<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Pożary i zgliszcza
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Rolnicza Drukarnia
i Księgarnia Nakładowa Sp. z o. o. w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.
MAKAREWICZ

Opłotkami za wsią w Luchni przedzierał się człowiek. Spalony dwór wyminął, jakby nie chciał deptać popiołów; wsunął się w gęstą olszynę nad rzeką, zszedł, oglądając się trwożnie, nad wodę. Wieś dotykała wybrzeża zawalonego mnóstwem łódek, pni, pogniłych gałęzi i traw. Był to zmrok późnej jesieni, szary, dżdżysty, zimny.
Człowiek oglądał się raz i drugi, czy go kto nie widzi, potem wybrał jedno z najmniejszych czółenek; w braku wiosła, kawałkiem spróchniałej deski zepchnął je z brzegu i odpłynął, starając się nie robić szelestu. Rzeka w tem miejscu wąska, głęboka, do połowy zielskiem zarosła i zamulona, oddzielała wioskę od pól chłopskich, rozrzuconych kawałkami, wydartych z pod lasu i zarośli. Łódka kręciła się wśród zielska i łozy, wpłynęła nareszcie pod olbrzymie wierzby i jak tunelem sunęła dalej, płosząc gromadki drobnych rybek i stadka wpół dzikich kaczek wioskowych.
Nagle zrobiło się jaśniej, tunel się skończył, łódka wbiegła w niewielką zatokę, stanęła obok wielkiego czółna, przytwierdzonego skręconą łoziną do pala. Wybrzeże w tem miejscu czarne, torfowe, bezdeń błota, ciągnęło się na kilkaset kroków, obrzeżając urodzajne grunta. Dla przebycia go, zbudowano długi pomost, sklecony z okrąglaków na palach. Tą napowietrzną drogą dostawali się chłopi do swych pól i u jej końca stała wielka łódź, obok której nowoprzybyły zostawił swoją pławicę, ukrywszy ją nieco pod belki. Poczem nocny wędrowiec dźwignął się sam na kładkę i, tłumiąc odgłos swych kroków, ruszył, oglądając się wciąż nieufnie w stronę stałego lądu i zniknął jak widmo w coraz gęstszej, białej mgle jesieni. Tam za kępa i leszczyny i kaliny, orał tylko jeden chłop, pokrzykując na woły donośnie. Zmierzch go naglił do powrotu, dokończył zagona, otarł spocone czoło, jął wyprzęgać swe bydlęta. Woły to były przepyszne, pstrokate jak jeden, ślicznych kształtów, rosłe i zdrowe.
Gospodarz puścił je w zarośla, sochę zostawił, zapalił fajkę, na ramię wziął torbę i ku kładkom zmierzał. Szedł zwolna, rozglądając się zadowolony po gotowej roli, goniąc wzrokiem pasące się woły, gwiżdżąc coś niewyraźnie.
Nie zauważył, że za nim z ziemi, jak widmo, podniósł się czarny cień człowieka i szedł tuż krok za krokiem, aż na pomost, nieodstępny. Nagle drzewo skrzypnęło pod nim; chłop się obejrzał.
— Kto to? — zagadnął, nie mogąc w zmroku dojrzeć rysów towarzysza.
— Znajomy. Idź, Michałku, idź. To ja, Makarewicz.
Chłop się zatrzymał. Ton strażnika był spokojny, pomimo to zrobiło mu się straszno.
— A wy tu skąd się wzięli? — zapytał niepewnym głosem.
— Drogą przyszedłem, jak ty!
— A czego?
— Za interesem.
— Może do mnie?
— A do ciebie! Ale tu nie miejsce na rozhowor. Idź dalej, dalej, nie trać czasu! Mnie pilno wracać!
Michałko przyspieszył kroku. Szli znowu w milczeniu, aż na koniec pomostu. Czarną głąb mieli pod stopami. Strażnik stanął.
— Ot tu pogadamy! — rzekł spokojnie, dobywając coś z zanadrza, czego Michałko dostrzec nie mógł, ale co wydało głuchy trzask, jakby palnej broni, przy odwodzeniu kurka.
— Piękną parę wołów macie, Michałku — mówił strażnik powoli, a w głosie mu coś dźwięczało fałszywie, — i za darmo. To tylko szkoda, że się niemi nie ucieszycie długo. Tani towar djabła wart, jak wasza dusza! Słuchaj, przeżegnaj się i odmów pacierz...
— Co wam się dzieje! Mnie do domu czas wracać — wybełkotał chłop, cofając się na brzeg kładki i szukając drżącemi palcami sznura od łozy.
Makarewicz postąpił o krok. Oczy, jak kocie, zamigotały zielono, głos się zmienił zupełnie.
— W piekle twój dom, tam dziś odpoczniesz. Ach, gadzino nikczemna, którą panicz na to wychował jak brata, by zdrajcę mieć w nieszczęściu. Sprzedałeś go za parę wołów, czarci synu, i myślałeś, że to koniec, że ci Bóg daruje, ludzie zapomną, przebaczą. Zapomniałeś o Makarewiczu, głupi! Pacierza nie umiesz, nie mówisz, no to i tak cię szatan weźmie! Ot, masz, za mękę mojej panienki — bierz kulę — i przepadnij, łotrze!
Stary podniósł rękę i wypalił raz i drugi w szerokie piersi chłopa, tak szybko, że ten uchylić się nie zdołał.
Michałko podskoczył w górę, ryknął, stracił równowagę, zwalił się nawznak w rzekę.
Woda prysnęła aż do twarzy Makarewicza, zakotłowała, rozstąpiła się pod ciałem, zawirowała nad niem. Strażnik ukląkł na dylach. Iskrzącemi oczami patrzał w ponurą toń, machinalnie nabijał drugi raz pistolet.
Chłop szamotał się w ostatnich kurczach. Był młody i silny, jeszcze raz wybił się na wodę, jeszcze się ruszał, ale już woda zalewała mu usta, otwarte do krzyku, zrobił kilka wysiłków, by się obrócić, rękami machał, rzucał się i znowu zniknął, tym razem na dłużej...
Gdy znowu z rzeki wyjrzała twarz ludzka, była to już twarz topielca, sina, wykrzywiona, straszna. Prąd go porwał i kręcąc wpychał powoli w gąszcz tataraków i oczeretu, fale narzucały nań kawałki traw i liści, po chwili zginął wśród moczarów.
Makarewicz wstał, schował pistolet za sukmanę, obejrzał się w prawo i lewo i do łódki wskoczył. Mglista noc objęła go wokoło, zniknął, jak był przyszedł, tajemniczo, cicho, niedojrzany przez nikogo.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna .