym ją znów ukryła w zamkniętej szufladce, wraz z listami, z jego listami.
Piotr patrzył na swą matkę, która kłamała! Patrzył na nią z gniewem rozpacznym syna oszukanego, zawiedzionego w świętych swych uczuciach i z zazdrością mężczyzny, który był dość długo ślepym, lecz ostatecznie odkrył zdradę haniebną. Gdyby był mężem tej kobiety, on, jej syn, chwyciłby ją za ręce, za barki lub za włosy, obaliłby ją na ziemię i biłby ją, męczył, dusił! A tu nie może nic powiedzieć, nic uczynić, nic okazać, nic wyjaśnić. On jej synem, niema więc nic do pomszczenia — jego wszak nie oszukano.
A jednak go oszukała w jego przywiązaniu, w zbożnej czci, jaką dla niej żywił. Powinna była zachować się dla niego nienaganną, jak wszystkie matki dla swoich dzieci. Jeśli gniew nim miotający potęgował się niemal do nienawiści, to dlatego, że uważał ją za bardziej winną wobec niego, niż nawet wobec ojca.
Miłość między mężczyzną a kobietą jest układem własnowolnym, a kto go narusza, dopuszcza się tylko zdrady; gdy jednak kobieta zostaje matką, obowiązek jej się potęguje, gdyż natura powierza jej dobro rasy. Jeśli wówczas upada, staje się nikczemną, niegodną, podłą!
— A jednak ozwał się nagle Roland, wyciągając nogi pod stołem, jak to czynił co wieczora, zabierając się do wysączenia swego kieliszka — nieźle to żyć, nic nie robiąc, gdy się posiada jakąś fortunkę. Spodziewam się też, że Jan będzie nam teraz fundował wspaniałe obiady. Tym gorzej, dalibóg, dla mego żołądka.
I zwracając się do żony, dodał:
— Koteczko, skoro skończyłaś już jeść, to przynieś ten portrecik. I mnie to sprawi przyjemność zobaczyć go znowu.
Wstała, wzięła świecę i wyszła. Następnie po chwilowe nieobecności, która wydawała się Piotrowi długą, jakkolwiek trwała tylko trzy minuty, wróciła uśmiechnięta, trzymając w ręku miniaturkę w staroświeckiej złoconej ramce.
— Oto jest — rzekła — znalazłam ją prawie zaraz.
Doktór pierwszy wyciągnął po nią rękę. Wziął miniaturkę i zaczął się jej przyglądać z pewnej odległości, mniej więcej na długość ramienia. Następnie czując, że matka na niego patrzy, powoli przeniósł spojrzenie na brata, porównywując. W gwałtownym uniesieniu omal że nie powiedział: — Patrzcie, toż on podobny do Jana. Nie śmiejąc wszakże wypowiedzieć tych słów strasznych, przejawiał swą myśl, wyraźnie porównywując twarz brata z twarzą na miniaturce.
Niewątpliwie były tu cechy wspólne: tasama broda i tosamo czoło, nic jednak tak uderzająco podobnego, by uprawniało do powiedzenia: Oto ojciec, a oto syn. Raczej jakiś rys familijny, podobieństwo fizyognomij, ożywionych tąsamą krwią. Co jednak Piotra jeszcze bardziej utwierdziło w podejrzeniach, niźli podobieństwo twarzy, to zachowanie się matki, która wstała i odwróciła się plecyma, udając, że bardzo skrzętnie zamyka cukier i wódkę.
— Biedaczysko! tak wyglądał, gdyśmy go poznali. Chryste, jakże czas leci! Był przystojnym wówczas, a jak ogromnie miłym w obejściu. Nieprawdaż Ludwiko?
Gdy żona nie odpowiadała, mówił dalej:
— A jaki miał równy charakter! Nigdy go nie widziałem w złym humorze. I skończył... i nic z niego nie zostało, prócz tego, co zostawił Janowi.
Ostatecznie można powiedzieć, że ten okazał się dobrym przyjacielem, wiernym do samego końca. Nawet w chwili śmierci o nas nie zapomniał.
Z kolei Jan wyciągnął rękę po portrecik. Przyglądał mu się przez parę chwil, poczem rzekł z żalem:
— Nie, ja go tu wcale nie poznaję. Pamiętam go tylko z siwymi włosami.
I oddał matce miniaturkę. Rzuciła na nią spojrzenie szybkie, ulotne, jakby trwożne, poczem głosem całkiem swobodnym oświadczyła:
— Janku, odtąd należy to do ciebie, jako do spadkobiercy. — Ustawimy ją w twoim nowym mieszkaniu.
A ponieważ przechodzili właśnie do saloniku, więc ustawiła miniaturkę na kominku, obok zegara, gdzie stała dawniej.
Roland napychał swą fajkę, Piotr i Jan zapalali papierosy. Palili je zwykle w ten sposób, że jeden chodził po pokoju tam i napowrót, drugi zaś siedział rozparty na fotelu, założywszy nogę na nodze. Ojciec siedział stale na krześle okrakiem, plując stąd prosto do komina.
Rolandowa na niskim siedzeniu przy stoliczku, na którym stała lampa, haftowała, dzierga znaczyła bieliznę.
Dziś wieczór rozpoczynała jakąś robotę, przeznaczoną do pokoju Jana. Było to wyszywanie trudne, skomplikowane, wymagające zwłaszcza na początku, wytężonej uwagi. Od czasu do czasu jednak, oko jej liczące ściegi, podnosiło się i szybkim przelotnym spojrzeniem biegło ku miniaturce zmarłego, wspartej o zegar. A doktor, przemierzający salonik w czterech czy pięciu krokach, z rękoma skrzyżowanemi na plecach i papierosem w ustach, chwytał każde takie spojrzenie matki.
Wyglądało to, jakby się wzajem szpiegowali, jakby sobie wypowiadali walkę, i ból dotkliwy, ból niemożliwy do zniesienia ściskał serce Piotra. Udręczony, lecz zadowolony równocześnie, mówił sobie w duchu: — Toż musi cierpieć w tej chwili, jeśli wie, że ja przejrzałem! I za każdym nawrotem przystawał koło kominka, przyglądając się jasnowłosej głowie Marechala, chcąc pokazać że dręczy go jakaś myśl uporczywa. A miniaturka mniejsza od rozwartej dłoni, zdawała się być żywą istotą, złośliwą, groźną, która nagle weszła do jego domu, do tej rodziny
Wtem ozwał się dzwonek. Rolandowa, zwykle tak spokojna, wzdrygnęła się na ten dźwięk, zdradzając doktorowi wzburzony stan swych nerwów.
Następnie rzekła: — Zapewne pani Rósemilly. — A trwożne jej spojrzenie raz jeszcze pobiegło ku miniaturce.
Piotr zrozumiał, a przynajmniej sądził, że rozumie jej niepokój i trwogę. Spojrzenie kobiety jest przenikliwe, umysł jej lotny, a myśl podejrzliwa.
Jeśli ta, co za chwilę tu wejdzie, zobaczy miniaturkę jej nieznaną, na pierwszy rzut oka-gotowa może odkryć podobieństwo między tym portretowanym a Janem. I zrozumie i pojmie wszystko! Strach go ogarnął, strach nagły, okropny, że hańba ta zostanie odkrytą, i gdy drzwi się otworzyły, on odwrócił się znienacka i wsunął miniaturkę pod zegar, tak, żę ani ojciec, ani brat tego nie zauważyli.
Gdy znów się spotkał z oczyma matki, wydały mu się zmienione, pomięszane i błędne.
— Dzień dobry — witała się pani Rosemilly — przychodzę wypić z państwem filiżankę herbaty.
Gdy ją kolejno witano, pytając o zdrowie. Piotr wysunął się otwartemi jeszcze drzwiami.
Zauważywszy jego zniknięcie, zdziwili się niepomiernie. Jan, niezadowolony ze względu na młodą wdowę, która mogła się uczuć dotkniętą, mruknął:
— Co za niedźwiedź!
Rolandowa usprawiedliwiała:
— Nie trzeba mu brać za złe, gdyż jest trochę niezdrów i zmęczony tą wycieczką do Trouville.
— To jeszcze nie powód, by zmykać jak dziki człowiek odparł Roland.
Przybyła, starając się załagodzić sprawę, oświadczyła:
— Ależ nie, przecież w tem niema nic złego! Pożegnał się po angielsku, jak przyjęte jest w towarzystwie, gdy ktoś odchodzi wcześnie.
Nic nowego nie zaszło u Rolandów w ciągu tygodnia lub dwóch. Ojciec łowił ryby, Jan urządzał się przy pomocy matki, a Piotr posępny, zjawiał się wyłącznie w chwilach wspólnego posiłku.
Pewnego wieczora ojciec zwrócił się do niego:
— Cóż to u djabła znaczyć ma ta twoja mina pogrzebowa? I to już od dłuższego czasu.
Doktór odparł:
— Tak, strasznie odczuwam ciężar życia.
Poczciwiec nie mając wyobrażenia, co to ma znaczyć, odparł z miną strapioną:
— Dalibóg tego już za wiele. Odkąd na nas spadła ta fortuna, ten spadek, wszyscy wydają się nieszczęśliwemi. Jak gdyby nas spotkało jakieś nieszczęście, jakbyśmy kogoś opłakiwali!
— Ja istotnie kogoś opłakuję — rzekł Piotr.
— Ty — kogóż to?
— Och, kogoś ci nieznanego, a kogo ja kochałem nadmiernie.
Roland wyobrażając sobie, że chodzi o jakąś miłostkę, prawdopodobnie kobietę lekkich obyczajów, faworyzowaną przez syna, spytał:
— Kobieta, co?
— Tak, kobieta.
— Umarła?
— Nie. Gorzej, bo stracona.
— Ach!
Jakkolwiek zdziwiło starego to wyznanie w obecności żony i w tak dziwny sposób uczynione przez syna, nie zadawał jednak dalszych pytań, uważając, że sprawy tego rodzaju nie powinny obchodzić osób trzecich.
Rolandowa zdawała się nie słyszeć całej tej rozmowy; wyglądała na chorą, sądząc po twarzy bladej straszliwie. Mąż, widząc chwilami, że pada na krzesło, jakby nie mogła utrzymać się na nogach i z trudem chwyta powietrze, jakby jej zbrakło tchu, niejednokrotnie jej już powiedział wielce zdumiony.
— Doprawdy, Ludwiko, że wyglądasz bardzo kiepsko. Zanadto się męczysz urządzaniem tego mieszkania. Do licha, możesz przecież wypocząć! Nie potrzebuje się tak spieszyć ten hultaj, mając pieniądze.
Potrząsnęła głową w milczeniu.
Bladość jej twarzy była dziś widoczną, że Roland ją znów zauważył.
— Tak dłużej być nie może, moja biedna stara, trzeba się więcej szanować — oświadczył.
I zwracając się do syna, dodał:
— Chyba to musisz widzieć, że matka jest niezdrowa; czyś ją przynajmniej zbadał?
Piotr odparł:
— Nie zauważyłem, by jej coś dolegało.
Roland wpadł w irytację:
— Ależ to u djabła rzuca się w oczy! Po co jesteś doktorem, skoro nie umiesz nawet zauważyć, że matka jest niezdrowa? No, spójrz na nią, {{Korekta|spojrz|spójrz} przecie! Dalibóg, człowiek mógłby zdechnąć, a taki doktór nawet by tego nie zauważył!
Rolandowa zaczęła gwałtownie chwytać powietrze, tak przeźroczysta na twarzy, że mąż wykrzyknął:
— Ależ ona mdleje.
— Nie... nie... to nic... to zaraz przejdzie... to nic...
Piotr zbliżył się i wlepiając w nią wzrok, spytał:
— I cóż ci jest?
Głosem cichym, gorączkowym, powtarzała:
— Ależ nic... nic... zapewniam cię... nic...
Roland pobiegł po ocet; podał synowi butelkę, nagląc:
— Masz... radź-że coś. Czy zbadałeś jej serce?
Gdy Piotr się schylił, by ją ująć za puls, cofnęła rękę ruchem tak gwałtownym, że potrąciła krzesło obok stojące.
— Dajże pokój — rzekł tonem chłodnym — skoro jesteś chora, to pozwól się zbadać.
Podniosła rękę i podała mu puls. Skórę miała rozpaloną, puls gwałtowny i nieregularny. — Mruknął tedy:
— Tak, istotnie, to dość poważne. Trzeba będzie brać środki uśmierzające. Zaraz je zapiszę.
Gdy pisał receptę, pochylony nad papierem, westchnienia stłumione i łkania, oddech krótki, dławiący, zmusiły go do odwrócenia głowy.
Płakała obydwiema rękami przesłoniwszy twarz.
Roland przerażony spytał:
— Ludwiko, co ci jest? Co ci takiego, Ludwiko?
Nie odpowiadała, szarpana widocznie bólem strasznym, głębokim.
Mąż chciał jej odjąć ręce od twarzy. Broniła się, powtarzając:
— Nie, nie, nie.
Zwrócił się do syna:
— Co jej jest? Nigdy nie widziałem jej w podobnym stanie.
— To nic — rzekł Piotr lekki kryzys nerwowy.
I zdawało mu się, że serce jego doznaje ulgi na widok jej męki, że ból jej osłabia jego gorycz i zmniejsza hańbę matki. Przyglądał się jej, jak sędzia, zadowolony ze swego dzieła.
Nagle się zerwała i rzuciła ku drzwiom ruchem tak gwałtownym, że niepodobna go było przewidzieć, ni powstrzymać; wpadła do swego pokoju i drzwi zamknęła na klucz.
Stary Roland i doktór stali naprzeciw siebie.
— Czy ty wiesz, co to wszystko ma znaczyć? — spytał ojciec.
— Tak — odparł Piotr — to pochodzi z lekkiego podrażnienia nerwów, występującego dość często u kobiet w tym wieku. Prawdopodobnie będzie się to teraz powtarzać dosyć często.
I powtarzało się istotnie, niemal codziennie, wywoływane niejako jakiemś słówkiem Piotra, zdającego się znać tajemnicę tej choroby dziwnej a nieznanej. Śledził na jej twarzy za przebłyskiem chwilowego uspokojenia, by z podstępem kata jednem jedynem słowem znów wywołać na niej ból ponowny.
A cierpiał sam niemniej od niej. Cierpiał straszliwie, nie mogąc jej kochać, ni szanować, zmuszony ją udręczać. Rozdarłszy dostatecznie ranę krwawiącą w sercu kobiety i matki, czując jak bardzo jest nieszczęśliwą i zrozpaczoną uciekał do miasta, ścigany wyrzutami sumienia, dręczony współczuciem, tak zrozpaczony wspomnieniem jej postaci, wijącej się pod brzemieniem wzgardy synowskiej, że brała go chęć rzucenia się do morza i skończenia z sobą raz na zawsze.
Och, jakżeby teraz pragnął przebaczyć! — Nie mógł jednak, niezdolny do zapomnienia. Gdyby przynajmniej mógł ją przestać udręczać, lecz i do tego był niezdolny, sam cierpiąc bezustannie. W godzinach posiłku wracał do domu, pełen postanowień dobrotliwych, lecz zaledwie ją dostrzegł, zaledwie zobaczył jej oczy, ongi tak szczere i uczciwe, teraz unikające jego spojrzenia, trwożne, niepewne, znów mimowoli wymierzał cios, nie mogąc powstrzymać słów ohydnych, cisnących się mu na usta.
Tajemnica sromotna im tylko znana, jątrzyła go przeciw niej. Jakby we krwi miał jad trujący, i musiał kąsać, jak pies wściekły.
Nic mu już nie przeszkadzało w pastwieniu się nad nią, gdyż Jan prawie ciągle przebywał teraz w swem nowem mieszkaniu, przychodząc do domu tylko wieczór na obiad i na nocleg.
Niejednokrotnie zauważył był złośliwość i gorycz brata, przypisując to zazdrości. Postanawiał też zwrócić mu na to uwagę i udzielić lekcji należytej któregoś dnia, gdyż życie rodzinne stawało się wprost nieznośne, skutkiem tych scen ustawicznych. Obecnie jednak, mieszkając osobno, mniej odczuwał tę jego brutalność, a miłość spokoju skłaniała go do cierpliwości. Przytym oszołomiony majątkiem, myślał wyłącznie o sprawach, bezpośrednio go dotyczących. Za każdym razem przychodził do domu zajęty innym jakimś drobiazgiem, to krojem surduta, to kształtem czapki, to znów formatem wizytówek. I bezustannie mówił o szczegółach urządzenia, o deskach umieszczonych w szafie na bieliznę, o wieszadle umieszczonym w przedpokoju, o dzwonkach elektrycznych, mających zabezpieczyć przeciw wszelkiemu wtargnięciu do domu.
Postanowiono, że z okazji jego przeniesienia się do nowego mieszkania, urządzą wspólną wycieczkę do Saint-Jouin, poczym wrócą do niego na herbatę. Roland chciał tę wycieczkę odbyć morzem, lecz odległość, przytym niemożność określenia godziny powrotu w razie niekorzystnego wiatru, spowodowały odrzucenie jego propozycji i wynajęcie break’u.
Wyruszyli o dziesiątej, by przybyć w samą porę na śniadanie. Droga pełna kurzu prowadziła przez równinę normandzką, której dworki nadają wygląd w nieskończoność biegnącego parku. W powozie, ciągnionym lekkim kłusem przez dwa spore konie, umieściła się rodzina Rolandów, pani Rosemily i kapitan Beausire, wszyscy milczący, ogłuszeni turkotem kół, przymykając oczy przed obłokiem kurzu.
Była to pora żniw. Obok ciemnozielonej koniczyny, łany buraków o naci jasnozielonej i żółtych zbóż rozjaśniały krajobraz tonem złoto-świetlistym.
Wyglądały tak, jak gdyby wchłonęły były wszystkie promienie słońca, jakie na nich padły. Tu i ówdzie rozpoczęto już żniwa, a na polach tkniętych kosą, szeregi mężczyzn kołysały się rytmicznie, zataczając długiemi ostrzami kós niby skrzydłami.
Po dwugodzinnej jeździe powóz skręcił na lewo, minął wiatrak, melancholijną szarą ruinę, nawpół zbutwiałą, skazaną na zagładę, jako przeżytek starych młynów, i niespodzianie wjechał na piękne podwórze, zatrzymując się przed domem, bardzo wdzięcznie wyglądającym, znaną ogólnie oberżą.
Gospodyni, zwana piękną Alfonsyną, nadeszła uśmiechnięta, podając rękę obydwu paniom wahającym się zejść z wysokiego stopnia break’u.
Pod namiotem, wśród trawnika ocienionego jabłoniami, goście paryscy, bawiący latem w Etretat, siedzieli już przy śniadaniu, a z wnętrza domu również dobiegały głosy, śmiechy i szczęk naczynia.
Musieli zasiąść do śniadania w bocznym pokoiku, gdyż wszystkie sale były już przepełnione. Nagle dostrzegł Roland wsparte o mur domu rozmaite wędki.
— Ach, ach, więc tu można łowić! — wykrzyknął.
— Tak — odparł Beausire — miejscowość ta znana jest nawet z obfitych krewetek.
— U djaska! gdybyśmy tak spróbowali po śniadaniu?
Pora była odpowiednia, gdyż właśnie o trzeciej rozpoczynał się odpływ morza; postanowiono tedy, że popołudnie spędzą wśród skał, łowiąc.
Jedli niewiele, by się nie narazić na mdłości, z pełnym żołądkiem brodząc po wodzie. Zresztą chcieli zachować apetyt do zamówionego już wspaniałego obiadu, który mieli spożyć o szóstej, po powrocie.
Roland nie posiadał się z radości. Chciał koniecznie zakupić specjalne przyrządy, bardzo przypominające siatki do łowienia motyli.
Są to małe siateczki na drążku drzewa, przymocowane do długiej żerdki. Alfonsyna ciągle uśmiechnięta zaofiarowała się z wypożyczeniem. Następnie pomogła obydwu paniom w zaimprowizowaniu toalet, by nie zmoczyły swych sukien. Dostarczyła im krótkich spódniczek, wełnianych pończoch i łyczkowych pantofli. Mężczyźni zdjęli trzewiki i włożyli saboty, zakupione u miejscowego szewca.
I ruszyli w drogę, każdy z siatką na ramieniu i koszem na plecach. Pani Rosemilly w zaimprowizowanym kostjumie wyglądała bardzo wdzięcznie, pełna owego wdzięku oryginalnego i wiejskiej świeżości.
Spódniczka pożyczona od Alfonsyny, kokieteryjnie podniesiona i podpięta z boku, by nie przeszkadzała biegać i skakać wśród skał, odsłaniała łydkę kształtną a elastyczną gibkiej, silnej kobietki. Bluzkę nosiła luźną, nie krępującą swobody ruchów; a na głowie ogromny kapelusz z żółtej słomy o bezmiernie szerokich kresach, z jednej strony podpięty gałązką tamaryszku, nadawał jej drobnej twarzyczce wyraz zawadjacki.
Od podjęcia spadku Jan codziennie zadawał sobie pytanie, czy się z nią żenić lub nie. Ilekroć ją widział, budziła się w nim chęć pojęcia jej za żonę, lecz nalazłszy się sam, przychodził do przekonania, że zwlekając, ma czas zastanowić się gruntownie. Była teraz mniej bogatą od niego, gdyż roczna jej renta nie przekraczała dwunastu tysięcy franków, lecz majątek był tak świetnie ulokowany w folwarkach i gruntach w pobliżu Hawru, że z czasem będzie miał wartość podwójną. Byli więc mniej więcej jednakowo bogaci, a młoda wdowa stanowczo mu się podobała.
Patrząc na nią teraz, kroczącą na przedzie, myślał: „Ostatecznie trzeba się zdecydować. Na pewno nie trafię na lepszą“.
Szli spadzistą dolinką, wiodącą ze wsi ku skałom nadmorskim, piętrzącym się na wysokość ośmdziesięciu metrów ponad morzem. W obramowaniu zielonych brzegów, obniżając się na prawo i lewo, ogromny trójkąt wody, srebrno błękitnej w blaskach słońca, wyłaniał się w oddali, a żagiel zaledwie widoczny, czynił wrażenie owada unoszącego się nad wodą. Niebo przejasne tak się zlewało z wodą, że niepodobna było rozróżnić ich granic; a dwie kobiety wyprzedzające, mężczyzn, wyraźnie rysowały się swemi sylwetkami na tym tle rozległym.
Jan błyszczącem spojrzeniem gonił, za umykającą przed nim drobną nóżką, jędrną łydką, gibką postacią i olbrzymim, wyzywającym kapeluszem pani Rosemilly. A ta ucieczka podniecała jego pragnienie, przyspieszała postanowienie stanowcze, jak zwykle bywa u ludzi wahających się i trwożnych. Ciepłe powietrze, przepojone zapachem morza, jałowców ciernistych, koniczyny i traw, bardziej go jeszcze podniecało a nawet z lekka oszałamiało, i za każdym krokiem, z każdą sekundą, za każdem spojrzeniem, rzuconem na wdzięczną sylwetkę młodej kobiety postanowienie jego przybierało kształt wyraźniejszy; aż wreszcie zdecydował się odrzucić wszelkie wahania, wyznać jej swą miłość i poprosić o rękę. Ta wycieczka bardzo mu posłuży, ułatwiając pożądane sam na sam; poza tym będzie to naprawdę ładne tło do wyznania miłości brocząc w letniej wodzie i goniąc spojrzeniem umykające do szczelin szumiaste krewetki.
Przebywszy dolinkę, zobaczyli nad brzegiem otchłani wązką ścieżynę, biegnącą wzdłuż skał nadbrzeżnych, a pod nimi, pomiędzy morzem a podnóżem gór, mniej więcej na połowie wysokości, olbrzymie zwały chaotycznych, wyszczerbionych, bezkształtnych, rozsiadłych jedne ponad drugiemi wśród równi okrytej trawą, lekko sfalowanej, ciągnącej się w nieskończoność ku południowi, wytworzonej widocznie przez wiekowe obsuwanie się gór. Na tej bezmiernej przestrzeni krzewów i traw, zdających się drżeć ustawicznie jakby od podziemnych wulkanów, staczające się coraz to niżej skały, wyglądały niby ruiny ogromnego miasta, które niegdyś spoglądało z góry na Ocean, samo oszańcowane białym wałem skał nadmorskich.
— Ładnie tu — rzekła pani Rosemilly, przystając.
Jan podbiegł ku niej i mocno wzruszony, podał jej rękę, by ją sprowadzić z wąskiej ścieżyny, wykutej w skale.
Ruszyli pierwsi, gdy Beausire, prostując swe krótkie nogi, podawał ramię Rolandowej, oszołomionej widokiem przepaści, ziejącej u ich stóp.
Roland i Piotr szli ostatni, a doktór musiał wprost wlec swego ojca, który dostał takiego zawrotu głowy, że nie mogąc ustać na nogach, pozwalał się krok za krokiem ściągać w pozycji siedzącej.
Młodzi, rozpoczynający pochód biegli szybko i nagle stanęli przed ławeczką drewnianą, zapraszającą do wypoczynku obok strumyka, sączącego się wąziuchną wstęgą ze skalnej rozpadliny. Woda rozlewała się najpierw w wyżłobione przez siebie zagłębienie objętości miedniczki, poczem rzucając się z wysokości dwóch stóp zaledwie, mknęła przez ścieżynę, wilgocią swą wyczarowawszy zielony kobierzec rzeżuchy, i znikała wśród traw i janowców, skróś płaskowzgórza, na które osuwały się stopniowo zwały skał.
— Och, jakże mi się chce pić! zawołała pani Rosemilly.
Jak jednak pić? Próbowała przychwycić złożoną dłonią trochę wody, która jej jednak wyciekała przez palce. Wówczas Jan obsunął na ścieżkę duży kamień, na którym przyklęknąwszy, ustami zaczerpnęła wody wprost ze źródełka, będącego teraz na tej samej wysokości co jej usta.
Gdy podniosła głowę, mając tysiące kropelek perlących się na jej włosach, rzęsach i twarzy, Jan zachwycony szepnął:
— Jaka pani śliczna!
Tonem, jakim się zwykło karcić dzieci, odparła:
— A będzie pan cicho!
Był to pierwszy kompliment, z jakim się do niej zwracał.
— Chodźmy — rzekł Jan pomieszany umykajmy, zanim nas tamci dopędzą.
Bo istotnie dostrzegł tuż opodal barki kapitana Beausire, idącego wstecz, by obiema rękami podtrzymywać Rolandową, a nieco wyżej Roland siedząc, obsuwał się rękami i łokciami, w pozycji żółwia, gdy Piotr krocząc obok, czuwał nad jego ruchami.
Ścieżka mniej teraz stroma, rozszerzała się w dróżkę obrysowującą bloki osuniętych kiedyś gór. Pani Rosemilly i Jan poczęli biedz i rychło stanęli na wyniosłym głaziku, który przekroczyli, by dosięgnąć łańcucha skał. Ciągnęły się długą płaszczyzną, porosłe trawą morską, pośród której migotały niezliczone sadzawki. Odpływ morza rozpoczął się już hen w oddali, poza doliną okrytą morczyzną o zieleni lśniącej i ciemnej.
Jan podwinął spodnie powyżej kostek, a rękawy poza łokcie, by swobodnie módz wejść do wody, poczem zakomenderował: „Naprzód!“ i odrazu skoczył do pierwszej sadzawki.
Ostrożniejsza, jakkolwiek nie mniej zdecydowana wejść do wody odrazu, młoda kobieta, trwożnym krokiem, oślizgując się po lepkich roślinach, okrążała kałużę.
— Widzi pan co? — spytała.
— Tak, widzę twarz pani, odbijającą się we wodzie.
— Jeśli nic więcej, to połów nie będzie zbyt obfity.
Głosem czułym szepnął:
— A jednak najbardziej pragnąłbym takiego połowu.
Zaśmiała się:
— Sprobój pan, a przekonasz się, że jak rybą wyśliźnie się z siatki.
— A przecież... gdyby pani zechciała...
— Chcę, by pan zabrał się do krewetek.... i nic więcej... na razie.
— Pani niedobra. No chodźmy dalej, bo tu nie niema.
I podał jej rękę, prowadząc po ślizkich skałach. Opierała się trochę trwożna, a on nagle uczuł się porwany miłością, pragnieniem, pożądaniem gwałtownem, jakby zarodek uczucia, drzemiąc w nim od dłuższego czasu, dziś właśnie miał wystrzelić płomieniem.
Niebawem doszli do szczeliny głębszej, gdzie w wodzie drżącej, niewidzialnym otworem uciekającej ku dalekiemu morzu, pływały źdźbła trawy długie, cienkie, dziwacznie zabarwione, listkowie różowe i zielone, zdające się wykonywać ruchy, niby żyjątka.
Pani Rosemilly wykrzyknęła:
— Patrz pan, patrz pan, widzę jedną dużą, bardzo dużą, tam, tam!
I on ją ujrzał i szybko skoczył do dziury, zanurzając się po sam pas.
Stworzonko jednak poruszając swemi długiemi wąsami, zwinnie cofało się przed wędką. Jan zaganiał je ku moszczyźnie, pewny, że tam je osaczy i chwyci. Widząc się ze wszech stron zabarykadowanem, żyjątko nagłym rzutem przeskoczyło siatkę, zanurzyło się w wodę i znikło.
Młoda kobieta w najwyższym napięciu przyglądająca się tej gonitwie, nie mogła powstrzymać wykrzyku:
— Och, niezgraba!
Zirytowany, ruchem bezwiednym przeciągnął siatką po gęstwie traw, a wyciągnąwszy ją, ujrzał trzy wielkie, przeźroczyste krewetki, złowione na ślepo w skrytce niewidzialnej.
Z miną tryumfatora pokazał je pani Rosemilly która nie śmiała ich ująć, obawiając się kończyn spiczastych i zębatych, stanowiących uzbrojenie ich główek.
Zdecydowała się jednak i ujmując w dwa palce włosiste koniuszki ich wąsów, kładła jedną po drugiej do swego kosza plecnego, wraz z morszczyzną, mającą je zachować w stanie świeżości. Następnie zobaczywszy sadzawkę płytszą, weszła do niej trochę opornie, lekko się wstrząsając od zimnej wody i zaczęła łowić na własną rękę. Była zręczna i podstępna, mając rękę lekką i wrodzony instykt myśliwca. Niemal za każdorazowym rzuceniem wędki chwytała krewetki zwiedzione jej ruchem powolnym, przezornym.
Jan przestał łowić, lecz szedł za nią krok za krokiem, muskając jej odzież, pochylając się nad nią i udając rozpacz z powodu swej niezręczności, prosił, by go uczyła, jak to należy robić.
— Och, niech mi pani pokaże, proszę, proszę!
A gdy obydwie ich twarze, tuż koło siebie, odbijały się w wodzie przejrzystej, z której ciemne rośliny, na dnie spoczywające, stworzyły doskonałe zwierciadło, Jan uśmiechał się do głowy kobiecej, spoglądającej ku niemu z toni i końcami palców posyłał jej od ust pocałunki, zdające się wpadać do wody.
— Ach! jakiż pan nudny — dąsała się młoda kobieta. — Nie należy nigdy robić dwóch rzeczy równocześnie.
Odparł:
— I ja też nie robię tylko jedną. Kocham panią.
Wyprostowała się i tonem poważnym rzekła:
— Nie wiem, doprawdy, co się z panem dzieje od dziesięciu minut. Stracił pan głowę, czy co?
— Wcale nie. Kocham panią i nareszcie ośmieliłem się to wyznać.
Stali obok siebie w słonej wodzie, zanurzeni po kostki, i wsparłszy mokre ręce o siatki, wzajem sobie patrzyli w oczy.
Tonem żartobliwym i przekornym odparła:
— Jakiż pan nierozważny, mówiąc mi o tem właśnie teraz. Czyż pan nie mógł zaczekać do innego dnia i nie psuć mi połowu?
Szepnął:
— Przepraszam, ale dłużej już milczeć nie mogłem. Kocham panią oddawna, a dziś mnie pani tak oczarowała, że straciłem panowanie nad sobą.
Wówczas stosując się niejako do okoliczności, przybrała nagle minę wyrażającą, że oto wyrzeka się przyjemności, by pomówić o interesach.
— Usiądźmy na tej skale — rzekła — by się rozmówić poważnie.
Wspięli się na skałę trochę zbyt wysoką, a gdy usiedli obok siebie, w pełnym słońcu, z nogami zwisającemi wzdłuż głazu, ona podjęła:
— Mój drogi przyjacielu, pan nie jesteś dzieckiem, a ja również nie jestem już młodą dziewczynką. Oboje rozumiemy dokładnie, o co chodzi i możemy rozważyć następstwa swoich czynów. Jeśli pan zdecydował wyznać mi swą miłość, to przypuszczam oczywiście, że chce mnie pan pojąć za żonę.
Nie spodziewał się tak dobitnego wyłuszczenia kwestji i trochę niemrawo odparł:
— To się rozumie.
— A czy pan mówił ze swymi rodzicami?
— Nie; chciałem wpierw wiedzieć, czy pani mnie przyjmie.
Podała mu rękę jeszcze wilgotną od wody, a gdy z uniesieniem chwycił ją w swoją dłoń, oświadczyła:
— Ja się godzę. Uważam pana za człowieka dobrego i uczciwego. Nie chciałabym jednak, by może rodzice pańscy byli niezadowoleni.
— Och, więc pani sądzi, że matka się nie domyślała, i że kochałaby panią tak bardzo, gdyby nie pragnęła naszego małżeństwa?
— To prawda, jestem trochę pomieszana.
I zamilkli. A on przeciwnie, dziwił się w duchu, że ona tak mało zmieszana, tak chłodno-rozsądna. Spodziewał się wdzięcznego przekomarzania, giestów odmownych a przyzwalających, całej tej komedji miłości przy łowieniu ryb, i pluskaniu wody! A to wszystko już skończone, a on związany, ożeniony, w dwudziestu słowach. Porozumiawszy się, nie mają sobie już nic do powiedzenia i oto ogarnia ich oboje lekkie zakłopotanie, że wszystko odbyło się tak nagle i szybko. Trochę pomieszani, nie śmiejąc mówić, ni zabrać się ponownie do połowu, nie wiedzieli co począć.
Na szczęście wybawił ich głos Rolanda:
— Dzieci, przybywajcie, tędy, tędy, chodźcie no do kapitana. Ten drab opróżni całe morze.
Kapitan miał istotnie połów znakomity. Mokry aż do bioder, brodził po kałużach, jednym spojrzeniem odkrywając najlepsze miejsca, powolnym pewnym ruchem zagarniając swą siatką całą zawartość szczelin, osłoniętych morczyzną.
A śliczne krewetki, szarawo-złote, rzucały mu się w ręce, gdy ruchem szybkim ujmował je i wrzucał do kosza.
Pani Rosemilly zdumiona, zachwycona, nie opuszczała go już ani na chwilę, naśladując w miarę możności, niemal zapomniawszy o swym przyrzeczeniu i Janie, który za nią szedł rozmarzony — cała pochłonięta dziecinną radością, jaką jej sprawiał połów drobnych żyjątek, czających się pod pływającą trawą.
Nagle zawołał Roland:
— Patrzcie, matka idzie ku nam.
Rolandowa została była na wybrzeżu z Piotrem, gdyż żadne z nich nie miało ochoty biegać po skałach i brodzić po kałużach; wahali się tylko pozostać razem. Ona obawiała się syna, a on obawiał się jej i siebie samego, obawiał się swego okrucieństwa, którego nie umiał już opanować.
Ostatecznie usiedli obok siebie na głazie.
I oboje pod wpływem promieni słonecznych, łagodzonych owiewem morskim, mając przed oczyma bezmierny a tak kojący błękit wód o srebrnawych odcieniach, myśleli równocześnie:
— Jakby nam tu było dobrze, dawniej.
Nie śmiała się odezwać do Piotra, wiedząc, że odpowie jej brutalnie; a on również nie śmiał mówić do niej, niemniej przekonany, że wbrew własnej woli, znów jej rzuci coś przykrego.
Końcem laski tłukł okrągłe kamienie, odrzucał je i przewracał. Ona zaś z mętnem spojrzeniem ujęła kilka drobnych kamyczków i ruchem powolnym, mechanicznym przesuwała je z ręki do ręki.
Po chwili wzrok jej niepewny, błądząc tu i ówdzie, dostrzegł łowiących wśród morszczyzny panią Rosemilly i Jana. I odtąd biegła za nimi spojrzeniem, obserwując ich ruchy, odgadując niejako instynktem matki, że nie rozmawiają z sobą tak swobodnie, jak zwykle. Widziała, jak pochylili się ku sobie, gdy wzajem badali się oczyma, jak nakoniec wspięli się na wał skalny, dla ostatecznego porozumienia.
Sylwetki ich rysowały się bardzo wyraźnie, i jakby tylko oni dwoje byli na tle bezkresnego horyzontu, wśród bezmiaru nieba, wody i skał czynili z pewnej odległości wrażenie czegoś wielkiego symbolicznego.
Piotr również ich obserwował i nagle śmiech suchy wybiegł mu z gardła.
Nie patrząc nań, Rolandowa spytała:
— Co ci jest?
Tonem szyderskim odparł:
— Uczę się. Patrzę, w jaki sposób trzeba się przygotowywać do roli rogacza.
Zawrzała gniewem, buntem, doprowadzona do ostateczności słowem, którego znaczenie zrozumiała.
— Do kogo się to ma odnosić?
— Do Jana! A do kogóżby, u licha? To prawdziwy komizm patrzeć na taką parkę.
Głosem cichym, drżącym od wzburzenia szepnęła:
— Och, Piotrze, jakiś ty okrutny! Ta kobieta jest ucieleśnieniem prawości. Brat twój nie mógłby znaleźć lepszej.
Teraz wybuchnął śmiechem głośnym, wymuszonym, szarpiącym:
— Ha, ha, ha! Ucieleśnienie prawości! Wszystkie kobiety są ucieleśnieniem prawości... a wszyscy mężowie są rogaczami. Ha, ha, ha!
Nie rzekłszy słowa, wstała i poczęła szybko zbiegać ze złomu, narażając się na poślizgnięcie, na upadek w zagłębienia osłonięte trawami, na złamanie ręki lub nogi. Biegła przed siebie, pędząc niemal, poprzez kałuże, na nic nie bacząc, biegła prosto przed siebie, ku swemu drugiemu synowi.
Jan zobaczywszy ją wykrzyknął:
— I cóż? Mama się zdecydowała?
Nie odpowiadając, chwyciła go za rękę, jakby mu chciała powiedzieć: — Broń mnie, ratuj mnie!
Zauważył jej pomieszanie i zdumiony zapytał:
— Jakaś ty blada! Co ci jest?
Mamrotała:
— Omal nie upadłam, bałam się iść po tych skałach.
Wtedy Jan ujął ją pod rękę i podtrzymując wyjaśniał, w jaki sposób należy się zabrać do połowu. Zauważywszy jednak, że wcale nie słucha jego wskazówek, a nie czując sam potrzebę gwałtowną zwierzenia się komuś, odciągnął ją nieco dalej i głosem przyciszonym rzekł:
— Zgadnij, co zrobiłem? Ależ... ależ... ja wiem.
— Odgadnij.
— Nie... nie mogę.
— Otóż powiedziałem pani Rosemily, że chciałby się z nią ożenić.
Nie odpowiadała, czując w głowie taki zamęt i taką rozpacz w duszy, że nie zdawała sobie sprawy z jego słów. Powtórzyła machinalnie:
— Ożenić?
— Tak. Czy dobrze zrobiłem? Ona taka czarująca, nieprawdaż?
— Tak... czarująca... dobrze zrobiłeś.
— Więc się zgadzasz?
— Tak... zgadzam się.
— Jak ty dziwnie mówisz. Jak gdybyś... nie była zadowolona.
— Z pewnością?
— Z pewnością.
I aby mu to okazać, chwyciła go w ramion; i zaczęła obsypywać pocałunkami, gorącymi pocałunkami matki.
Następnie otarłszy oczy pełne łez, zobaczyli na wybrzeżu postać, leżącą na brzuchu, jakby zmartwiałą, z twarzą ukrytą na złomie: to tamten. Piotr, szarpany rozpaczą.
Więc dalej jeszcze odciągnęła swego Janka, tuż nad brzeg i długo jeszcze mówili o owym małżeństwie, którego czepiała się całym sercem.
Przypływ morza zmusił ich do cofnięcia się i połączenia z resztą towarzystwa, ciągle jeszcze zajętego połowem, poczem wszyscy wrócili na wybrzeże. Zbudzono Piotra, który udawał, że śpi, a obiad, zamówiony poprzednio w oberży, trwał bardzo długo, obficie skrapiany winem.
Wracając z wycieczki, wszyscy mężczyźni z wyjątkiem Jana, spali w powozie, Beausire i Roland co parę minut potrącali się wzajem ramionami, a wtedy prostując się na chwilkę, i roztwierając oczy, mruczeli: — śliczna pogoda! i znów; zapadali w sen.
Zanim dojechali do Hawru, byli tak rozespani, że z trudem zdołano ich zbudzić, a Beausire odmówił nawet zaproszeniu Jana na herbatę w nowym mieszkaniu, i musieli go odwieźć przed jego próg.
Młody adwokat po raz pierwszy miał spędzić noc we własnym mieszkaniu; i nagle opanowała go radość niemal dziecinna, że jeszcze dziś będzie mógł pokazać narzeczonej pomieszkanie, które niebawem stanie się jej własnem.
Służącej nie było w domu, gdyż Rolandowa miała sama przyrządzić herbatę, nie pozwalając czuwać służącym z obawy, by nie wznieciły pożaru.
Z wyjątkiem niej, Jana i robotników, nikt jeszcze nie był w tem mieszkaniu, — chodziło bowiem o wywołanie tym większego efektu kompletnem urządzeniem.
W przedpokoju Jan poprosił, by zaczekali. Sam wbiegł naprzód zapalić świece i lampy, zostawiwszy w ciemności panią Rosemilly, ojca i brata, poczem zawołał: — Proszę wejść! i na oścież roztworzył dwuskrzydlane drzwi.
Szklana galerja, oświetlona kryształowym pająkiem i kolorowymi lampionami, rozwieszonymi wśród palm i innych roślin egzotycznych, robiła w pierwszej chwili wrażenie dekoracji teatralnej. Na sekundę zapanowało zdumienie. Roland, osłupiały tym przepychem, mruczał:
— Do kaduka! mając ochotę klaskać w dłonie, jak na czarodziejskim widowisku.
Następnie przeszli do saloniku, obitego starym materjałem, podobnym do obicia mebli. Drugi salon, mający służyć za kancelarję, bardzo prosty, cały utrzymany w tonie jasno-łososiowym, robił wrażenie imponujące.
Jan usiadł w fotelu przed biurkiem, założonym grubymi foliałami i głosem poważnym, trochę sztucznym, począł:
— Tak, pani, tekst prawa, zgodny z przyzwoleniem, o którem pani wspomniałem, daje mi pewność, absolutną, że w ciągu trzech miesięcy sprawa przez nas omówiona, szczęśliwie zostanie rozwiązaną.
Patrzył na panią Rosemilly, która zaczęła się uśmiechać, spojrzawszy na Rolandową, a ta ujęła ją za rękę i uścisnęła.
Jan rozpromieniony podskoczył do góry, ja studencik i krzyknął:
— Jak doskonale się tu rozlega głos! Byłoby dobrze wygłaszać mowy adwokackie w tym salonie.
I zaczął deklamować:
— Gdyby tylko uczucie humanitarne, to uczucie wrodzone, a budzące się w nas na widok wszelkiego cierpienia, miało decydować o wyroku uwalniającym, to oczywiście odwołalibyśmy się, panowie przysięgli do waszego współczucia, do waszych uczuć ojcowskich i człowieczych; w danym wypadku jednak mamy za sobą prawo i jedynie kwestja prawna, którą oto rozwiniemy...
Piotr oglądał to mieszkanie, które mogło należeć do niego, irytując się błazeństwami brata, wydającego mu się istotnie głupim i płaskim.
Rolandowa otworzyła drzwi na prawo.
A tu sypialnia rzekł:
— W urządzenie tego pokoju włożyła całą swą miłość macierzyńską. Obicie z kretonu z Rouen imitowało doskonale stare płótno normandzkie.
Rysunek w stylu Ludwika XV. — pasterka w medaljonie, zamkniętym połączonymi dzióbkami pary gołąbków nadawał ścianom, draperjom, łóżku, głębokim fotelom, charakter zarazem rycerski i wiejski, w ogólności bardzo miły.
— Och! jakie to piękne — rzekła pani Rosemilly, poważniejąc nagle za wejściem do tego pokoju.
Podoba się pani? — spytał Jan.
— Ogromnie.
— Nawet pani nie wie, jak bardzo mnie to cieszy.
Przez sekundę patrzyli sobie w oczy z wyrazem czułości i zaufania.
Była jednak trochę zmieszana, lekko skrępowana w tym pokoju, mającym jej wkrótce służyć za łożnicę małżeńską. Wchodząc, zauważyła odrazu łoże bardzo szerokie, prawdziwe łoże małżeńskie, wybrane przez Rolandową, która widocznie przewidywała i życzyła sobie rychłego ożenku syna a ta przezorność matki była jej przyjemną, zdawała się mówić, że oczekują ją w rodzinie.
Gdy znów powrócili do salonu, Jan nagle roztworzył drzwi po lewej i oczom ich odsłoniła się duża jadalnia, krągła, o trzech oknach, oświetlona latarkami japońskiemi. Matka i syn zużytkowali tu całą fantazję, do jakiej tylko byli zdolni. Pokój ten o meblach bambusowych, pełen figurek z porcelany zwykłej i chińskiej, jedwabnych draperji w złote rzuty, o portjerach ze szklanych pereł, czyniących wrażenie kropel wody, o masie wachlarzy, przytwierdzonych do ścian, dla podtrzymywania dekoracji, pełen ekranów, szabel, masek, żórawi zrobionych z prawdziwych piór, całego mnóstwa drobiazgów z porcelany, drzewa, papieru, kości słoniowej, perłowej masy i bronzu, czynił wrażenie czegoś pretensjonalnego a sztucznego, wywołanego przez niezręczne ręce i oczy niewprawne w dziedzinie, wymagającej wiele taktu, gustu i artystycznego poczucia. A jednak tym właśnie pokojem najbardziej się zachwycano. Jeden tylko Piotr pozostał chłodnym, z pewnym odcieniem ironji, którą Jan czuł się już dotkniętym.
Na stole piętrzyły się piramidy owoców i słodyczy. Nikt jednak nie miał apetytu, więc tylko wysysano owoce i raczej kruszono, niż spożywano ciastka. Po upływie godziny pani Rosemilly wyraziła chęć powrotu do siebie.
Zadecydowano, że odprowadzi ją Roland, matka zaś w nieobecności służącej przysposobi jeszcze Janowi wszystko potrzebne na noc.
— Czy mam wrócić po ciebie? — spytał Roland.
Zawahała się na chwilę, poczem rzekła:
— Nie, mój stary, połóż się już. Ja wrócę z Piotrem.
Po ich wyjściu, zgasiła zaraz świece, zamknęła w kredensie ciasta, owoce, likiery, a klucz oddała Janowi; następnie weszła do sypialni, przygotowała łóżko, zajrzała czy w karafce jest woda i czy okno jest dobrze zamknięte.
Piotr i Jan zostali w saloniku, jeden urażony jeszcze krytyką, dotyczącą jego gustu, drugi coraz to rozdrażniony obecnością brata w tem mieszkaniu.
Siedzieli obaj, paląc w milczeniu. Nagle Piotr się zerwał i wykrzyknął:
— Do kaduka! Wdowa była dziś wieczór mocno speszona; wycieczki jej jakoś nie służą.
Jana porwał nagle gniew wściekły, bezprzytomny, jaki czasem ogarnia ludzi dobrodusznych, ugodzonych w samo serce.
Nie mogąc ze wzburzenia wydobyć głosu, wyjąkał:
— Od tej chwili zakazuję ci nazywać panią Rosemilly wdową.
Piotr zwrócił się doń wyniośle:
— Masz, widzę, ochotę wydawania mi rozkazów. Czyś przypadkiem nie oszalał?
Jan również zerwał się z miejsca.
— Nie, nie oszalałem, tylko dość już mam twego postępowania ze mną...
Piotr zadrwił:
— Z tobą? Alboż ty jesteś częścią pani Rosemilly?
— Otóż dowiedz się, że pani Rosemilly będzie moją żoną.
Tamten się rozśmiał:
— Ach, ach! coraz lepiej. Teraz rozumiem, dlaczego mi zabraniasz nazywać ją „wdową“. W dziwny jednak sposób zawiadamiasz mnie o swem małżeństwie.
— Zakazuję ci drwić... słyszysz... ja ci zakazuję.
Podszedł do niego, blady, z zaciśniętemi ustami, rozwścieczony ironją, z jaką tamtem odnosił się do kobiety, którą on kochał i wybrał za żonę.
Lecz Piotr również wpadł we wściekłość. Cały ten gniew bezsilny, wzbierający w nim od dłuższego czasu, uraza dławiona, bunt tłumiony, rozpacz milcząca wszystko to uderzało mu teraz do głowy, oszałamiając do bezprzytomności.
— Ty śmiesz?... Ty śmiesz?.. A ja ci rozkazuję milczeć, słyszysz, ja ci rozkazuję.
Jan zdumiony tą gwałtownością, zamilkł na parę sekund, szukając w tym zamęcie rozumu, w jaki nas wprawia gniew, jakiegoś pomysłu, słowa, frazesu, mogącego brata zranić najdotkliwiej.
Więc siląc się na spokój, by dobrze uderzyć, cedząc słowa, by je mocniej zaakcentować, odparł:
— Wiem, że od dawna mi już zazdrościsz i od owego czasu zacząłeś panią Rosemilly nazywać wdową, wiedząc, że mi tem robisz przykrość.
Piotr wybuchnął tym właściwym mu śmiechem urywanym, wzgardliwym:
— Ach! ach! Boże wielki! Ja zazdroszczę tobie?!... ja?... tobie?... I czegoż?... Wielki Boże. i czegóż?... Twej urody, czy twego rozumu?...
Jan jednak czuł, że dotknął rany bolesnej i odparł:
— Tak, zazdrościsz mi, i to od dzieciństwa a wściekłość cię ogarnęła, gdy spostrzegłeś, że kobieta ta mnie daje pierwszeństwo, a na ciebie nie zwraca uwagi.
Doprowadzony do furji tym przypuszczeniem, Piotr jąkał:
— Ja... ja... tobie zazdroszczę? tej kapuścianej głowy, tej indyczki, tej gęsi opasłej?
Jan widząc, że cios jego był trafny, mówił dalej:
— A owego dnia na „Perle“, kiedy próbowałeś silniej wiosłować odemnie? A wszystko, co mówisz w jej obecności, by się popisywać? Bo pękasz ze zazdrości! A gdy na mnie spadł ten majątek, wściekłeś się już całkowicie i zacząłeś mi okazywać wzgardę i dokuczać na wszystkie sposoby, nietylko mnie, lecz wszystkim, bo dławi cię ta pigułka, dniem i nocą, i nie możesz jej strawić.
Piotr zacisnął pięście, w szale wściekłości, powstrzymując chęć nieposkromioną rzucenia się na brata i chwycenia go za gardło:
— Ach! milcz przynajmniej o tym majątku.
Jan krzyknął:
— Bo zazdrość wyłazi z ciebie wszystkiemi porami skóry. Wybucha każdym słowem, z jakim zwracasz się do ojca, do matki lub do mnie. Udajesz dla mnie wzgardę, pod którą kryje się zazdrość! Szukasz sprzeczki ze wszystkimi, bo zazdrość cię gnębi. A teraz w dodatku, gdy stałem się bogaty, nie umiesz już za sobą panować jadem bryzgasz w około, zadręczasz matkę, jakby to było jej winą!...
Piotr cofnął się aż do kominka, z ustami na wpół otwartemi, mrużąc oczy, porwany furją szaloną, pod wpływem której ludzie dopuszczają się zbrodni.
Głosem cichszym, dysząc ciężko, powtarzał:
— Zmilknij, zmilknij nareszcie!
— Nie. Oddawna już chciałem ci powiedzieć, co o tem wszystkiem myślę; ty sam wywołałeś teraz sposobność tym gorzej dla ciebie. Kocham kobietę! Ty wiesz o tem i drwisz z niej w mej obecności, posuwasz się do ostateczności. Tem gorzej dla ciebie. Ale ja ci wyrwę to żądło jadowite! Zmuszę cię, byś mnie szanował.
— Ciebie szanować, ciebie?
— Tak, mnie! Ciebie... ciebie... co nas wszystkich okryłeś hańbą, przez swoją chciwość.
— Co powiedziałeś? Powtórz... powtórz!...
— Powiadam, że nie przyjmuje się majątku od człowieka, jeśli się uchodzi za syna kogo innego.
Jan znieruchomiał, ogłuszony insynuacją, którą raczej przeczuwał niż zrozumiał.
— Co? Powiadasz... powtórz jeszcze.
— Powiadam, o czem wszyscy szepczą, ustawicznie krąży między ludźmi, że jesteś synem człowieka, który ci zapisał majątek. Otóż! Człowiek honorowy nie przyjmuje pieniędzy zniesławiających jego matkę.
— Piotrze... Piotrze... Piotrze... czy ty wiesz co mówisz?... Ty... to ty... ty wypowiadasz takie oszczerstwo?
— Tak... tak... ja. Więc nie widzisz, że od miesiąca zdycham z bólu, że noce spędzam bezsenne a we dnie ukrywam się jak zwierz, że nie wiem już co mówię, co robię, co się ze mną dzieje z rozpaczy bo szaleję z bólu i wstydu, bo pierwszy się domyślać zacząłem, a teraz już wiem napewno.
— Piotrze... cicho.... Matka jest w drugim pokoju! Pomyśl, że mogłaby usłyszeć... może słyszy...
Ale on już musiał dać upust swemu sercu i wypowiedział wszystkie swe podejrzenia i rozumowania, walki, zanim doszedł do pewności niezbitej, wreszcie historję miniaturki która poraz drugi zniknęła ze salonu.
Mówił zdaniami krótkiemi, urywanemi prawie bez łączności niby człowiek mówiący w gorączce.
Zdawał się nie pamiętać w tej chwili o obecności Jana i matki w pokoju przyległym.
Mówił, jak gdyby go nikt nie słuchał, bo musiał mówić, bo za wiele już cierpiał, za długo ukrywał i ściskał swą ranę. Aż nabrzmiała, jak guz potworny, który oto pękł, obryzgując wszystkich wokoło. Zaczął chodzić, jak to było w jego zwyczaju, a utkwiwszy oczy przed siebie, gestykulując, w szale rozpaczy, z łkaniem tłumionym w gardle, z wybuchami nienawiści do siebie samego, mówił i mówił, jak gdyby spowiadał się z nieszczęścia swego i swojej rodziny, jak gdyby wyrzucał swą nędzę w atmosferę głuchą i niewidzialną, w której ulatniały się jego słowa.
Jan przerażony i niemal przekonany siłą niezłomną brata, oparł się o drzwi, za którymi domyślał się, matka słyszała całą ich rozmowę.
Nie mogła wyjść, gdyż musiałaby była przejść przez salon. Nie wyszła ze sypialni — widocznie nie śmiała.
Nagle Piotr, tupnąwszy nogą, krzyknął:
— Jestem świnią, że to powiedziałem!
I bez kapelusza wybiegł na schody.
Trzask bramy, zamykającej się z łoskotem, rozbudził Jana z odrętwienia, w jakie był zapadł. W ciągu parę sekund zaledwie, które mu się wydawały nieskończenie długimi godzinami, dusza jego zastygła w beznadziejnym ogłupieniu. Czuł, że natychmiast powinien myśleć i działać, a on tymczasem czeka nie chcąc rozumieć, ni wiedzieć, ni pamiętać, zdjęty trwogą, słabością, tchórzostwem. Należał do ludzi, odkładających wszystko do jutra i w chwili, gdy należało powziąść decyzję bezzwłoczną on instynktownie starał się uzyskać parę bodaj chwil odwłoki.
Lecz cisza głęboka jaka zapanowała teraz po krzyku Piotra, cisza nagła ścian i sprzętów, w oświetleniu jasnem sześciu świec i dwóch lamp, zdjęła go nagle takim lękiem, że sam też zapragnął uciec.
Wówczas się otrząsnął, skupił myśl i serce, próbując myśleć.
Nigdy nie natchnął się jeszcze na żadną trudność. Należał do tych ludzi, których życie płynie jak woda spokojna. W szkole uczył się systematycznie, by go nie karano a studja prawnicze ukończył również w czasie należytym gdyż całe jego życie było regularne. Wszystko na świecie wydawało mu się całkiem naturalnem, nie pobudzając go do specjalnego zastanowienia. Lubił porządek, rozsądek, spokój, gdyż zgadzało się to z jego temperamentem i duszą, wolną od wszelkich załamań. To też wobec pierwszej tej katastrofy był jakby wolny człowiek, co wpadł do głębokiej wody, nie mając wyobrażenia o pływaniu.
Początkowo próbował wątpić. Może brat kłamał, powodowany nienawiścią lub zazdrością?
A jednak, czy mógłby być tak podłym, by o matce mówić podobne rzeczy, gdyby sam nie był szarpany rozpaczą? Przytym w uchu jego, w oku, w nerwach, w całym jego ciele utkwiły pewne słowa, pewne krzyki bólu gesty i akcenty Piotra tak nieprzeparcie bolesne że tylko pewność niezłomna mogła je była wywołać.
Zbyt był zmiażdżony by wykonać ruch jakiś, lub zebrać się na akt woli. Cierpienie jego stawało się niemożliwem do zniesienia, przytem czuł, że tam za drzwiami jest jego matka, która wszystko słyszała i czeka.
Co ona robi? Żaden ruch, żaden szelest najlżejszy, ni oddech, ni westchnienie nie zdradza obecności istoty ludzkiej za deską drzwi. Czyżby uciekła? Ale którędy? Jeśli uciekła... to chyba tylko wyskakując oknem na bruk!
Przebiegł go dreszcz strachu tak nagły i wstrząsający, że wyważył raczej, niż otworzył drzwi i wpadł do pokoju sąsiedniego.
Wydawał się pusty. Jedna tylko świeca, ustawiona na komodzie, oświetlała jego wnętrze.
Jan rzucił się ku oknu, które jednak było szczelnie zamknięte. Odwrócił się i trwożnym spojrzeniem przebijając mroczne kąty, dostrzegł, że zasłona nad łóżkiem jest odsunięta. Podbiegł tedy odchylił ją całkowicie. Na łóżku leżała matka, z twarzą wtłoczoną w poduszkę, którą oburącz ściskała nad głową, by nic nie słyszeć.
W pierwszej chwili sądził, że uduszona. Następnie chwyciwszy ją za ramiona, odwrócił na drugą stronę; nie puszczała jednak poduszki, zasłaniającej jej twarz, i gryzła ją, by nie krzyczeć.
Dotknięcie tego ciała zmartwiałego i kurczowo zaciśniętych rąk, dało mu poznać ogrom katuszy niewypowiedzianej. Energja i siła, z jaką palcami i zębami wpijała sobie usta, oczy i uszy, by jej nie widział i nie mówił do niej, pozwoliły mu odgadnąć, do jakiego stopnia dojść może cierpienie. I serce jego, proste jego serce, rozdzierało się litością bezbrzeżną. Nie był sędzią, ani nawet sędzią łagodnym, lecz człowiekiem pełnym słabości i synem pełnym czułego przywiązania. Nie pamiętał już nic, co tamten mu powiedział, nie rozumował, nie dyskutował, tylko obiema rękami dotykał martwego ciała matki, a nie mogąc od twarzy jej oderwać poduszki, całował jej suknię, powtarzając:
— Mamo, mamo, moja biedna mamo, spójrz na mnie!
Robiłaby wrażenie umarłej, gdyby całego jej ciała nie przebiegały drżenia ustawiczne, prawie niedostrzegalne, jakby za zbyt silnem pociągnięciem sznura. A on powtarzał:
— Mamo, mamo, posłuchaj mnie; To nieprawda. Ja dobrze wiem, że to nieprawda.
Spazm, dławienie chwyciły ją za gardło, poczem łkanie straszliwe wybiegło z jej piersi. I wówczas nerwy jej się rozluźniły, muszkuły napięte zwiotczały, z rozwartych palców wysunęła się poduszka. Odsłonił jej twarz.
Była całkiem blada, zbielała, a z pod jej zamkniętych powiek wypływały krople łez. Objął ją za szyję i zaczął całować w oczy długimi, rozpaczliwymi pocałunkami, które zlewały się z jej łzami, wciąż jeszcze powtarzając:
— Mamo, droga, kochana, ja dobrze wiem, że to nieprawda. Nie płacz. Ja wiem przecież, że to nieprawda!
Podniosła się, usiadła, spojrzała nań, i z wysiłkiem odwagi, jakiej potrzeba niekiedy do spełnienia samobójstwa, rzekła:
— Moje dziecko, to prawda.
I zastygli tak bez słów, jedno naprzeciw drugiego. Przez kilka chwil jeszcze dyszała, wyciągając szyję i odrzucając w tył głowę, by chwycić powietrze, poczem znów zebrała siły i powtórzyła:
— Tak, moje dziecko, to prawda. Poco kłamać? To prawda. Nie uwierzyłbyś mi, gdybym kłamała.
Wyglądała, jak obłąkana. Zdjęty strachem, padł na kolana obok łóżka, szepcząc:
— Mamo, nie mów, nie mów.
Podniosła się, z przerażającym postanowieniem i energją.
— Nie mam ci już nic do powiedzenia, moje dziecko. Bądź zdrów.
I skierowała się ku drzwiom.
Chwycił ją w ramiona z krzykiem:
— Co ty robisz, mamo? Dokąd chcesz iść?
— Nie wiem... alboż ja wiem... nie mam już nic do czynienia... bo jestem całkiem sama.
Wysunęła się z jego objęć, by odejść. Powstrzymał ją, nie znajdując żadnego innego słowa, jak tylko:
— Mamo... mamo... mamo...
A ona starając się uwolnić z jego ramion, mówiła:
— Nie, nie, ja już nie jestem twoją matką, nie jestem już niczem dla ciebie, dla nikogo, niczem, niczem! Nie masz już ani ojca, ani matki, moje biedne dziecko... Żegnaj.
Zrozumiał nagle, że jeśli jej pozwoli odejść, nie zobaczy jej już nigdy, i porwawszy ją w ramiona, zaniósł na fotel, zmusił, by usiadła, poczem uklęknął, z ramion swych tworząc łańcuch.
— Nie odejdziesz stąd, mamo; ja cię kocham i zatrzymuję u siebie. Zatrzymuję cię na zawsze, należysz do mnie.
— Nie, mój biedny chłopcze, to niemożliwe. Dziś płaczesz, a jutro wypędziłbyś mnie z domu. Nie potrafiłbyś mi wybaczyć.
Odpowiedział z takim porywem szczerej miłości:
— Och! ja? ja? Jakże ty mnie nie znasz! że z piersi jej wydarł się okrzyk i oburącz ująwszy go za głowę, gwałtownie przytuliła go do siebie i długimi pocałunkami okrywając mu twarz.
Po chwili znieruchomiała i z twarzą przy twarzy syna, czując poprzez zarost ciepło jego ciała, szepnęła mu cichutko w same ucho:
— Nie, mój Janku. Nie wybaczyłbyś mi jutro. Teraz wydaje ci się inaczej, lecz się mylisz. Wybaczyłeś mi dziś, a wybaczenie to ocaliło mi życie nie trzeba jednak, byś mnie odtąd widywał.
Sciskając ją coraz silniej, powtarzał:
— Mamo, nie mów tak!
— A jednak tak, mój mały, trzeba, bym stąd odeszła. Nie wiem, dokąd, ani jak się do tego zabiorę, ani co powiem, ale potrzeba. Nie śmiałabym patrzeć na ciebie, ni cię uściskać, czy rozumiesz?
Wtedy on, z kolei, zaczął jej szeptać do ucha:
— Nie, mateczko, ty zostaniesz, bo ja tego chcę, bo cię potrzebuję. I musisz mi przysiądz, że mnie usłuchasz, i to zaraz.
— Nie, moje dziecko, to być nie może. Znaczyłoby to skazać nas wszystkich na męki piekielne. Ja wiem, co to znaczy, ja, która męki te znoszę od miesiąca. W tej chwili jesteś rozczulony, lecz gdy to minie, będziesz na mnie patrzył, jak Piotr, na wspomnienie tego, co ci powiedziałam. Och... mój Janku, pomyśl... pomyśl, że jestem twoją matką!...
— Mamo, ja nie chcę, byś mnie opuściła. Nie mam nikogo, prócz ciebie.
— Synu mój, pomyśl, że nie potrafimy patrzeć sobie w oczy swobodnie, że musiałabym umierać ze wstydu, nie mogąc znieść twego spojrzenia.
— To nieprawda, mamo, to nieprawda!
— Tak, tak, tak, to prawda! Och, ja doskonale rozumiałam walkę twego biednego brata, wszystko rozumiałam od pierwszej chwili. A teraz, słysząc jego zbliżające się kroki, czuję, jak serce wali mi w piersiach, na dźwięk jego głosu omal że nie omdlewam. Miałam jeszcze ciebie! Teraz i ciebie straciłam. Och! mój Janku, czy sądzisz, że potrafiłabym żyć wśród was obu?
— Tak, mamo. Ja cię będę kochał, że nie będziesz o tem myśleć.
— Och! och! czyż to możliwe!
— Tak, możliwe.
— Jak mogłabym nie myśleć żyjąc obok ciebie i twego brata? Alboż wy nie będziecie o tem myśleć?
— Co domnie, to przysięgam.
— A jednak będziesz myślał całymi dniami.
— Nie, przysięgam ci. Zresztą, słuchaj: jeśli ty odejdziesz, to ja się zaciągnę do wojska i pozwolę się zastrzelić.
Do głębi wzruszona tą jego dziecinną pogróżką, objęła go ramionami, tuląc do siebie z miłością bezgraniczną. A on mówił:
— Kocham cię więcej, niż przypuszczasz, znacznie, znacznie więcej. No, uspokój się. Spróbuj zostać przez jeden tydzień. Czy przyrzekasz mi ten jeden tydzień? Wszak tego mi odmówić nie możesz?
Położyła obydwie ręce na jego barkach i, odsunąwszy go na długość ramienia, mówiła:
— Dziecko moje... spróbujmy mówić spokojnie, nie pozwalając się unosić wzruszeniu. Pozwól mi mówić pierwszej. Posłuchaj: gdybym jeden jedyny raz usłyszała z ust twych to, co od miesiąca słyszę z ust twego brata, gdybym jeden jedyny raz wyczytała w twoich oczach, co czytam w jego, gdybym z jednego słówka, ze spojrzenia odgadła, że jestem ci wstrętną... jak jemu... w godzinę później, słyszysz, w godzinę później... wyjechałabym na zawsze.
— Mamo, ja ci przysięgam...
— Pozwól mi mówić... Od miesiąca doznałam wszystkich katuszy, jakich istota ludzka doznać może. Od chwili, kiedy zrozumiałam, że brat twój, drugi mój syn, mnie podejrzywa i z każdą minutą coraz bardziej odgaduje prawdę, od tej chwili życie moje stało się męczarnią, której wyrazić niepodobna.
W głosie jej brzmiała boleść tak przejmująca, że odczucie jej męki łzami napełniło oczy Jana.
— Chciał ją uściskać, lecz go odsunęła.
— Daj pokój... posłuchaj... mam ci jeszcze tyle do powiedzenia, abyś zrozumiał... ale ty nie zrozumiesz... bo widzisz... gdybym miała pozostać... to... Nie, nie mogę!...
— Powiedz, mamo, powiedz, co myślisz.
— A zatem dobrze! Nie będę cię przynajmniej oszukiwać... Chcesz, bym z tobą została, nieprawdaż? Aby się to stać mogło, abyśmy się jeszcze mogli widywać, mówić ze sobą, przebywać tu z sobą całymi dniami, bo ja nie śmiem już otworzyć drzwi, by za niemi nie zobaczyć twego brata — aby się to stać mogło, do tego potrzeba mi nie twego przebaczenia — nic boleśniejszego nad przebaczenie — do tego potrzeba, byś nie miał do mnie urazy za to, co zrobiłam... Potrzeba, byś czuł się dość silnym i innym niż reszta ludzi, byś był bez rumieńca wstydu i bez wzgardy dla mnie mógł sobie powiedzieć, że nie jesteś synem Rolanda!... Ja dość już ucierpiałam... zanadto cierpiałam i więcej już nie mogę! I nie od wczoraj, nie, lecz od dawna... Ale ty tego nie zrozumiesz nigdy, nie! Abyśmy mogli żyć obok siebie i zamieniać pocałunki, potrzeba, mój Janku, byś sobie powiedział, że jeśli byłam kochanką twego ojca, to bardziej jeszcze byłam żoną, prawdziwą jego żoną, bo w głębi serca nie uczuwam z tego powodu żadnego wstydu, że niczego nie żałuję, że kocham go dotąd, pomimo, że umarł, że kochać go będę zawsze, że nie kochałam nikogo, prócz niego, że on był całym moim życiem, całą moją radością i nadzieją i pociechą, wszystkiem, wszystkiem na świecie, przez czas tak długi! Posłuchaj mój mały, przed Bogiem, który mnie słyszy, przysięgam ci, że bez niego nie byłabym przez całe życie zaznała nic dobrego, nic zgoła, żadnej rozkoszy, żadnej słodyczy, żadnej z tych chwil, które nam tak bardzo każą żałować młodości minionej! Wszystko zawdzięczam jemu! Nie miałam na świecie nikogo prócz niego, a potem was dwóch, twego brata i ciebie. Bez was byłaby pustka, pustka i mrok w mojem życiu. Nigdybym nie była nic ukochała, niczego nie pragnęła, nie byłabym nawet płakała... och, bo dużo płakałam mój Janku. Tak, płakałam, odkąd tu zamieszkaliśmy. Oddałam mu się całkowicie, ciałem i duszą, na zawsze, radośnie i przez lat przeszło dziesięć byłam jego żoną, jak on był mężem moim w obliczu Boga, który nas stworzył dla siebie. A później spostrzegłam, że kocha mnie mniej. Zawsze był dobry i odgadujący me życzenia, lecz nie byłam już dla niego tem, co dawniej. Skończyło się! Och, jakże płakałam!... Jak życie jest marne i zwodnicze... Nic niema w niem trwałego... I zamieszkaliśmy tutaj, i nigdy go już nie widziałam, bo nigdy tu nie przyjechał... Przyrzekał w każdym swym liście!... Czekałam go ustawicznie!... i już go nie ujrzałam!... a oto nie żyje!... Ale nas jeszcze kochał, skoro myślał o tobie. Co do mnie, to kochać go będę do ostatniego tchnienia i nie wyprę go się nigdy, a ciebie kocham, ponieważ jesteś jego synem i nie mogłabym się wstydzić go przed tobą! Czy rozumiesz? jabym tego nie mogła! Jeśli chcesz, bym została, musisz się pogodzić z tem, że jesteś jego synem, byśmy o nim mogli czasem mówić, byś go kochał trochę, byśmy o nim myśleli, patrząc na siebie. Jeśli nie możesz, jeśli tego nie chcesz, to bywaj zdrów, moje dziecko... Nie moglibyśmy teraz zostać razem! Uczynię, co postanowisz.
Głosem łagodnym Jan odparł:
— Zostań, mamo.
Objęła go ramionami i znów zaczęła płakać; następnie, tuląc twarz swą do jego twarzy, rzekła:
— Tak, ale Piotr? Co z nim poczniemy?
Jan mruknął:
— Już coś obmyślimy. Nie możesz z nim żyć dłużej pod jednym dachem.
Na wspomnienie starszego syna lęk ją ogarnął.
— Nie, nie mogę dłużej, nie mogę, nie!
I rzucając się na piersi Jana, wołała zrozpaczona.
— Ratuj mię przed nim, mój mały, ratuj mnie, zrób coś, nie wiem co... wynajdź... ratuj mnie.
— Tak, mamo, pomyślę. Zaraz... natychmiast... Koniecznie... Nie opuszczaj mnie! Ja go się tak boję... tak się go boję!
— Tak, wymyślę coś. Przyrzekam ci.
— Och! ale szybko, szybko! Ty nie pojmujesz, co się ze mną dzieje, gdy go widzę.
I całkiem cicho, do ucha, dodała:
— Zatrzymaj mnie tu, u siebie.
Zawahał się, rozmyślał i zdrowym swym rozumem pojął odrazu niebezpieczeństwo takiej kombinacji.
Długo jednak musiał mówić, tłómaczyć, argumentami stanowczymi zwalczać obłędną jej trwogę.
— Tylko przez dzisiejszą noc, tylko ten jeden raz — prosiła. — Jutro powiesz Rolandowi, — że zasłabłam.
— To niemożliwe wobec tego, że Piotr poszedł przecież do domu. No, miej-że odwagę. Jutro wszystko urządzę, przyrzekam ci. O dziewiątej przyjdę już do domu. A teraz włóż kapelusz. Odprowadzę cię.
— Dobrze, zrobię wszystko, co zechcesz — rzekła z uległością dziecięcą, pełną lęku i wdzięczności.
Spróbowała się dźwignąć, lecz wstrząs był zbyt gwałtowny; nie mogła się jeszcze utrzymać na nogach.
Podał jej więc do wypicia szklankę wody z cukrem, kazał przez chwilę wdychać eter, od czasu do czasu nacierając jej skronie octem. Pozwalała na wszystko, złamana, a jednak czując ulgę, jak po porodzie.
Nareszcie mogła stanąć, wsparta na jego ramieniu. Biła trzecia po północy, gdy przechodzili koło ratusza.
Przed bramą ich mieszkania uściskał ją i rzekł:
— Do widzenia, mamo. Odwagi!
Trwożnym krokiem weszła na piętro, następnie do sypialni, szybko się rozebrała i z rozbudzonem wzburzeniem dawnej cudzołożnicy ułożyła się obok chrapiącego Rolanda.
W całym domu jeden tylko Piotr nie spał i słyszał, że wróciła.
Wróciwszy do swego mieszkania, Jan osunął się na dywan, gdyż cierpienia i zgryzoty, które bratu jego nie pozwalały usiedzieć na miejscu, goniąc go, niby zwierzę, tropione przez myśliwych, działając odmiennie na jego naturę spokojną, podcięły mu po prostu ręce i nogi. Czuł się tak wyczerpanym, że nie byłby zdolnym do najmniejszego ruchu, do ułożenia się w łóżku — złamanym będąc na ciele i duszy, zmiażdżonym, zrozpaczonym. Nie czuł się dotkniętym, jak Piotr, w czystości swej miłości synowskiej, w tem tajemnem poczuciu godności, będącej osłoną serc dumnych, lecz ugodzonym przez los, zagrażający równocześnie najdroższym jego interesom.
Gdy dusza jego ukoiła się nakoniec, a myśl rozjaśniła, niby woda po wzburzeniu gwałtownym, ogarnął wzrokiem nową sytuację. Gdyby w inny sposób dowiedział się był o tajemnicy swego urodzenia, niewątpliwie byłby oburzonym i głęboko wstrząśniętym; teraz jednak sprzeczka z bratem i wiadomość brutalna, wytrąciwszy z równowagi całą jego istotę, następnie wzruszenie bolesne, wywołane wyznaniem matki, do cna wyczerpały jego energję, uniemożliwiając wszelki bunt. Wstrząśnienie doznane dość było silne dla jego wrażliwości, by wytrąciwszy go z równowagi, pozwolić odrzucić przesądy i uświęcone drażliwości moralności utartej. Pozatem nie był on człowiekiem buntu. Nie lubił walczyć z nikim, a tem samem mniej ze sobą; poddał się więc rezygnacji i idąc za wrodzonym instynktem, oraz miłością spokoju wiedziony, począł odrazu rozważać wszystkie zamieszki, jakie mogą stąd powstać, dosięgając także jego. Przeczuwał, że zawikłania są tu nieuniknione i celem ich usunięcia decydował się na wysiłki nadludzkie energji i czynu.
Trzeba będzie bezwłocznie, zaraz jutro, przeciąć ów węzeł; uczuwał bowiem chwilami potrzebę nieprzepartą rozwiązań natychmiastowych, będących główną siłą ludzi słabych, niezdolnych do wytężenia woli na czas dłuższy. Przytem jego umysł adwokata, przyzwyczajony do rozpatrywania i badania sytuacji skomplikowanych, pogmatwanych spraw familijnych, odrazu objął wszystkie następstwa, z konieczności wypłynąć mające ze stanu duszy brata. Prawie bezwiednie ogarniał je szczegółowo, z punktu widzenia zawodowca, jak gdyby regulował dalszy stosunek jakichś klijentów, dotkniętych katastrofą rodzinną.
Tak, stosunek dalszy z Piotrem będzie dlań niemożliwym. On zresztą może tego uniknąć z łatwością, mieszkając osobno, lecz niepodobna pozostawić matkę pod wspólnym dachem ze starszym jej synem.
I długo rozmyślał, nieruchomo leżąc na poduszkach dywanu, wpadając na rozmaite pomysły, by je rychło odrzucić jako nieodpowiednie.
Nagle uderzyła go myśl nowa: — Czy człowiek uczciwy zachowałby podobny spadek?
W pierwszej chwili odpowiedział sobie — postanawiając cała fortunę otrzymaną oddać na fundusz biednych. Ciężko, lecz trudno! Sprzeda swe nowe urządzenie i zacznie pracować, jak każdy inny, jak każdy początkujący. To postanowienie męskie i bolesne, skoncenrtrowało jego siły; wstał i podszedł do okna, by czoło oprzeć o szyby. Był biedny i znów nim będzie. Z głodu ostatecznie nie umrze. Oczy jego spoczęły bezwiednie na lampie elektrycznej, płonącej na rogu ulicy. Wtem kobieta jakaś, wracająca tą późną godziną, przypomniała mu nagle panią Rosemilli i szarpnęła serce uczuciem bolesnem, zdrodzonem przez myśl okrutną. Momentalnie uświadomił sobie wszystkie rozpaczliwe następstwa tego swojego postanowienia. Będzie się musiał wyrzec tej kobiety i szczęścia wszystkiego. Czy wolno mu tak postąpić teraz, gdy wobec niej przyjął był pewne zobowiązania? Przyjęła go, wiedząc, że jest bogaty. Przyjmie go także bez majątku; czy jednak ma prawo żądać od niej, nakładać jej tę ofiarę? Czy nie lepiej zatrzymać te pieniądze jako depozyt, by je później oddać biedakom?
I w duszy jego egoizm, przybierając maskę uczciwości, rozpętał walkę wszystkich możliwych uczuć i interesów. Skrupuły początkowe ustępowały miejsca zręcznemu rozumowaniu, by następnie znów wziąść górę i znów ustąpić.
Usiadł ponownie, szukając motywu rozstrzygającego, pozoru wszechmożnego dla rozprószenia wahań i zwalczenia jego prawości wrodzonej. Jakie dwadzieścia razy przedłożył był sobie pytanie: — Skoro jestem synem tego człowieka i wiem o tem i godzę się z tym faktem, to czyż nie jest naturalnem, że przyjmuję także ten spadek? Argument ten nie mógł jednak zgłuszyć cichego: „nie“, szeptanego przez najgłębszy głos sumienia.
— Nagle pomyślał: — Skoro nie jestem synem tego, którego uważałem za ojca, nie mogę też nic od niego przyjmować, ani za życia, ani po jego śmierci. To byłoby niesłuszne i niegodne. Znaczyłoby to okradać mego brata.
Ten nowy punkt widzenia przyniósł mu ulgę, uspokajając jego sumienie. Zwrócił znów do okna.
— Tak mówił sobie trzeba się będzie wyrzec tej spuścizny, która w całości przypaść musi Piotrowi, skoro ja nie jestem synem jego ojca. To słuszne. Czy przeto nie jest słusznem, bym ja znów zatrzymał pieniądze mojego ojca?
Uznawszy, że nie będzie mógł korzystać z majątku Rolanda i postanowiwszy się wyrzec go całkowicie, pogodził się z myślą zatrzymania spadku po Marechalu odrzucając bowiem jedno i drugie, skazałby się po prostu na żebractwo.
Załatwiwszy się z tą sprawą drażliwą, znów wrócił myślą do usunięcia Piotra z domu rodzicielskiego. Ale jak? Szukał rozpaczliwie sposobu odpowiedniego, gdy nagle świst parowca, dolatujący z portu, rzucił mu niejako odpowiedź, podsuwając myśl jakąś.
Wtedy w ubraniu rzucił się na łóżko i spał do białego rana.
Około godziny dziewiątej wyszedł z domu, by się przekonać, czy projekt jego da się urzeczywistnić. Następnie, złożywszy parę wizyt, udał się do rodziców. Matka czekała nań, zamknięta w swym pokoju.
— Nie byłabym się odważyła zejść — rzekła — gdybyś nie był przyszedł.
Niemal równocześnie rozległ się w klatce schodowej głos Rolanda:
— Cóż to, u licha! wcale się dziś nie będzie jeść?
W braku odpowiedzi zawył:
— Józia! U djabła, co się z tobą dzieje?
Z głębi suteryny wybiegł głos służącej:
— Pan mnie wołał?
— Gdzie pani? Pani jest na górze z panem Janem.
Zaklął i zadzierając głowę do góry, wrzasnał:
— Ludwiko!
Rolandowa uchyliła drzwi, pytając:
— Czy sobie czegoś życzysz?
— Czemu jeszcze nie jemy, u djabła?
— Już schodzimy, mój drogi.
I poczęła schodzić na dół, a za nią Jan.
Zobaczywszy syna, Roland wykrzyknął:
— Ach, to ty! Widzę, że zaczynasz się już nudzić w swoim mieszkaniu.
— Nie, ojcze, tylko miałem coś do omówienia z mamą.
Podszedł ku niemu z wyciągniętą ręką, a uczuwszy starczy uścisk palców ojcowskich, doznał wrażenia dziwnie bolesnego, ściśnięcia serca, jakie towarzyszy rozłąkom i pożegnaniom nadziei powrotu.
Rolandowa spytała:
— Czy Piotr przyszedł?
Mąż wzruszył ramionami.
— Nie, tem gorzej. On się teraz stale spaźnia. Zaczynajmy bez niego.
Zwróciła się do Jana.
— Moje dziecko, możebyś go zawołał? On się zawsze czuje dotkniętym, gdy nie czekamy na niego.
I wyszedł.
Wchodził na piętro z gorączkową stanowczością tchórza, mającego się pojedynkować.
Na zapukanie do drzwi, Piotr zawołał:
— Proszę wejść.
Jan wszedł.
Brat pisał, pochylony nad stołem.
— Dzień dobr — rzekł Jan.
Piotr wstał.
— Dzień dobry
I podali sobie ręce, jakby nic nie zaszło.
— Nie schodzisz na śniadanie?
— Bo... bo... bardzo jestem zajęty.
Głos brata starszego drżał, a trwożne jego spojrzenie zdawało się pytać młodszego, co ma zrobić.
— Czekają na ciebie.
— Ach! a czy... czy matka jest na dole?...
— Tak, i ona właśnie przysyła mnie po ciebie.
— Ach! w takim razie... idę.
Przed drzwiami jadalni zawahał się, czy ma wejść pierwszy; następnie giestem nerwowym otworzył i ujrzał ojca i matkę siedzących przy stole naprzeciw siebie.
Podszedł do niej, nie podnosząc oczu, bez słowa, i pochylając się, podał jej do ucałowania czoło, jak to czynił od pewnego czasu, zamiast całować ją w twarz, jak dawniej. Domyślił się, że zbliżyła usta, lecz nie czuł dotknięcia jej warg i wyprostował się z bijącem sercem po tej udawanej pieszczocie.
Zapytywał się w duchu: — Co oni sobie powiedzieli po mem odejściu?
Jan co chwila powtarzał z czułością: „mamo“, „droga mamo“, usługując jej i dolewając. Piotr się tedy domyślił, że razem płakali, nie mogąc jednak przeniknąć ich myśli. Czy Jan uważa matkę za winną, czy też brata za nędznika?
I wyrzuty, jakie sobie robił po wypowiedzeniu tej rzeczy okropnej, znów go opadły, zaciskając krtań i usta, nie pozwalając mu jeść ni mówić.
I porwało go pragnienie szalone ucieczki, opuszczenia tego domu, nie będącego już jego domem, porzucenia tych ludzi, z którymi wiązały go już łączniki niedostrzegalne. Pragnął wyjechać natychmiast, dokądkolwiek, czując, że wszystko skończone, że nie może zostać z nimi, gdyż będzie ich męczyć ustawicznie, wbrew własnej woli, przez samą swoją obecność a oni wzajem będą mu zadawać tortury niewypowiedziane.
Jan rozmawiał z Rolandem. Piotr, nie przysłuchując się, nie słyszał wcale, o czem mówią. Pochwyciwszy jednak jakby rozmyślny nacisk w głosie brata, zaczął zwracać uwagę na jego słowa.
— Zdaje się, że to będzie najładniejszy okręt z całej floty. Powiadają, że jest rozmiarów olbrzymich. I na przyszły miesiąc po raz pierwszy rusza na morze.
Roland się zdziwił.
— Już? A ja myślałem, że tego lata nie będzie mógł wyruszyć.
— Tak, ale ogromnie przyspieszono roboty, by koniecznie mógł odbyć pierwszą podróż przed jesienią. Byłem dziś rano w biurze Towarzystwa i rozmawiałem z jednym z zarządców.
— Ach, ach, z którym?
— Z panem Marchand, serdecznym przyjacielem prezydenta.
— Ty się z nim znasz?
— Tak. Prosiłem go nawet o pewną drobną przysługę.
— Ach! więc mi się wystarasz o pozwolenie zwiedzenia statku „Lorraine“, skoro stanie w porcie?
— Oczywiście, przecież to bardzo łatwo uzyskać takie pozwolenie.
Jan zdawał się wahać, szukając niejako słów odpowiednich dla nawiązania dalszej rozmowy. Po chwili podjął znowu:
— Ogółem biorąc, życie na tych wielkich okrętach jest bardzo przyjemne. Większą część roku spędza się na lądzie, w dwuch wspaniałych miastach w New Yorku lub Hawrze, a resztę na okręcie, w doskonałym towarzystwie. Można przy, tym nawiązać stosunki bardzo miłe i użyteczne na przyszłość, nawet bardzo użyteczne. Wyobraź sobie, że pensja kapitana, wliczając oszczędności na węglu, dochodzi do dwudziestu pięciu tysięcy franków rocznie, jeśli nie więcej...
— U licha! — wykrzyknął Roland i świsnął, okazując tym głęboki szacunek zarówno dla sumy pokaźnej, jak dla kapitana.
A Jan mówił dalej:
— Komisarz doprowadza do dziesięciu tysięcy, a lekarz pobiera stałej pensji pięć tysięcy, prócz mieszkania, utrzymania, oświetlenia, opału, usługi i t. d. Co razem wziąwszy, dochodzi również do dziesięciu tysięcy.
Piotr podniósł oczy, spotkał się ze spojrzeniem brata i zrozumiał.
I po chwili wahania spytał:
— Czy bardzo to trudno wystarać się o posadę lekarza okrętowego?
— Tak i nie. Wszystko zależy od okoliczności i protekcji.
Zapadło milczenie, poczym doktór znów podjął:
— Już w przyszłym miesiącu „Lorraine“ stąd odpływa?
— Tak, siódmego.
I zamilkli.
Piotr rozmyślał. Tak, to byłoby dla niego wyjściem jedynym, gdyby otrzymał posadę lekarza okrętowego. Później mógłby się rozpatrzeć, może i rzucić to miejsce. Na razie jednak zarabiałby na życie, niczego nie żądając od rodziny. Przedwczoraj był zmuszony sprzedać zegarek, bo teraz nie mógł wszak wyciągnąć ręki do matki. A innych źródeł nie ma, nie widzi sposobu wyrzeczenia się chleba w obcym mu obecnie domu rodzicielskim, nie może spać w innym łóżku, mieszkać pod innym dachem. Więc, zacinając się trochę, rzekł:
— Gdybym mógł, chętnie wyjechałbym tym okrętem.
Jan spytał:
— A czemużbyś nie mógł? Ponieważ nie znam nikogo z Towarzystwa Transatlantyckiego.
Roland osłupiał.
— Jakto? A twoje piękne projekta?
Piotr mruknął:
— Trzeba czasami umieć się wyrzec wszystkiego, poświęcić chwilę obecną dla przyszłości. Zresztą to tylko początek, sposób zebrania paru tysięcy franków, za które mógłbym się następnie urządzić.
To ojca odrazu przekonało.
— Tak, to prawda. W ciągu dwuch lat mógł byś odłożyć siedem do ośmiu tysięcy franków, które mogłyby cię następnie daleko zaprowadzić. Co ty o tym sądzisz, Ludwiko?
Głosem cichym, prawie niedosłyszalnym odparła:
— Sądzę, że Piotr ma słuszność.
Roland wykrzyknął:
— W takim razie pomówię o tym z panem Poulin, którego dobrze znam. Jest sędzią trybunału przemysłowego i zajmuje się sprawami Towarzystwa. Znam też pana Lement, dostawcę okrętowego, który znów dobrze żyje z jednym z wiceprezydentów.
Jan zwrócił się do brata:
— Czy życzysz sobie, bym dziś wybadał pana Marchanda?
— I owszem.
Po chwili namysłu jednak dodał:
— Najlepiej byłoby może, gdybym się zwrócił do moich profesorów, którzy mieli do mnie wielkie zaufanie. Bo nieraz nadaje się takie posady rozmaitym miernotom. Otóż sądzę, że gorące polecenia takich profesorów, jak Mas-Roussel, Remusot, Flache lub Borriquel, szybciej osiągnęłyby cel, niż wszystkie te wątpliwe protekcje. A później możnaby listy te przedłożyć zarządowi za pośrednictwem twego przyjaciela, pana Marchanda.
Jan w zupełności przyznał mu rację:
— Pomysł twój jest znakomity, znakomity!
I uśmiechnął się, uspokojony, prawie zadowolony pewny powodzenia, gdyż nie umiał się smucić długo.
— Musisz im jednak napisać dziś jeszcze — dodał.
— Zaraz nawet to zrobię. Idę. I tak nie mógłbym dziś pić kawy, zbyt jestem rozdrażniony.
Wstał i wyszedł.
Wówczas Jan zwrócił się do matki:
— A ty, mamo, co będziesz teraz robić?
— Nic... Nie wiem.
To możebyś się ze mną przeszła do pani Rosemilly?
— Tak... ale... tak...
— Wiesz przecie... że muszę dziś być u niej.
— Tak... tak... to prawda.
— Dlaczego musisz? — spytał Roland, który zresztą nigdy nie wiedział, o czem się mówi w jego obecności.
— Ponieważ jej przyrzekłem.
— Ach, tak! To co innego.
I zaczął sobie nakładać fajkę, gdy matka ze synem wchodzili na piętro po kapelusze.
Na ulicy Jan zwrócił się do matki.
— Może się mama wesprze na mem ramieniu?
Nigdy jej nie ofiarowywał ramienia, gdyż mieli zwyczaj iść obok siebie; dziś jednak to uczynił, a ona przyjęła i wsparła się na nim.
Po chwili milczenia rzekł:
— Widzi mama, że Piotr zgadza się na wyjazd.
Szepnęła:
— Biedny chłopiec!
Czemu biedny? Wcale mu tam nie będzie źle.
— Tak... wiem... ale myślę o tylu rozmaitych rzeczach.
Przez długą chwilę szła zamyślona, z głową pochyloną, dotrzymując kroku synowi, poczem tym głosem dziwnym, jakim człowiek chwilami zamyka myśl tajemną, rzekła:
— Jakież życie jest ohydne! Jeśli się czasem zdarzy chwila szczęścia, to korzystanie z niej jest grzechem, który następnie ciężko trzeba okupywać.
Głosem bardzo cichym rzekł:
— Mamo, nie mów o tem.
— Czyż podobna, skoro wciąż o tem myślę? Zapomnisz.
Zamilkła, by po chwili tonem żalu głębokiego dodać:
— Ach! jakże mogłabym była być szczęśliwą przy innym mężu!
— Cały jej gniew skierował się teraz przeciw Rolandowi całą odpowiedzialność za swój błąd i nieszczęście zwalała na jego brzydotę, niezgrabność, głupotę, ociężałość umysłu i ordynarność wyglądu. Tak, to pospolitość tego człowieka pchnęły ją w grzech, do rozpaczy przywiodły jednego syna, a drugiego zmusiły do wysłuchania najboleśniejszej, najkrwawszej spowiedzi matki.
Mamrotała:
— Co to za straszna rzecz dla młodej dziewczyny wyjść za takiego męża.
Jan nie odpowiadał. Myślał o człowieku, za którego syna dotąd się uważał, a niejasna świadomość ograniczoności ojca, ustawicznie ironizowanie go przez Piotra, lekceważąca obojętność, okazywana mu przez innych, nie wyjmując służącej, przygotowały może jego duszę do strasznego wyznania matki. Mniej go teraz kosztowało być synem innego człowieka, a jeśli po wczorajszym gwałtownym wstrząsie uczucia nie nastąpiła teraz reakcja w formie buntu, oburzenia i gniewu, czego się matka tak bardzo obawiała, to prawdopodobnie dlatego, że od dłuższego już czasu cierpiał bezwiednie, będąc synem tego dobrodusznego bałwana.
Doszli do pani Rosemilly.
Mieszkała przy ulicy Sainte-Adresse, na drugim piętrze ogromnego domu, który do niej należał. Z okien widać było całą przystań Hawru.
Na widok Rolandowej, która wchodziła pierwsza, pani Rosemilly, zamiast przywitać ją, jak zwykłe podaniem ręki, objęła ją i ucałowała, domyślając się celu jej przybycia.
Meble w salonie, obite pluszem, okryte były pokrowcami. Na ścianach, tapetowanych w kwiaty, wisiały cztery duże sztychy, zakupione jeszcze przez pierwszego męża. Przedstawiały sceny morskie, sentymentalne. Na pierwszym rybaczka, stojąca na wybrzeżu, powiewała chusteczką, odprowadzając spojrzeniem żaglowiec, niknący na horyzoncie wraz z jej mężem. Na drugim ta sama kobieta na klęczkach, rozpaczliwie wyciąga ręce ku niebu, rozrywanemu błyskawicami, wpatrzona w morze, na którem ciemny punkcik łodzi męża raz wraz wyłania się i znika wśród nieprawdopodobnie spiętrzonych bałwanów.
Dwa dalsze sztychy przedstawiały sceny podobne, rozgrywające się w wyższej sferze towarzyskiej.
Młoda, jasnowłosa kobieta, pogrążona w marzeniu, siedzi na pokładzie okrętu, który właśnie wypłynął był na pełne morze. Okiem żałosnym, przesłoniętym łzami, wpatruje się w niknące z każdą chwile wybrzeże.
Kogo ona tam zostawiła?
Na ostatnim sztychu ta sama kobieta osuwa się zemdlona na fotel przy oknie, wychodzącym na bezmiar Oceanu. Z palców jej list jakiś opada na dywan.
Więc umarł!
Goście, bywający w domu państwa Rosemilly, stale zachwycali się banalnym smutkiem tych scen wyrazistych a poetycznych. Bez natężenia umysłu, na pierwszy rzut oka odgadywali ich znaczenie i współczuli z tymi kobietami, jakkolwiek powód smutku inteligentniejszej nie tłumaczył się całkiem jasno. Ale wątpliwość ta potęgowała jeszcze urok jej rozmarzenia. Prawdopodobnie straciła narzeczonego.
Od chwili wejścia do salonu, oczy przybyłych nieprzezwyciężenie biegły ku tym obrazom, jakby więzione ich urokiem. Odwróciwszy się na chwilę, znów wracały, by porównywać wyraz twarzy tych dwóch kobiet, podobnych do siebie jak siostry rodzone. Postacie ich odcinały się wyraziście, dzięki starannemu i dokładnemu rysunkowi, oraz lśniącej ramie, nadającej całemu salonowi charakter czystości i poprawności... spotęgowanej jeszcze resztą urządzenia.
Krzesła, podług mody niezmiennej, stały rzędem wzdłuż ściany, inne zaś w pośrodku salonu, koło stolika. Firanki białe, nieskalanej czystości, opadały w fałdach tak prostych i regularnych, że brała chęć postrzępienia ich choć trochę; najlżejszy pyłek nie przyciemniał złoconego zegaru w stylu Empire, ni globusu, podtrzymywanego przez klęczącego Atlasa, a czyniącego wrażenie dojrzewającego melonu.
Obydwie kobiety, siadając, przestawiły trochę krzesła.
Pani dziś nie wychodziła? — spytała Rolandowa.
— Nie muszę wyznać, że jestem trochę zmęczona.
I jakby w podzięce matce i synowi, przypomniała, jak bardzo przyjemną była jej wczorajsza wycieczka i połów krewetek.
— Wiecie państwo — mówiła — że dziś na śniadanie jadłam ułowione własnoręcznie krewetki. Były znakomite. Możebyśmy sobie któregoś dnia znów urządzili taką wycieczkę...
Młody człowiek przerwał:
— Przed urządzeniem drugiej, należy ukończyć pierwszą.
— Jakto? Alboż nie ukończona?
— Och, pani! Przecież i ja pragnąłbym zawieźć do domu mój połów z Saint-Jouin.
Przybrała minkę naiwno-złośliwą.
— Pan? A cóż pan ułowił?
— Kobietę! I właśnie przyszliśmy z matką zapytać, czy przez noc nie zmieniła zdania.
Uśmiechnęła się.
— Nie, panie, ja nigdy nie zmieniam zdania.
Teraz on wyciągnął do niej rękę, a ona ruchem żywym i stanowczym podała mu swoją. Zapytał:
— Możliwie szybko... nieprawdaż?
— Jak pan chce.
— Za sześć tygodni?
—Ja pod tym względem nie mam głosu. A co o tem sądzi moja przyszła teściowa?
Z uśmiechem trochę melancholijnym Rolandowa odparła:
— Och! ja nic nie sądzę. Dziękuję pani tylko, że przyjęła Jana, bo wiem, że go uczynisz szczęśliwym.
— O ile to tylko będzie w mojej mocy, mamo.
Trochę rozczulona, po raz pierwszy, pani Rosemilly wstała i objąwszy Rolandową, całowała ją długo, jak dziecko kochające, a pod wpływem tej nowej pieszczoty wzruszenie głębokie wezbrało w chorem sercu nieszczęsnej kobiety. Nie zdołałaby określić swych uczuć słodkich i smutnych zarazem. Straciła syna, dorosłego syna, a oto w jego miejsce zyskuje córkę, dorosłą córkę.
Usiadłszy znów naprzeciw siebie, ujęły się za ręce i tak trwały, patrząc sobie w oczy z uśmiechem, niemal zapominając o obecności Jana.
Następnie zaczęły mówić o mnóstwie rzeczy, związanych z bliskim ślubem, a gdy wszystko już zostało ułożone i postanowione, pani Rosemilly, jakby sobie coś przypominając, spytała: Wszak mówiliście już z panem Rolandem?
Rumieniec okrył równocześnie twarz matki i syna. Rolandowa opanowała się pierwsza i rzekła:
— Och, nie, to niepotrzebne!
Następnie uczuwając widocznie potrzebę bliższego wyjaśnienia, dodała:
— Jesteśmy przyzwyczajeni robić wszystko bez niego. Wystarczy go uwiadomić o fakcie dokonanym.
Pani Rosemilly, wcale nie zdziwiona, uśmiechnęła się tylko, uważając postępowanie to za całkiem naturalne wobec tak mało znaczącego poczciwca.
Znalazłszy się ze synem na ulicy, Rolandowa rzekła:
— Możebyśmy poszli teraz do twego mieszkania. Chciałabym trochę wypocząć.
Czuła się bezdomną, pozbawioną schronienia, uczuwając lęk przed swem mieszkaniem.
Weszli więc do Jana.
Zaledwie się drzwi za nimi zamknęły, głębokie westchnienie wydobyło się z jej piersi, jak gdyby zasuwka ta dawała jej poczucie bezpieczeństwa; następnie, zamiast wypoczywać, zabrała się do otwierania szaf, przekładania bielizny, liczenia chustek i skarpetek. Inaczej ułożyła stosy bielizny, symetryczniej, w sposób, odpowiadający lepiej jej zmysłowi gospodyni, a uszeregowawszy serwety, kalesony, koszule na osobnych półeczkach, dzieląc całość na trzy grupy, osobno bieliznę do noszenia, osobno bieliznę do pościeli, cofnęła się nieco, by obejrzeć swe dzieło i przywołała syna:
— Janku, spójrz, jak teraz ładnie.
Wstał i zaczął podziwiać, wiedząc, że jej to sprawia przyjemność.
Gdy znów usiadł na fotelu, podeszła doń lekkim krokiem i z tyłu, oplótłszy mu szyję prawym ramieniem, ucałowała go, kładąc na kominku mały jakiś przedmiot, zawinięty w biały papier.
Zapytał:
— Co to?
Gdy nie odpowiadała, zrozumiał, poznając zresztą kształt ramki.
— Daj, mamo! — rzekł.
Udawała jednak, że nie słyszy i znów wróciła do swych szaf. Wtedy wstał, podjął żywo tę bolesną pamiątkę i przeszedłszy do drugiego pokoju, złożył ją w szufladce biurka, którą zamknął na dwa spusty. A ona koniuszkami palców otarłszy łzę, drżącym trochę głosem rzekła:
— Teraz pójdę obejrzeć, jak twoja służąca utrzymuje kuchnię. Właśnie wyszła, więc będę mogła dokładnie wszystko oglądać.
Listy polecające od profesorów: Mas-Roussela. Remusot’a, Flache’a i Borriquel’a, z najwyższemi pochwałami dla ich ucznia, doktora Piotra Rolanda, zostały za pośrednictwem pana Marchanda przedłożone Radzie Towarzystwa Transatlantyckiego, poparte nadto przez pana Poutin, sędziego trybunału handlowego, pana Lenient, dostawcę okrętowego, oraz p. Marival, sekretarza burmistrza, będącego znów najlepszym przyjacielem kapitana Beausire.
A ponieważ posada lekarza na „Lorraine“ nie była jeszcze nadaną, więc Piotr miał nadzieję otrzymania nominacji w ciągu najbliższych dni.
List, przynoszący mu tę wiadomość, oddała mu pewnego ranka służąca, Józia, w chwili, gdy właśnie kończył się ubierać.
W pierwszej chwili doznał uczucia skazańca, któremu komunikują, że karę śmierci złagodzono mu na więzienie; natychmiast doznał ulgi na myśl o wyjeździe i o tym życiu spokojnym, kołysanym przez falę, wiecznie zmienną, wiecznie umykającą.
W domu rodzicielskim żył teraz jak człowiek całkiem obcy, milczący i sztywny. Od owego wieczoru, kiedy wobec brata wyrwał się z ohydną tajemnicą przezeń wykrytą, czuł, że ostatnie łączące go z nim węzły zostały zerwane. Dręczyły go wyrzuty sumienia, że o tem powiedział Janowi. Uważał się człowieka wstrętnego, złośliwego, a jednak ulżyło mu, że to z siebie wyrzucił.
Nigdy nie spotykał się ze spojrzeniem matki lub brata. Oczy ich, unikając tego zetknięcia, przyswoiły sobie ruchliwość zadziwiającą i podstępność wroga, obawiającego się potyczki. I stale zadawał sobie pytanie: — Co ona też mogła powiedzieć Janowi? Czy przyznała się, czy wyparła? Co sądzi mój brat? Co myśli o niej i co o mnie? — Niepodobna było odgadnąć, i to go doprowadzało do rozpaczy. Zresztą rozmawiał z nimi tylko w obecności Rolanda, aby nie zwrócić jego uwagi.
Otrzymawszy pismo, mianujące go lekarzem okrętowym, tegoż samego dnia zawiadomił rodzinę. Ojciec, skłonny wogóle do radowania się ze wszystkiego, zaczął klaskać w dłonie. Jan tonem poważnym, lecz głęboko uradowany, rzekł:
— Winszuję ci z całego serca, bo wiem, że miałeś wielu współzawodników. Zawdzięczasz to niewątpliwie poleceniom twych profesorów.
A matka, schylając głowę, szepnęła:
— Jestem szczęśliwa, że ci się udało.
Po śniadaniu udał się do biura Towarzystwa, zasięgnąć rozmaitych informacji; spytał też o nazwisko lekarza „Pikardji“, mającej odpłynąć nazajutrz, by od kolegi dowiedzieć się szczegó[1] łów, dotyczących nowego trybu życia.
Doktor Pirette był właśnie na okręcie, więc udał się do niego i w małej kajucie przyjęty został przez młodego człowieka, o długiej, jasnej brodzie, podobnego do jego brata. Długo z sobą rozmawiali.
Z głębi olbrzymiego okrętu dochodziła tu ustawicznie głucha, zmieszana wrzawa; stukot ustawianych na spodzie towarów mieszał się z echem głosów, kroków, odgłosem ładowanych skrzyń, świstem werkmistrzów, brzękiem łańcuchów, wleczonych lub okręcanych dokoła wind siłą pary, wprawiającej w lekkie drżenie cały olbrzymi korpus statku.
Gdy jednak, po wyjściu od kolegi, Piotr znów wrócił do miasta, smutek go ogarnął ponowny, obsnuwając mu duszę, niby te mgły nadmorskie, płynące gdzieś z drugiego krańca świata i niosące w swej nieuchwytnej zasłonie coś tajemniczego i nieczystego, niby tchnienie zaraźliwe krain dalekich, zabójczych.
Nawet w chwilach najostrzejszego cierpienia nie czuł się nigdy pogrążonym w taką otchłań nędzy. Bo oto dokonało się ostatnie rozdarcie i nic go już nie trzyma. Wyrywając z serca korzenie wszystkich uczuć czułych, doznawał tej rozpaczliwej pustki psa zbłąkanego, jaka nim nagle zawładnęła.
Nie było to już cierpienie moralne, dręczące, lecz obłęd zwierza bezdomnego, lęk fizyczny istoty, pozbawionej dachu nad głową, narażonej na deszcze i wiatr i burzę i napastliwość brutalnych mocy tego świata. Wstępując na okręt, wchodząc do maleńkiego pokoiczku, kołysanego przez fale, ciało człowiecze, które dotychczas spoczywało w łóżku spokojnym, nieruchomym, podniosło bunt przeciw niepewności dni przyszłych. Ciało to czuło się dotąd zabezpieczonem przez mocny mur, tkwiący głęboko w ziemi, pod osłoną dachu, urągającego sile wiatru. Odtąd, wszystko to, co człowiek zwykł wyzywać przy cieple ogniska domowego, stanie się istotnem niebezpieczeństwem i stałym cierpieniem.
Nie będzie już ziemi pod stopami, lecz morze wiecznie falujące, huczące, pochłaniające. Ani przestrzeni wokół, by się przechadzać, biegać, gubić wśród niezliczonych, tylko parę metrów desek, po których może kroczyć, jak skazaniec wśród innych więźniów. Ni drzew, ni ogrodów, ni ulic, ni domów, nic, prócz wody i obłoków. I to bezustanne chybotanie okrętu. W dnie burzliwe trzeba się będzie opierać o ściany, trzymać się drzwi, chwytać brzegu wąskiego łóżka, by nie potoczyć się na ziemię. A w dnie pogodne słuchać drgania śruby okrętowej i czuć umykający z nim okręt, biegnący w dal bezustannie, niezmiennie, rozpaczliwie.
I on jest skazanym na to życie przymusowej włóczęgi, li dlatego, że matka jego poddała się pieszczocie obcego człowieka.
Szedł przed siebie, uginając się pod brzemieniem melancholji straszliwej ludzi, mających porzucić ojczyznę.
Nie uczuwał już teraz tej wzgardy wyniosłej, tej obojętności lekceważącej dla mijających go przechodniów, lecz raczej smutne pragnienie pomówienia z nimi, powiedzenia im, że porzuca Francję i usłyszenia paru słów pociechy. W głębi duszy czuł wstydliwą potrzebę biedaka, mającego wyciągnąć rękę po jałmużnę, potrzebę wstydliwą a głęboką, by go ktoś żałował, cierpiał z powodu tego wyjazdu.
Przyszedł mu na myśl Marowski. Tak, jedynie ten stary Polak kocha go dostatecznie, by jego wyjazd prawdziwie zasmucił; natychmiast też postanowił go odwiedzić.
Na jego widok aptekarz, rozcierający jakieś proszki, drgnął i, porzucając swe zajęcie, rzekł:
— Wcale się pan już nie pokazuje!
Młody lekarz począł się tłumaczyć, że miał mnóstwo rozmaitej bieganiny, nie podając jednak powodu i, usiadłszy, spytał:
— A jakże interes?
Interes nie szedł wcale. Konkurencja straszliwa, a chorych mało i sami biedni w tej dzielnicy robotniczej. Można liczyć wyłącznie na lekarstwa tanie, a lekarze nie zapisywali tu nawet medykamentów rzadkich, skomplikowanych, na których zarabia się pięćset procent. Biedak zakończył:
— Jeśli to potrwa jeszcze ze trzy miesiące, trzeba będzie zamknąć budę. Gdybym nie liczył na pana, drogi doktorze, byłbym się już zabrał do czyszczenia butów na ulicy.
Piotr uczuł, jak serce mu się ściska i postanowiwszy odrazu wymierzyć cios nieunikniony, rzekł:
— Och, ja... ja... ja nie będę mógł być panu pomocnym. Wyjeżdżam z Hawru z początkiem przyszłego miesiąca.
Marowski, gwałtownie wzburzony, zdjął okulary.
— Pan... pan... co pan mówi?
— Mówię, że wyjeżdżam, biedny mój przyjacielu.
Stary stał, jak przygwożdżony, czując umykającą mu ostatnią deskę, ratunku i nagle podniósł się w nim bunt przeciw temu człowiekowi, za którym tu przybył, którego kochał, w którym pokładał takie zaufanie i który go oto opuszcza.
Wyjąkał:
— Przecież pan mnie już nie zdradzi?
Piotr uczuł się tak wzruszonym, że omal go nie chwycił w objęcia.
— Ależ ja pana nie zdradzam. Nie udało mi się tu osiąść, więc wyjeżdżam jako lekarz okrętowy.
— Och! panie Piotrze! A pan przyrzekał, że pomoże mi jako wyżyć!
— Trudno! Ja sam muszę się starać o środki do życia. Nie mam ani grosza majątku.
Marowski powtarzał:
— To źle, to źle, co pan robi. Nie zostaje mi nic, jak zginąć z głodu. W moim wieku nic już począć nie mogę. To źle. Pan opuszcza biednego starca, który tu przybył za panem. To źle.
Piotr chciał się tłumaczyć, protestować, podać swe powody, wykazać, że nie mógł postąpić inaczej, lecz Polak, oburzony tą jego ucieczką, wcale go nie słuchał i z widoczną aluzją do spraw politycznych, zakończył:
— Tak, wy Francuzi nie macie zwyczaju dotrzymywania przyrzeczeń.
Teraz z kolei Piotr uczuł się dotkniętym i wstając, odparł tonem trochę wyniosłym:
— Jesteś niesprawiedliwym, ojcze Marowski. Do tego, co czynię, skłoniły mnie powody bardzo poważne, co pan powinienby rozumieć. Do widzenia. Mam nadzieję, że innym razem będzie pan rozsądniejszym.
I wyszedł.
— Głupstwo — pomyślał — nikt nie będzie bolał szczerze nad mym wyjazdem.
Przebiegając myślą wszystkich znajomych teraźniejszych lub dawniejszych, wśród mnóstwa twarzy, wyłaniających się z jego pamięci, dostrzegł też kelnerkę z piwiarni, która nasunęła mu była pierwsze podejrzenie względem matki.
Zawahał się, żywiąc do niej instynktowną urazę, nagle jednak zdecydował się pójść, myśląc: Ostatecznie miała rację. I skierował się ku piwiarni.
Przypadkowo lokal był dziś pełen ludzi i dymu. Zebrani goście, mieszczanie i robotnicy — bo to był dzień święta — krzyczeli, śmiali się, rozmawiali, a gospodarz sam, biegając od stolika do stolika, obsługiwał gości, zabierając próżne szklanice i przynosząc pełne z musującą pianką.
Znalazłszy miejsce w pobliżu szynkfasu, Piotr usiadł, spodziewając się, że dziewczyna go zobaczy i pozna.
Ona tymczasem przechodziła koło niego i wracała, nie spojrzawszy nawet, drobnymi kroczkami uwijając się pośród gości, kokieteryjnie przechylona.
Musiał nakoniec stuknąć w stół srebrną monetą. Przybiegła doń.
— Co sobie pan życzy?
Nie spojrzała nawet, mając głowę zaprzątniętą obliczaniem trunków podanych.
— Ładnie! — rzekł — tak się to wita znajomych?
Podniosła nań oczy i tonem wymuszonym odparła:
— Ach, to pan! Jak się pan miewa? Nie mam dziś czasu. Szklankę bocku?
— Tak, szklankę bocku.
Gdy powróciła z napojem, podjął:
— Przychodzę cię pożegnać. Wyjeżdżam.
Spytała obojętnie:
— Ach, tak. Dokąd?
— Do Ameryki.
— Powiadają, że to ładny kraj.
I nic więcej. Dalibóg, trzeba być nierozsądnym, by jej zabierać czas dziś, gdy tyle ludzi w piwiarni.
Wyszedł i znów zawrócił ku morzu. W pobliżu zatoki ujrzał „Perłę”, wracającą z ojcem i kapitanem Beausire. Majtek Papagris wiosłował, a obaj mężczyźni siedząc na przedzie, palili fajki z wyrazem najzupełniejszego szczęścia.
Spojrzawszy na nich, pomyślał: — „Błogosławieni cisi i pokorni“.
Usiadł na ławie w pobliżu pomostu, starając się pogrążyć w stan odrętwienia zwierzęcego.
Gdy wieczorem wrócił do domu, matka, nie śmiejąc podnieść nań oczu, rzekła:
— Będziesz potrzebował mnóstwa rzeczy do tego wyjazdu, a ja nie wiem dokładnie, co kupować. Na razie zamówiłam bieliznę i byłam też u krawca, ale może potrzebujesz jeszcze czegoś?
Otworzył usta, by powiedzieć: — Nie, niczego — lecz w tejże chwili przypomniał sobie, że musi przecież przyjąć bodaj tyle, by módz się ubrać przyzwoicie i tonem bardzo spokojnym rzekł:
— Sam jeszcze nie wiem; muszę się poinformować w biurze Towarzystwa.
Poszedł do biura zasięgnąć informacji i w odpowiedzi otrzymał spis rzeczy nieodzownych do podróży. Biorąc z rąk jego tę listę, matka po raz pierwszy od długiego czasu spojrzała nań, a w oczach jej widniał wyraz tak pokorny, tak łagodny i smutny, błagalny wyraz psa obitego, i proszącego łaski.
Pierwszego października „Larraine“ z Saint-Nazaire zawinęła do portu w Hawrze, by już siódmego wypłynąć stąd do Nowego Yorku, a Piotr Roland miał objąć w posiadanie małą, chwiejną kabinkę, w której odtąd miał być uwięziony.
Nazajutrz, wychodząc z domu, spotkał na schodach matkę, która nań czekała i głosem prawie niedosłyszalnym szepnęła:
— Czy nie mogłabym ci pomódz w urządzeniu się na tym okręcie?
— Nie, dzięki, wszystko już zrobione.
Szepnęła jeszcze:
— Tak-bym pragnęła zobaczyć twoją kabinę.
— Nie warto. Maleńka i bardzo brzydka.
Przeszedł, zostawiając jak przygwożdżoną do miejsca, opartą o mur, z twarzą śmiertelnie bladą.
Roland, który tegoż dnia oglądał „Lorraine“, w ciągu całego obiadu rozprawiał bezustannie o wspaniałym okręcie, dziwiąc się, że żona nie ma ochoty zwiedzić okrętu, którym syn ich ruszy w tak daleką podróż.
W ciągu następnych dni Piotr prawie się nie pokazywał w domu. Był rozdrażniony, gniewny, twardy, brutalnym słowem policzkując niejako wszystkich ludzi. Ale w przeddzień wyjazdu wydał się nagle bardzo zmienionym, bardzo łagodnym. Całując rodziców przed udaniem się po raz pierwszy na nocleg do kabiny, rzekł:
— Wszak przyjdziecie mnie jutro pożegnać na statku?
Roland wykrzyknął:
— To się rozumie, u licha! Nieprawdaż, Ludwiko?
— Naturalnie rzekła cicho.
Piotr podjął:
— Odpływamy punktualnie o jedenastej. Trzeba więc tam być najpóźniej o pół do dziesiątej.
— Poczekaj! wykrzyknął ojciec. — Mam doskonałą myśl. — Po pożegnaniu wskoczymy szybko do „Perły“ i będziemy czekać koło zatoki, by jeszcze raz cię zobaczyć. Nieprawdaż, Ludwiko?
— Tak, oczywiście.
A Roland znów mówił:
— W ten sposób nie zagubisz nas w tłumie, oblegającym groblę w chwili wypływania wielkich okrętów. Niepodobna wprost rozróżnić swoich wśród takiej ciżby. Dobrze?
— Tak, dobrze. Więc ułożone.
W godzinę później leżał na swem łóżku w kabinie, wązkim, a długim, jak trumna. Długo tak leżał wyciągnięty, z otwartemi oczyma, rozmyślając nad wszystkiem, co od dwóch miesięcy dokonało się w jego życiu, a przedewszystkiem w jego duszy. Ogromem cierpienia, jakie przebył sam i zadawał drugim, wyczerpał swój ból ostry i zaciekły, który oto opadał, jak szermierz wycieńczony. Nie miał już sił żywić urazę do kogokolwiek i za cokolwiek, cały swój bunt zdał na los fali, podobnie, jak swe życie. Czuł się tak znużonym tą walką i wymierzaniem ciosów i okazywaniem wzgardy, tak znużonym do cna, że nie mógł się już nawet gniewać, pragnąc tylko, by serce jego popadło w drętwotę zapomnienia, niby w sen unicestwiający. Z lekka dochodziły go nowe dlań odgłosy morza, zaledwie dosłyszalne w tę noc cichą, spokojną, a rana jego, dotychczas tak okrutna, również się uciszała, czasem tylko odzywając się bolesnym szarpnięciem świeżych zabliźnień.
Spał głęboko, gdy ruch majtków wyrwał go ze spoczynku. Dzień nastawał, szereg statków zawijał do portu, przywożąc podróżnych z Paryża.
Zaczął tedy błąkać się pośród tłumu ludzi spieszących, niespokojnych, szukających swych kabin, nawołujących się, pytających odpowiadających na chybił trafił, wśród rozpoczynającego się już zamieszania, jakie zwykło poprzedzać każdą podróż. Skłoniwszy się kapitanowi i uścisnąwszy rękę komisarza, wszedł do salonu, gdzie kilku Anglików drzemało już po kątach. Ogromny apartament, o ścianach z białego marmuru, pociętego w kwadraty złotą obwódką, w nieskończoność w odbiciu dużych zwierciadeł, w których widniały dwa szeregi stołów, obstawionych krzesłami, obitymi granatowym aksamitem. Była to olbrzymia hala pływająca, kosmopolityczna gdzie gromadzili się do wspólnego posiłku bogacze wszystkich krajów. Zbytek, wystawność urządzenia przypominały wielkie hotele, teatry, miejsca publiczne — zbytek imponujący, a banalny, zadawalniający gust miljonerów. Doktór przeszedł do części okrętu, przeznaczonej dla klasy średniej, gdy przypomniawszy sobie, że wieczorem przybył duży oddział emigrantów, zszedł po schodkach na międzypokład.
Już z pewnej odległości uderzył go ckliwy odór biednych i brudnych ludzi, cuchnący odór ciał nagich, obrzydliwszy od skóry lub sierści zwierząt. I w rodzaju suteryny ciemnej i niskiej, przypominającej podziemie kopalń, Piotr zobaczył setki ludzi, mężczyzn, kobiet i dzieci, pokotem leżących na ziemi, lub na deskach, przytwierdzonych do ścian. Nie był w stanie rozróżnić twarzy, lecz całe gromady w łachmanach, tłumy nieszczęsnych, zwyciężonych przez życie, wyczerpanych, zmiażdżonych, jadących z wynędzniałymi żonami i kupą dzieci osłabionych do ziemi nieznanej, gdzie mieli nadzieję nie przymierania może głodem.
Myślał o pracy dokonanej, pracy zmarnowanej, o wysiłkach daremnych i walce zaciekłej, dzień po dniu podejmowanej od nowa, o energji rozproszonej tych żebraków, mających znów rozpocząć niewiadomo gdzie tę wstrętną nędzę istnienia i miał ochotę krzyknąć: — Ależ rzućcie się do wody ze swymi samicami i potomstwem! — A serce jego ścisnęło się żalem tak bezmiernym, że nie mogąc znieść tego widoku, znów wrócił do siebie.
Rodzice, brat i pani Rosemilly czekali już w jego kabinie.
— Tak wcześnie — rzekł.
— Tak — rzekła Rolandowa głosem drżącym — chcieliśmy jeszcze chwilkę módz
patrzeć na ciebie.
Spojrzał na nią. Była cała w czerni, jakby w żałobie i nagle spostrzegł, że włosy jej z lekka dopiero szpakowate przed miesiącem, były teraz siwiuteńkie.
Trudno było umieścić cztery osoby w maleńkiej kajutce, więc sam wskoczył na łóżko. Przez drzwi otwarte widać było liczne tłumy, przelewające się jakby ulicą w dzień świąteczny, gdyż przyjaciele i znajomi odjeżdżających, oraz całe masy gapiów, wtłoczyły się na okręt. Przechadzali się po korytarzach, salonach, wszędzie, zaglądając także do jego kabiny, a głosy z zewnątrz objaśniały: — To mieszkanie lekarza.
Piotr zerwał się i zamknął drzwi, lecz uczuwszy się tak zamkniętym ze swą rodziną, miał ochotę roztworzyć je napowrót, gdyż zgiełk, panujący na okręcie, rozpraszał ich zakłopotanie i milczenie.
Wreszcie ozwała się pani Rosemilly:
— Za mało powietrza wchodzi tymi okienkami.
— Tak, okienka okrętowe — potwierdził Piotr.
Zwrócił uwagę na grubość szyby, stawiającej opór najsilniejszemu naciskowi fal i wykładał szczegółowo system tego urządzenia.
Roland wykrzyknął:
— Masz tu nawet aptekę?
Doktór otworzył szafę, w której widniały szeregi flaszek z napisami łacińskimi na nalepkach z białego papieru.
Wyjął jedną i zaczął wyliczać wszystkie składniki jej zawartości, następnie drugą i trzecią, wygłaszając prawdziwy odczyt terapeutyczny, którego słuchano pozornie z ogromnym zainteresowaniem.
Roland, kiwając głową, powtarzał:
— Jakie to zajmujące!
Zastukano lekko do drzwi kabiny.
— Proszę! — zawołał Piotr.
Ukazał się kapitan Beausire.
Witając się, rzekł:
— Przychodzę późno, bo nie chciałem przeszkadzać w czułościach.
I on musiał z braku miejsca usiąść na łóżku. I znów zapadło milczenie.
Nagle kapitan wytężył słuch. Pochwycił rozkazy, wydawane na pokładzie i rzekł:
— Czas nam odejść, jeśli mamy podpłynąć tu „Perłą” i pożegnać pana jeszcze na pełnym morzu.
Rolandowi bardzo na tem zależało, gdyż chciał prawdopodobnie zaimponować swą „Perłą” pasażerom okrętu, więc zerwał się spiesznie i rzekł:
— Żegnaj zatem, mój chłopcze.
Ucałował Piotra w faworyty i otworzył drzwi.
Rolandowa siedziała bez ruchu, z oczyma spuszczonymi, bardzo blada.
Mąż dotknął jej ramienia.
— Chodźmy, spieszmy się, niema chwili do stracenia.
Wstała, postąpiła krok ku synowi i podała mu kolejno obydwa policzki woskowo blade, które ucałował, nie rzekłszy słowa. Następnie uścisnął ręce pani Rosemilly i brata, pytając go:
— A kiedyż będzie ślub?
— Nie wiem jeszcze dokładnie. Postaramy się, by przypadł na czas twej bytności w Hawrze.
Wszyscy wyszli z kabiny i udali się na most, przepchany teraz publicznością, tragarzami i marynarzami.
Para huczała w olbrzymim brzuchu okrętu, który zdawał się drzeć z niecierpliwości.
— Do widzenia — rzekł Roland, widocznie się spiesząc.
— Do widzenia — odparł Piotr, stojąc na skraju jednego z mostków, łączących „Lorraine” z wybrzeżem.
Ponownie uścisnął wszystkim dłonie i rodzina się rozstała.
— Szybko, szybko, do doróżki! — przynaglał ojciec.
Czekała już doróżka, która ich dowiozła do portu zewnętrznego, gdzie czekał Papagris z „Perłą“, gotową do odpłynięcia.
W powietrzu nie czuć było najlżejszego powiewu; był to jeden z owych suchych, pogodnych dni jesiennych, gdy morze gładkie i lśniące czyni wrażenie zimnej, twardej stali.
Jan chwycił wiosło, majtek drugie i zaczęli odbijać od brzegu. Na pomoście, wzdłuż zatoki, aż po wał kamienny, na całym wybrzeżu, kłębiły się tłumy niezliczone, ruchliwe, zgiełkliwe, oczekujące wypłynięcia „Lorraine“.
„Perła“ przemknęła między dwoma zbitemi falami ludzi i rychło wypłynęła poza groblę.
Kapitan Beausire, siedząc pomiędzy obiema kobietami objął komendę.
— Zobaczycie — mówił — że w sam raz podpłyniemy.
A obaj wioślarze wiosłowali co sił, by wypłynąć na pełne morze. Wtem Roland zawołał:
— Oto jest. Poznaję maszt i kominy. Wypływa z zatoki.
— Dalej, dzieci! ― zachęcał Beausire.
Rolandowa wyjęła z kieszeni chusteczkę i podniosła ją do oczu.
Roland stał, kurczowo trzymając się drąga, raz w raz oznajmiając:
— Teraz dopływa do portu zewnętrznego... Przystaje... znów rusza... O, musiano przyczepić holownik... Płynie... brawo...! Już przy zatokach... Słyszycie, jak tłumy krzyczą brawo!... Poznaję holownik... to Neptun... a teraz widzę dziób... oto jest... oto jest... Boże, co za okręt! Wielki Boże, patrzcie!...
Pani Rosemilly i Beausire spojrzeli we wskazanym kierunku; dwaj mężczyźni odłożyli wiosła, tylko Rolandowa siedziała bez ruchu.
Olbrzymi statek z potężnym holownikiem, wyglądającym obok niego, jak gąsienica, powoli, majestatycznie wypływał z portu. A mieszkańcy Hawru, stłoczeni na grobli, na plaży, w oknach, porwani nagle z zapałem patrjotycznym, zaczęli krzyczeć: — Wiwat „Lorraine“! oklaskując ten odjazd wspaniały, poród wielkiego miasta nadmorskiego, obdarowującego morze najpiękniejszą swą córą.
— A „Larraine“, przebywszy wąski pasaż, zamknięty dwoma wałami granitowymi, czując się wreszcie wolną, odrzuciła holownik i sama, jak potwór olbrzymi, ruszyła w morze.
— Oto jest!... oto jest!... krzyczał Roland. — Płynie prosto ku nam.
A Beausire rozpromieniony powtarzał:
— Alboż wam nie przyrzekłem, hę? Czy ja to nie znam drogi?
Jan rzekł do matki cicho całkiem:
— Mamo, spójrz, oto nadpływa.
I Rolandowa odsłoniła oczy oślepłe od łez.
„Lorraine“ nadpływała, z niezmierną szybkością, oddalając się od portu w ten cichy dzień słoneczny. Beausire, z lunetą przy oczach, zawołał:
— Uważać! Pan Piotr stoi na samym przedzie, całkiem sam, doskonale go widać! Uważać!
Wysoki, jak góra, a szybki, jak pociąg, okręt nadpłynął, niemal musnąwszy „Perłę“.
A Rolandowa bezprzytomna, ogłupiała, wyciągnęła ku niemu ramiona i zobaczyła syna, swego, syna Piotra, w czapce z galonem, oburącz przesyłającego jej od ust pocałunki pożegnalne.
Lecz oto już odjeżdżał, uciekał, znikał, malał z każdą chwilą, zacierał się, jak plamka niedostrzegalna na olbrzymim okręcie. Wytężała wzrok, by go jeszcze rozróżnić, lecz napróżno.
Jan ujął jej rękę.
— Widziałaś? — spytał.
— Tak, widziałam. Jaki on dobry.
I zawrócili ku miastu.
— Chryste, jak to pędzi! — stwierdził jeszcze Roland z głębokim przekonaniem entuzjasty.
Okręt istotnie znikał z niezmierną szybkością, jakby się roztapiał w Oceanie. Rolandowa, wpatrzona w niego, widziała, jak wnikał w horyzont, mknął ku ziemi nieznanej, na drugim krańcu świata. Na tym okręcie, którego nic nie zdołałoby już powstrzymać, na tym okręcie, który za parę chwil już całkowicie zniknie jej z oczu, jest jej syn, jej nieszczęśliwy syn. I zdawało się jej, że pół jej własnego serca odeszło z nim zdawało się jej że oto kres jej życia i że nigdy już, nigdy nie ujrzy swego dziecka.
— Czemu płaczesz? — spytał mąż — przecież za miesiąc będzie z powrotem.
Wyjąkała:
— Nie wiem. Płaczę, bo mnie boli.
Gdy wysiedli z łódki, Beausire pożegnał ich zaraz, spiesząc na śniadanie do jednego z przyjaciół. Jan ruszył przodem z panią Rosemilly, a Roland, pozostawszy nieco z tyłu z żoną, rzekł:
— Nasz Jan elegancko jednak wygląda.
— Tak — odparła.
A będąc jeszcze zbyt zmieszaną, by myśleć o tem, co mówi, dodała.
— Jestem bardzo zadowolona, że żeni się z panią Rosemilly.
— Poczciwiec głęboko zdumiony wykrzyknął:
— Ach! Co? Żeni się z panią Rosemilly?
— Tak. Dziś właśnie chcieliśmy zasięgnąć twego zdania.
— Patrzcie! patrzcie! Czy dawno to już postanowione?
— Och, nie! od paru dni dopiero. Jan chciał się wpierw z nią porozumieć, zanim się ciebie poradzi.
Roland zacierał ręce.
— Doskonale, doskonale. Ja zgadzam się najzupełniej.
Schodząc z wybrzeża na bulwar Franciszka I-go, Rolandowa raz się jeszcze odwróciła, by ostatnie spojrzenie rzucić na pełne morze, lecz nie ujrzała już nic, prócz szarego obłoczku, tak dalekiego, tak nikłego, że wyglądał na strzępek mgły.
- ↑ Błąd składu fragmentu tekstu na str. 152 przepisano z wydania „Piotr i Jan“ Guy de Maupassanta, Wydawnictwo S. A. Krzyżanowski w Krakowie 1913 r., str. 195