Pożary i zgliszcza/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Pożary i zgliszcza | |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera | |
Data wyd. | 1930 | |
Druk | Rolnicza Drukarnia i Księgarnia Nakładowa Sp. z o. o. w Poznaniu | |
Miejsce wyd. | Poznań | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
MARJA RODZIEWICZÓWNA
POŻARY I ZGLISZCZA
POWIEŚĆ
WYDANIE CZWARTE
POZNAŃ
WYDAWNICTWO POLSKIE
R. WEGNERA
*
ROLNICZA DRUKARNIA I KSIĘGARNIA
NAKŁADOWA SP. Z O. O. W POZNANIU
*
PRINTED IN POLAND
*
|
Noc była czerwcowa, ciepła, pogodna.
Nów księżyca, zaledwie widoczny, skąpo oświecał olbrzymi, pusty obszar kraju, zwany Pińszczyzną i Polesiem. Głucho było i czegoś straszno wśród niezmierzonych przestrzeni błot, trzęsawisk, lasów, splątanych gęstwiną łozy, grząskich łąk i wertepów, znanych tylko ptactwu i zwierzowi, osiedlonych zrzadka, przerżniętych w zygzaki dopływami Prypeci i Styru.
W dzień niekiedy w pobliżu ważniejszych wodnych arteryj rozlegały się nawoływania flisaków lub rybaków, czasami wpółdzikie bydło włościańskie wałęsało się po zalewach, lub chłopi na malutkich czajkach przemykali się po strugach, dążąc na odległe sianożęcie, ale w nocy nikt zapewne nie przerywał ciszy w okolicach małej wysepki, drobiny może zaledwie wiorstowej rozległości, poszytej gęsto łozą i kaliną, skrytej trwożnie w głąb tego bezludzia. Wartki prąd oddzielał ją z jednej strony od lesistego brzegu, z drugiej strony nieprzebytem trzęsawiskiem łączyła się z jakąś gmatwaniną tataraków, oczeretów, olch i kępiastych szuwarów, na których noga ludzka nie postała nigdy, chyba wiosną, gdy rozhulana rzeka zalewała wysepkę i kraj okoliczny w olbrzymie morze. Wówczas chłopskie czółna hulały zuchwale po szczytach zarośli i rybacy wśród moczarów rozrzucali sieci.
Ale w czerwcu nikt nie odwiedzał wysepki; leżała nieuprawna, dziewicza, pusta, ptactwo tylko gnieździło się po łozach.
Tej nocy, może pierwszy raz od chwili jej powstania, ogień się tam palił i pewnie pierwszy raz znajdowało się tam takie towarzystwo, jak to, które płomień oświecał fantastycznie, a wyraźnie.
Trzech ludzi tam było, nie pastuchy, i nie rybacy nocą zaskoczeni, i nie końscy złodzieje w kryjówce: było to trzech panów, sądząc z zachowania i odzieży.
Jeden z nich poważny, siwy, krzepko zbudowany starzec siedział na zwalonej kłodzie, oparty oburącz na myśliwskiej dubeltówce. Wyżeł kasztanowaty wyciągnął się u nóg pana i podnosił co chwila ku niemu inteligentne, wierne oczy. Starzec nie patrzał nań. Zwrócony w stronę rzeki, siedział milczący, nasłuchując plusku wody z za krzaków, a bystre, ciemne oczy z pod siwych brwi wyglądały czegoś czy kogoś w cieniu łóz i traw.
Z drugiej strony ogniska było więcej ruchu. Stał tam również z bronią w ręku mężczyzna wysoki i śniady, nieokreślonego wieku, ruchliwych, niespokojnych oczu, chudy, mizerny, wyrazistych, nieprzyjemnych rysów. Chłód wiał od niego, ale trzeci towarzysz nie uważał na to. Ten leżał na boku, w rogatywce nabakier, w długich butach, w grubej odzieży, zmęczony, obłocony, obdarty jak zbieg lub włóczęga.
Na twarzy miał szramę szeroką, krwawą, prawie świeżą jeszcze. Ledwie z niej krew sączyć się przestała i ściekła powoli na chudy policzek chłopca.
Był bardzo młody, pacholę prawie, miał lnianą czuprynę, jasne oczy sarmackie, pełne ognia, a tęskne, pełne życia, a czegoś mroczne, pełne nieustraszonej odwagi, a łagodne. Opowiadał coś żywo, pokazując co chwila z za czerwonych warg dwa rzędy białych zębów w szczerym uśmiechu. Czasami przerywał opowieść, wstrząsał swemi jasnemi włosami, co wyglądały niby grzywa młodego lwa, podnosił oczy do pogodnego nieba, dumał chwilę i zaczynał nucić półgłosem znaną piosenkę:
Hop, hop, koniku, na Litwę,
Podkóweczka srebrem kuta,
Jest i szablica do bitwy,
Szablica jak u Kiejstuta!
— Późno! Może nie przyjdą dzisiaj? — ozwał się nagle starzec, patrząc na gwiazdy z niepokojem.
Śniady mężczyzna się obejrzał.
— Na rozkaz wojewody starszy stawi się niezawodnie, — a młodszy może! — odparł zwolna, roztargniony.
— Pan wątpi o młodszym?
— Trudno ręczyć za takiego człowieka!
— Jakto? — starzec poruszył się żywo.
— A tak! Trudno! — zaczął z dziwnym uśmiechem. — Jest to człowiek bez zasad, bez wiary, bez patrjotyzmu i sądu, zacięty, zły, fantastyk. Wyrostkiem będąc, w przystępie gniewu czy dla zabawki podpalił ojcu folwark. Marnotrawstwem, próżniactwem i rozpustą wpędził do grobu rodziców, nadwerężył fundusz, stracił opinję!
Mężczyzna uniósł się oburzeniem i wzgardą. Śniada jego płeć przybrała koloryt czerwonego bronzu, oczy błyszczały dziko, przez zaciśnięte wargi słowa padały jak sykanie węża.
Stary słuchał uważnie, patrząc w ziemię.
— To dziwne — ozwał się po chwili milczenia — czyżby rząd był tak źle poinformowany? Człowieka, potępionego przez pana, mam tu w spisie wybitniejszych osobistości tego powiatu. Opinja jego nie doszła w moje strony, nazwisko obiło mi się o uszy, nie znam tu nikogo, oprócz pana. Miałem was za przyjaciela obu Świdów.
— Z ojcem ich byłem w przyjaznych stosunkach. Synowie nie żyją z nikim. Zubożeli bardzo i zapewne zdziczył ich fałszywy wstyd niedostatku. Starszy niekiedy bywa na sądach i zjazdach, młodszy kryje się jak wilk, a mnie unika trwożnie, jako świadka jego młodzieńczych awantur.
Starzec głowę zwiesił. Trwożyły go, a raczej smuciły wieści zasłyszane; spojrzał na chłopca.
Spał biedak z głową odrzuconą na wilgotną darń polanki, spał kamiennym snem młodości i bezmiernego znużenia. Uśmiechał się ciągle do sennych widziadeł, wyraz wielkiej pogody i radosnej ofiary pokrywał mu twarz wychudłą, opaloną, sterczącą kośćmi, ledwie skórą pokrytemi. Wpółotwarte usta poruszały się niekiedy; może śpiewał dalej swą piosenkę, a na jasne jego czoło padał czerwony promień ogniska, złocąc roztargane płowe włosy.
Wzrok starca długo pozostał na tej twarzy; wstrząsnął głową, aż mu dwie łzy spadły z siwych rzęs na ziemię, potem oczy podniósł w niebo:
— Czy Ty im, Panie, ziemi nie oddasz, nie wrócisz kraju? Czy na siewie ich krwi wzrośnie plon im, czy wrogom? Bohaterami będą, czy tylko męczennikami? Boże, nad dolą dziatwy się ulituj...
Modlił się. Widział on rok 12-ty dzieckiem, listopadowe powstanie mężczyzną; dla starych jego oczu Bóg zsyłał nowe widowisko — co zobaczy: zorzę czy tylko pożary?...
Nagłe wyżeł nadstawił uszu, zawęszył i trącił pana, budząc go z zadumy.
— Płyną? — szepnął śniady mężczyzna, podnosząc z ziemi dwie czarne maski. Jedną podał towarzyszowi, drugą sam się okrył; o chłopcu zapomniano, czy nie dbano! Czekali milcząc i nasłuchując.
Istotnie od rzeki dochodził cichy, miarowy plusk wioseł coraz bliżej, potem zaszeleściły krzaki łozy, rozchylone pochodem ludzkim. Pies warczał.
— Kto idzie?
— Brat! — odpowiedziano w gąszczu.
Ostatnie krzaki rozdzieliły się, jednocześnie na polanę weszło dwóch ludzi.
Byli bezbronni. Jeden pozostał w cieniu, drugi postąpił w krąg światła i stanął przed oczekującymi, oświecony od stóp do głowy łuną ogniska. Był to mężczyzna lat trzydziestu kilku, ogorzały, piękny blondyn. Na czole parę brózd wyryło mu życie, ale pogodę niósł na twarzy, na ustach łagodny, tęskny uśmiech, w oczach wyraz spokoju, wypróbowanej siły, wiary gorącej, cichego bohaterstwa, gotowości na każdą ofiarę — wszystkich najwznioślejszych uczuć duszy.
Człowiek ten zewsząd wyniósł: „excelsior“. — Z pożarów namiętności, ze zgrzytu cierpienia, z błota świata, z otchłani moralnej i materjalnej nędzy, był wielki i piękny, pięknością krzyżowca i mistyka, co pierwszy zatknął sztandar wiary na szańcach odzyskanej Jeruzalem. Oczy jego marzące objęły uważnie każdy szczegół obozowiska, wróciły potem do starca, którego siwa broda wychodziła z pod maski i przeczuwając w nim zwierzchnika, skłonił się z uszanowaniem, milcząc.
— Jak się nazywasz?
— Kazimierz Świda.
— Pocoś tu przyszedł?
— Wezwano mnie imieniem kraju. Nie wiem, kto mnie wzywa i poco?
— A jednak stajesz przed nami, jak przystało synowi Polski! Bądź zato błogosławiony. Tak, to kraj cię wzywa, prosi ofiary! Wstają przed tobą widma Baru i legjonów, roku 30-go i warszawskich męczeństw przed dwoma laty i wzywają cię za sobą! Wstają przed tobą widma tułactw emigracji, krwi przelanej nadarmo, zgrozy kazamatów fortecznych, nędz Sybiru; wstają przed tobą wdowy i sieroty pobitych, wstaje zmora niewoli, woła, byś ją pomścił! Czyś gotów?
— Gotówem! — odparł bez namysłu i wahania.
— Rząd narodowy wzywa cię przeze mnie do czynu. Byłeś oficerem?
— Służyłem w artylerji.
— Pójdziesz znowu służyć naszej sprawie. Jutro o północy na tej samej wysepce zborny punkt partji z powiatu. Obejmiesz ją pod swoje rozkazy. Czy masz co do powiedzenia?
— Nic. Rozkaz wypełnię. Mam tylko prośbę do was.
— Mów.
— Zostawiam w domu żonę — sam idę w bój. Kto wie, czy z niego wrócę. Jest nas dwóch; nie mamy krewnych, rodziny, przyjaciół. Jeśli zginiemy obydwaj z bratem — kto przeżyje — niech przygarnie wdowę powstańca!
— Zabiorę ją w dom mój — jeśli ocaleję — i dzieckiem mi będzie rodzonem! Przysięgam ci!
Świda wyciągnął dłoń — uścisnął prawicę starca.
— Dziękuję wam — rzekł smutno — darujcie tę myśl osobistą, ale to wszystko, co kocham i mam na świecie.
Spuścił głowę. Wzrok mu się zamącił, uśmiech znikł, cień padł na twarz. W duszy tej tak bezinteresownej i ofiarnej ozwał się na chwilę małą ból nawskroś człowieczy.
— A brat twój, gdzie jest? — zagadnął starzec. — Wezwano go także.
— Przyszedł i czeka rozkazów.
Obejrzał się, szperając wzrokiem w ciemnościach.
— Aleks! — zawołał wreszcie.
Na to imię człowiek podniósł się z ziemi, opodal ogniska, i zbliżył powoli, opieszale, z dziwną na taką chwilę obojętnością, obijając prętem łozy chwasty polanki.
I jego oblał ogień pożarem czerwonych blasków i ukazał staremu wcale odrębną postać.
Był to wyniosły, smukły, pięknie zbudowany człowiek, lat około trzydziestu, ubrany w myśliwską kurtkę siwą i długie, proste buty.
Podszedłszy do ognia, rzucił trzymany pręt, wsunął ręce w kieszenie — i stanął bez pozdrowienia i ukłonu, jak ze spiżu wykuty, hardy, dziki, chłodny, a lekceważący świat cały.
Ogień wydatnie oświecił jego ostre rysy, nerwową twarz, krótko ścięty, czarny włos, głębokie, trochę zmęczone, a bystre oczy: oczy żółtawo-brunatne jak źrenice sokole i równie też wyraziste i nie zatrwożone niczem. Nie był ani piękny, ani brzydki — był przedewszystkiem uparty. Wyglądało mu to z każdego rysu, z każdego ruchu i drgnienia, pomieszane z dzikością i dumą — i wolą żelazną.
Można było zaręczyć, że człowiek ten nie umiał prosić i udawać, korzyć się i kłamać, że w piersi tej szerokiej żył duch niesforny, nieugięty, nieposłuszny, gotów do buntu co chwila — a obok stał władca, co ducha tego gnębił i poskramiał i kierował, jednem słowem: wola! Był panem samego siebie.
Z dwóch tych braci, stojących obok siebie, starszy był duchem prawie, młodszy człowiekiem w całem znaczeniu tego wyrazu, z wszystkiemi wadami i cnotami ludzkości.
Braćmi byli tylko z imienia.
Starzec długo w milczeniu badał tę nową postać. Był nieufny. Słowa towarzysza nie chciały mu z myśli ustąpić, a zachowanie się młodego człowieka odpowiadało bardzo skreślonemu obrazowi.
— Ktoś ty? — spytał wreszcie.
— Musicie to wiedzieć, wezwawszy mnie tu imiennie — była odpowiedź bynajmniej niepokorna. — Przychodzę bez maski! — dodał, rzucając błyskawicę swych orlich oczu w stronę śniadego mężczyzny, który usunął się nabok i podczas poprzedniej rozmowy nie ozwał się ani słowem, zajęty pozornie rąbaniem olszyny na ogień.
Początek rozmowy nie był zachęcający, ale starzec się nie obraził, owszem z pobłażliwą łagodnością spojrzał na zuchwalca i mówił dalej:
— Jesteś bardzo młody i porywczy, dziecko, ale z takich ludzi, jak ty, bohaterowie wychodzą. Pytanie moje było formą zwykłą; omijam je, gdy cię razi, i nie chcę swarów z tobą, bo swary zgubiły nas przed wiekami. Nam iść trzeba ręka w rękę, niby ogniwa łańcucha, brat z bratem, serce z sercem, czyn z czynem. Do czynu serdecznego cię wołam, na bojownika sprawy świętej, kraju rodzinnego, religji ojców!...
Mężczyzna słuchał, nie przerywając ani przecząc. Chwilami uśmiech wzgardy podnosił kąty jego ust zaciętych, chwilami brwi marszczył, ale milczał uparcie.
— Nie pytam cię, czy chcesz, boś Polak, więc ofiarny — ciągnął starzec dalej. — W powiecie tym stoi jeden pułk i trzy sotnie dońskich kozaków. Pójdziesz za nimi krok w krok jak cień, jak szpieg partji. Bezpieczeństwo braci zależeć będzie od twej bystrości, czujności i pośpiechu. Brat twój, naczelnik, wiedzieć powinien o każdym ruchu, o każdym rozkazie, o każdej myśli wroga! To twój czyn i obowiązek. Czy masz co do powiedzenia?
— To tylko, że rozkazu waszego spełnić nie myślę! Starzec się podniósł, jak ruszony sprężyną. Śniady mężczyzna zaśmiał się dziwnie szyderczo i podniósł na młodzieńca szare swe złe oczy.
A starzec stanął groźny przed Świdą i mierząc go surowym wzrokiem:
— Rozkazu nie spełnisz, dlaczego? — spytał.
Człowiek oczu nie spuścił, owszem utkwił je w starca śmiało, wyzywająco i podczas gdy źrenice nabiegały iskrami, odpowiedział spokojnie:
— Bo mi go daje władza nie uznana i nie przyjęta, nie postanowiona dla dobra i użytku, bo wymaga tego ode mnie sprawa, którą nazywam szaleństwem. Sprawa niepolityczna, nierozważna, poczęta po warjacku, bez zastanowienia i rachunku! Imiona jej członków przeklęte będą, a nie błogosławione, przez pokolenia, co przyjdą po nas! Nie ratujemy kraju, a gubimy go bezpowrotnie. Własną ręką podpalamy dom swój, bo nam zimno i ogrzać się chcemy, nie myśląc, że zgliszcza gotujem! Nie, do takiej sprawy ja ręki nie przyłożę, choćby mi rozkaz dyktował nie jakiś tam rząd narodowy — a sama Matka Boska z Ostrej Bramy!
Zamilkł, milczeli wszyscy. Starzec oczy spuścił, osunął się znowu na kłodę i, zwiesiwszy głowę na piersi, słuchał uważnie ze smutkiem wielkim w duszy.
Kto wie, czy i jemu nie przychodziły myśli podobne, choć je za grzech uważał wobec krwi, co się lała wokoło.
— Szaleni, opętani! — zaczął znowu po chwili Aleksander Świda. — Czy wam za karę Bóg rozum odebrał? Czy nie widzicie, że to powstanie popierają sami nasi wrogowie, jako zgubę ostateczną narodu, że zdjęto kordon nad Bugiem, by łatwiej mogli nas agitować emisarjusze z Królestwa, że z fortec dają nam ołów i proch? Czy nie widzicie, żeśmy wzięci w dwa ognie między 30.000 sił moskiewskich i całą masę chłopstwa, uwolnionego przez cara, buntowanego przez urzędników, pamiętnego tylowiekowych krzywd pańszczyzny?...
— Tak mamy przed sobą tysiące — wtrącił starzec — lecz nas jest miljony niewolników, pamiętnych też dawnej potęgi. Niech wie Europa, że Polska cierpi i — protestuje!
— Europa! — Świda się zaśmiał z okropną goryczą. — Byłem ja, panie, ośm lat zagranicą na uniwersytecie, przed rokiem doktoryzowano mnie w Getyndze. Wiem, co myśli o nas Europa, cha, cha, cha, — ona zapomnieć nas nie może, bo gdzie bunt, demonstracja, opór tłuszczy przeciw rządom i prawom, tam pewnie na dziesięciu inicjatorów jest połowa Polaków. Mamy w Europie ustaloną opinję próżniaków, krzykaczy, wichrzycieli i — żebraków! Ot, co o nas myśli Europa, a nie o jakiejś tam utopijnej interwencji, którą się tu łudzą! Wiecie, co nas czeka od Prus i Francji i t. d., gdy do nich pójdziemy po pomoc: więzienie lub gorzki, wstydu pełen chleb emigracji.
— Młodzieńcze, młodzieńcze, znać, żeś młodość w Niemczech przepędził! Zimna rozwaga i logika matematyczna zabiła w tobie duszę Polaka. Przodek twój, co może za Kozietulskim szedł na Samosierrę, inaczej czuł niż ty.
— Doświadczenie ojców powinno nauką być synom, a nie podnietą do nowych szaleństw. Przodek mój nie był pod Samosierrą, panie; był przeciwnie na jednym z owych dziurawych okrętów, któremi wielki Napoleon bohaterskie nasze legjony, zdziesiątkowane żółtą febrą, odsyłał z San Domingo do Europy! To mi zostało nauką, jak również inny mąż z mego rodu, co padł zarąbany szablicami braci szlachty, gdy własną piersią zasłaniał marszałka sejmu, sprzeciwiającego się ich zuchwałym żądaniom bezprawia.
— Mówisz może rozumnie — przerwał starzec, prostując się — lecz nie ten jest bohaterem, co pewien dobrego skutku zaczyna walkę, ale ten, co nie myśląc o rezultacie, tylko z wiarą w świętość sprawy, idzie krew lać za nią, choćby wiedział, że to ofiara bezowocna! Widzisz tego chłopca, co tam śpi przy ogniu? Pół roku temu rzucił wygody i dostatki i matkę wdowę, co go miała jedynaka; poszedł w las, był już w pięciu partjach, rozbitych przez wroga; z ostatniej został sam, tak, jak go widzisz, krwawy szkielet! On lepiej niż ty, własnem doświadczeniem stwierdził, że niema nadziei dla nas, a pomimo to nie upadł na duchu, nie zdezerterował z posterunku, nie rezonował, jak będzie lepiej. Szedł o głodzie i chłodzie, tropiony jak wilk aż tutaj; nie spoczął chwili i oto jutro znów pójdzie pod twoim bratem, gdzieś w puszczy, od piki kozackiej resztę krwi dać ziemi! Oto bohater, dziecko, a nam za późno już rezonować i cofać się.
— Może być i ja się nie cofam — przed moją zasadą. Dla mnie za późno szaleć, i nie pójdę z wami! — odparł Świda twardo, odstępując krok, by odejść.
Starzec głową pokiwał. Uśmiech litości przeszedł mu po twarzy — zgnębiony był.
— Żal mi cię — szepnął — żal, boś potężny i silny, żal, bo gotujesz sobie los zdrajców i apostatów. Mogą cię właśni bracia powiesić!
Świda głowę podniósł hardo, skrami zamigotały mu oczy, wyzywał ruchem i spojrzeniem.
— Żal — wyrzucił wzgardliwie. — Dlaczego? Na waszym stryczku będę takąż ofiarą przekonań, jak ci, co zamrą pod kozackiemi pletniami, jak przodek mój zasieczony bratniemi szablami. Nie żałujcie mnie, ani się bójcie. Sąd wasz znajdzie mnie w domu gotowego na śmierć — ale ostrożnie z tymi zdrajcami, co noszą maski na twarzy, a w sercu dukat i węża.
Na te słowa, wyrzucone z dziką wzgardą, śniady mężczyzna poruszył się nieznacznie i ścisnął silniej trzymaną w ręku siekierę.
Czyżby Świda o nim mówił, poznał człowieka za maską i jemu rzucał w oczy tę obelgę, czy wyzwanie, jak rękawicę do boju?
Nie zapewne, bo na to straszne oskarżenie nie było żadnej odpowiedzi. Zamaskowany człowiek oczu nie podniósł, ust nie otworzył, tylko siekiera chwilę zadrżała w powietrzu i spadła potem na olchowy pień wściekle, z zaciętością mordercy, godzącego w czaszkę ofiary. Pień roztrzaskał się od ciosu w drobne kawałki i nic więcej.
Wiatr letni uniósł oskarżenie i znów szemrał wśród łóz i leszczyny. Stary ręką machnął. Wyglądał jak lew, któremu mówią o złodzieju-szakalu.
— Na tych, co mówisz, jest sąd tam — odparł poważnie, wskazując niebo.
— Tak, lecz sąd to daleki, a zguba, którą oni gotują, bliska, strzeżcie się i żegnajcie, panie. Za parę godzin świt wejdzie. Wy na prawo, ja na lewo i oby wasza droga była lepszą od mojej!
Wyjął ręce z kieszeni, uchylił czapkę, odsłaniając swe szerokie, kanciaste czoło. Z lekkim ukłonem minął starca.
— Idziesz, Kazimierzu? — zagadnął brata, który stał wciąż na jednem miejscu nieruchomy, z bólem wielkim w swych marzących oczach.
— Idę — odparł głucho.
Młody ruszył naprzód, śpiesznie, jakby rad, że odchodził stąd, starszy powoli, z widoczną przykrością. O czem oni mówić teraz będą, gdy nagle los oddzielił ich przepaścią; co ma powiedzieć on, głowa rodziny, temu niesfornemu duchowi, który w życiu swem całem nie posłuchał nikogo, prócz siebie.
Przybyli do miejsca, gdzie łódź zostawili i mokre wiosła. Łódka była mała, łupina prawie, zwrotna, szybka jak piroga malajska. Kazimierz wszedł do niej pierwszy i stanął na przodzie. Aleksander wszedł obojętnie w wodę, wyciągnął łódź ze szlamu i zielska na czysty prąd, wskoczył do środka i począł sterować. Wiosła spadały równo i bez szelestu; obydwaj milczeli i w cieniu nocnym ta łódź, migająca na falach, wyglądała jak widziadło.
— Czy poznałeś tego, co drwa rąbał? — spytał nagle Aleksander.
— Nie, był wszakże zamaskowany.
— Żeby miał garb, fałszywe włosy i chromał na obie nogi, jabym i wtedy poznał tę żmiję. To Dominik Czaplic.
— Może być, masz oczy ostrowidza, a jam prawie nie spojrzał na niego.
— Strzeż się go, bracie. Nie Moskali pilnujcie, a jego! Ach, i taki człowiek śmie stawać z wami, śmie mówić o kraju, ofierze, poświęceniu! Człowiek, co gotów sprzedać nas wszystkich za order rosyjski, majątek odebrany patrjocie lub kilkanaście moskiewskich asygnat.
— Aleks, Aleks! — upomniał brat łagodnie. — Co ci jest? Miotasz się na wszystko i na każdego! Co ci zawinił Czaplic, przyjaciel ojca, że go z błotem mieszasz?
— Co on mi zawinił? Spytaj duszy mojej, ile miała czarnych myśli, rozpaczy, grzechów! Spytaj życia mego, ile miało goryczy i trudów, nędz i walk, będziesz wtedy wiedział, ile razy on mi zawinił!
— Czyś ty chory, Aleks, żeś się tak zmienił w ostatnich czasach? Przed rokiem byłeś spokojny, wesół prawie, pracowałeś jak żaden z nas, byłeś wzorem pogody, obowiązkowości, braterstwa. A teraz z nikim nie żyjesz, nikogo nie lubisz, zdziczałeś na swoim folwarku, zapomniałeś nawet o mnie. Dawniej ufałeś bratu!
— Dawniej — przerwał twardo — dawniej miałem cel, myśl, plan, pracowałem dla czegoś i kogoś, miałem poco żyć! A dziś stoję sam, nic nie zostało, wszędzie pusto, ech, starzec mnie straszył pętlą, cha, cha, żeby wiedział, z jakiem utęsknieniem wyglądam końca, co roztrzaska ten niepotrzebny gliniany czerep! Dobrze mi będzie na tej huśtawce, lepiej niż teraz, o lepiej!
— Lecz dlaczegóż ja, bracie, cierpię za innych, jam się nie zmienił przecie?
— Tyś się ożenił! Rok temu było nas dwóch tylko, a dziś Marynia zabrała twe serce całe, bez podziału.
— Krzywdzisz mnie, Aleks. Zostało ono zawsze to samo dla ciebie, lecz ty o nie dbać przestałeś, jak przestałeś dbać o opinję u ludzi.
— Opinja nigdy mnie nie oszczędzała — wtrącił porywczo — nie spodziewają się wiele od podpalacza!
— Przestań! Jesteś podrażniony, zły, wściekły jak zwierz. Czym ja sądził, że tak będzie, gdy przed kilku laty po śmierci ojca, poznaliśmy się lepiej i pokochali serdecznie. Na duszy twej coś leży ciężkiego, co ją do szału przywodzi, niby kłami rozdziera. Ty cierpisz, pasujesz się, otrząsasz i upadasz coraz głębiej. Ciebie coś boli okropnie! Słuchaj! Kocham cię całem sercem i jestem na śmierć skazany. Tajemnica, powierzona takiemu człowiekowi, to kamień rzucony w bezdeń, a może ci ulgę przyniesie podzielić się troską, wyznać mękę, zrzucić ciężar przed bratem. Żebyś ty wiedział, jaki mię żal ogarnia, gdy patrzę na ciebie i pomóc nie mogę!
Aleksander milczał. Spuścił głowę i patrzał ponuro na brózdę, którą jego wiosło znaczyło za sobą. Wahał się. Słodka prośba brata wsączyła mu się w duszę, a czara goryczy była tak pełna, że lada kropla mogła spowodować przelanie. Ostatnie resztki dumy walczyły jeszcze z potrzebą wybuchu na zewnątrz: aż nagle wśród wielkiej ciszy wody i borów zabrzmiał głos jego posępny, zrazu niepewny, potem coraz donośniejszy.
— Tak, poznaliśmy się dopiero po śmierci ojca, bo przedtem czyż to było możliwe! Co za łącznik mógł istnieć między dobrym synem, wzorowym uczniem, młodzieńcem spokojnym, prawym, szlachetnym, a wyrostkiem półdzikim, nieokiełzanym, samowolnym, którego nie zdołano nałamać do porządku, pracy, nauki, który w domu znał tylko batog ojcowski, a za domem nieokrzesane towarzystwo wiejskich pastuchów. Nieprawda, znał jeszcze Dominika Czaplica.
Był, jak mówisz, przyjacielem ojca, jego doradcą, sąsiadem, partnerem do marjasza, kolegą na polowaniu. Mniejsza z tem — co on mnie obchodzi! Ale on, od czasu jak pamięć sięga, nie wiem zaco i dlaczego uwziął się na mnie. Może gbur wyrostek uchybił mu, może nie byłem grzeczny — nie wiem — ale to pewna, że gdziem stąpił, spotykałem nieodmiennie jego wzgardliwy uśmiech, złe oczy szpiega, ostry język donosiciela i zawzięte prześladowanie mojej osoby. Żebym zdolny był do zbrodni, to jemubym stodołę podpalił, lub rozpruł bok nożem myśliwskim! Zniosłem to wszystko z dziką cierpliwością czerwonoskórego, ale już wtedy nienawidziłem Czaplica. Był to mój zły duch, moje czarne przeznaczenie! A teraz cię spytam, czy pamiętasz z ludzi naszych dworskich z owych czasów dwie osoby: Józię Sitnicką i dojeżdżacza Michałka?
— Naturalnie, że tak! Józia Sitnicka była sierotą po strażniku, na wychowaniu u naszej matki — haftowała zawsze w oficynie, a Michałka musiał znać każdy, co cię znał — był to twój cień!
— Nie, to był mój druh i jedyna dusza przychylna, ten mój mleczny brat, dojeżdżacz. Wzrośliśmy razem i przylgnęli do siebie całem sercem, włócząc się wspólnie samopas, cierpiąc jeden za drugiego, — nieodstępni jak ślubni bracia skandynawscy. Pewnej jesieni podsłuchałem rozmowę ojca z Czaplicem. Rachowano rekrutów. Wśród imion złodziei, urwiszów, pijaków, śmiecia całej wsi, Czaplic zamieścił Michałka. Zakipiałem — i bez namysłu poszedłem ostrzec przyjaciela, a gdy nazajutrz wójty brać poczęli biedaków, nie było już śladu dojeżdżacza. Przetrząśnięto folwarki i lasy, wsie i rzeczne zalewy — napróżno — zginął jak kamfora! Ja tymczasem, jak lis, co wieczór opłotkami czaiłem się za ogród, za gąszcz nieprzebyty chmielu, gdzie nieopodal od zabudowań gospodarskich stała szopa z sianem. Na dany znak usuwał się nieznacznie przedarty kawał strzechy i Michałko brał z rąk moich jadło i napój, kryjąc się zaraz napowrót.
Pewnego dnia, gdym tam był właśnie, usłyszałem w chmielniku szept i szmer. Przerażony, wszyłem się w gąszcz, na kolanach opełzłem budynek wokoło, a potem przyczajony, wytężyłem wzrok i słuch. Ba, była to dla mej nienawiści uczta nielada. Józia Sitnicka w objęciach Czaplica.
Chwilę pożerałem ich oczami, głupi, myśląc, że wróg w mych rękach, potem jednym skokiem znalazłem się koło nich i zbudziłem szyderskim śmiechem! Dziewczyna porwała się z krzykiem wielkim, chciała uciekać, obaliłem ją wściekły na ziemię.
— Zostaniecie tu oboje, aż zawołam ojca i dwór! Byłem silny — po chwili opanowałem Czaplica! Co potem nastąpiło, miesza się chaotycznie w mej głowie. Czaplic mnie łajał i prosił, wściekał się i zaklinał — nie słuchałem! Gdym podniósł głos i krzyknął, oprzytomniał, zmierzył mnie okropnym wzrokiem, szarpnął się, wyrwał, przesadził płot i zniknął koło stodoły. Puściłem się za nim w pogoń, wlokąc dziewczynę, aż nagle zgroza odjęła mi przytomność. Stodoła stanęła w ogniu!
Boże, Boże, co mnie ten wieczór kosztował wstydu i gniewu, poczucia krzywdy i niemożności wyznania, com tam robił wówczas za budynkami, bo wyznanie to zgubiłoby przyjaciela.
Dotąd słyszę głos Czaplica przerażony, drżący, pełen świętego oburzenia i boleści, gdy poddawał ojcu myśl i słowo „podpalacz”, a potem plagi niezliczone, krwawe a niesłuszne, a potem pogardę ludzi, wstręt domowników, widoczną niechęć każdej spotkanej twarzy, jakbym na czole niósł wypalony znak zbrodni!
Wyraz Czaplica chodził za mną jak zmora, jak potępienie, a jam milczał i nie zaprzeczał! Przeżyłem w ten sposób okropny rok, aż do nowego ciosu. Powiedziano mi, żem uwiódł Józię Sitnicką, i wyrzucono za bramę ojcowską zelżonego, okrytego wszelkiemi zarzutami, obciążonego kryminałem i nikczemnością — wyrzucono jak śmiecie, srom, zakałę, bym stopą swą i obecnością nie kalał dziedzińca, gdzie chodziła matka!
Świda zamilkł wyczerpany. Przykląkł w czółnie, schylił się i chciwie pił wodę z rzeki.
Kazimierz słuchał ze zgrozą strasznej autobiografji tego, który dotąd uchodził za marnotrawnego syna. Wiedział, że Aleksander nie umie kłamać i że raz pierwszy w życiu mówił o sobie.
— Pożar zapalił we mnie Czaplic — ozwał się opowiadający po chwili schrypniętym, głuchym głosem — pożar, gorszy od tego, co wziął z sobą nasze zboże, bydło i budowle, pożar, co wchłonął w siebie zasady, młodość, wiarę, szlachetne porywy i zostawił z nich po latach pięciu zastygłe zgliszcza!
Jakem ja spędził ten czas, gdziem był, com robił, tego nawet przed tobą nie wyznam, bobyś się wzdrygnął obrzydzeniem!
List twój, donoszący o śmierci ojca, zastał mnie w okropnej jaskini w Getyndze — powołał do kraju. Zastałem dwa groby! Żem matce oczu nie zamknął, że ojciec konający nie wspomniał mnie, nie przebaczył, nie pobłogosławił, i to też zawdzięczam jemu, tej poczwarze, co mnie zabiła moralnie przed światem i zrobiła ze mnie próżniaka, rozpustnika, włóczęgę, człowieka bez czci i wiary!
I sam nie wiem, gdziebym zaszedł po tej drodze, gdzieby kres był żywota, żebym...
Chłopak się zająkał, zawahał, a potem jakby szczypcami wyrywając z duszy ostatnią, może najcięższą tajemnicę i ból, rzucił ją stłumionym szeptem na fale rzeki, na wiatr wieczorny, w niebo gwiazd pełne.
...żebym jej tak nie pokochał bezpamiętnie! — I nagłe głos jego urywany, gwałtowny, wściekłością wrzący, stopniał, zmalał, ścichł w bezmierną tkliwość. Mówił z czcią i uwielbieniem jak chrześcijanin o świętości, marzyciel o ideale, słowa mu płynęły jak dumka kozacka — tęskna, żałosna — o złotej doli niedościgłej, a pożądanej. Dziki chłopiec miał swój poemat, jedyny — i śpiewał go bratu jak skargę i wspomnienie:
— Powiadają, że są przepaści bez dna, upadki bez powstania. To fałsz! Ten, co to twierdził, nie spotkał na swej drodze — kobiety! Ja to mówię, ja, com długo ją uważał za przedmiot chwilowej przyjemności, za zabawkę, za rzecz bez duszy! Profanowałem tak często wyraz miłość, że go nie użyję teraz, powiem ci tylko, czem ona była dla mnie!
Pamiętasz, jak przed pięciu laty obudził się we mnie inny człowiek? Połową funduszu opłaciłem błędy młodości, a potem wróciłem do Getyngi — nie na hulankę, nie do egzystencji bursza próżniaka, lecz na ławę uniwersytecką, do tak niecierpianych studjów. Ilem pracował — sam nie wiem! Było to kolosalne zadanie, bez przygotowawczych nauk, bez szkół niższych, bez dokładnej znajomości wykładowego języka, zostać po latach doktorem matematyki! Przysiągłem sobie, że tego dokonam i — spełniłem przysięgę. Różnie wtedy mówiono o mej poprawie i rehabilitacji. Przypuszczano, że mię twój przykład natchnął lepszą myślą i zagrzał do czynu, myślano, że śmierć ojca wstrząsnęła do gruntu, że bieda nauczyła rozumu; nikt nie wiedział, że przeistoczyły mnie głębokie piwne oczy — jednem spojrzeniem, żem rzucił się do walki na jedno słowo dziewczynki szesnastoletniej, nad wiek myślącej i rozumnej. Pokochałem ją, ach, jak duszę, jak rajskie widzenie, nie śmiejąc przed sobą nawet wyznać uczucia, co mi rozsadzało piersi, nie śmiejąc wzroku ku niej wznieść, nie śmiejąc jej zapragnąć nawet.
Kochałem i cierpiałem jak potępieniec!
Może nie zapamiętała mnie nawet wśród dalekich znajomych, może nie wiedziała, kto ja, a może pogardzała nędznikiem, a jam wił się jak płaz, torturowany poczuciem niegodności, zuchwalstwa i okropnego wstydu! Życie minione jednym szeregiem wyrzutów i sromu zaciężyło mi; ach byłem wtedy najnieszczęśliwszym!
Raz spotkałem ją w towarzystwie. Wieczór ów rozstrzygnął o mym losie. Jak lunatyk za promieniem księżyca, wodziłem za nią oczami, zęby szczękały jak w febrze, chciałem zdobyć się u jej stóp na kres męki, na krwawe wyznanie uczucia bez przyszłości!
Tysiąc szalonych myśli wirowało w rozgorączkowanym mózgu, nie widziałem ludzi, świata wokoło — tylko ją jedną. Byłem bezprzytomny.
W takiem usposobieniu kazano mi uczestniczyć w grze towarzyskiej, sekretarzem zwanej; kazano być dowcipnym!
Wziąłem kartkę i nagryzmoliłem to, co mi leżało na duszy: „Co pozostaje człowiekowi, gdy kocha bezmiary, a bez nadziei? Co ma począć kamień polny, gdy go uczucie do diamentu ogarnie?”
Kartkę moją ominęło wiele rąk, nikt nie rozwinął. Drobne rączki mego kochania zlitowały się nad pogardzoną. Przeczytała, zmarszczyła brwi, spuściła główkę i po chwili rzuciła odpowiedź do kosza.
Porwałem ją jak skarb drogocenny, nim oczy obojętne ujrzały, i oto, com wyczytał:
„Z polnych kamieni gmachy wznosi praca i wytrwałość, bohaterem ten, co je ociosać i ogładzić zdoła; będzie miał skarb większy nad wszystkie diamenty na ziemi! Przed bojem i wolą z ziemskich rzeczy nic nie ostaje, a laur, jaki chce, bierze zwycięzca!” Pól godziny sylabizowałem kartkę, uczyłem się jej napamięć, brałem ją w duszę, w serce, w życie; rozlewała się po pożarze we mnie, jak płyn słodki, a kojący. Zalała gorycz i nienawiść i ból... od owej chwili zostałem dopiero człowiekiem!
Po grze skończonej poszedłem za nią i przemówiłem pierwszy raz, nie upoważniony jej słowem:
— Czy to pani pismo?
— Moje! — odparła poważnie.
Popatrzyłem na nią długo. Chciałem wspomnienie jej oczu wziąć na pamiątkę przed długiem rozstaniem. Ona czekała, co dalej powiem.
— Dziękuję! — wyjąkałem tylko i odszedłem.
Ty, bracie, co anioła masz w domu, wiesz, jaką podnietą jest obraz kobiecy, do jakich poświęceń wzniesie, jakiem bohaterstwem natchnie!
O, błogosławione niech będą za szczęście człowiecze! Przez nią najmozolniejszych lat cztery snem się zdały, nie czułem trudu i biedy i niedostatków mnóstwa, przez nią stanąłem u celu!
Wróciłem do kraju dumny, o! a jak szczęśliwy! Myślałem, że mi po laur tylko sięgnąć trzeba, po koronę na szczyt zbudowanego gmachu! O! głupi, głupi, głupi! Po laur, cha, cha! Zapomniałem o Dominiku Czaplicu! On mi ją odebrał, jak wszystko w życiu! Została mi gorycz zawodu, rozpacz rzeczywistości i paląca okropna zazdrość i nienawiść! Reszta uleciała jak marzenie; gmach kruszę własnemi dłońmi, umyślnie, bo nieużyteczny — wracam do dzikości! Nie chcę pracować, myśleć, chcę umrzeć, zapomnieć — chcę nie czuć, oh, nie czuć!...
Świda dokończył jękiem stłumionym i zamilkł, dysząc. Nie miał siły mówić dalej.
Podczas tej rozmowy łódka przebyła mnóstwo zakrętów i dobiegała celu podróży. Wczesny, różowy świt wstawał nad zielonym wygonem, barwiąc wielką szarą wioskę nad rzeką; było jeszcze pusto i ruchu żadnego.
Bracia wepchnęli czółno na piasek wybrzeża obok kilkunastu podobnych, zarzucili wiosła na plecy i ruszyli spiesznie w kierunku czerniejącego dworu za wioską: była to posiadłość starszego.
Aleksander szedł naprzód, rozglądając się ostrożnie. Wycieczka podobna i powrót nad ranem były mocno kompromitujące w owych czasach, ale młody Świda nie darmo młodość spędził, wałęsając się półdziko. Prowadził on teraz brata jak Indjanin Mohikanin, przywykły do pościgu i tropienia. Wielkim łukiem wyminął wieś, skręcił w zarośla olszyny, zygzakiem je przeciął i wydostał się wreszcie na małą drożynę polną, prowadzącą do dworu.
Kazimierz czuł, że tu rozstać się z nim zamyślał, by gąszczem przedrzeć się do swej siedziby, folwarku skrytego w borze, głuchego i odległego od świata jak graniczna chata strażnika. Stanęli obaj.
— Poczekaj na chwilę, Aleks, a lepiej chodź do mnie — prosił starszy.
Aleksander potrząsnął głową.
— Nie, to dobrze! Ale tak się rozejść nie możemy! Wysłuchałem cię, biedaku, i zrozumiałem! Wiem teraz, że kochasz wychowanicę Czaplica, Władkę Wismundównę! Nie dziwię się twemu sercu i duszy, wybrałeś godną miłości i śliczną dziewczynkę, lecz się dziwię, dlaczego Czaplic, jak mówisz, stanął ci na drodze i w czem?
— On się żeni z nią! — odparł ponuro Aleksander.
— Czyś to od niej słyszał?
— Nie, od ludzi!
— Ach, od tych samych, co uwierzyli, żeś podpalacz! Przeniósłszy tyle, cofasz się przed taką zaporą, zbudowaną może z bezsensownych plotek! Do miłości i szczęścia, Aleks, nie mieszaj świata, to pojedynek o rzecz najdroższą w życiu! Do niej idź, do niej jednej, do kolan ukochanej, niech cię jej słowo uszczęśliwi, lub zdruzgoce, a nie ludzkie mowy! Między mną i Marynią też same stały przeszkody: bogactwo i bieda, spory familijne, niechęć jej rodziny, zawiść ludzka, co mnie to mogło obchodzić, gdym z jej ust posłyszał, że kocha! Zapytaj ty, Aleks!
— Czy potrafię! — zamruczał posępnie.
— Jakto? Cóż ci milsze: pycha własna, czy jej miłość? Czegóż się więcej lękasz: upokorzenia próżności, gdy odmówi, czy utraty jej na zawsze? Wybieraj między sobą a nią!
Nie było odpowiedzi. Aleksander rzucił na brata dzikie spojrzenie, zaciął zęby — i bez pożegnania przepadł w gęstwinie. Kazimierz pozostał chwilę, patrząc zamyślony na wschodzące słońce, co walczyło z białą mgłą i cieniami nocy. Ciche westchnienie podniosło mu piersi, ale nie było czasu na żal i tęsknotę; po chwili milczącej zadumy ruszył drożyną do dworu. Krajobraz coraz to jaśniej, coraz to świetniej występował na światło dzienne; coś podobnego działo się w szlachetnej duszy starszego Świdy!
Młody tymczasem manowcami, borem przedzierał się mozolnie ku domowi. Ten nie widział słońca i krajobrazu, nie stał w myślach pogrążony, nie wzdychał, nie wahał się! Natura jego była zbyt szalona i stanowcza, by w niej rzewność mogła długo mieszkać. On potrzebował czynu, walki, ruchu, by żyć.
Aż wkońcu po długim pochodzie las się rozrzedził; z za drzew wyjrzały dachy zabudowań folwarcznych, żóraw studni i pola uprawne. Była to resztka niewielka ojcowskiej fortuny, która została szaleńcowi czystą. Aleksander otarł pot z czoła, przesadził parę płotów, i już stał na własnym dziedzińcu.
— Michałko — krzyknął donośnie.
— Słucham, paniczu — odpowiedziano za nim.
Dawny dojeżdżacz, co tak ważną rolę odegrał w życiu Świdy, za jego powrotem do kraju przywlókł się do pana. Świda go ożenił, uposażył bogato w ziemię i dobytek, osadził obok dworu.
Michałko z rodziną spełniali wszystkie urzędy według sił i potrzeby; uważani byli nie jak sługi, ale jak bracia!
Na głos pana factotum wyrosło jak z pod ziemi. Był to chłop barczysty, dostatnio odziany, zdrów, z wyrazem właściwym wieśniakom: dziwnej mieszaniny dobroduszności i filuterji.
— Osiodłaj mi Zawieję! — zakomenderował pan.
— Otóż to, co ja właśnie chciał mówić — odparł Michałek złą polszczyzną — niema naszej Zawiei.
— Jakto?
Chłop się podrapał w gęstą, konopiastą czuprynę.
— Przyszło dwóch jakichś, panów musi być...
— I zabrali klacz! — Aleksander aż zbielał ze złości. — Żebyż już lepiej zabrali ostatnią koszulę, nie takbym żałował!...
Uciął. Wyraz: złodzieje miał na ustach, ale go nie chciał przed chłopem wymówić.
— Można odebrać — wtrącił Michałko. — Posłać kilku sprawnych chłopów na Żydowy Wir, na Ostrów! Tam zbierają się Polaki. Trzech strażników naszych uciekło tej nocy, a dziś rano nie stało ekonoma.
— Ślicznie, — burknął Świda — wkrótce nas dwóch tylko zostanie we dworze! Te hultaje lepiejby zrobili, pilnując swego nosa i mego pola, jak szukając śmierci po lasach! Tfu!
— Ale, co lepiej! Ja tak gadał wczoraj ekonomowi! Może pan każe innego dać konia?
Aleksander nic nie odparł; może nie słyszał. Poszedł powoli ku domowi. Michałko jakiś markotny ruszył za nim. Miał coś jeszcze do powiedzenia.
— Proszę panicza — rzekł już w drzwiach prawie — nasi chłopi złapali dziś jakiegoś, co się przekradał ku rzece; czekają, co pan poradzi z nim zrobić?
— Któż to? Nacóż go brali? Kradł co?
— Nie tylko naczelnik z miasteczka dał rozkaz starszynie ludzi podejrzanych brać i wieszać bez sądu. Ten był z bronią... nieznajomy... i pobił kilku, nim mu rady dali, więc go już sotniki na sosnę wiedli. Ale potem gospodarze się rozmyślili, że bez pańskiej rady nie warto poczynać! Niewiadomo, kto górę weźmie, Lachy czy car! Lepiej nikogo nie obrażać!
Na tę dobitną logikę chłopską, tak pełną rozsądku, Świda się uśmiechnął zlekka pod wąsem.
— Gdzie on? — zagadnął.
— W chlewie go posadzili pod wartą.
— Wołać ich tu!
Na ten rozkaz Michałko kłusem pobiegł za ogrody; pan pozostał na ganku, zmarszczony, gniewny, podrażniony. Wypadek ten odkrywał nowego raka powstania. Rząd, postępując w ten sposób, nie potrzebował prawie wojska i broni palnej; życie każdego obywatela było w ręku starszyny!
Po dość dużej zwłoce kilkunastu chłopów z kijami wepchnęło przed ganek delikwenta. Był skrępowany, poszarpana odzież świadczyła o zaciętej obronie.
Aleksander poznał w nim natychmiast wyrostka blondyna, co spał tak głęboko tejże nocy na polance, gdzie się odbyła tajemnicza schadzka.
Chłopi, stanąwszy przed panem, zdjęli czapki. Dwór pomimo uwłaszczenia i niezależności zachował jeszcze dla nich nimb wszechwładztwa i powagi; starszyna pokornie schylony opowiedział rzecz całą.
Powstaniec stał hardo wyprostowany, bez śladu bojaźni, lub bólu od postronków; patrzał jasno ponad głowy ludzkie w niebo. Dawno miał żywot swój na zbycie, nie dbał oń! Możeby wolał zginąć od kulki u sztandaru, niż od chłopskiego stryczka, ale nikt go o życzenie nie pytał. Bronił się zajadle, przywalony nadmiarem napastników, poddał się w spokoju i już zrezygnowany, nie widząc ratunku, czekał milcząc wyroku!
Aleksander cierpliwie doszedł do końca narracji, wzruszył ramionami.
— Trudna rada! — rzekł powoli. — Kazał urząd wieszać — trzeba, fatyga niewielka, ale ot tylko to nieładnie! Chłopiec młody — u was takie dzieci są albo bracia, i on może ma ojca w lesie. Wyjdzie Polak, zobaczy syna na sośnie, żal go zdejmie srogi — a w żalu człowiek nie patrzy i nie zatrzyma się — ot i nieszczęście! Ja, żebym złowił Polaka, buntownika, nie walałbym rąk wieszaniem! Albo wam za to płacą! Jabym go w las puścił, jeśli mu życie niemiłe, a niech go tam kozaki biją. Oni poto tu przyszli!
Chłopi pomyśleli chwilę, poradzili się szeptem, pokiwali głową, wreszcie starszyna wyjął nóż z za świty i rozciął więzy Polaka.
— Idź, gdzie cię czart pędzi! — mruknął w formie grzecznej odprawy.
Powstaniec przeciągnął skostniałe członki, spojrzał na Świdę iskrzącemi oczami, uśmiechnął się i zdjął czapkę.
— Żelisławski nie zapomni! — rzekł z przejęciem.
Wyskoczył na środek dziedzińca i, podrzucając rogatywkę wgórę: „Niech żyje kraj“ — wykrzyknął z całych płuc, ze słonecznym zapałem skowronka, z niefrasobliwą pogardą dla losu, niepomny na razy i chłopską niewolę, cały owładnięty swą ideą. W paru susach był już za dworem — wolny — wiatr przyniósł do uszu Świdy jego pożegnanie, radośnie nuconą piosenkę: „Hop, hop, koniku, na Litwę!“ — Chłopi spojrzeli po sobie, kręcąc głową.
— Wściekł się! — zdecydowali, zwracając się do Świdy. — Dobra była rada, panoczku!
— Szkoda detyny! — rzekł najstarszy, co może już wszystkie wnuki pochował.
— Brzydka rzecz, wieszanie! — wtrącił inny.
— Straszno Lachów! — zakończył starszyna. — Krzesiwo u każdego znajdzie się za krzywdę, a potem co? Car daleko, czy on nam stodoły odbuduje?
— Dobrze mówisz, kumie! Daj Boże zdrowie panu!
Rozprawiając, zniknęli za domem.
— Niema Zawiei — szepnął do siebie Aleksander, wchodząc do pokoju — i niema mnie tam poco jechać. Za późno! Papiery popalić — Michałka zabezpieczyć — i czekać egzekucji! Oto, co mi zostało do zrobienia!
Usiadł przy stole i począł zbierać różne szpargały, gdy nagle zdyszany, radosny głos Michałka ozwał się za oknem, przerywając mu zajęcie.
Chłop stukał w szybę i szczerząc zęby w uśmiechu, wołał, pokazując na podwórze:
— Paniczu, paniczu! Nasza Zawieja!
— Gdzie? Jest? — Aleksander wypadł na ganek. Istotnie, pieszczona klacz wracała z jasyru do swego żłobu, rżąc, jakby witała.
Siodło i uzdę miała na sobie mokre i poszarpane, cała w pianie, z dymiącemi bokami wpadła na dziedziniec i na głos pana przybiegła do niego. Chwilę pieścił ją ręką, potem bez namysłu zebrał cugle, wskoczył na siodło, gwizdnął. Niezmordowane zwierzę wichrem wyniosło go za wrota.
Stało się to tak szybko, że Michałko w pięć minut zaledwie wrócił do świadomości rzeczy. Jeździec już dawno przepadł na polu.
— Musiało mu być pilno! — wyrezonował filozoficznie. — Jak pojechał, to i wróci. Albo mu to pierwszy raz!
Mylił się Michałko, Świda tam, gdzie jechał, nie był jeszcze nigdy, a tak jechał raz pierwszy.
Ktoby go był spotkał zmienionego, z dziką determinacją na ciemnej twarzy, pomyślałby, że zemsty szuka, a nie wyroku szczęścia i oblicza ukochanej.
Klacz, zda się, przejęła duszę pana. W szalonym pędzie mijali lasy i pola, grząskie łąki i strumyki, wzgórza i zapadliny. Gnali naoślep, aż przed niemi wystąpił okazały pałac, stuletnia wysada i czerwone mury folwarku. Był to Sterdyń, posiadłość pana Czaplica. Dwór wielki, magnacki, roił się liberyjną służbą. Jeden z lokai wyskoczył naprzeciw przybyłego, pomógł mu zsiąść z konia.
— Jest pan? — spytał Świda zdławionym głosem.
— Niema, wyjechał do miasteczka.
— A pani Ordyńcowa? — badał dalej z uczuciem ulgi.
— Wyjechała przed chwilą do Borowina.
— Więc nie zastałem nikogo?
— Jest panienka! — odparł sługa, patrząc na strój młodego człowieka, jakby w myśli dodawał: „aleś pan nie godzien jej dostąpić.”
Ciemna twarz dzikiego chłopca poczerwieniała, jak rozpalone żelazo; zrobił wysiłek heroiczny, by wyrzec słowo.
— Powiedz panience, że Aleksander Świda prosi o pozwolenie złożenia jej swego uszanowania.
Lokaj oddał konia nadbiegłemu chłopakowi ze stajni i zawiódł gościa do salonu, gdzie mu podał krzesło, a sam odszedł.
Aleksander usiadł. W uszach szumiała mu burza, w piersi serce rzucało się nierówno, głusząc wszystko wokoło, to zamierając zupełnie; trząsł się, jak w febrze. A jeśli odmówi? powtarzała myśl zgnębiona.
— Panienka prosi do siebie — zabrzmiał po małej chwili głos służącego.
Wstał automatycznie, czując, że lada minuta serce mu piersi rozerwie, lub oszaleje z wrażenia. Minął dwa pokoje, u trzecich drzwi lokaj się schylił w ukłonie, podnosząc amarantową firankę. Młody człowiek wszedł, potykając się, za nim zawarto drzwi.
Pokoik był niewielki, ale elegancki, umeblowany rzeźbionemi meblami z hebanu, powleczony jedwabiem, wysłany dywanami, trochę mroczny. Jedno tylko okno, szeroko rozwarte, rzucało z ogrodu garść promieni czerwonego słońca i zapach róż w rozkwicie. U tegoż okna dziewczynka, cała w czerni, haftowała na krosnach srebrnemi nitkami.
Postać to była smukła, wiotka, nadzwyczaj zgrabna i uroku pełna. Światło objęło jej pochyloną główkę, złocąc jasne włosy, a na ciemnej zieleni ogrodu odcinał się ostro jej profil cienki, o myślących, łagodnych rysach. Śliczną była ta delikatna, bladawa twarzyczka, dumna a słodka, poważna a życia pełna, spokojna a stanowcza.
Niepospolity duch musiał mieszkać w tem eterycznem ciele, duch, co wyglądał w całej pełni z jej oczu ciemnych, głębokich, przyćmionych długiemi rzęsami, gdy je podniosła powoli na stojącego mężczyznę, i objęła jego postać długiem, łagodnem wejrzeniem. Nie była ani zdziwiona, ani przestraszona tą niezwykłą wizytą i zaniedbanym strojem gościa; wyglądała, jakby się go spodziewała, czekała nań, i wiedziała powód odwiedzin. Uśmiechała się do niego właściwym sobie lekkim półuśmiechem, co na jej poważne oblicze rzucał niby promień jasności. Żeby Aleksander ją lepiej znał, wiedziałby, że uśmiech ten widziało bardzo mało osób.
— Proszę pana, — rzekła głębokim, dźwięcznym głosem — myślałam, że zapomniał pan o nas!
Potrząsł tylko głową — jeszcze mówić nie mógł.
Posłuszny jej skinieniu, zajął miejsce na niskiem staroświeckiem krzesełku, co stało obok krosien. Dostrzegła jego zmieszanie i nieśmiałość. Spuściła głowę nad robotą i chwilę haftowała w milczeniu.
Z pod jej palców na czerwonym jedwabiu występował srebrem tkany biały orzeł narodowy. Aleksander spostrzegł to dopiero teraz, gdy oprzytomniał nieco.
— Rok przeszło nie widziałam pana — to niedobrze — zaczęła po małej przerwie, rzucając mu przelotne spojrzenie.
— Ja widuję panią często — rzekł bardzo cicho — w kościele, w parku, na spacerach!
— O, pan mnie szpieguje chyba?
Milczał. Szukał w głowie, w chaosie, jednej ciągłej myśli. Bawić się słowami nie umiał.
— Panno Władysławo! — ozwał się nagle, prawie gwałtownie.
— Słucham. — Głos jej był równie słodki, poważny, nie zdradzał zdziwienia na ten niespodziany wybuch.
— Czy to prawda, że pani wychodzi zamąż?
— Za kogo naprzykład?
— Za pana Czaplica.
— Za mego opiekuna? — Twarz jej pozostała bez zmiany. Ani się zarumieniła, świadcząc o prawdzie, ani się broniła, jak inne panienki. — Jest to los każdej dziewczyny, że ją wszyscy swatają. Dlaczego się pan pyta o to? — dodała, obejmując znowu wzrokiem energiczne, otwarte rysy młodego człowieka.
Zakrył twarz rękami, drżał.
— Cóż znowu! — zawołał po chwili walki z sobą. — Wszakże raz ta męka skończyć się musi! Choć mnie pani pewnie odepchnie, a może wydrwi, a może się obrazi, lepszy koniec niż zawieszenie! Czegóż się boję! Wstydu w tem niema, a panią kocham z całej duszy! Wstydu w tem niema, gdy wam powiem, że do was należę, jak wasze dzieło, jak to, coście z błota wydobyli na świat, z ciemności na słońce, czemuście dali myśl, czyn, ideję, wiarę, wszystko! Jeślim pracował, walczył, zwyciężał, to tylko przez panią, jeżelim kochał, szanował, czcił, to tylko panią jedną na ziemi, a przez was innych! Nie było w mej duszy jednej myśli dobrej, którejbyś pani początku nie dała; nie było zwalczonego złego popędu bez waszego wspomnienia, nie było przebytego znoju bez pomocy waszego obrazu. Jam nie swój teraz, co mam w duszy, wszystko do pani należy! Nosiłem lata uczucie w piersi. Zpoczątku zwało się nadzieją, szczęściem, marzeniem; potem torturą, bólem, rozpaczą! Sił mi wreszcie zabrakło, sił do znoszenia, przyszedłem do pani po wyrok dla siebie. Rozporządzaj pani swoją własnością!
Słuchała go, nie przerywając. Oczy jej myślące, wymowne zabłysły na chwilę spokojnym ogniem; cień lekkiego rumieńca przemknął od przezroczystych skroni, ale już wzroku nań nie podniosła. Przy końcu zmarszczyła delikatne brwi.
— Torturą... — powtórzyła powoli — dlaczego?
— Ludzie twierdzą — że pan Czaplic żeni się z panią!
— Ludzie! Pan zapomniał, ile i jakich osób składa się na to określenie! Nie wiem, co ludzie mówią — a ja dziękuję panu za wasze uczucie.
Wyciągnęła ku niemu rękę. Nerwowa dłoń młodego człowieka objęła silnie cienkie, arystokratyczne paluszki.
Nie powiedziała, czy mu za tę wielką miłość daje choć odrobinę wzamian, ale on o to już nie pytał!
Uczucie jego nie rachowało, nie było wymagające, chciwe, egoistyczne. Pochylił się nad rączką, uwięzioną w obu swych dłoniach i dotknął jej zlekka ustami.
Pod tem dotknięciem czuł, jak mu się robiło lekko i błogo. Jakiś wielki spokój i niczem nieuzasadniona pewność napełniły mu duszę, jakby ta drobna prawica dziewczęca była już jego własnością na wieki! Był znowu szczęśliwy!
Przez chwilę tylko wilgi i sikory w ogrodzie przerywały ciszę w pokoju. Panna Władysława pochyliła znowu głowę nad krosnami. Świda zapatrzony w nią, zapomniał o całym świecie, widział tylko, jak powiew wiatru letniego bawił się jej zlotemi, falistemi włosami i poruszał zlekka czarne koronki jej stroju.
Nagle podniosła twarz ku niemu.
— Pan mnie nie pyta, nad czem pracuję tak bardzo, a jednak ja to robiąc, wciąż myślałam o panu.
— O mnie?
— Tak. Jest to sztandar dla partji. Panu go oddam w ręce i w opiekę, abyś go oddał bratu, gdy dziś w nocy zaniesiesz im pierwszy raport o wojsku rosyjskiem! Boć to wszakże nieprawda, co mi mówił pan Czaplic, żeś pan odmówił współudziału w ofierze?
Oczy jej spoczęły na nim smutno zamroczone.
Zajrzały w jego sokole źrenice, poszły wgłąb, zanurtowały mu w duszy niezmiernym żalem, prośbą i serdecznym wyrzutem. Nie znalazł narazie odpowiedzi.
— Pani, to szaleństwo! — wyjąkał wreszcie niepewnym głosem.
— Są szaleństwa wyższe nad rozum i logikę. Nie cyframi, lecz duchem do nich iść trzeba! Pan powiada, żem z pana zrobiła człowieka: czy miłość dla mnie nie zrobi z was Polaka? Czyż mi Bóg nie da wlać w pana tego, co sama czuję tak gorąco: bezgranicznego uczucia dla biednej poszarpanej Ojczyzny?
— Nie dźwigniemy jej w ten sposób! — szepnął coraz słabiej, czując, że mu brak argumentów na czar jej głosu i wejrzenia.
— Być może — odparła bardzo smutno — i zdanie pana w chwili układania tej sprawy byłoby właściwem! Lecz dziś już od tej czary ust nie czas odwracać! Pić ją musimy do dna, choć z łez gorzkich złożona i zawodów okropnych! Niezgoda i brak solidarności zgubiły nas niegdyś. Dziś lepiej zginąć razem, niż rozbitym na partje dogorywać powolną śmiercią! Wierz mi pan, na świecie, gdzie żaden atom nie ginie, krew bohaterska nie przepadnie na darmo! Kto zgadnie, na jaki plon uprawiamy ziemię i co nam po wiekach z niej urośnie. Zmartwychwstanie tu, czy nagroda tam?!... Wszak pan się nie uchyli od ofiary?...
— Czy pani chce, abym zginął? — spytał z goryczą.
— Czy pan chce, abym na wasze wspomnienie oczu nie śmiała podnieść? Abym wciąż musiała myśleć, że człowiek, który mnie kochał, pozostał bezczynny, gdy inni szli w ogień — na śmierć z rozkoszą!...
Wstał. Przez wyraziste jego rysy walka przeszła ostatnia, kurcząc je dziko. Potem rozwiała się powoli i stopniała w wielką ciszę i spokój. Przystąpił do dzieweczki.
— Daj mi pani swego orła — rzekł zwolna, zamyślony — poniosę go tam, gdzie kochają i giną — i pójdę z nimi! A jeśli kiedy — dodał patrząc boleśnie na nią — przyjdzie mi paść w borze, wspomnijcie czasem powstańca, co zastygł, was błogosławiąc! Sprawie bez jutra, walce bez triumfu, idei nieurzeczywistnionej się poświęcam, boście wy to kochali!
Zamilkł. Ona bez słowa dokończyła roboty, wyjęła z krosien szmat jedwabiu, zwinęła go.
Gdy brał w ręce, lekkie drżenie przebiegło jej postać, ale nie podziękowała mu za ofiarę życia.
Patrzała tylko z dziwnym wyrazem, jak na piersi ukrył srebrnego ptaka ze sztandaru: patrzała posępnie, mgławo, jakby w myśli widziała pierś bojownika naznaczoną już ciemną plamą — i martwą!
— Moskale w miasteczku, a partja na wyspie znajomej panu! — rzekła, jakby przypominając zajęcie naznaczone.
— Wiem! O świcie orzeł nasz będzie u drzewca, a ja na stanowisku! Żegnam was, może już nie zobaczę — ale wy się nie będziecie wstydzić mego wspomnienia, o nie! Żegnajcie!
Otworzyła mu drzwi do ogrodu. Skłonił się, spojrzał raz ostatni, jasno, prawie radośnie, i wysunął się na żwirową ulicę.
— Do zobaczenia! — szepnęła.
Goniła za nim wzrokiem — odwołać chciała. Poco? Wiedziała to dobrze, bo po chwili wahania, spuściła swą delikatną główkę z westchnieniem.
— Naco ma wiedzieć! — szepnęła do siebie. — Będzie mu ciężej umierać!
Postać Świdy znikła za drzwiami. Dziewczynka skroń oparła o uszak drzwi, podniosła oczy w górę, zadumała się smutno.
— Nie powstydzę się go, o nie! — szepnęła po chwili. — I nie powstydzi się go Polska.
Świda tymczasem, ze zdrajcy zostawszy najniespodziewaniej powstańcem, zawrócił zhasaną klacz ku miasteczku, a że nie robił nic przez pół, zamiast rezonować o bezsensownej wojnie partyzanckiej, myślał tylko o swym obowiązku.
Miał być szpiegiem! Skrzywił się, urząd dziwnie mu nie przypadał do smaku, ale biały orzeł Władki był na sercu; westchnął zrezygnowany. Tymczasem Zawieja, acz mu oszczędzała trudu i czasu, była tylko zawadą i kłopotem. Zsiadł tedy i już ją miał puścić na los szczęścia, gdy nagle posłyszał za sobą wołanie. Obejrzał się.
Ujrzał człowieka w świcie i postołach, zakrawającego na strażnika, który biegł za nim, machając rękami. Przyjrzał się uważnie. Człek ten niemłody, łysy, o siwym zaroście, miał twarz sympatyczną, choć brzydką. Poczciwa, wierna dusza wyglądała mu z siwych oczek. Dopadł do niego zdyszany.
— Matko cudowna, a toż panicz jedzie galopem! Och, ledwiem dogonił!
— Kto wy? Czego chcecie? — spytał Świda nieufnie.
— Ja, paniczu, Makarewicz, dawny lokaj nieboszczyka pana Wismunda z Grabów! Siedzę teraz na straży w Sterdyniu, żeby służyć panience. Pan mój kazał jej nie odstąpić aż do śmierci i pilnować jak swoje dziecko. Teraz, że niepokój, a panienka młoda, broń Boże się narazić może, więc ciągle się kręcę koło dworu. W razie potrzeby zastąpię, gdzie niebezpiecznie! Ot i dziś dobrze się stało, chciała sama gonić panicza!
— Co każe? — zapytał Świda, zwracając się z powrotem.
— Kazała paniczowi to oddać!
Strażnik wyjął z zanadrza dwa pistolety i nóż myśliwski, woreczek kul i róg prochu.
Świda obejrzał broń i ukrył za odzież. Władka pamiętała o wszystkiem.
Makarewicz oglądał go bystro od stóp do głowy, jakby chciał sobie wrazić w pamięć tę nową twarz, co nagle występowała widocznie dla niego na pierwszy plan.
— Czy nie moglibyście odprowadzić mojej klaczy do Luchni? — zagadnął Świda po przestanku.
— Mogę wszystko, co pan każe! Klacz niepotrzebna — hm — wyprawa piechotą pod noc — hm. hm! Ażeby to też, z przeproszeniem pańskiem — zrobić handel na odzienie.
— Co takiego?
— Handel, proszę pana! Wieczór — wilgoć — doprawdy, że panu cieplej będzie w mej sukmanie, niż we własnym surducie.
— Oho, stary Makarewicz filut! — uśmiechnął się Świda na to omówienie. — Myślisz mi oczy zamydlić! Cieplej ma mi być, co?
Dawny lokaj zmrużył oczka z głupia frant, ale uważając żart za zgodę, już podawał Aleksandrowi siwą swą świtę.
— Widziałem ci ja, paniczu, wiele wypraw — gwarzył, ubierając go troskliwie, jak dziecko — i różne czasy minęły ze mną. Oj wiem ja, wiem, że nie do chwały panicz idzie, ale kiedy taka wola panienki...
Zamilkł, podumał, popatrzał na młodzieńca, i nagle do kolan mu się pochylił, jakby o łaskę żebrał.
— Paniczu — rzekł ze łzami — a nie dajcie się zabić tym łotrom! Wasze życie takie drogie dla mojej panienki.
Świda podniósł oczy zdumiałe.
— Oszalałeś, stary! — zawołał.
— Nie, panie! Śmierć za wami chodzić będzie, jak cień — ale Makarewicz dobrze wie, że kulka w piersi mniej was zaboli, jak ją wasza strata. Pamiętajcie to, paniczu, i gdy można, zejdźcie z drogi zguby. Niech moje oczy jej troski nie widzą!
Młody człowiek głową potrząsnął.
— Coś ci się roi! — rzekł smutno. — Jeśli padnę przy ostatnim Moskalu — w dzień triumfu, — panienka będzie szczęśliwą; jeśli zginę w ostatniej porażce, nie będzie płakać po mnie — ale po kraju! Bywaj zdrów, poczciwcze! Obydwaj my — jednej pani słudzy i nic więcej!
Skinął mu ręką i ruszył szybko przed siebie, w stronę miasteczka.
Co myślał, mówił szczerze, ale pomimo to, żeby świat cały i wszystkie potęgi stanęły razem, by go zawrócić z drogi, którą szedł — nie uległby żadnej.
Na rozkaz Władki z równym spokojem wstępowałby w płomienie, wchodził do klatki tygrysa, kładł się na posłaniu ze żmij — z równym spokojem i pogodą, jak szedł teraz przez bór sosnowy, wąską drożyną, rozglądając się bystro wokoło i nasłuchując zamyślony na cichy, przeciągły szum drzew.
Aż nagle inny dźwięk zmieszał tę uroczystą harmonję przyrody — Świda nadstawił uszu, usuwając się na skraj pod zakrycie drobnego porostu.
Chwilę słyszał tylko wrzask, tupotanie koni, głuche uderzenia, potem z wrzawy tej rozróżnił ochrypłe dźwięki kozackiego łajania, grad nahajek i komendę.
— Hej tu, na tej brzezinie! Żywo! Strzyma tę polską wywłokę. Ściągnij silniej pętlę, Wasili!
Po tym rozkazie nastąpiło szamotanie, trzask łamiących się gałęzi — chwila ciszy — potem śmiech i wymysły.
— Patrzaj, trzepie się jak szczupak! Nie fatyguj się, nie uciekniesz — ot psia polska dusza twarda — jabym już zdechł — a ten skacze! Byczka chce zatańczyć. Powoli — powoli — zaraz ci drugiego łotra buntownika przyprowadzimy do kompanji. Potańczycie razem, łotry!
Parę krzaków zasłaniało Aleksandra od tej zgrai. Widział chwilami baranie czapki i łby końskie; sięgnął powoli po pistolet swej bohdanki — chciał strzelić. Było to trochę ryzykownie, bo głów ludzkich naliczył siedem, ale Świda dobrze znał tę zwierzynę. Wziął na cel najweselszego — pocisnął cyngiel. Strzał zrobił wrażenie gromu. Kozacy podskoczyli w górę, rzucili się do koni.
— Lachy, zasadzka! — ryknął komenderujący.
— Ratunku — jęknął ranny, waląc się na ziemię. Porwano go na konia, zagwizdały pletnie, orszak w panice pognał galopem napowrót. Już nie krzyczeli i nie odgrażali się; zmykali na otwarte miejsce, koń rannego rżąc ruszył za nimi.
Wówczas Świda wystąpił na drogę i spojrzał na plac egzekucji. Przed nim na brzozie płaczącej wisielec się kołysał wśród spuszczonych zielonych gałęzi i drgał jeszcze — coraz słabiej. Jak kot, obrońca wdrapał się na drzewo, rozciął postronek. Trup spadł głucho na ziemię — i jęknął. Świda, zawsze ostrożny, wziął go na plecy i wszedł pod opiekuńcze cienie lasu; tam go złożył na mchu i przyjrzał się raz jeszcze twarzy.
— Znowu! — wykrzyknął mimowoli. Tak, był to znowu blondyn wyrostek, którego rano uwolnił z rąk chłopów u siebie, leżał przed nim siny, obdarty, zbity, z resztkami sznura na szyi, z krwawą blizną na policzku. On sam — bohater-dziecko, jak go nazwał starzec na polance.
Długo tarł go i trzeźwił Świda, nim dopytał się życia. Dopiero w godzinę oddech stał się wyraźniejszym, kurcz agonji zszedł z twarzy, otworzył oczy — ziewnął — poruszył rękami. Potem leżał dysząc, chwytał powietrze nierówno; dusił go nadmiar po braku, zesztywniałe organa nie mogły działać prawidłowo. Pierś wzdymała się coraz wyżej, coraz spokojniej i nagle cała siła młodości rzuciła się jak fala w pulsa, wstrząsnęła niemi, wybiegła na twarz, zalewając ją rumieńcem, życiem, myślą przytomną.
Leżał tak jeszcze, ale już patrzał na Świdę i orjentował się w swem położeniu.
— Niema Moskali? — było pierwsze słowo.
— Niema.
— Gdzież się podzieli?
— Strzeliłem i uciekli.
— A zabiłeś pan choć jednego?
— Nie, jeden ranny!
— Szkoda! Te łotry nie umieją wieszać! Brr — jak mnie zmęczyli. Gadałem im całą drogę, pókim nie omdlał, że to oni, a nie ja, bydło na szubienicę. Ach, wszak to pan ten sam, co to dziś rano... doprawdy, to Opatrzność mi pana przysyła! Pan pewnie chciał postronka mego na szczęście.
— Czemu nie! — odparł Świda, zabawiony humorem w takiej chwili.
— To ja go panu sam ofiaruję!
— Powiedz mi pan lepiej, skąd się tu wziąłeś!
— Ach, panie, to cała epopeja te trzy dni, com tu u was spędził — na dobitkę dziś piątek i dzień feralny! Eh, cóż — wstanę przecie! Kaducznie kark boli — nadkręciły go trochę te niezdary!
Podniósł się przy pomocy Świdy; pomacał kark, skrzywił się, ale, nadrabiając miną, wyprostował się, odrzucił włosy z czoła i począł mówić dalej:
— Trzeba panu wiedzieć, że nas tak tłukli w tamtym powiecie, że z całej partji na nogach zostałem sam! Reszta padła lub rozleciała się, jak rozpruty worek puchu!
Myślę sobie: Matko Polsko! Czyż mam zostać żyw i cały, gdy ty giniesz! Eh, nie! Żelisławski nie wróci do Warszawy, toby wstyd był dla moich tam!
Ot tedy, poszedłem do starszyzny. Wyprawiono mnie z rozkazem powstania do was. Poszedłem rad, że znowu prochu powącham.
Wasz wojewoda, stąd o mil chyba dwadzieścia, stary, dobry Polak, zabrał mnie z sobą i zawiózł do jakiegoś dworu, gdzie była wyfiokowana jejmość, panienka bardzo piękna i smutna — i pan czarniawy!
Muszę panu wyznać, że mi od sześciu miesięcy tyle nazwisk przeszło przez głowę, a ludzi przez oczy, że już ani jednego imienia nie pamiętam. Siedzieliśmy w tym dworze trzy dni; rozesłano emisarjuszów, gońców, rozkazy i pewnej nocy, z tym czarnym panem i wojewodą poszliśmy, w las po wodza. Zawiózł nas gospodarz na wyspę jakąś, gdzie miał się stawić ów naczelnik z bratem.
Eh — do licha z nazwiskiem: Skotniccy podobno! Widziałem ci ja wodzów niemało, więc ciekawy byłem temu się przypatrzyć, ale sen nie sługa, tak mię zmógł, żem się obudził o jasnym dniu — i nie poznałem wysepki. Tłum na niej był powstańców-zuchów — zwożono prowjant, broń — gotowano jeść, śpiewano, strzelano na wiwat — naradzano się między sobą. Czarniawy pan wsiadł już do czółna — oznajmił, że wódz będzie wieczorem — i że, ponieważ brat jego, co miał śledzić Moskali, zdradził — więc go się skazuje na powieszenie! Cóż robić! Posłuszeństwo, żołnierskie nabożeństwo. Dwóch chłopców wzięło sznur i pojechało z nim razem, żeby się ze zdrajcą prędko rozprawić, a jam się wyrwał na ochotnika — w przeszpiegi. Winszuję samemu sobie: nic nie widziałem, błądziłem cały dzień, dwa razy byłem już w objęciach ciotuni śmierci, głodny, zbity, pokiereszowany! Tfu, ten nikczemny brat naczelnika, ten mi się przysłużył! Ot i ma pan całą prawdę — a teraz dajcie swoją rękę — dziękuję wam raz jeszcze! Nie chciałbym umrzeć po złodziejsku! — koni nie kradłem — należy mi się szczypta moskiewskiego ołowiu i matka ziemia na katafalk. A pan gdzie szedł, kiedy mnie zdybał?
— Do miasteczka.
— Eh, w moją drogę. Tam Moskale!
— To dobrze. Tego mi trzeba. Naczelnik musi mieć dziś ścisły o nich raport.
— To pan ich śledzi — dla partji?
— Uhm!
— To pan powstaniec?
— Świda się zawahał. — Nie — miał na języku, lecz nagle zdało mu się, że słyszy słodki głos, pytający go z prośbą tak rzewną: „Czy miłość dla mnie nie zrobi z pana Polaka?“
— Tak, powstaniec, — odparł stanowczo — i szpieg!
— Tośmy koledzy! — wykrzyknął chłopak radośnie — będziemy się bić razem! A pan, jak się nazywa?
— Świda!
Żelisławski podskoczył, otworzył usta i oczy.
— A a a! To pan...
— Brat waszego wodza.
— A zacóż pana kazano wieszać, kiedy pan idzie do Moskali, a potem z raportem?
— O to trzeba się spytać czarniawego pana; od rana nie jestem w domu, inaczej możebym już wisiał. Wyroku mi nie czytano.
— Więc pan idzie sam do miasteczka?
— Sam.
— To i ja pójdę z panem.
— I owszem, bo nie traficie w nocy na wyspę, nie znając dobrze okolicy. Już późno — trzeba się spieszyć i milczeć.
Były to dwa warunki dość ciężkie dla Żelisławskiego, ale wytrwał aż do ogrodów mieszczańskich, w które się wszyli, wymijając ostrożnie bite drogi.
Ściemniało zupełnie, pomimo to w miasteczku gwar panował, a z placu biła łuna światła, przedzierając się smugami między chaty i zarośla, aż ku naszym znajomym.
Ku tej jasności kierował się Świda, mocno zaniepokojony, nie uważając na szept gadatliwego towarzysza, który skracał sobie oczekiwanie i ciekawość tysiącem przypuszczeń.
Wreszcie przeskoczyli ostatni płot, wtulili się w cień węgła chaty i wyjrzeli na plac.
Mieli przed sobą dziwnie ożywiony obraz. Kilkadziesiąt ognisk trzaskało wesoło, oświecając jak w dzień wielką tę przestrzeń, natłoczoną żołnierstwem.
Była to widocznie hulanka sołdacka w kraju, gdzie wszystko wolno. Przy ogniach roiły się gromady kozaków i piechoty, z szynków rozlegały się wycia rozbestwionej zgrai, śpiewy, głośne hurrah, śmiechy! Wszędzie lała się wódka, leżały stosy mięsa, worki, owsa, mąki, kaszy, stały fury z sianem, a wśród tego stały konie kozackie rżąc, kopiąc, chrapiąc; chwilami odzywał się bęben, stłumiony zgiełkiem.
Powstańcy popatrzyli na to, kręcąc głowami.
— Ściągają wojsko ze wsi. To coś nowego — mruknął Żelisławski. — Wówczas było cicho, a teraz, patrz pan, konie w pianie i siodeł jeszcze nie zdjęto.
— Nagły rozkaz i haniebny dla nas. Muszą już wiedzieć o partji, ktoś zdradził. Patrz, nowa gromada.
Istotnie z uliczki wynurzyły się bagnety; secina piechurów zlała się z tłumem, złożywszy broń w kozły.
— Ktoś zdradził, może być, ale kto? — wyszeptał Żelisławski, zaciskając zęby. — Żebym go miał — oh!
Gest był wyraźny.
— Chodźmy, i zajrzyjmy mu w oczy! — burknął Aleksander.
— Chodźmy! — powstaniec drżał z gniewu.
Poszli jak cienie, przemykając się wśród zabudowań i ogrodów. Żelisławski trzymał się poły Świdy; zginąłby pewnie wśród manowców i nocy bez opieki doświadczonego towarzysza.
Ten szedł niezmordowany, zwinny — a bardzo posępny.
Zdrady szukał — ohydy — i szedł tak prosto, z taką pewnością, jakby ta zbrodnia wcieliła się w jaką postać mu znaną, której wiedział gdzie szukać — i wiedział, jak nazwać.
Nagle nieprzebyta zapora zagrodziła im dalszą drogę.
Była to uliczka, zapchana żołnierstwem i końmi; po drugiej jej stronie, obwiedziony parkanem, stał dom murowany, wielki, rzęsiście oświetlony, na dziedzińcu przed nim grała wojskowa muzyka, roiły się umundurowane postacie — panował piekielny hałas, zamęt, bieganina.
— Dalej iść niesposób, wróćmy, — szeptał Żelisławski — zapóźnimy się z raportem!
— Musimy tam być! — odparł uparcie Świda, ręką dom wskazując.
— Poco?
— Bo tam zdrada!
— Eh — a cóż to za dom?
— Zarząd miejski i oficerska kwatera.
— Ależ dostać się tam niesposób. Zabiją nas!
— To i cóż?
— A któż w takim razie pójdzie z raportem?
— A cóż za raport damy, jeśli się nie dowiemy pewnego faktu czy słowa. Szpieg nie powinien zadawalniać się przypuszczeniem.
— Ach, to cóż robić?
— Idźcie ze mną i róbcie, co będę robił.
Po tej rozprawie zginęli znowu w cieniach płotów. Pełzając, minęli „dumę” i obręb ruchu. Po chwili już pod parkanem, za uliczką, mignęły dwie czarne postacie; parkan ów obejmował dziedziniec i dom, tyłem dotykał cmentarza, wysoki był na kilka łokci. Po zaułku snuło się dużo gawiedzi i wojska.
Dwaj ci nieustraszeni śmiałkowie, pod bokiem Moskali, cieniem ogrodzenia tylko osłonięci, pełzli powoli, ostrożnie, dążąc ku cmentarzowi. Parę razy ktoś ich prawie potrącił, wówczas wyciągali się nieruchomie, i wyglądali niby kłody drzewa w niepewnem świetle wieczoru. Obydwaj nie odzywali się do siebie, tamowali oddech, ale w myśli każdy miał się za straconego.
Wreszcie doszli do załomu. Byli bezpieczniejsi: ruch skupiał się po drugiej stronie — powstali.
Świda natychmiast zaczął wdrapywać się na parkan, Żelisławski, zamiast pospieszać, pozostał na dole, mrucząc coś niezrozumiale.
Już siedząc konno na szczycie, Świda się obejrzał.
— Cóż, kolego niedoli szepnął — zmęczył cię strach, czy przeprawa? Chodźże!
— Zaraz, zaraz! — chłopak nasłuchiwał uważnie. — Bo to, widzisz, jakeśmy pełzli, uważałem, że coś niezłego grają te łotry! Słyszysz, marsz jak do galopu!
— Zwarjowałeś! Spiesz się! — burknął Aleksander, ale w duchu podziw czuł dla szalonej, lekceważącej wszystko, niedbałej o życie odwagi tego wyrostka.
— Wyśpiewać go mogę nawet! — pochwalił się, gdy siedział na ogrodzeniu. — Czy nie pamiętasz z jakiej to opery?
Świda ręką machnął, zsuwając się na dziedziniec.
— Milczże, choć minutę — i odłóż na inny raz śpiew!
Zniknęli znowu w ciemnościach.
W domu zarządu odbywała się tymczasem ważna narada. Nie prowadzono jej w pierwszych pokojach, pełnych zgiełku i blasku, gdzie co chwila wpadali ordynansi, zmieniały się straże, wydawano rozkazy, przyjmowano raporty — i nie w wielkiej sali, gdzie zastawiono bankiet dla niższego stopnia oficerów.
Nie, rada się tam nie zebrała.
Zasiadła ona w rogowym, ostatnim pokoju, wśród brudnych ksiąg urzędowych i pyłu. Przy stole, na którym paliła się jedna tylko świeca, siedziało czterech ludzi. Drzwi i okna były szczelnie zamknięte; pokoik wychodził na cmentarną uliczkę. Starszyzna musiała tu obiadować, bo na stole, zasłanym biało, walały się resztki jedzenia i nakrycia — służbę wydalono — od pewnego czasu rozmawiano poufnie!
Na pierwszem miejscu tronował nowy urzędnik, przysłany na pomoc naczelnikowi powiatu z Wilna, od Murawjewa.
Postać jego, chudą i niezgrabną, zakończała twarz żółta, porosła rzadkim, jasnym zarostem, wydłużona, z charakterem lisim. Było to uosobienie zimnego okrucieństwa, chciwości i fałszu.
Człowiek ten, niedawno, może dla tych właśnie cnót, wydobyty z jakiejś jamy biurowej, przeniesiony tu na sędziego i kata, nie mógł się jeszcze zupełnie pozbyć lękliwej, służalczej uniżoności poprzedniego stanowiska.
Oczy jego bure nie umiały patrzeć prosto, wodził je ukośnie, zygzakiem, mówił cicho, ostrożnie, uśmiechał się słodko, uprzejmie — milczał często pokornie. Zwierz to był ostrożny i chytry, co krył pazury i przymykał ślepie, by nie płoszyć zdobyczy. Zwał się Mikołaj Wasilicz Aprasjew.
Obok niego, z nosem w kieliszku, łokciami podtrzymując swój olbrzymi kadłub, siedział naczelnik powiatu i zarazem pułkownik tulskiego pułku piechoty, Karp Piotrowicz Bezgałowkin. Nazwisko źle orzekło. Pan pułkownik miał przeciwnie łeb olbrzymi, osadzony na szerokim, apoplektycznym karku. Łeb buldoga, krótki, ścięty, którego wszystkie rysy kryły się pod fioletową opuchlizną i zarostem tak gęstym i tak krzaczastym, że z pod nastrzępionej sierści wyglądała tylko para oczu malutkich, zaognionych czerwono, wiecznie pijanych i wiecznie wściekłych, jak ślepie hieny. Siedział, sapiąc, chrząkając; zaciągał się tytoniem i miłośnie patrzał na butelkę z arakiem, dobrze napoczętą, której zawartość przechodziła w kieliszek, a stamtąd w otchłań bezdenną, zwaną pułkownikowskiem gardłem.
Dla kontrastu z nim służył trzeci biesiadnik, noszący strój kozackiego dowódcy. Słuszny, silnie zbudowany, młody kozak był typem trochę dzikiej piękności. Nie brakło mu ani orlego nosa, ani wysokiego czoła, ani ognistych oczu, ani czarnych, długich wąsów, z pod których błyskały czerwone usta, trochę może za zmysłowe i za zwierzęce, psując, wraz z silnie rozwiniętą dolną szczęką, ogólną harmonję twarzy.
Był jeszcze czwarty u tego stołu i wybitną snać grał rolę, bo siedział obok Aprasjewa i choć się dłonią zasłaniał od światła, widać go było z okna bardzo wyraźnie, a widok ten — jego — tutaj — mocnoby zdziwił starca patrjotę, co się zeszłej nocy znajdował na dzikiej wysepce wśród zalewów.
On to z Aprasjewem podtrzymywał rozmowę. Pułkownik mieszał się do niej rzadko, wybuchając strasznym rykiem, co miał śmiech naśladować, lub powtarzał ochrypłym głosem ciągle tenże frazes:
— Tak, tak — koniecznie! Siec ich, rżnąć — do ostatniego! — Pan Bezgałowkin tak określał wojnę.
Kozak nie słuchał i nie uważał. Nie lubił narad — rozumiał bardzo mało dyplomacji — nie dbał o honor tej biesiady. On znał tylko napad nocny, rzeź, pożar — potem pijatykę i hulankę — na popiołach. On bez narad i namysłów nasyciłby swe dzikie, rozhukane chęci — reszta go nie obchodziła wcale.
Pochylony nad stołem, ziewając, rżnął bez ceremonji obrus końcem noża w jakieś arabeski, a od czasu do czasu wstawał, pocierał smrodliwą zapałkę o ścianę i zapalał nowy papieros.
— Posłyszawszy pańskie nazwisko przed paru dniami, ucieszyłem się na myśl, że w tych wrogich stronach znalazłem znajomego, a może przyjaciela! — cedził swym cichym głosem Aprasjew do sąsiada, patrząc po kątach pokoju, jakby się odzywał do kogoś niewidzialnego.
— Istotnie zaszczyca mnie pańska pamięć. Zdaje mi się, żem miał przyjemność spotkać się z panem na Węgrzech.
— Tak, tak. Byłem przy kampanji w charakterze liweranta prowizji, pamiętam jak dziś ów dzień pod Maros Kadosz, kiedy to...
— Ach tak, wówczas się poznaliśmy! — przerwano żywo.
Aprasjew uśmiechnął się blado, ale nie opowiadał dalej.
— Jakże się wam szczęściło przez te lat kilkanaście? — zagadnął po chwili kłopotliwego milczenia.
— Ciężko i trudno. Pracą bezustanną zdobywałem kawałek chleba.
— Ale majątek pan kupił.
— Nie, ojciec mi go zostawił, ale długów mam bez liku i klęski nie wychodzą z mego domu.
Kozak podniósł nagle głowę, popatrzył na mówiącego.
— Powiadają, że masz pan cudownie piękną kochankę u siebie — to chyba nie klęska!
— Ale kłopot i koszt okropny.
— Można pana od tego uwolnić. My tu jesteśmy by waszą dolę polepszyć! — zaśmiał się cynicznie asauła.
— A ja słyszałem, że u was jest stara wódka — rozkosz — zahuczał bas pułkownika.
— Piwnica moja i dom otworem dla was. Czem mogę, służyć będę.
— Taak! — rzekł przeciągle Aprasjew. — A mnie właśnie przeciwnie poinformowano! U mnie w instrukcjach stoi pan jako naczelnik ruchu! Rozkazano obłożyć administracją majątki po srogiej rewizji — a co do pana — mam tu prezent od jenerał-gubernatora — sto blankietów podpisanych przezeń wyroków.
Urwał i znowu się uśmiechnął. Polak zzieleniał, otarł ręką czoło, na którem pot się szklił.
— A pan... — wyjąkał głucho.
— Ja, sługa! Będę wypełniał rozkaz.
— Zlitujcie się, to fałsz! Oszkalowano mnie haniebnie! Mam tylu nieprzyjaciół, ilu jest obywateli. Nie cierpią mnie, bom jak wy, wierny sługa cara, rad z poprzedniego stanu rzeczy, niepragnący zmiany, wróg tego karygodnego buntu i nieporządku. Biedny jestem — i niewtajemniczony w ich podziemne machinacje! Karzcie ludzi wpływowych, jak Olesza, Zdański, Niestański, dwaj Świdowie. Jam nie winien i wasz sprzymierzeniec!
Aprasjew dobył szybko kawał papieru i spiesznie zanotował nazwiska.
— Siec ich, rżnąć do ostatniego! — zacharczał pułkownik.
— Może źle niesie fama o panu! — zasyczał Aprasjew. — Nie wiem, zobaczę! Na blankietach jenerał-gubernatora da się wcale co innego napisać, jeżeli...
— Jeżeli?... — powtórzył niespokojnie Polak.
— Jeżeli dasz mi dowody swej wierności.
— Wszelkie, jakie będę mógł.
— Wszelkie, jakie będę chciał! — poprawił powoli satrapa.
Zapanowało milczenie. Pułkownik nalał sobie noWy kieliszek, asauła przeciągnął się opieszale, Aprasjew, wpół zgięty, bębnił swemi brudnemi palcami po stole, uśmiechając się dziwnie.
— Cóż pan chce uczynić? — zagadnął Polak zcicha.
— Chcę, żeby w miesiąc nie zostało tu, ani trawy, ani domu, ani twarzy polskiej. Partja ma być do nogi wybita, z obywateli żebraki lub katorżniki, majątki cara. Oto są moje instrukcje. Jenerał-gubernator lubi być wysłuchanym co do joty, a ja chcę mu dogodzić.
— A los waszych sług tutaj?
— Będą spokojni. Domy ich, mienia, rodziny pod naszą opieką, włos im z głowy nie spadnie! Jeśli usłużą dobrze, będzie nagroda, order, urząd; jeśli zdradzą, biada!
— I dostaną to na owym blankiecie?
— Dostaną.
— Cóż pan rozkazuje? Jestem na usługi, powtarzam!
— Partja jest?
— Tak.
— Gdzie?
— W dzikiej, zapadłej okolicy.
— Ale pan ją znasz! Radź pan, jak się tam dostać i zdusić tę hałastrę jednym zamachem!
— Spróbuję. Wojsko zebrane?
— Pan mi to sam doradził. W tej chwili musiano już spędzić wszystkie roty.
— Jutro mogą ruszać.
— Rżnąć, siec! — wtrącił pułkownik.
— A czemuż nie zaraz? — zagadnął nieufnie Aprasjew.
— W noc, to niepodobieństwo! Tam niema drogi. Bądźcie spokojni. Partja nie ruszy z owego miejsca przed trzema dniami, ja za to ręczę.
Gdy domawiał tych słów, za oknem cos zaszeleściło lekko, wiatr zapewne trącał o gałęzie wielkiej lipy pod ścianą; nikt na to nie zwrócił uwagi.
Zaczęto wstawać i ruszać się w pokoju, a wśród konarów lipy dwa czarne cienie poczęły się też ruszać i szamotać.
— Czyś zwarjował! — szepnął jeden, chwytając dłoń towarzysza, który mierzył w szybę.
— Puść, kolego — ja zabiję tego nędznika! Puść — bo będzie źle! Ja go zaduszę, zębami zagryzę! Wiesz, to czarniawy pan z wysepki, ten, ten pies!
— Milcz i zastanów się chwilę! Nie o mordzie nam myśleć — ale o pospiechu! On zdradził, a on tu jest naczelnikiem od narodowego rządu! Rozumiesz! Do partji nam trzeba wracać, nim świt będzie — ostrzec musimy braci! Prędzej, prędzej spuszczaj się na ziemię! Jego zostaw z Moskalami i szatanem! Chodź, chodź!
— Kolego, jeden strzał tylko — jeden! Patrz, stoi wprost okna! Pozwól go zabić!
— Nie kalaj broni! Chodź! Nas czeka długa droga. Rozwagi, kolego! Zgubisz partję, jeśli strzelisz. Kto wieść zaniesie, gdy padniemy!
Żelisławski westchnął, opieszale począł zsuwać się z gałęzi. Świda ściągnął go na parkan; minęli uliczkę. Zapalczywy chłopak milczał; rozwagi nie rozumiał. Był gniewny na towarzysza. Wtem potrącił nogą o drewno jakieś — odskoczył, żegnając się: był to krzyż grobowy. Szli przez cmentarz. Noc była ciemna, jak piekło.
— Kolego, gdzie wy? — zagadnął powstaniec zcicha.
— Jestem.
— Czy my nie błądzimy?
— Nie.
— A daleko do wyspy?
— Około sześciu mil.
Sześć mil. Dreszcz wstrząsnął chłopcem. Sześć mil bez drogi, w głuchą noc, po dniu tak ciężkim, jaki spędził, było to zadanie olbrzymie.
Zwiesił głowę i szedł dysząc, potykając się, zlewając się potem; nie mógł nadążyć towarzyszowi.
— Kolego, zwolnijcie trochę! — szepnął po chwili. — Mamy jeszcze noc całą.
— Mamy tylko trzy godziny! Pospieszajcie!
Chłopak usłuchał, biegł, dobywając resztki sił; siwa sukmana Świdy pomimo to stawała się coraz niewyraźniejszą, krok jego się oddalał.
— On ze stali, ten człowiek! — pomyślał z zazdrością.
Świda istotnie szedł, jakby po najlepszym wywczasie. Nie hamowała go ani ciemność, ani zagony, ani jamy, ani pnie, ani brak śladu. Jasny dzień i bity gościniec nie byłby dlań wygodniejszemi, jak ta gmatwanina pól, zagonów, strug i gajów. Okolicę znał wyśmienicie.
W miarę oddalania się od miasteczka cichł ruch i życie. Krok ich tylko słychać było czasami i ptactwo błotne po ługach. Aleksander, zajęty orjentowaniem się w położeniu, zapomniał prawie o towarzyszu; myślał tylko o swym obowiązku.
Wtem tuż za nim ktoś śpiewać począł; zrazu chrypiąc, potem coraz donośniej — o tyle równo i zrozumiale, o ile na to pozwalał oddech krótki i zmęczony.
Czasem urywał wśród taktu i kaszlał i znowu zaczynał rozgłośnie, z gorączkową energją:
Leć nasz orle w górnym pędzie,
Sławie, Polsce, światu służ!
Kto przeżyje, wolny będzie,
Kto umiera, wolny już!
Świda się obejrzał i przystanął.
— Nie śpiewajcie, kolego, niebezpiecznie — upomniał.
Żelisławski zrównał się z nim, oparł oburącz na gałęzi, którą się podpierał, i spojrzał nań żałośnie.
— Muszę śpiewać — rzekł urywanym głosem — bo gdy przestanę, to padnę. Ja zawsze śpiewam, gdy mi słabo i źle, a nigdy jeszcze tak nie byłem zhasany jak dziś! Nie mogę wam nadążyć i gdy każecie milczeć, to już lepiej tu się położę — niech mnie wilki dokończą. Czy nam jeszcze daleko?
— Daleko! Zostańcie na miejscu i zaczekajcie na mnie chwilę, wrócę zaraz!
Chłopak się położył na zroszonym mchu. Było mu istotnie bardzo słabo, brakło oddechu, pot zimny oblewał skronie, ciałem dreszcz rzucał w nierównych odstępach.
— Co tobie, Adasiu! — mruknął sam do siebie z wyrzutem. — Czyżeś wywinął się śmierci tyle razy, żeby tak skończyć! — Otarł pot, usiadł i zaczął znowu:
Matko Polsko, dzieci twoje
Dziś szczęśliwych doszły chwil.
Śpiewał tak zapalczywie, że nie słyszał, jak w oddali zatrzaskały gałęzie, jak ujadały psy, jak rozległ się tupot kopyt i głosy ludzkie — i nie widział, że z gąszcza ktoś się zbliżał ku niemu.
Wołanie Świdy przerwało mu śpiew. Stał o kilka kroków, trzymając za uzdy dwa osiodłane wierzchowce.
Człowiek jakiś obcy rozmawiał z nim półgłosem.
Żelisławski na widok koni orzeźwiał. Zanim Aleksander się obejrzał, już siedział na siodle i naglił do pospiechu.
— Jedźmy, kolego, jedźmy! — wołał niecierpliwie.
— Konie wasze puszczę na los szczęścia — nad rzeką około Żydowego Wiru — jeśli żywe dojdą!
— Niech wam Bóg dopomaga! — odparł człowiek, ustępując o krok. — Nie żałujemy bydląt. A pozdrówcie ode mnie brata Hipolita w partji.
Świda wskoczył na konia, skinął mu głową i podał szeroko otwartą prawicę.
— Bywajcie zdrowi! — zawołał, niknąć w cieniu.
Szlachcic powlókł się powoli zpowrotem do swej siedziby. A konie pędziły, gnane bez pamięci, smagane naoślep. Niosły jak oszalałe przez wertepy i manowce; była to ich ostatnia zapewne droga. Stanęły wreszcie przed nieprzebytą zaporą. Była to szeroko rozlana rzeka. Jeźdźcy zeskoczyli na ziemię i stanęli nad samym brzegiem. Za wodą czerniały niewyraźnie kontury wysepki, cel podróży. Było tam gwarno, roiło się od ludzi, jaśniały ogniska wśród łozy, ale między niemi czerniała głąb i prąd gwałtowny, ze strony naszych znajomych nie było żadnego czółna.
Świda krzyknął parę razy bezskutecznie. Glos jego ginął wśród szumu wody, nie dolatując wyspy.
— Cóż robić! — wołał rozpaczliwie Żelisławski.
— Pójdziemy wpław!
— Ależ ja pływać nie umiem!
— To popłynę sam i przyszlę po was czółno!
— A jak się utopicie?
— Ha, to poczekacie do rana. Skoro słońce wejdzie, zobaczą was i przyjadą z łódką.
— Ale wy, wy się utopicie!
Świda nie odpowiedział. Bez zwłoki zrzucił z siebie świtkę Makarewicza, spojrzał raz jeszcze w kierunku wyspy i śmiało wszedł w rzekę. Po dwóch krokach zabrakło mu gruntu pod nogami, począł płynąć. Płynął jak wydra. Ramię rzeczne, lubo w tem miejscu płytkie i burzliwe, zabawką było dla niego, tylko nie w tej chwili!
Zapomniał, rzucając się w wodę, że dobę całą spędził bez snu i posiłku, wciąż w męczącej, pieszej lub konnej podróży, zapomniał o tem i poczuł dopiero po pewnym czasie, że się z siłami nie obrachował, że zamiast ogrzać, ruch ziębił jego ramiona, że pracowały leniwie, słuchając raczej siły woli, a nie muskułów.
Płynął jednak, podniecając się myślą, że wyspa już niedaleko; ale się mylił, lub rozmyślnie mylić się pragnął... Między nim a tem światełkiem, błyskającem niekiedy z za drzew aż ku niemu, leżał główny prąd i dwie trzecie drogi do przebycia.
Płynął jednak dość równo, gdy nagle, zarzucając lewą ręką, uderzył silnie o pal jakiś pod wodą i aż syknął mimowoli.
Gdy chciał posunąć się dalej, poczuł z przerażeniem, że ręka i ramię mu zdrętwiały, nie mógł ich użyć! Pozostała mu tylko prawa i prąd. Wówczas uznał się zgubionym, lecz nie ze strachem o siebie myślał o tem, ale z troską o tych ludzi, co tam za wodą spali może, pełni nadziei, ufni w bezpieczeństwo schronienia i śnili o triumfach, gdy za kilka godzin nie stanie im już czasu by ujść przed zatratą.
Świda się podniósł nawpół z wody, krzyknął donośnie, długo, póki mu sił starczyło:
— Uciekajcie! Moskale idą! Uciekajcie! Hej, hej!
Potem bezsilny upadł napowrót. W tem miejscu prąd go porwał i uniósł z sobą; wysepka została na prawo. Nieznośna sztywność obejmowała członki młodego człowieka: zdało mu się, że ma kule u nóg, co go ciągną wdół, w otchłań!
Jeszcze raz wstał na falę i rzucił w stronę niknącego światełka przeciągłe, rozpaczne wołanie: głos mu zamarł, upadł ciężko — zniknął.
Znowu wyjrzała z toni jego ciemna, dzika twarz, walką skurczona, jedną ręką bił wodę, nierówno, coraz słabiej, jak ranny delfin. Prąd go niósł coraz szybciej.
Wtem o kilkanaście kroków przed nim zaczerniało czółno. Już go nie widział, ale ci, co płynęli na tej łupinie, posłyszeli jego krzyk ostatni, wracali ku niemu. Dwoje ich było; mężczyzna i kobieta. Ona stała na przodzie, wiosłując i z niepokojem śledząc czarną, ponurą wodę — on gawędził.
— Coś się zdało panience! Któżby miał wołać o pomoc? To z wysepki głosy dochodzą!
— Nie, to ktoś tonie, z pewnością. Prędzej, Ignacy! Słyszałam wyraźnie — znam ten gł...
Urwała, topiąc wzrok w ciemnościach.
— Na prawo patrz, płynie! Steruj żywo!
Pochyliła się nad wiosłem, łódka poskoczyła, jak ruszona sprężyną, bokiem ośliznęła się o tonącego.
— Jak mi Bóg miły! Doprawdy człowiek — wołał sternik. — Bodajto młode oczy i uszy!
Kobieta milczała, ale rzuciła wiosła, uklękła w łódce i z narażeniem życia zdołała pochwycić tonącego, gdy już znikał pod wodą.
Przyciągnęła go ku sobie, utrzymując ze zdumiewającą siłą to opuszczone ciało, które martwota popychała na głębię.
Czółno przechyliło się gwałtownie, lada chwila ów trup bezwładny mógł ją pociągnąć za sobą. Była blada, z wyrazem bezmiernej grozy w oczach, ale strachu w nich nie było o siebie, jak nie było strachu w pokurczonych, sinych rysach topielca.
Nerwowym ruchem ściskała w ręku kołnierz biedaka, wznosiła go z nadludzką siłą nad powierzchnię wody — nie wołała, nie mdlała, jakby inne zrobiły na jej miejscu; patrzała przed siebie na tego, może już nieżywego — i zginęłaby raczej z nim razem, niżby otworzyć miała skostniałą dłoń, w której trzymała szmat jego odzieży. A śmierć borykała się z nią, rwąc gwałtem z jej ręki ofiarę, targała ją, rwała z prądem, tłoczyła na dno, pasowała się o łup!
Aż sternik, wepchnąwszy czółenko na mieliznę, przyszedł jej z pomocą. We dwoje dźwignęli Świdę do środka.
— Matko cudowna z Ostrejbramy, a toż to nasz panicz z Luchni! — wykrzyknął stary człeczyna, padając przy nim na kolana. — Wpław szedł, biedak, i kurcz go porwał! Ach, Boże mój, żeby nie panienka, toby zginął. — Począł energicznie trzeć młodego człowieka, chwilami rękawem ocierał oczy — już nie gawędził. Po kilku minutach podniósł wzrok na swą panią. Siedziała nieruchoma bez skargi i łez, ale po twarzy chodziły dreszcze i usta się kurczyły. Co się działo w tej zamkniętej, hardej duszy? Stary może jeden wiedział, bo się znowu pochylił, poszukał serca pod ociekającą bielizną Świdy.
— Bije! — zawołał radośnie. — Zemdlał tylko, ale to przejdzie! Niech się panienka nie boi!
Dziewczyna podniosła głowę.
— Bać się! Ja! Myślałam, że mnie znasz, Ignacy!
Stary zamilkł, ale głową pokręcił niedowierzająco.
— Czy popłyniemy do domu? — spytał.
— Nie, wróćmy do wyspy! On tam dążył i musiało mu być pilno, kiedy na czółno nie czekał!
Sternik usłuchał rozkazu. Dziewczynka zajęła się znowu omdlałym. Otarła mu z wody i szlamu twarz i włosy, okryła od nocnego chłodu własnym szalem i usiadła obok niego, wpatrując się w zamyśleniu w skraj purpurowego jedwabiu, co wyzierał mu z za odzieży przemokłej. Był to jej sztandar!
A gdy wreszcie po długiem oczekiwaniu pierś Świdy poczęła się poruszać i gdy oczy otworzył, ujrzał utkwione w siebie, ubóstwiane nad życie źrenice Władki Wismund.
Chwilkę myślał, że śni, potem się zerwał żywo i do kolan jej się osunął, wyciągając rękę.
— To pani! — wyszeptał zcicha.
— Tak, to ja! — odparła, podając mu dłoń, której dotknął z uszanowaniem ustami. — Przed godziną przysłał mi opiekun rozkaz dla partji. Uznałam za najbezpieczniejsze sama pojechać z Makarewiczem. Wracaliśmy właśnie, gdy...
Przerwał jej. Czaplic, partja, rozkaz: te trzy słowa spłoszyły jego krótkie marzenie, przypomniał sobie wszystko. Twarz, wpatrzona tęsknie w oczy ukochanej, przybrała wyraz surowy i niespokojny.
Wstał gwałtownie, nie czując osłabienia.
— Rozkaz, pani woziła rozkaz dla partji od pana Czaplica? Skąd był rozkaz?
— Z miasteczka.
— Ach tak! Co było w rozkazie?
— Żeby nie ruszano się z miejsca i nie rozpoczynano działać do trzech dni.
Świda zaśmiał się okropnie.
— Co panu jest? — spytała zdziwiona. — I cóż tak dziwnego w tem, żem rozkaz woziła? Spocznij pan chwilę, płyniemy powoli, wysepka dość jeszcze odległa.
— Popłyniemy prędzej! Nie odpoczywa ten, kto ma za sobą pana Czaplica — rzekł ponuro, biorąc drugie wiosło.
— Która godzina? — spytał po chwili zdławionym głosem.
Panienka powiedziała mu ją.
— Zaraz ranek — wyszeptał do siebie, pracując z jakąś wściekłą energją, jakby ta myśl gnała go naprzód. Czółno nie płynęło, a migało po falach — byli już u celu. Świda rzucił wiosło, pochylił się do Władki.
— Dziękuję pani dziś nie za siebie tylko, ale za tysiąc ludzi. Wyratowała pani partję. Żebym się spóźnił lub zginął, jutroby ją marnie wyrżnięto. Nie mówcie panu Czaplicowi nic, a czas wam wyjaśni mój pośpiech i znaczenie rozkazu!
— Pan tu zostanie?
— Tak, żeby wam służyć. Wasza sprawa moją jest teraz. Bywajcie zdrowi — może was widzę raz ostatni. A teraz jeszcze jedna prośba. Za rzeką zostawiłem kolegę. Czas nagli, a tu potrzebny. Przywieźcie go na tę stronę. — Wyskoczył na brzeg. Dopiero teraz zauważył sternika.
— Ach, Makarewicz! Witajcie, przyjacielu! Na tamtym brzegu zostawiłem waszą sukmanę. Dostawcie mi ją wraz z kolegą. Bywajcie zdrowi!
Skinął ręką i wszedł w gąszcz.
— Kto idzie? — zawołano w tejże chwili i lufa posterunku mignęła za krzakiem.
— Oho, znać obecność Kazimierza! Porządek jak w gwardji na paradzie — mruknął nowoprzybyły, a głośno dodał: — Aleksander Świda.
— Czego?
— Z raportem do naczelnika.
— Skąd?
— Z miasteczka, od Moskali.
— Idźcie! — Szyldwach gwizdnął trzy razy, wskazał ręką ścieżkę świeżo utartą w głąb wyspy.
Świda nie potrzebował przewodnika, po chwili stanął na znanej mu polance, gdzie teraz wokoło kilkunastu dogasających ognisk spało na trawie, z pięścią lub workiem pod głową, kilkuset ludzi.
Cała Litwa tu była, zmieszana w mozaikę typów, strojów i lat. Oficjaliści dworscy i urzędnicy obok magnackich synów i drobnej szlachty, panicze i ekonomowie, spalone twarze i zgrubiałe dłonie obok delikatnych rysów i pieszczonych rąk bogaczy.
Co było młodego, silnego, zdrowego, rzuciło pług i dom, zbiegło z ław szkolnych i od wygodnego pańskiego życia uszło tu w głuche pustkowie, do egzystencji tak ciężkiej i mozolnej, że jej do żadnej porównać się nie da, i spali teraz z uśmiechem na ustach, marząc o wolności!
Świda szybko objął ten widok i wstrząsnął głową.
— Szkoda ich! — zamruczał.
Ktoś go ruszył za ramię. Była to druga placówka, która na gwizd ostrzegający z brzegu, spotkała go na skraju polany.
— Do naczelnika? — zagadnął krótko człowiek z ogoloną głową, ubrany w szamerowaną siwą kurtkę.
— Tak.
— Idźcie tam! — rzekł, wskazując ręką ostatnie jaśniejsze ognisko, poczem powtórzył sygnał ostrzegający.
Aleksander wkroczył między śpiących, omijając rozrzuconą wszędzie broń, odzież, zapasy i najróżnorodniejsze przedmioty codziennego użytku i kołując wśród obozu, zbliżał się do światła, przy którem panował jeszcze ruch; kilku starszych i naczelnik siedziało tam gwarząc półgłosem. Kazimierz drgnął na widok wodą zlanej, obszarpanej postaci, co się jak widmo zatrzymała przed nim.
— Aleks, czyś to ty?
— Z raportem. Jak mi rozkazano, śledziłem Moskali.
Naczelnik wstał, a z nim wszyscy. Wszystkie dłonie wyciągnęły się do Aleksandra. Chwilę nikt nie zdołał przyjść do słowa.
Potem każdy porwał w ramiona młodzieńca, witano go, ściskano, jak brata lub syna.
— Hańba temu, kto cię o zdradę posądził — krzyknął jeden.
— Byłem pewny, że cię ujrzę wśród nas! — szepnął Kazimierz. — Wysłałem cię wszakże sam po rozkaz do twojej władzy!
Aleksander uśmiechnął się lekko.
— Masz słuszność! — odparł. — Jestem teraz na wasze usługi.
— Siadaj zatem i spocznij! Czyś przepłynął rzekę?
— Spieszyłem bardzo, bo raport ważny!
— Mów zatem, coś widział i słyszał.
Umilkli wszyscy i usiedli. Aleksander stał tylko jeden wyprostowany, jak podwładny wobec zwierzchnika.
— Moskale do rana stali rozrzuceni. Od południa zaczęto ich gwałtownie ściągać do miasteczka. O partji już wiedzą i znają wysepkę. Za parę godzin wychodzą na nas. Jest ich pięć tysięcy, nie licząc kozaków.
— To być nie może! — przerwał jeden z powstańców. — Nie mogą znać jeszcze naszego schronienia; a przytem Czaplic, który do nich jeździł na wywiady, przysłał nam przed chwilą rozkaz pozostania w miejscu do trzech dni.
— Zapewne! — odparł gwałtownie Świda. — Czaplicowi bardzo chodzi, by Moskale nas nieprzygotowanych zmietli co do nogi! Ma za to dostać glejt murawjewowski dla siebie, może urząd, order lub pieniężne wynagrodzenie.
— Jak śmiecie szkalować naczelnika powiatu, człowieka ze wszech miar szanowanego! — zawołał ten sam powstaniec, porywając się z ziemi.
Aleksander zbladł strasznie, ale zdołał pohamować wybuch.
— Mówię, com widział i słyszał. Nie szkaluję nikogo. Zdaję raport przed naczelnikiem. Moskale dziś tu będą w pięć tysięcy! Czaplica nie szanuję — mam go za zdrajcę, nikczemnika i zaprzedańca, i gotówem to stwierdzić faktami.
Powstańcy zamilkli.
— Jakiemi faktami? — spytał Kazimierz.
— Żem go widział i słyszał wśród Moskali w miasteczku, sprzedającego naród i kraj za bezpieczeństwo dla siebie, na co mam świadka Żelisławskiego.
Dlategom tak spieszył tu. Chciałem was ostrzec, i zanim świt wejdzie, wyprowadzić stąd partję. Powiedziałem wszystko, naczelniku!
Skłonił się i odstąpił do dalszego ogniska. Kipiał cały.
Cały jego trud i energja rozbiły się marnie. Zapłatą za tyle starań, za narażone życie, było niedowierzanie i wahanie. Ufano raczej Czaplicowi, niż jemu. Usiadł zgnębiony, trzęsąc się od chłodu i wilgoci. Dopiero teraz poczuł okropne zmęczenie. Wtem wzrok jego spoczął na czerwonej szmacie, co mu wyzierała z za koszuli, spuścił głowę zamyślony, i nagle wstał, zawahał się jeszcze chwilę — i wrócił do ogniska, gdzie był Kazimierz.
— Bracia, — zawołał przejęty — uchodźmy stąd! Świadczę się Bogiem, żem nie zdrajca i nie kłamca! Znajdziemy lepsze schronienie, pewniejszy punkt w puszczy. Wysepka ta jest złem miejscem. Padniemy wszyscy bez sławy — zdradą wzięci! Jeślim skłamał, zabijecie mnie jak zbrodniarza! A tymczasem godziny uchodzą — za chwilę będzie zapóźno! Zaufajcie mi ten raz jeden! Jam nigdy nie prosił, dziś błagam! Naczelniku, dajcie rozkaz! Ja was poprowadzę!
Co za siłę miała myśl o Władce, gdy jego nagięła do takiej mowy! Żebrał on, co nie znał pokory! Żebrał — o ufność, on, co nigdy nie skłamał.
Kazimierz za całą odpowiedź wstał i rozejrzał się wokoło. Już się nie radził z nikim, nie wahał, nie namyślał.
— Hej, sygnalisto! — krzyknął donośnie, głosem nawykłym do komendy. — Budzić obóz!
Na ten rozkaz młody chłopak, czuwający opodal, porwał się żywo, chwycił za róg myśliwski i zadął z całych płuc raz, drugi i trzeci!
Dźwięk rozdarł powietrze przeciągle, długo i poszedł daleko z wodą.
Powstańcy zrywali się z ziemi, chwytali za broń, kupili się wokoło wodza. Na cichej wysepce powstał gwar, zamęt, zapytania, krzyki, nawoływania.
Kazimierz założył ręce na piersi, czekał chwilę, aż oprzytomnieją zupełnie.
— Zwijaj obóz! Formuj się do marszu! — zabrzmiała znowu komenda.
Usłuchano bezładnie, krzycząc, popychając się, ale z ochotą i dość szybko.
— Dziesiątkami w czółna! Nie tłoczyć się!
Czółen u brzegu była cała flotylla, rzucono się do nich.
Tymczasem Makarewicz na rękach wniósł zaspanego Żelisławskiego do łódki. Chłopak leżał jak drewno, nie wiedząc, co się z nim dzieje, gdzie płynie i z kim. Wtem trąbka ozwała się z wyspy. Chłopcem dreszcz wstrząsnął — dźwignął się na nogi — słuchał. Słuchał z rozkoszą, z przejęciem, z frenezją, łowiąc chciwie tony. Przejmowały go zapałem, szczęściem, napełniały nową siłą. Całą duszą utonął w sygnale partji. Grał mu on, jak wciąż od pół roku pobudkę do boju, do ofiary, do bohaterstwa. Za pierwszym dźwiękiem podniósł głowę i nastawił uszu; za drugim naprzód poskoczył i zaiskrzyły mu się oczy; za trzecim hasłem nie zdołał się powstrzymać. Nie myśląc, co robi, nie oglądając się na nic, wyskoczył z czółna.
Woda bryznęła mu aż nad głowę — szczęściem zgruntował i, brodząc, pobiegł na melodję, jakby się bał spóźnić do apelu.
— Panie, panie! — krzyknął za nim Makarewicz. — Zabierzcie siermięgę pana Świdy.
Daremne wołanie. Żelisławski słyszał tylko sygnał, pamiętał tylko, że jest powstańcem. Jak burza wpadł na polanę. Już większa część partji była w czółnach, na brzegu została tylko niewielka gromadka. Ku niej to dążył chłopak rozpromieniony, oszalały radością! Widział cudny obraz. Aleksander Świda z bratem uwiązywali do wysokiego drzewca purpurowo srebrny sztandar. Podniesiono go wgórę. Ranny wiatr rozwiał chorągiew i w tejże chwili promień wschodu wytrysnął na horyzoncie, zalał światłem wyspę, rzekę, ozłocił jak glorją białego orła.
Światłem objęta garstka ludzi na brzegu wzniosła oczy, odkryła głowy. Modlili się o słońce bez zachodu dla królewskiego ptaka ze sztandaru.
Żelisławski podbiegł i padł na kolana.
— Mój orzeł, mój orzeł! — wołał przez łzy, obejmując drzewce rękami i tuląc do piersi, błagalny wzrok podniósł na wodza:
— Naczelniku, ja go poniosę! Pójdę z nim na przodzie. W sześciu partjach byłem chorążym! To mój, mój ptak!
I płakał i prosił, cisnąc znak do serca, aż Kazimierz, niezdolny opanować wzruszenia, położył uroczyście rękę na rozwianej płowej czuprynie:
— Idź, orlątko, idź! Możesz go nieść, bo kochasz. A nie daj go wziąć Moskalom!
— Chyba z życiem!
Chłopak wstał, dźwignął sztandar i z oczami utkwionemi w purpurę ruszył do czółen, intonując pieśń:
Oto dziś dzień krwi i chwały,
Oby dniem wskrzeszenia był!
Powstańcy ruszyli, zanim pieśń objął chór cały.
Na brzegu przez chwilę zostali tylko dwaj Świdowie.
— Rzuciłeś wszystko? — spytał Kazimierz.
— Niewiele miałem do rzucania.
— I idziesz z nami?
— Nie, idę za tem! — podniósł rękę, wskazał na czerwony szmat jedwabiu na niebie. — Gdy go nie stanie, odejdę.
— A teraz co myślisz?
— Opowiem ci plan w drodze.
— Chodźmy zatem! Hej sygnalisto!
Róg zadął znowu. Ostatnie czółno odbiło od brzegu, prześlizgnęło się wpoprzek rzeki, znikło w gąszczu tataraków.
I zapanowała cisza. Ludzie, czółna, wszelki ślad partji przepadł w oczeretach i łozie.
Skąd się biorą zdrajcy w narodzie?
Jedna ziemia ich karmi, jedno słońce im świeci, jeden duch tradycji i zasad ich uczy, a jednak w danej chwili odpadają od społeczeństwa lub je toczą jak gangrena.
Wszystko mają wspólne z bohaterami, brak im tylko serca, ciepła, ognia.
Kawał żelaza odbity od sztaby jest szary, bezkształtny, nieużyteczny, lecz niech go żar ogarnie, młot ogładzi, niech się rozpłomieni, a cudo zeń zrobi dłoń pracowita; a zimna sztaba pozostanie jak przedtem grubą, ciężką, zawadą tylko.
Taką właśnie zimną sztabu metalu był Judasz Iskarjota, Grek, sprzedający Persom tajemnicę Termopil, takim był Radziejowski, naczelnicy Targowicy; takim był Dominik Czaplic.
Człowiek ten znał dwa czynniki, interes i pychę, kochał swą wygodę i pieniądz, szanował tylko siłę i władzę, z uczuć rozumiał tylko namiętność.
Żeby nie bezmierny egoizm i fałsz, Czaplic byłby drugim Aleksandrem Świdą. Jak ten miał wolę żelazną i wytrwałość i niestrudzoną energję i pracowitość, obok porywczej, gwałtownej natury.
Ale samolubstwo i fałsz skrzywiły go do szczętu.
Stał się giętkim i układnym, pokornym i cichym, skrytym i chytrym. Manowce mu były drogą, a noc dniem. I nie mogła żadna jasność ożywić jego duszy, bo w niej nie postało nigdy ofiarne uczucie.
Aleksander Świda był człowiekiem, Czaplic był płazem, płazem o tysiącznych, mieniących się łuskach, których żaden cios nie mógł dosięgnąć i przebić.
Wschodzące słońce, co żegnało partję na wysepce, widziało też powrót pana Dominika z miasteczka.
Jechał powoli spokojny i bezpieczny. W kieszeni miał glejt murawjewowski i patrzał z rozkoszą na swe łany i lasy, mury dworu i stada bydła, na całe swe państwo, które się nie bało powstania i rabunku, konfiskaty i administracji, które szanować musiał kozak łupieżca i urzędnik pijawka!
Uśmiech dumy okolił na chwilę śniadą jego twarz.
On jeden wiedział, ile to państwo kosztowało go w życiu, ile przeszedł, nim od syna zrujnowanego szlachetki, oficera rosyjskiego, dorobkiewicza, doszedł do celu, zanim wypełnił marzenie mozolnego życia, którem było bogactwo.
Ba, on od dziecka dostrzegł i przeczuł, jaką dźwignią jest złoto; z kruszcu robił piedestał pod swą wielkość i gdy wreszcie wstąpił nań, spostrzegł z zadowoleniem, że królował nad innymi: nad tymi szaleńcami, co budowali podstawę z poświęceń i ofiar, z pracy cichej, ze zdolności i nauki!
Im się budowa kruszyła pod stopami, upadali, ginęli, a on stał i rósł w potęgę.
Ach, żeby złoto, którem rzucał Czaplic, żeby te dukaty węgierskie z Matką Boską mówić mogły!...
Oneby jedne powiedzieć mogły chyba, czy na powierzchni ich tylko był pot właściciela, czy też gorzkie łzy, nikczemny handel, nieprawe wydarcie, grabież i krzywda ludzka, zatarta latami i oddaleniem!...
Lecz złoto zna tylko jedno słowo: Z drogi przede mną!
I usuwało się też wszystko: zapory i trudności, tajemnice i zagadki, ciekawość i niedowierzanie.
Usuwało się i gięło jak pod wóz indyjskiej bogini; o panu Czaplicu wiedziano tylko to, co on chciał, by wiedziano. Dobry gospodarz, ofiarny sąsiad, wierny katolik, gorliwy patrjota — nikt w nim skazy nie dopatrzył.
Pomimo skończonych lat czterdziestu, dotąd się nie ożenił, choć wszystkie dwory obywatelskie przyjęłyby go za zięcia z otwartemi rękami.
Mówiono otwarcie, że zachował swe serce i nazwisko dla Władki Wismund, i nie mylono się zbytnio.
Była to dziewczyna pięknego rodu i magnackiej fortuny. Ojciec jej sąsiadował o miedzę ze starym Czaplicem — krewnych nie miał — jedynaczkę kochał nad życie.
Dziecko miało lat siedem, gdy ją od zwłok ojca zabrano do Sterdynia. — Pan Wismund tak chciał. Testamentem oddał córkę i mienie przyjacielowi, zaklinając, by ją kochał i strzegł jak własnej. Stary Czaplic umierając, obowiązek ów święty przelał na syna.
Sierota wychowała się i wzrosła pod okiem pana Dominika, była wszechpotężną panią w Sterdyniu: wypełniono skrupulatnie zlecenie ojców.
Pomimo to między wychowanicą i opiekunem nie było nigdy szczerego stosunku. Może z powodu zamkniętej, skupionej w sobie, jak zwykle, sierocej duszy Władki, może z powodu dziwnego jakiegoś uczucia onieśmielenia i przymusu, którego wobec panienki nie mógł się nigdy pozbyć Czaplic.
Żyli lata pod jednym dachem, widywali się codziennie, a nie znali się wcale. Stosunek był grzeczny, chłodny, powierzchowny — żadne się nie zbliżało.
Władka może nie chciała. Czaplic może nie śmiał.
Dziewczynkę kochała cała okolica, szanowali wszyscy, czarem swym poważnym podbijała serca; może i serce opiekuna zwalczył jej urok — niewiadomo!
Nie żenił się jednak i nie szukał kobiecego towarzystwa, a znajomi, utrwaleni w przypuszczeniu ciągłemi odkoszami Władki, czekali z dnia na dzień wieści o ich zaręczynach.
Pan Czaplic tymczasem, rozmyślając, zbliżał się do domu. Już skręcał w wysadę, gdy z przeciwnej strony weszło na nią dwoje ludzi. Była to właśnie panna Władysława z Makarewiczem.
Dziewczynka zrazu nie zwróciła uwagi na jeźdźca. Szła ze spuszczoną głową, układając machinalnie bukiet z pęku biało różowych wodnych lilij, strażnik niósł za nią szal i okrycia. Spostrzegłszy pana, ukłonił się głęboko.
Pan się zbudził ze snów o potędze. Przestał się uśmiechać, zeskoczył żywo z konia i zbliżył się do starego.
— Skąd to? — spytał.
— Z Żydowego Wiru.
— Panienka sama woziła rozkaz?
— Sama, ze mną! Pani Ordyńcowa się bała, a służbie nie ufaliśmy pałacowej.
— Partję zostawiliście na miejscu?
— A jużci.
— Nie spotkaliście nikogo?
— A kogóż mieliśmy spotkać?
Pan Dominik sam tego nie wiedział. Typowo litewska odpowiedź strażnika uspokoiła go.
— To dobrze. Daj mi to, co niesiesz, a weź mego konia i odprowadź do stajni.
Makarewicz się skłonił i spełnił rozkaz.
Na ustach jego, gdy patrzał za Czaplicem, był drwiący, złośliwy uśmieszek. Stary miał swe wybitne sympatje i antypatje, dokładne odbicie gustów Władki. Ona była niezbadaną jak sfinks, on skryty i sprytny jak kapłan jakiego tajemniczego bóstwa.
Dziewczynka na odgłos innych kroków tuż za sobą, obejrzała się powoli i powitała opiekuna lekkim ukłonem. W obu rękach trzymała kwiaty.
— Naraziłem panią na utrudzenie, — zaczął, wpatrując się w nią z widocznem upodobaniem.
— Bynajmniej, jestem panu bardzo wdzięczna za polecenie, — odparła półgłosem.
Makarewicz jednak dosłyszał, bo się znowu uśmiechnął, ale tym razem radośnie i serdecznie.
Myśli swych jednak nie zakomunikował głośno; i nie opowiedział, co go tak cieszyło. Rozmowa się urwała, ale pana Czaplica nie zrażały lakoniczne odpowiedzi, szedł wytrwale obok niej i namyślał się. Pragnął jej coś powiedzieć i układał najdogodniejsze zwroty.
— Czy pani pozwoli sobie zrobić pewną propozycję? — ozwał się po chwili trochę zakłopotany.
— Słucham.
— Trochę to nagle i bez przygotowania wyglądać będzie, ale myśl tę noszę oddawna i korzystam z pierwszej sposobności, by ją pani przedstawić!
— Słucham pana! — powtórzyła.
— Oto, chciałbym bardzo prosić panią o wyjazd czasowy z tych stron. Paszport zagraniczny dostanę natychmiast; siostra moja chce lato spędzić w Ems, czy nad morzem. Czy pani nie zgodziłaby się jej towarzyszyć?
— Dlaczego? — spytała krótko.
— Oh, dla bardzo wielu przyczyn. Chwila, którą przeżywamy, jest tak pełną niebezpieczeństw, trwogi, niepokoju, tyle strasznych, krwawych wypadków i klęsk się gotuje, że nie mogę się pogodzić z myślą, by pani na nie tak zbliska była narażoną, lub patrzeć na to miała. Zresztą obowiązkiem mym jest usuwać od pani wszelką przykrość, przysiągłem to ojcu memu i dotąd, o ile mi sił starczyło, dochowywałem przysięgi. Wszak mi pani pod tym względem nic nie może zarzucić.
— O nie! Przeciwnie, dziękuję panu za tyloletnie starania i trudy z mego powodu.
— Myli się pani. Trudów nie czułem, bo sposobność służenia wam szczęściem mi była!
Głos pana Czaplica ścichł przy ostatnich słowach. Spojrzał gorąco na wychowanicę. Zmarszczyła czoło, cień niezadowolenia przesunął się po twarzy.
Makarewicz w tejże chwili wymijał ich. Konik arabczyk wyrywał się i skakał, pomimo to stary zdołał w przelocie rzucić panu posępne spojrzenie.
Można przysiąc, że go uraczył w myśli nieładnym epitetem.
— Wracając do rzeczy — zaczęła Władka — pan uważa obecność moją tu za niepotrzebną w tych czasach?
— Za niebezpieczną — poprawił. — Jesteś pani bogata, kochasz kraj i zapytana wyznasz to w oczy każdemu! Teraz to wystarcza, by się dostać pod sąd, stracić fortunę i być wysłaną. Tymczasem nie koniec na tem. Tej nocy wzięłaś pani czynny udział w powstaniu; podobny wypadek może się jeszcze przytrafić, i dość jednego słowa, doniesienia naprzykład takiego Makarewicza, by panią zgubić i potępić.
— Pan źle wybiera przykłady. Makarewicz mnie nie zdradzi.
— Może być, choć za nikogo ręczyć nie trzeba. Krótko mówiąc, będę bardzo szczęśliwy, gdy potrafię namówić panią na wyjazd zagranicę z moją siostrą. Niech burza, co się sroży, obedrze mnie ze wszystkiego, szczęśliwy będę, jeśli wzamian pani pozostanie nietkniętą.
Nowe, ogniste spojrzenie zakończyło tyradę.
Władka długo szła, milcząc i chmurnie patrząc na pałac sterdyński przed sobą. Zatrzymała się na ganku.
— Dziękuję panu raz jeszcze za troskliwość! Rozumiem ją i oceniam, lecz dziwić pana nie powinno, że odmawiam. W burzy, co się sroży, wśród walczących i cierpiących znajdzie się obowiązek i dla słabej dziewczyny! Nie godzi się uchodzić nikomu z ziemi, gdzie będzie za dni lub tygodni kilka tylu rannych, tyle sierot i tylu biedaków bez dachu. Nie godzi się myśleć o swem bezpieczeństwie wtedy, a tem mniej o fortunie! To byłaby zdrada, panie Czaplic, a nie mogę wam wyrazić, co za wstręt i zgrozę ten sam wyraz we mnie budzi!
Twarz słuchającego pobladła; spuścił oczy ku ziemi pod głębokiem spojrzeniem dzieweczki, potem się zasępił. Postanowienie to było mu okropnie nie na rękę, gmatwało plany, trwożyło go.
— Ależ pani powinna wyjechać! — zawołał prawie gwałtownie.
Podniosła czoło, spojrzała mu w same oczy.
— Powinnam... — powtórzyła z przyciskiem — pan mi to mówi po mojej odpowiedzi?...
— Pani tu zostać nie może! — nalegał uparcie.
— Tu? W Sterdyniu zatem! Pan się lęka dla siebie mego patrjotyzmu! O i owszem, stąd mogę wyjechać! Przed rokiem skończyłam lat dwadzieścia, prawo zwalnia pana z opieki. Wyjadę do moich Grabów.
Czaplic na ten zwrot niespodziewany oniemiał z przerażenia. Czego się bał: czy żeby nie przeczuła zdrady, czy że upadł w jej opinji, czy znieść nie mógł myśli wyjazdu ze Sterdynia tej, której widok napełniał go jakąś skrytą rozkoszą. Dość, że głosu mu zabrakło i ledwie się zdobył na jąkaną odpowiedź:
— Pani... pani mi tego ciosu nie zada!
— Nie — odparła, niknąć mu z oczu w sieni domu — nie, jeśli pan nie wznowi nigdy dzisiejszej rozmowy!
Poszedł za nią, ciągniony czarem, chciwy jej widoku zawsze, nienasycony nigdy, choć obcował z nią lat tyle.
— Ją stracić — zamruczał ponuro — nigdy! Lepiej wszystko, co posiadam, nędzarzem zostać, ale ją zachować! Spaliłbym Graby, gdyby mi one ją zabrały, a człowieka, coby stanął między nią i mną, zgniótłbym na proch, zdruzgotał, zniszczył! Ot tak! Ona moja!
Pręt trzymany pękł mu w dłoni. Wyrzucił go na dziedziniec, oparł się o okno, ścisnął głowę rękami. Myślał nad sposobami pogodzenia z sobą wszystkiego.
Fakty tłoczyły go, rzeczywistość i szatan gnały naprzód, minuty biegły, coraz bliżej nadchodziła ta, w której miał wydać partję.
Nie czuł wyrzutów, bał się tylko Władki. Syczał mu w uszach wstręt i pogarda, z jaką wymawiała wyraz: zdrada!
— Mon cher Dominique! — przerwał mu zadumę wcale inny głos i wcale inną postać, niż marzoną, miał przed sobą, gdy podniósł głowę.
Była to kobieta lat czterdziestu, bardzo strojna, wbrew żałobie patrjotycznej, wykrygowana w monstrualnej krynolinie, o twarzy okrągłej, różowej, uśmiechniętej, chcącej uchodzić za młodziutką.
Niestety, było to trudno. Bielidło i róż mogły w błąd wprowadzić chyba dzikiego; Europejczyk widział pod niem piegi, zmarszczki i zgrubiałą płeć niemłodej osoby. Nadomiar nieszczęścia formy jejmości nie były piętnastoletnie.
Tak wyglądała siostra starsza pana Czaplica, pani pułkownikowa Ordyńcowa.
Kto był pan pułkownik Ordyniec, czy żył jeszcze lub czy istniał kiedykolwiek rzeczywiście, nikt o tem dokładnie nie wiedział, byli tacy, co utrzymywali, że postać to mityczna, utworzona w myśli i fantazji samej pani. Nikt też w owem zapadłem Polesiu nie wiedział, gdzie siostra Czaplica spędziła młodość, gdzie straciła fortunę i wdzięki i skąd się wzięła na horyzoncie powiatu. Spadła tu niespodzianie przed kilkoma laty — z siedmiu pakami strojów i rozsiadła się w Sterdyniu, niby jako gospodyni u brata.
Rządziła modą, rozwoziła plotki, romansowała z każdym, co się nawinął, rozsiewała skandaliczne nowinki, rozszerzała francuskie powieści i nadsekwańską mowę, wiedziała o wszystkiem, a czego nie dosłyszała, lub nie rozumiała w całości, dopełniła własnym konceptem.
Takie to było towarzystwo domowe Władki od lat sześciu.
— Jak się masz, Emmo! — powitał ją pan Czaplic, całując w pulchną rączkę, ozdobioną mnóstwem pierścionków.
— Ah, bonjour, bonjour! Jestem, mój drogi, od wczoraj w białej złości. Wyobraź sobie, był tutaj i, zabawiwszy godzinę, wyjechał sobie precz, nie zaczekawszy na mnie, nie zostawiwszy karty ani ukłonów! C’est barbare!
— Ale któż to był przecie?
— Ce brute — cet incendiaire! Ten gbur co...
— Jakto, Aleksander Świda tu był, tutaj? — przerwał Czaplic, uszom nie wierząc. — Czegóż on chciał?
— Ah ça, o to się powinieneś Władki spytać! La belle ténébreuse raczyła go przyjąć w swym saloniku sam na sam! Sapristi, une grâce royale z jej strony — i najzupełniej niespodziewana!
— Istotnie?! — Czaplic się przeszedł po pokoju tu i tam. — Ale, że on tu był, w Sterdyniu? U mnie?
— Może go wezwała! Tu sais — un billet. Ten jej faworyt Makarewicz gotów dla niej na wszystko.
Pan Dominik nic nie odrzekł. Chodził ciągle wszerz i wzdłuż. Pozwalał siostrze pleść koszałki, opałki, nie zdradzając żadnego wrażenia.
— Po obiedzie zrobiłam mały kurs i wzywałam ją z sobą. Odmówiła — et cela m’a paru déjà louche! Wracam, Marcin mi ogłasza wielką nowinę! Czy wiesz, Dominiku: Elle est amoureuse de cet Iroquois!
Czaplic powoli podniósł głowę. Twarz jego ciemna zzieleniała prawie; zaciął zęby, aż zgrzytnęły, spojrzeniem dzikiem i groźnem zamknął usta nawet takiej pani Ordyńcowej.
Usunęła się przed nim.
— Tiens, tu serais jaloux, par exemple! — zaśmiała się.
Przestraszył się i uspokoił natychmiast.
— Miewasz szczególne przywidzenia, Emmo, — odparł, ruszając ramionami. — Po raz setny proszę ciebie, żebyś w swych plotkach omijała imię Władki. Nie pozwalam, byś ją mieszała do anegdotek, powstałych w twej głowie. Pamiętaj o tem!
Zanosiło się na familijną sprzeczkę, bo pani Ordyńcowa nie ustępowała z placu nigdy, nawet przed swym wszechwładnym braciszkiem, ale na szczęście w tej chwili lokaj otworzył drzwi jadalni i poprosił na śniadanie.
Czaplic spojrzał i struchlał: Władka już tam była i bardzo łatwo mogła słyszeć rozmowę.
Ale pomimo pilnej obserwacji, żaden rys twarzy młodej dziewczyny nie zdradzał, że ją coś doleciało z za ściany.
Ukłonem poważnym, choć lekkim, powitała panią Ordyńcową i usiadła na swem miejscu.
Ale gadatliwa dama spostrzegła, że trafiła na przedmiot drażniący brata, a lubiła niesłychanie wyprowadzić go z zimnej powagi, w którą się drapował, niby w płaszcz olimpijski. Zwróciła się uśmiechnięta do panienki.
— Opowiadałam Dominikowi o twej wczorajszej wizycie, droga Władko — zaczęła słodziutkim tonem. — Jest to fakt tak niesłychany, że prawie weń wierzyć nie chciał.
Dziewczyna spojrzała na opiekuna jasno, spokojnie, bez cienia zakłopotania.
— Rzeczywiście, pan Świda pierwszy raz był tutaj. Miał interes do mnie.
— Do pani?
— Tak. Przyjechał po sztandar dla partji.
— Po sztandar? Jakto, więc poszedł do powstania?
— Tak, poszedł na stanowisko — odparła poważnie.
— To być nie może. Słyszałem wyraźnie wczoraj w nocy, jak lżył sprawę, wydrwiwał powstanie i odpowiedział stanowczo, że mieszać się do ruchu nie będzie.
Władka ruszyła brwiami, ale nie raczyła odpowiedzieć.
— W takim razie — ciągnął dalej Czaplic wzburzony — uchybił mocno wojewodzie i mnie. Jeżeli żartował wówczas, to przyznam, że był to czas i przedmiot wcale do tego niestosowny.
— Ah, mon cher — wtrąciła pani Ordyniec — czyż można spodziewać się taktu i savoir vivre od takiego gbura. Dziwię się, że dla konceptu nie wydał was Moskalom. Toby było bardzo do niego podobne.
Władka pobladła. Zamigotały jej oczy jak na osobistą obrazę.
— Pani rzuca okropną potwarz na człowieka.Czy pani go zna gruntownie, że tak twierdzi stanowczo?
— O, znam go dużo mniej, niż ty, ma belle! — Pani Ordyniec śmiała się dwuznacznie.
— Zatem nic! — odparła Władka spokojnie. — Jam z nim wczoraj pierwszy raz rozmawiała i nie śmiałabym wydać sądu o charakterze...
— A o uczuciach? — przerwała dama.
Na to pytanie, rzucone żartobliwie, piękna ukochana Aleksandra podniosła wysoko swą złotą główkę.
— Uczucia pana Świdy pozna kraj cały, gdy przyjdzie dzień czynu i poświęcenia. Sądzę, że się go Polska nie powstydzi.
— Mon Dieu, jak ty wszystko dramatyzujesz. Mnie się zdaje, że Polska, choć rodzaju żeńskiego, nie wypełnia całego serca jego... a może i twego.
— Nie są to czasy, pani, do osobistych uczuć i miłości. Tragicznie rzecz biorę, bo nie lekka komedja nam się gotuje i nie pora myśleć o weselu, gdy nas pogrzeby czekają. Pogrzeby wszystkiego, co nam drogie.
Dziewczynka spuściła głowę. Czarne, smutne cienie majaczyły jej przed oczami. Była tak poważną i smutną, że aż pani Ordyńcowa przestała paplać.
Czaplica rozmowa kobiet uspokoiła potrosze.
Nie wierzył, by Władka kochała Świdę, którego ledwie znała; było to przypuszczenie zbyt nieprawdopodobne.
Młody człowiek nigdzie nie bywał, był hardy i dziki, skądby wziął śmiałość myśli o niej... a ona była dumną i zimną! Nie... był to koncept pani Ordyńcowej, dziwaczny i nierozsądny!
A zresztą — czegóż się lękał? — Świda powstaniec był w jego ręku: jedno podejrzenie — jedna niepewność — jedno spojrzenie i rumieniec Władki — a było po nim.
Czaplic szalał za wychowanką; biada zuchwalcowi, coby się ośmielił zabrać mu ten skarb, zamarzyć choćby o nim. Oddałby wszystko, własną krew raczej, niż ją.
Lecz uczucie swe Świda złożył w pewne ręce. Tajemnic swego serca nie zdradzała Władka — była skupioną i niezbadaną jak sfinks egipski. Zresztą może go nie kochała.
Wstawano od śniadania, gdy tętent się rozległ na dziedzińcu, w oknach mignął las pik kozackich, jak tuman otoczyli dom; pod gankiem starszyzna zsiadła z koni, w oddali gdzieś za dworem rozchodził się głuchy odgłos bębnów piechoty.
Pani Ordyńcowa poczęła krzyczeć z przestrachu. Władka spojrzała na opiekuna. Wstał żywo, blady i zmieniony, ruchem wyprosił siostrę za drzwi, sam szybko ruszył naprzeciw niespodzianych gości.
Władka została sama z myślami.
Wojsko ruszyło z miasteczka, szło w stronę Żydowego Wiru.
A zatem wiedziano o partji, — jak? — kto to uczynił?
A na wyspie sądzono się w bezpieczeństwie — miano rozkaz pozostania!
Nagle rozjaśniła się jej twarz. Zuchwała, energiczna postać Świdy wystąpiła między nią, a grozą klęski.
On strzegł jej idei. Przypomniała sobie jego gorączkowy pośpiech, niezrozumiałe słowa, ten sygnał zasłyszany na wyspie — i zasępiła się znowu. Zestawiała fakty! A w sieniach rozlegał się brzęk ostróg, chrapliwe dźwięki nienawistnej mowy i hałaśliwe powitanie. Ucichło wreszcie wszystko; gospodarz wprowadził gości do swej kancelarji.
Tymczasem u okna postać kozaka pochyliła się na szyję konia, zajrzał przez szybę do wnętrza.
Patrzał uparcie na Władkę. Uśmiech brutalny rozchylił jego zmysłowe wargi, przysunął się jeszcze bliżej ściany, podniósł nahaj, zwinął go i uderzył rękojeścią w szybę.
Szkło rozprysnęło się po podłodze z przeraźliwym hałasem.
Władka obejrzała się i dopiero teraz spostrzegła sprawcę.
— Darujcie, — ozwał się po rusku, przyczem nahajem dotknął baraniej czapki, salutując. — Takem się na was zapatrzył, żem na nic nie uważał. Ot, co to znaczy być taką piękną. Asauła głowę stracił.
Na ten komplement krew zalała delikatne policzki dziewczyny, piorun był w jej wzroku, aż kozak oczy spuścił. Gdy nabrał rezonu, pokój był pusty.
— Ah, czart nie dziewka. I to Polak nazywa kłopotem — ot, pies z niego. Jabym po taką piechotą poszedł na Kaukaz. Wezmę ją sobie. Jej Bohu, wezmę! A jak nie da, to go mołodcy z dymem puszczą!
Wtem adjutant pułkownika ukazał się na ganku, wezwał asaułę skinieniem.
— A co tam? — spytał kozak.
— Chodźcie, Iwan Maksymow, pułkownik tu zostanie, sami pójdziemy na tę hałastrę.
— A to czemu?
— Pułkownik chory! — odparł oficer śmiejąc się.
Weszli do kancelarji. Kozak niedbale skinął głową gospodarzowi — zwrócił się do zwierzchnika.
O nieba! W jakimże smutnym stanie był despota powiatowy, zacny pan Karp Iwanicz.
Leżał na kanapie w rozpiętym mundurze, niezdolny ręką poruszyć. Butelka sławnej starki Czaplica przedstawiała na stole corpus delicti.
Wokoło niego trzech oficerów z ręką przy czapce, wyprostowanych, sztywnych, słuchało rozkazów, a raczej bełkotania zwierzchnika, przerywanego ciągłą czkawką.
— Ruszajcie na Lachów — zaraz wszyscy — przewodnik jest — czkawka — ot wódka — rozkosz nie wódka! Wy, gospodarz kochany, wasze zdrowie!
— Czegóż stoicie, bałwany, won! ja tu zostanę — żebyż mi ani jeden buntownik nie uszedł. Słyszycie, bo was postrzelać każę! Won, ruszajcie!
Tu nastąpiło niewyraźne mruczenie, parę bezwiednych ruchów, głębokie odsapnięcie — i pułkownik spał. Asauła pokłonił mu się.
— Spokojnej nocy, Karp Iwanicz! — rzekł. — A my w drogę, bracia! Hej, gdzie przewodnik? — huknął gromko do Czaplica.
— Czeka was za bramą! — odparł zcicha, trwożnie.
— Człowiek pewny?
— Tak — i zna drogę.
— Zatem marsz. Zastawcie nam ucztę, jak będziemy wracać, a nie żałujcie szampana!
Wyszli śmiejąc się, grożąc, zaczepiając ostrogami o sprzęty i rozmawiając jak w szynku.
Na dziedzińcu zakomenderowali marsz, wsiedli na koń i wśród dzikiego, przeraźliwego hurra sołdactwa wylecieli za bramę.
W wysadzie chłop ich spotkał z kijem i parą zapasowych postołów u pasa. Był to przewodnik.
Asauła omal go nie roztratował, pletnia spadła wściekłym razem na siwą siermięgę.
— Znasz Żydowy Wir, ty, bydlę?
Chłop zdjął czapkę, zgarbił się, pochylił do ziemi.
— Znam, jasny panie!
— No, to prowadź, żywo!
Poleszuk ruszył przodem, wcisnąwszy głowę w ramiona. Czuł na plecach gorący oddech konia i gwizd pletni; biegł prawie, trzęsąc się ze strachu.
Za nim wąskim szeregiem rozciągnęli się kozacy, dalej czarna kolumna piechoty — naglono do pośpiechu.
Po kilku godzinach forsownego marszu przewodnik, chrząkając krwią, padł na ziemię i zemdlał.
Nie pomógł nahaj, zwinął się, skurczył, lecz wstać nie miał sił. Rzucono go na drodze jak bydlę; dwóch kozaków pognało do bliskiej wsi po zastępcę.
Przywiedli go. Był to niemłody człek, zalękły, ponury, zpodełba patrzał na tabor wojenny.
— Daleko stąd do Żydowego Wiru?
— Będzie mila.
Asauła spojrzał na słońce, zwrócił się do żołnierzy, co trzymali chłopa.
— Hej, Mikołaj, oddaj mu konia — niech jedzie przodem, a ty, Makar, zarzuć mu pętlę na rękę i ruszaj obok. Marsz!
Chłop znalazł się w jednej chwili na siodle. Kozak, trzymając sznur od pętli, pociągnął go na czoło kolumny. Ruszono. Poleszuk obejrzał się na wioskę, westchnął i poprowadził prawie bez drogi przez gąszcze, kępy, łozy — okrążając rzekę. Okolica robiła się coraz dzikszą.
Piechota została daleko w tyle, nie mogąc nadążyć, konie kozackie zapadały w trzęsawisko; po godzinie drogi kozak z przewodnikiem znaleźli się opodal od wojska. Chłop bokiem spojrzał na swego stróża.
— A czego to wy, panie, szukacie na Wirze? — zagadnął nieśmiało.
— Lachów — odparł kozak, oglądając się za swoimi.
Na tę wieść chłop zbielał ze strachu. Obejrzał się na prawo i lewo, powoli, korzystając z nieuwagi żołnierza, oswobodził rękę ze sznura, zmierzył raz jeszcze szerokość drożyny, z szybkością myśli zsunął się z konia, dał olbrzymi skok, wpadł w gąszcz i zginął.
Kozak zaklął straszliwie, rzucił się za nim, ale koń potknął się o pień — padli razem.
— Łapaj, trzymaj! — wrzasnął, porywając się z ziemi.
Asauła na kark mu wsiadł, okładając nahajem. Powstała piekielna wrzawa, przeklinania, groźby i razy.
Chłopa to jednak nie nakłoniło do powrotu. Zaszył się jak zwierz w rodzinną puszczę — ogar by go nie wytropił. Kozacy pozsiadali z koni, piechota stanęła zziajana, oparta na karabinach, oficerowie ochrypnąwszy od łajania, rozesłali ludzi we wsze strony.
Po godzinie oczekiwania ukazał się jeden z gońców.
— Wyspa o wiorstę, — raportował — widać ognie.
— Trafisz?
— Trafię.
Ruszono znowu.
— Kto się odezwie, temu w łeb! Cicho, bez hałasu — ostrożnie zakomenderował asauła.
Posuwano się wolno bez szelestu, w głuchem milczeniu. Niekiedy koń parsknął, zabrzęczała uzda, zaszeleściły gałęzie, zresztą nic.
Nakoniec las się rozdzielił, ukazał się skraj równego brzegu i czarna, głęboka woda. Za nią leżała wyspa. Istotnie dym nad nią kołował gęstym tumanem, ale oprócz tego nic nie zdradzało obecności ludzkiej.
Wojsko zaległo brzeg cały. Oficerowie radzili. Brakło rzeczy najważniejszej: czółen.
W tej chwili nadbiegł z radosną nowiną jeden z rozesłanych na wywiady kozaków. Opodal w tatarakach znalazł ukrytych kilkadziesiąt łódek. Posłano po nie, zapominając w chwili triumfu zastanowić się: dlaczego łódki były na tym brzegu, a nie u wyspy, gdzie była partja.
Słońce tymczasem chyliło się ku zachodowi, po upale świeżość ogarniała ziemię, żołnierze pokładli się w trawie, zgłodniałe konie kozackie skubały chciwie kępy chwastów.
Nikt się nie odzywał, każdy z natężeniem patrzał na wyspę.
Ogień ciągle się palił; Moskalom się zdawało, że powstańcy gotują tam dla nich wieczerzę, nie spodziewając się niczego.
Nareszcie nadeszły czółna, rozległa się komenda. Wsadzono na nie kozaków, sformowano piechotę: miała powitać uciekających wpław Polaków morderczą salwą. Cicho odbito od brzegu, okrążono wyspę. Miano wyprzeć buntowników na ogień pułkowy.
Plan był ściśle strategiczny, a Polakom widocznie Bóg odebrał rozum, słuch i oczy: na brzegu nie zastano żywej duszy, ani jednej straży.
Kozacy wysiedli bez przeszkody, zdjęli fuzje z ramion, rozbiegli się na obie strony, niby obręcz, okrążając gniazdo buntu. Posuwali się powoli wśród łozy, coraz bliżej polany.
Pierwszym, co rozchylił ostatnie krzaki i zajrzał, był asauła.
Skamieniał: na polanie był tylko jeden człowiek.
Leżał u ognia, oparty po chłopsku łokciami o ziemię, a brodą o pięście, i patrzał w płomień.
Ubrany był w siwy, samodziałowy surdut i postoły, bezbronny. Kij tylko miał obok siebie i czapkę, na której świecił znak rządowego strażnika.
Musiał odbyć wędrówkę daleką i mozolną. Odpoczywał i suszył się przy ogniu. Odzież jego parowała od gorąca.
Na to niespodziewane zjawisko asauła nie mógł powstrzymać okrzyku wściekłości. Wyrwał szablę z pochwy i biegł na samotnika, chcąc swój zawód na nim odemścić.
Na krzyk i szelest łamiących się gałęzi, człowiek podniósł opieszale głowę, potem się zdziwił leniwie i patrzał bez wielkiego wrażenia na białą broń i rozjuszone rysy oficera.
Na twarzy jego najmniejsze drgnienie nie zdradziło strachu lub grozy — a jednak śmierć wisiała nad nim.
Bo nie strażnik to był ani chłop: przed asaułą stał Aleksander Świda we własnej osobie.
Kozak płazem szabli ciął go po ramieniu, aż zajęczały kości i przerwała się odzież.
Człowiek nie skrzywił się nawet. Spojrzał zimno na oficera i usunął się nabok. Wzrok ten i spokój oprzytomniły Moskala — pomyślał, że umarli milczą, a ten mógł udzielić ważnych wskazówek.
— Kto ty? — ryknął jak zwierz.
— Rządowy leśny strażnik.
— Skąd się tu wziąłeś? Co tu robisz?
— Odpoczywam i myślę zanocować, bo do domu daleko, a noc blisko! — mówił urzędownie, po rusku.
— Lachów tu niema?
— Byli podobno jeszcze dziś rano.
— Kiedy poszli?
— Nie wiem, ale wiem, gdzie poszli.
— Wiesz?
— Naturalnie, bo to w mojej części. Dziś podczas rewizji natrafiłem na gniazdo.
Podczas tej rozmowy z za wszystkich krzaków ukazywały się baranie czapki i lufy strzelb.
Zbiegli się, zatłoczyli polanę, zdziwieni, nie rozumiejąc nic zgoła i obstąpiwszy szczelnie asaułę i strażnika, przysłuchiwali się ciekawie.
— W rządowym lesie! — krzyknął dowódca. — W lesie jego cesarskiej Mości bunt się kryje, a ty tego nie meldujesz do władzy, psie.
— Jakto nie melduję! A toż ja właśnie idę do miasteczka z raportem. Niedawnom ich spotkał i omal mnie nie zabili, bom podpełznął pod nogi placówki, i słuchał, co mówią i zamierzają. Spostrzegli mnie — strzelili trzy razy — ot czapka dziurawa, a potem ścigali jak wilka. Dalej dziś pójść nie mogę, bom okropnie zmęczony, ale jutro rano ruszę do pułkownika.
Asauła złagodniał. Obejrzał czapkę, przestrzeloną w dwóch miejscach — schował szablę do pochwy.
— Daleko oni stąd? — zagadnął.
— Godzina drogi. Nocują w Prochodni — może panowie wiedzą, za tą groblą na błocie, z tamtej strony rzeki — jutro myślą iść dalej.
— A ty, łotrze, dopiero teraz mi to mówisz. Gdzie pójdą?
— Błotami na wschód — o, tam.
— Czy wiedzą, że ich ścigamy?
— Spodziewają się, że nie ośmielicie się iść w tę dzicz.
— Doprawdy! Wielu ich?
— Będzie tysiąc.
— Naczelnika widziałeś? Znasz?
— Może i znam — ale oni tam nie noszą galonów. Wszyscy w siwych kurtkach — zresztą widziałem tylko kilkunastu zbliska, a resztę zdaleka.
— Dlaczego ruszyli stąd?
— Nie wiem, panie! — odparł, i jakby już sił mu brakło, i nie miał tematu do dalszej rozmowy, spojrzał po kozakach, kijem poprawił ogień i chciał usiąść napowrót.
Asauła zamierzył się nań pletnią.
— Ty łotrze, hultaju, psie! Myślisz spać w takiej, chwili! Obwiesić cię na pierwszej gałęzi za takie niedbalstwo! Ruszaj!
— Gdzie, panie?
— Poprowadzisz wojsko do nich. Myślą, że się boimy ich moczarów! Ha, to poznają rosyjską odwagę i bagnety, te pany! Hej! wziąć go w środek, a jak zechce uciekać, palić w łeb bez ceremonji. Sto nahajów temu, co mu da umknąć.
Kozacy usłuchali rozkazu. Świda ledwie miał czas czapką włożyć, popchnięto go gwałtem naprzód.
— Pocóż ja mam uciekać — rzekł do asauły — gdy was zaprowadzę tam, to ich wytłuczecie, a ja nie będę potrzebował jutro iść do miasteczka. Tam mil siedem, a tu tylko jedna. Dla moich nóg to wygrana, a nogi, panie, to bogactwo strażnika!
Wrócono na brzeg do pułku, wiodąc go triumfalnie.
Znowu zakomenderowano pochód. Żołnierze głodni, zmęczeni, usłuchali z biernem, ślepem posłuszeństwem.
Strażnik prowadził, nie próbując dezercji, był rad ze swego stanowiska na czele kolumny, nie zwracał uwagi na dwie lufy strzelb skierowane ku sobie, szedł raźno między końmi, nie ustając ani kroku. Okolicę znał doskonale, po chwili marszu wywiódł na drogę piaszczystą, dość szeroką. Wskazał ręką na ziemię.
— Szli tędy, — ozwał się.
Asauła uśmiechnął się, pokazywał białe kły.
— No, przecież nie wrócimy z tej całodziennej błąkaniny darmo! Będzie polska jucha na szablach i bagnetach.
— I warto. Dzień dzisiejszy zszedł nam pracowicie! — odparł drugi oficer. — I ludzie i konie padają z głodu. Żeby choć wódki kieliszek!
— Będziemy ją mieli, zabrawszy obóz Lachów!
W tej chwili piasek się skończył. Weszli na groblę, ułożoną z krąglaków, z obu jej stron ciągnęły się głębokie, grząskie rowy, za rowami gąszcz, łozy i brzeziny, zbitej jak wał.
Słońce zachodziło czerwono, jaskrawo, w luce między zaroślami biło prosto w oczy, nie dając spojrzeć naprzód. Droga szła tak prosto bardzo długo. Oficerowie, przysłoniwszy oczy ręką, widzieli wciąż te same śliskie bierwiona, na których co krok potykały się kozackie konie, i błyszczącą czerwono wodę rowu.
Przewodnik szedł po kłodach z niesłychaną wprawą.
Wysoka jego postać nie pochyliła się ani razu, nie stracił równowagi, owszem ilekroć koń padał, podchwytywał go i podnosił żelazną ręką.
— Zła przeprawa! — zagadnął go asauła.
Obejrzał się za siebie, piechota już była na grobli.
— Zła, panie, ale najlepsza, grobla ta strzymałaby armaty, a o dwa kroki za nią w bok bezdeń. Zaraz koniec biedy!
— Sława Bohu! — Za usługę zapłacę tobie, nie pożałujesz.
— Dziękuję, panie! Ja carski sługa, więc i wasz.
— A jakże się nazywasz?
— Po cerkiewnemu Józef Wiklicki, ale ludzie zapomnieli tego nazwiska. Przezwano mnie Kukułka, bo umiem ją naśladować tak, że każdego oszukam!
Na dowód strażnik przyłożył dwa palce do ust i powtórzył parę razy wołanie. Rzeczywiście złudzenie było zupełne.
Oficerowie się śmiali, kozacy pilnujący przewodnika zaczęli próbować sztuki, wołanie kukułki rozległo się na kilka tonów.
Po chwili, gdzieś w dali, ledwie dosłyszalne, ozwało się podobne w lesie. Strażnik zrobił gest triumfu.
— A co? Nie mówiłem? — ozwał się dumnie. — Ot i prawdziwa odpowiada.
— Zwabiłeś samiczkę! — zaśmiał się jeden z kozaków.
Posuwano się ciągle. Świda raz jeszcze obejrzał się za siebie i przyspieszył kroku.
— Kaczki! — zawołał nagle podnosząc rękę. — Całe stadko, siedem! Żeby nie strach Lachów, możnaby zabić parę, ot tak lecą wygodnie.
Kozacy podnieśli głowy, za ich przykładem poszli oficerowie. Przewodnik spojrzał na rów — w tem miejscu leżała na nim stara, spróchniała kłoda, formując kładkę.
W tejże chwili z obu stron grobli padły jak na komendę dwa strzały, zadymiły gąszcze.
Dwaj kozacy na przodzie zachwiali się na siodłach z jękiem.
Strażnik się zgiął, prześliznął pod brzuchem prawego konia, skoczył na kładkę; zanim zdołano oprzytomnieć, już go nie było.
Krzyk zgrozy i wściekłości skonał na ustach asauły.
Błysło znowu; już nie dwie, ale kilkadziesiąt kuł gwiżdżąc, wpadło w środek wojska. Padały konie, ludzie w całym szeregu.
Była to matnia.
Powstała chwila okropnego zamieszania. Ranni walili się na ziemię, jęcząc, konie się porywały, wspinały, padały na krąglakach, w jednej chwili porządna, jednolita kolumna zbiła się w bezładny kłąb.
W gąszczach zaruszało się znowu.
— Hej, bracia, pal! Razem! — rozległ się donośny głos Kazimierza Świdy.
Odpowiedzią był grad kul celnie wymierzonych i okrzyk z tysiąca piersi:
— Niech żyje Polska! — i nowa salwa.
Każdy krzak dymił, błyskał, każda kłoda zaczynała farbować się krwią.
Asauła draśnięty w ramię, rozjuszony, rzucił się naoślep, z koniem na kładkę, którą uciekł przewodnik. Myślano o nim. Strzał padł, kary jego konik trafiony w pierś stanął dęba, nogami bił powietrze sekundę, zwalił się w rów. Asauła ledwie zdołał zeskoczyć.
— Formuj się! — wrzasnął. — Frontem na obie strony! Cel! pal!
Kto żył, usłuchał rozkazu. Zmierzono w gęstwinę, dano ognia jak z jednej lufy, kule zginęły wśród liści.
— Hej, z obu stron, pal! — krzyknął na swoich Świda.
I jego usłuchano, z tą różnicą, że mierzono nie w liście, a w piersi!
Front moskiewski się zmieszał, zaświecił lukami.
— Naprzód, marsz! — wrzasnęli oficerowie.
Żołnierze rzucili się za nimi. Było to coś nakształt odwrotu. Biegli, padali, porywali się znowu, a za nimi brzmiała wciąż komenda niewidzialnego wodza: pal, pal! — a niewidzialne dłonie zasypywały ich kulami.
Tłoczyli się po ciałach towarzyszów, byle prędzej ujść zupełnej zagłady, aż nagle stanęli... droga się skończyła: przed nimi był rów kilkosążniowy, na którym czerniały i jeszcze dymiły słupy świeżo spalonego mostu.
— Pal! pal! — wołano za nimi.
Grad ołowiu zdziesiątkował znowu stojących.
Wówczas zwrócili się niepomni na nic, nie słuchali oficerów, żadnego głosu i rozkazu. Rzucali broń, tornistry i ślepi rozpaczą uchodzili tą samą, już raz przebytą drogą.
W gromadę tę niesforną, przejętą przerażeniem, wściekłością, bólem i ranami, powstańcy strzelali nie celując, rozgrzani bojem, ogniem, krwią.
Już nie czekali komendy, ogłuszeni hukiem, nabijali w mgnieniu oka, podnosili broń... jęk rósł, dym gęstniał, gromada zbiegów malała z każdą chwilą, stosy trupów zalegały groblę, konie kozackie, rżąc i chrapiąc, tratowały żołnierzy.
— Stój! stój! — wołali daremnie oficerowie.
I ich też objęła zgroza i panika, i oni zwrócili się wstecz. Trzech padło... u końca grobli znalazł się sam asauła.
Z wojska została pokaleczona garstka i stosy trupów, z kozaków kilkunastu zakrwawionych i trochę rozpierzchłych koni... na grobli opadał dym... powoli cichły strzały.
Huk strzałów rozpłynął się w oddali, zastąpił go odgłos przeciągły, okrzyk tysiąca polskich serc: Niech żyje Polska!
Krzak łozy się pochylił, w luce ukazał się Żelisławski. Twarz chłopca czarna od prochu promieniała zapałem i szczęściem. W jednem ręku trzymał strzelbę rozpaloną od ognia, w drugiem swój ukochany sztandar. Potrząsnął nim, wzniósł wysoko i wbił na znak triumfu wśród kłód na grobli.
Purpura zwisła nad stosem ciał, z zarośli wychodziło coraz więcej ludzi zmęczonych, osmolonych, ogłuszonych, ale nad wyraz szczęśliwych. Ostatni wystąpił naczelnik. Rozejrzał się po placu boju, zdjął czapkę, otarł pot z czoła, odetchnął.
— Dość krwi na dziś — zawołał, widząc, jak Żelisławski podnosił broń i mierzył w ruszającą się gromadę rannych. Powstaniec opuścił ręce z żalem.
— Naco ma pełzać jeszcze to plugawe robactwo! — mruknął zajadle do obok stojącego kolegi. — Tylko umarli nie kąsają!
— Niby ty się boisz ich zębów! — wtrącił kolega podejmując z ziemi karabin, jeszcze tkwiący w zastygłej dłoni piechura Moskala. — Pyszna broń, trzeba z nim na moją skałkówkę zrobić handel! — dodał.
Ale Kazimierz Świda wszystko widział.
— Nie grabić Moskali — krzyknął donośnie — niczego nie tknąć.
— Możeby zabrać proch i kule, zdadzą się nam! — zauważył nieśmiało jeden z partji, wskazując kolbą ładownice, rozrzucone po ziemi.
— Nie! — wódz odrzucił nogą naboje. — Za wiele na nich błota i krwi, my nie szakale i nie złodzieje. Dziś nasz pierwszy czyn i walka, nie kalajmy jej myślą niską rabunku. Dobijanie rannych, obdzieranie trupów im zostawimy. Nad nimi nie błyszczy srebrny orzeł narodowego znaku, co nie znosi plamy! Nasz dzień skończony, ochrzciliśmy sztandar krwią, powitali triumfem, oby nas wiódł zawsze do zwycięstwa! Co daj Boże przedwieczny!
Powstańcy odkryli głowy, na grobli chwilę trwała skupiona cisza modlitwy.
Przerwał ją Żelisławski radosnem hurra, aż się wszyscy obejrzeli w jego stronę. Chłopak już wisiał u szyi Aleksandra, co stał opodal, oparty na strzelbie, zapomniany w pierwszej radości.
— Hurra, Kukułka niech żyje! Z nim dobrze wojować! — wył Żelisławski, dusząc przyjaciela w uścisku. — Byłem w śmiertelnym strachu o ciebie, kolego, ale wy zewsząd wychodzicie cało!
Cała partja otoczyła bohatera dnia. Krzyczano, ściskano, wołano, aż Świda ogłuchł i stracił głowę.
— Dajcie pokój, Adasiu — wołał — cóż tam wielkiego! Udało się, to dobrze! Dziękujmy Moskalom, że głupi i ślepi. Mojej zasługi mało.
— Mogli cię zabić! — krzyczał chłopak.
— Ale nie zabili. Dostałem tylko płazem od kozaka, odzienie przepadło, a jam cały, i z naszych nikt nie zginął?
— Nikt! — ozwał się Kazimierz, przedzierając się przez tłum i podając bratu prawicę. — Dzięki tobie! Plan był obmyślony znakomicie. Aleś ty jeden ryzykował wszystko. Dziękuję ci za Polskę.
Aleksander na widok brata zachmurzył się. Zamruczał coś niewyraźnie i, oswobodziwszy się wreszcie od pochwał i podziwu, skinął na jednego z powstańców i odszedł z nim nabok. Był to rzeczywisty rządowy strażnik, którego odzienie nosił Świda.
Wódz tymczasem zlustrował swych łudzi, kazał trąbić odwrót. Puszcza rozstąpiła się przed gromadą zbrojnych, wpuściła ich do swego wnętrza. Za ostatnim zapadły gałęzie, kryjąc ślad wszelki. Po chwili gwarnego marszu Aleksander dogonił brata na czele. Był już przebrany. Chwilę szli w milczeniu.
— Jesteś strasznie zmęczony. Aleks! — ozwał się wreszcie starszy. — Należy ci się długi wypoczynek i sen!
— Mniejsza o mnie! — mruknął. — Ważniejszy przedmiot zajmuje mnie w tej chwili. Czy pozwolisz, Kaziu, że odezwę się do ciebie, jak do brata, a nie jak do wodza!
— Mów!
— Otóż powiem ci szczerze, żeś popełnił dziś dwa kapitalne błędy.
Wódz podniósł na mówiącego piękne swe oczy: nie gniewne i nie obrażone, ale zdziwione, gotowe wyznać winę i naprawić ją.
— Co takiego? — spytał.
— Zabroniłeś zabrać amunicję i broń Moskalom.
— Ależ, bracie, to grabież wstrętna!
— To tylko konieczność naszego położenia. Czyś obejrzał strzelby naszych? Wybrali się na wojnę jak na obławę... z myśliwskiemi dubeltówkami panicze, ze skałkami ubożsi! Co warta taka broń w codziennem, gorącem użyciu... sam wiesz! Przy tem każdy przyniósł róg prochu i woreczek kul! Żebyś zajrzał do torb, po dzisiejszej potyczce, zobaczyłbyś pustkę! Co dalej będzie?
— Mają dla nas przygotowaną broń i amunicję!
— Kto, gdzie? Nie wiemy! Administracja jest wadliwą w najwyższym stopniu... nikt jej nie zna, oni się lękają pozoru, donosu, zdrady. My ich jeszcze szukać i naglić musimy... a tyczasem wróg może być jutro na karku... a my nie mamy garści prochu! I ty w takich okolicznościach zabraniasz zabrać wojenne karabiny i tysiące ładunków.
— Ty pójdziesz po proch! — szepnął Kazimierz.
— Moskale nie znajdą nas tak prędko. Obóz jak warownia wśród błot. Jedyna droga... mało komu znana!
Aleksander ruszył ramionami. Zaczynał go gniew nurtować.
— Budujemy na optymistycznych przypuszczeniach, a za sobą siejemy błąd po błędzie! Może... to żadna racja... możeś dobrze zrobił, zabraniając dobijać Moskali, ja jednak uważam to za błąd i wielki błąd!
— Aleks! to nikczemność!
— Są szlachetności gorsze od podłości — wybuchnął. — Prawo wojenne jest nieubłagane i okrutne, bo takie być musi. Kto się przed niem wzdryga, temu miejsce dowodzić aniołom w niebie, a nie ludziom na ziemi. Powiedz: walczymy czy nie! Jeśli walka, to krew... precz z uczuciem i szlachetnością, bo tygrysów mamy przed sobą, a nie rycerzy! Ja nie nazywam bojem takiej wojny, jaką ty prowadzisz! Bierz jeńców, kiedy nie chcesz rzezi, ale nie zostawiaj za sobą setek ludzi żywych, ledwie draśniętych lub przywalonych trupami, którzy wstaną za chwilę, by się mścić. To nie będzie już ślepe żołdactwo, lecz będą wściekłe psy, co za każdą kroplę swej krwi wezmą pod batogami polskie życie! I ty im pozwalasz szkodzić?
— Nie mogę działać inaczej. Toby było straszną plamą powstania!
— To fałsz! Niktby cię nie potępił! Chcesz donkiszotować z Moskalami, winszuję! Ale ostrzegam cię, że mało znajdziesz naśladowców, a wielu wrogów! Bywaj zdrów!
— Odchodzisz?
— Mam dosyć nierozsądnej wojny! Obejdziecie się beze mnie!
Był rozdrażniony, dziki, ponury. Bunt się w nim podnosił i opór. Kipiał. Cofnął się, skręcił wbok i, nie słuchając wołania Kazimierza zginął w gęstwinie.
Naczelnik popatrzał za nim żałośnie.
— Może ma słuszność! — szepnął do siebie. — Jam nie stworzony na wodza partyzanckiej wojny! Źle robię, a Bóg mi świadkiem, nie mogę inaczej!
Poszedł ze zwieszoną głową do obozu. Było mu dziwnie smutno bez brata.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
A tam za nimi na grobli stosy Moskali poruszały się ciągle. Orzeźwieni chłodem nocy, ranni i zemdleni podnosili się powoli, nasłuchiwali nieufnie, rozglądali się trwożnie, oswabadzali się z pod koni i trupów i wstawali z trudnością bladzi, okrwawieni, poszarpani.
Księżyc wszedł biały, jasny na ten obraz.
W świetle jego ta grobla czarna, nastroszona ciałami ludzkiemi wyglądała przerażająco. Jak widmo człowiek się podnosił. Pełzł do rowu, do wody, ręką ranę cisnąc. Za nim wlokła się wstążka krwi coraz czarniejsza, posuwał się coraz wolniej, jęczał, charczał, potem upadał, dysząc. Wyciągał głowę ku wodzie, coś szeptał, przeklinał, język tężał, słowo zostawało na otwartych ustach. Ten już dalej nie pójdzie.
Obok niego inny, przywalony koniem szamotał się, wił, jedną ręką odpychał z piersi ciężar, zęby wpił bezmyślnie w szyję zwierzęcia, gryzł ją w bezsilnej rozpaczy. Chrapliwy, świszczący oddech dobywał się z uciśnionych płuc, a tymczasem przez ranę w ramieniu krew uciekała wąską niteczką, ale bezustannie, i wsiąkała w błoto między kłodami. Członki mu tężały, jeszcze jeden desperacki wysiłek, by się wydostać na swobodę, kilka drgnień, zęby kurczowo wbiły się w arterje martwego konia, uspokoił się na wieki.
Inni, mniej ranni, zbierali się po kilku, jeszcze zalękli szeptali między sobą, opatrując szmatą odzieży, zdartą z zabitego towarzysza, swe kalectwa.
Łyk wódki ze znalezionej manierki krzepił ich ostatecznie. Uciekali ze strasznego miejsca, ale powoli. Gdzie błysł galon starszego rangą, padali do ziemi, rewidowali kieszenie, obrywali zegarki. Ledwie mogąc na nogach ustać, obdzierali już trupa, drżącemi rękami chowali zdobycz i szli dalej, węsząc łup w powietrzu. Jęk usłyszany w przechodzie nie wzruszał ich, nie oglądali się za kolegą, bratem może, co potrzebował pomocy, każdy myślał tylko o sobie.
A księżyc wciąż patrzał na to blady, zimny, obojętny. Zaglądał w wilcze ślepie rozbitków, rabusiów, w zastygłe, strachem pokrzywione oblicza trupów; łamał swe promienie po szczątkach broni, jasnych guzików mundurów, po wyszczerzonych wściekłością zębach umarłych, po brudnej, czerwonej wodzie rowów.
Nad groblą kołowała śmierć. Zdmuchiwała gasnące światełka życia, kładła swe kościste palce na rany, tłoczyła piersi, urywała jęki, zrywała struny, studziła krew, zabierała pod swe tajemnicze berło opuszczony przez żywych plac walki.
Było miejsce wśród puszcz Polesia, gdzie bór rzedniał i rozstępował się wokoło wielkiej piaszczystej polany. Cztery drogi tu się zbiegały, w środku stał odwieczny drewniany kościołek.
Wieki nosił na sobie sczerniały, mchem okryty dach świątyńki; lata starły zeń farbę i blask, pokrzywiły ściany, wcisnęły do ziemi węgły, spaczyły dębowe, żelazem kryte odrzwia, pochyliły tu i tam słupy parkanu.
Ale drogi doń wiodące były szerokie, utarte, polana zdeptana tysiącem ścieżek, i co dzień z garbatej dzwonniczki, z białą rosą, dźwięczał daleko na okolicę dzwon cały srebrny, bogatszy od wielu katedralnych.
Skarb bo krył ten mizerny przybytek, skarb sławny na kraj cały, cudowną, z hebanu rzniętą Mękę Pańską w jedynym ołtarzu i cudowną jasną kryniczkę, tryskającą w dziedzińcu z żółtego piasku, okrytą minjaturową kapliczką.
Do Męki tej i wody przejrzystej szedł z okolicy całej, kto cierpiał i bolał, kto prośbę miał lub podziękę; szli wielcy i mali, bogaci i ubodzy, pieszo, pokornie, z wiarą wielką i nadzieją. Legenda mówiła, że ilekroć klęskę kraj miał ponieść, z krucyfiksu wielkie łzy płynęły na ołtarz, jak wróżba szczęścia i niedoli ludu, i dlatego lud kochał ten czarny krzyż jak opiekuna, patrona, i srebrem i złotem otoczył ubogi ołtarzyk, niby relikwję nieoszacowaną.
Gdy czasem w południe słońce z za boru zajrzało przez drobne, w ołów oprawne szyby kościoła i garścią jasności rozpromieniło mrok wnętrza, wówczas ołtarz wyglądał, jakby cały z wotów i ofiar był złożony. Od stropu do posadzki wisiały tam srebrne ręce i nogi, i blachy z okiem Opatrzności i serc tysiące; tych było najwięcej, jakby każdy swoje tam złożył, u stóp tego krzyża, co płakał nad ziemią zgnębioną.
Codzień pielgrzymi wstępowali na wytarty próg, korzyli się z pokorą, modlili gorąco. Słońce zaglądało w oczy te wszystkie, wzniesione ku krzyżowi, w złocisto płowe włosy mężczyzn, barwne chustki kobiet, stroje bogatych i w promieniu wstępował do góry niebieskawy kłąb kadzidła, ciche tony organów i szept pacierzy.
Czasem głośniejszy jęk się wydzierał: to może matka, której dziecko konało w domu; czasem łkanie rozpaczne, czasem wielkie bolesne westchnienie mieszało się z akordem organów: wszystko się podnosiło nad ziemię, nad bór, szło ze słońcem — wysoko!
Mówiono, że z kościołka nikt we łzach nie wracał. Boleść swą Bogu ofiarował, o litość prosił, a otuchę brał i dziwną ufność.
Woda kryniczki zmywała ślady łez z oczu, rzeźwiła do powrotu, odświeżała zmęczone siły. Tłumy się rozchodziły na cztery strony świata skupione, przejęte, z imieniem Boga na ustach.
Studzianka zwało się to miejsce.
Dwóch księży obsługiwało kościół. Jeden staruszek, biały jak gołąb, od lat czterdziestu spełniał tu obowiązek proboszcza; drugi, młody, niedawno przysłany ku pomocy starcowi, blady, nikły suchotnik, z oczami mistyka, z piętnem śmierci na chudych policzkach. Księża mieszkali w małem domostwie, o kilkaset kroków od kościoła, nie uprawiali ani ogrodu, ani pola, żyli z ofiar pielgrzymów, szanowani powszechnie.
Nazajutrz po potyczce na grobli mszę uroczystą odprawiał proboszcz wobec licznie zebranych wiernych, a towarzyszył nabożeństwu z chóru śpiew kobiecy, czysty, młodzieńczy, a tak piękny, że mimowoli niekiedy głowy pobożnych zwracały się do organów, podziwu pełne i zachwytu.
Cisza panowała skupiona. Śpiew się rozchodził daleko przez otwarte drzwi, w śliczny letni ranek, dochodził wyraźnie uszu dwu spóźnionych pielgrzymów, co przestępowali bramę ogrodzenia.
Jeden pozostał wsłuchany, oparty o ścianę krynicy; drugi zdjął czapkę, wszedł do kościoła i począł wdrapywać się na drewniane schodki, prowadzące do chóru. Otworzył ostrożnie drzwi na górze, wśliznął się, nie chcąc być słyszanym.
Pomimo tej troskliwości, śpiewająca zwróciła głowę i powitała go lekkiem skinieniem. Była to Władka Wismund — wchodzącym, jej nieodstępny Makarewicz.
Stary strażnik zbliżył się do swej ukochanej panienki, uśmiechnięty, pocałował jej rękę i czekał, aż śpiewać przestanie.
Po chwili ksiądz zaintonował modlitwę — zwróciła się do sługi.
— Żyje? — spytała cicho.
— Zdrów i cały!
— Widziałeś go?
— Przyprowadziłem z sobą! — pochwalił się Makarewicz.
Zmarszczyła brwi.
— Poco? To nieostrożność, Ignacy! Może go kto spotkać. Wiesz, jak Moskale szukają owego przewodnika — i ty, wiedząc o tem, prowadzisz go tu w biały dzień.
— Niech panienka posłucha! Wedle rozkazu poszedłem po wieści o nim do partji. Znalazłem tylko pana Kazimierza, a ten mnie objaśnił, że źle z naszym paniczem, że partję rzucił — i zbuntował się, że go tam niema. Zląkłem się okropnie — poszedłem za nim — na chybił trafił. Cudem spotkałem dziś rano. Szedł sobie bitym traktem prosto do miasteczka — zamruczał coś, gdym go powitał — nawet nie spojrzał. „Paniczu, — zacznę — bój się pan Boga, a toć tu maruderów pełno — panicz życie ryzykuje!” „To i cóż — powiada — myślisz, że dbam o życie; dokuczyło mi dość dotychczas, a teraz ostatecznie obrzydło. Idź swoją drogą, stary — daj mi spokój!” Z oczu mu źle patrzało — — więc go nie puściłem iść i powiadam: „Paniczu — a moja panienka?“ Stanął, chciał coś powiedzieć, ale milczał — a jam go począł prosić i zaklinać, błagać i namawiać, by tu przyszedł do was, by was zobaczył, by o was pamiętał, żeby mnie posłuchał, jeśli was kocha! — No i przyszedł!
Coś się bardzo nie podobało Władce w narracji.
Co? Tego Makarewicz nie wiedział, ale zmartwił się okropnie, gdy zamiast uśmiechu, zobaczył chmurę na twarzy — i krótkie, ale wymowne naganą spojrzenie. Zwróciła się do organu, nie racząc słowa powiedzieć.
— Et cum spiritu Tuo — zabrzmiał jej pełny głos.
Makarewicz przestąpił z nogi na nogę, wyciągnął palce ze stawów, potarł ręką po łysinie i westchnął.
— Ha, to trzeba powiedzieć paniczowi, żeby szedł ginąć! — mruknął półgłosem, podnosząc czapkę z ziemi i szykując się do odejścia.
Zatrzymała go spojrzeniem. Nabrał śmiałości.
— Panienko, można go zawołać? — szepnął. — Niech popatrzy chwilę na was, to mu się żal zrobi umierać. Czyż wam go nie szkoda?
Skinęła głową, wypadł uszczęśliwiony.
Po chwili szybki krok rozległ się na schodach. Ktoś biegł, skacząc co cztery stopnie, drzwi skrzypnęły. Władka nie podniosła oczu, nie obejrzała się tym razem, śpiewała dalej. Powstaniec ukląkł obok niej, odkrytą głowę oparł o organ, modlił się, nie śmiejąc spojrzeć na nią.
Chwilami drżenie przechodziło po jego smukłej postaci i słowa modlitwy plątały się dziwnie, wytrwał jednak do końca, nie podniósłszy oczu.
Aż gdy organ ucichł i śpiew skonał, wzrok obojga spotkał się i mówił bez słów o wielu, wielu rzeczach, potem stali długo obok siebie, patrząc w milczeniu na tłum pod stopami, opuszczający powoli kościołek.
Dzieweczka ozwała się pierwsza.
— Dziękuję panu! — szepnęła.
— Zaco? — zagadnął.
— Za wczorajsze zwycięstwo.
Pokiwał smutnie głową.
— To nie zwycięstwo, pani. To początek klęski — odparł.
Zasępiła się. Rzewny uśmiech przeszedł po twarzy.
— Jaki pan okrutny! Zamiast przedłużyć moją uciechę, zabiłeś ją jednym słowem. Marzenie prysło.
Spuścił głowę jak winowajca. Coby dał za to, by cofnąć to, co myślał i czynił od rozmowy z Kazimierzem. Gniew upadł, bunt ucichł, zostało tylko przygniatające wrażenie, że opuścił sprawę Władki, sprzeniewierzył się jej ideałowi. A gdy on stał zgnębiony — ona patrzała na niego i żal ją ogarnął okropny.
Widziała wyraźnie bezmierne wycieńczenie na bladej twarzy. Oczy miał nabrzmiałe, czerwone, podbite sinemi pręgami, usta spieczone, głos ochrypły; schudł i znędzniał przez te parę dni; niewiadomo jaką siłą, chyba gorączki, trzymał się na nogach.
— Co panu jest? — zagadnęła litośnie.
— Nic! — odparł głucho.
— Ile nocy pan nie spał?
— Sześć!
— A cały tydzień spędził pan bez posiłku i wytchnienia. Pan się zabije.
— To i cóż? Wszystko mi jedno! — zamruczał.
Odstąpiła o krok. Zranił ją mimowoli, ale boleśnie. Chciała odejść, rzucić szaleńca, ale wyglądał taki nieszczęśliwy, że się wstrzymała i, kładąc rączkę na ramieniu, spytała słodko:
— Czy ma pan matkę?
Podniósł nieśmiało oczy, zbladł.
— Nie, pani.
— A siostrę?
— Nie mam siostry.
— A kochasz pan kogo?
Podniósł nieśmiało oczy, zbladł.
— Nikogo, prócz pani! — wyjąkał.
— A zatem mnie w udziale przypadło zastąpić panu matkę i siostrę i wszystkie uczucia, które inni mają na ziemi. Wszak tak?
Cóż miał na to odpowiedzieć! Zabrakło mu słów. Przyklęknął u jej stóp i milcząc ucałował kraj sukienki.
— Ufać trzeba temu, kogo się kocha, a nie bryzgać goryczą! Co panu jest? Co się stało z wami od dnia naszej ostatniej rozmowy! Pan chory być musi, i nietylko fizycznie, ale i moralnie. Co mi plótł Makarewicz, żeście śmierci szukali?
— Nędznikiem byłem! — zaczął wściekły. — Rzuciłem partję, poróżniłem się z bratem, zeszedłem ze stanowiska, opuściłem waszego orła! Wyprowadziła mnie z siebie niezaradność rządu, bezsensowność walki, utopja Kazimierza, cała sprawa wreszcie. Żeby nie Makarewicz, wydałbym się sam Moskalom. Znękał mnie trud bezowocny i walka z samym sobą. Byłem zdrajcą, dezerterem, człowiekiem zrozpaczonym i niechętnym. — Zamilkł, obejmując ją gorącem spojrzeniem. — Makarewicz mnie uratował waszem wspomnieniem. Zdaje mi się, żem osłab dlatego, żem pani dawno nie widział. Zabrakło mi was, jak słońca! Wrócę tam znowu, przeproszę brata, będę walczył do krwi ostatniej, tylko mi darujcie, żem was zmartwił na wstępie — było mi tak ciężko! Tak źle!
— Dziękuję panu, o dziękuję. Jestem pewna, że teraz bohaterem pan będzie do końca.
Skinął głową.
— Waszego orła nie opuszczę, bo wasz — odparł. — I nie zejdę ze stanowiska, jeśli to pani radości może dać chwilkę! Ale powtarzam raz jeszcze, nie dla Polski to czynię i nie dla narodu i nie dla własnej sławy, ale dla pani jednej i zginę rad, jeśli śmiercią kupię jeden uśmiech dla was!
Potrząsnęła głową, przerwała mu.
— To źle — szepnęła. — Polska stokroć więcej warta miłości od jednej dziewczyny. Pan grzeszy, mieszając moje imię do takiej sprawy.
— Mówię, co czuję. Pani dla mnie świętością i ideałem, bom wam winien to, co mam jasnego w duszy. Tyle razy wydźwignęliście mnie od zatraty i śmierci; to słaba wypłata, gdy dla waszego marzenia dam jedno swe życie.
— Czemu się pan mnie nie spyta, czy wam co daję za takie uczucie? — rzekła bardzo cicho.
— Ja go nie sprzedaję! Ono wasze od tak dawna, jak czuć zacząłem! Jeżeli znaczę dla pani trochę więcej, jak ten proch szary pod nogami, tom szczęśliwy!
Zwróciła oczy w inną stronę i nie odrzekła słowa.
Wahała się chwilę, wpatrzona zamglonym wzrokiem w jasne wota u ołtarza. Serc tysiące tam wisiało; żadne tak czyste i ofiarne nie było i takie szlachetne, jak jej biedne w piersi.
Własnoręcznie, stanowczo, rzucała śmierci tego człowieka. Tydzień, dwa, miesiące, a z natury tej tak bogatej, zostanie gdzieś w borze kości kilka i kopiec darniowy. Nie kozak go zabije i nie kulka moskiewska, lecz jej wola i słowo!
Dlaczego? — Że ją kochał i był Polakiem!
Z ofiar fortun, miljonów, szczęścia, spokoju, ona i swoją złożyła wielką, nieoszacowaną, zaparcia się pełną! Bóg jeden wiedział, jak dawno i jak głęboko kochała tego człowieka. Kochała go cicho, skrycie, duszą całą, wtedy, gdy on ją znał zaledwie, gdy go świat nazywał zgubionym. Kochała tę duszę bujną, jak puszcza dziewicza, którą swym czarem i modlitwą gorącą dźwignęła na światło, kochała go, patrząc z rozradowaniem na cud jego poprawy, na to życie, które obudziła i wypielęgnowała. Czekała lata na ów dzień, gdy przyszedł do niej z podzięką i pytaniem: co zeń zrobi? — i zrobiła zeń męczennika. Kochanie całego życia oddała krajowi.
W tej chwili z głębi duszy jęk się wydzierał: serce prosiło litości! Jedno słowo, był czas jeszcze, ocalićby go mogła dla siebie. Zagranicą były kraje spokojne — onby uszedł tam, na jej rozkaz — byłby bezpieczny od kul i Sybiru — istniałby tylko dla niej i dla szczęścia!... Ale nie — na ołtarzu przed nią tyle serc było i tyle bólów. Czyż ona swoje odbierze z pośród tych wszystkich, co może jeszcze więcej cierpiały!... Raz ostatni, z dwiema wielkiemi łzami oddała je Polsce i Bogu, schyliła głowę — ofiarę poleciła niebu. On stał i czekał rozkazów.
Podała mu rękę i uśmiechnęła się tęsknie.
— Uczucie pana ceny nie ma, wszystko co mam nie wystarczyłoby zapłacić za nie! Może źle robię, lecz za szczerość pańską muszę podobnem się wywdzięczyć. Idziesz pan na śmierć lub na mękę — dla mnie i za mnie. Dziękuję panu za to, choć nie śmiercią swą kupicie mi szczęście.
Zatrzymała się niepewna, czy to, co powie, grzechem nie będzie w takiej chwili.
— Nie szczęścia swego chcę, lecz ocalenia Ojczyzny i dlatego idzie pan w bój!
— Jakto, pani? — wyjąkał niespokojnie, topiąc w niej oczy swe zdziwione, błyszczące.
Coś niby przeczucie wielkiej szczęśliwości ogarnęło go; duszą całą zawisł u ust dziewczynki, tamując oddech.
— Chodźmy! — rzekła krótko.
Usłuchał. Otworzył przed nią drzwi; zeszła powoli do kruchty. Na ostatnim schodku siedział wierny Makarewicz, strzegąc ich rozmowy bez świadków.
Porwał się żywo.
— Jeszcze chwilę, Ignacy! — rzekła mu łagodnie.
Powiodła Aleksandra przez kościółek pusty przed ołtarz, rozświecony jedną lampką.
Uklękła i, pochyliwszy głowę w dłonie, modliła się małą chwilę. On machinalnie poszedł za jej przykładem, cisnąc rozpalone skronie i trzęsąc się jak dębczak młody, gdy nim szamoce burza wiosenna.
Nagle podniosła czoło. Rumieniec zabarwił jej delikatne policzki.
— Powiadają, że z kościołka tego nikt smutnym nie odszedł, — zaczęła zwolna, kładąc swą rączkę na jego muskularnej prawicy — i dlatego powiem panu to, co może was trochę rozweseli. Posiadam bardzo mało: wolne serce i rękę. Czy panu to będzie otuchą i osłodą, gdy się dowiesz, że jedno i drugie do pana należy na wieki!
Grom w niego uderzył. Poczerwieniał i zbladł, mętna mgła zakryła jego brunatne oczy, przez nią patrzał na swą ukochaną i żaden język ziemski nie streściłby tego, co w tych oczach było — dla niej.
— I oto wszystko, co panu daję — mówiła coraz ciszej. — Nie dziękujcie mi i nie kochajcie zanadto, bo będzie nam obojgu ciężej żyć i cierpieć, a może umierać. Krzyż ten biorę za świadka, że nie opuszczę was w złej czy dobrej doli, a ile sił mi stanie, będę was strzec i krzepić i ochraniać, a jeśli zginie pan, to pamięcią waszą żyć będę, jak wdowa i sierota. Czy tego pan chciał ode mnie?
Nie było odpowiedzi. Świda usunął się na ziemię, czołem dotknął kamienia, smętna mgła rozpłynęła się w wielkie łzy, pierwsze, jakie wylał w życiu.
I zrozumiał, skąd na ludzi spływa bohaterstwo i zapał i wiara. I zrozumiał szał krzyżowców i uśmiech katowanych za ideę i rozkosz ofiary krwawej. I poczuł w sobie to wszystko i siłę tytana i zarazem dziwną jakąś rzewną łagodność, nieznaną dotąd, a która mu na usta i w serce wypędzała modlitwę matczyną — ot, dawno zapomnianą — a którą teraz odmawiać począł z głębi piersi i duszy!
Leżał tak długą chwilę przed hebanową Męką cudowną. Gdy wstał i podniósł oczy, Władki już nie było.
Poszedł powoli ku wyjściu, powtarzając szeptem jej słowa. Wiara ludu mówiła prawdę: ze Studzianki każdy wraca z otuchą i szczęściem.
Zastał dzieweczkę u krynicy. Piła wodę z blaszanej, użyciem wytartej miarki. I na jej twarzy, pomimo zwykłej smętnej powagi, znać było radosne, głębokie wrażenie.
Uśmiechnęli się do siebie całem sercem.
— Może paniczyk chce pić? — zagadnął pieszczotliwie uśmiechnięty stary.
— Daj, bracie!
Makarewicz skoczył do środka, ale gdy wracał z wodą, już Świda kończył czarkę Władki i nie zechciał więcej.
— Dziękuję, stary — rzekł — nic na świecie, nawet cudowna woda nie może mi więcej dać jak to, co posiadam!
— Trzeba zawsze słuchać starych! — zadecydował strażnik.
— A szczególnie starego Makarewicza! — przerwał Świda.
— A jużci! Panicz się tak upierał na drodze, jakbym chciał zaprowadzić do aresztu — gderał poczciwiec, patrząc na nich oboje, tak rozradowany ich szczęściem, jak własnem.
— Czy pan wraca do domu? — ozwała się zamyślona Władka.
— Już za późno tam iść — odparł — wieść o moich czynach musiała już dojść Moskali! Nie ciekawym kozackiego gospodarstwa w Luchni, zresztą czasu brak. Moskale wczoraj rozbici, dziś się zbiorą, zasięgną lepszych wiadomości, dostaną wierniejszych przewodników, niż ja, i pójdą na partję. Tam tymczasem niema ani kul, ani prochu. Należy mi śledzić wroga, dowiedzieć się, gdzie i kto ma nam dostarczyć amunicji, i wrócić z raportem do brata.
— To trochę za wiele na jednego człowieka. Zabieram pana z sobą. Przedewszystkiem ukryjemy pana dobrze, byś wypoczął należycie, bo sił wam musi zabraknąć, tak egzystując, a one bardzo drogie. Moskali Makarewicz weźmie na siebie, a co do amunicji, jest wszakże na to rząd cywilny narodowy!
— Ale gdzie, u kogo? Trzymają go w tajemnicy, jak zbrodnię! Każdy się boi o siebie. Niema ni ładu, ni składu. Można głowę stracić w tym chaosie!
— Niech pan będzie spokojny i mnie zostawi ten trud. Przyniosę panu gotowe wskazówki i wiadomości.
— Czy pani czerpać je chce u pana Czaplica? — spytał niechętnie.
— Niema go obecnie w domu. O świcie kozacy zabrali go do miasteczka. Boję się, czy go kto nie zdradził.
Makarewicz, dotąd milczący, wmieszał się do rozmowy.
— Ech, niech się panienka nie trwoży. Mnie się widzi, że sterdyński pan zna się dobrze z Moskalami — wtrącił ponuro.
— Źle ci się widzi, Ignacy. Pan Czaplic jest dobrym Polakiem, kiedy go rząd narodowy wybrał na starszego w powiecie.
— Bóg wysoko, a rząd daleko — zamruczał stary. — Wiem ja, panienko, wiele rzeczy i dla mojego panicza boję się pana Czaplica, jak szatana.
Zamilkli wszyscy. Świda patrzał ponuro przed siebie.
O czem myślał? Czy mu stanęły w oczach i myśli płomienie ojcowskiego domu, czy ta scena w miasteczku, widziana przez szybę?
Nie rzekł nic, nie dodał słowa do surowej krytyki strażnika, jakby się bał być stronnym w sądzie o wrogu, tylko przycisnął silnie do piersi rączki Władki i ruszył zpowrotem, ostatniem wejrzeniem żegnając Studziankę. Nie chciał myśleć o Czaplicu w takiej chwili.
I nigdy nie przypomniał sobie, jak długo szli i gdzie ich wiodła droga i co mówili z sobą. Wrażenie tych paru godzin zostało mu w duszy, jak pieśń cicha, daleka, rozkoszna. Wyrazy i treść rozpływały się w melodji, ginęły, nikły, on tylko śpiew słyszał i nim się upajał jak narkotykiem.
Makarewicz za nich oboje straż trzymał i służył za przewodnika, szperając po drodze i zaroślach, i jego głos obudził Świdę z marzenia, przypomniał, że jest na ziemi. Podniósł oczy. Przed nimi leżał już park i ogród sterdyński.
— Chodźmy, paniczu, trza się rozstać — prosił poczciwiec. — Panienka wróci sama do domu, a ja was tak schowam, że i szatan nie wynajdzie.
Świda westchnął, ucałował ręce Władki i poszedł posłuszny.
Strażnik wwiódł go w gąszcz ogrodu, zaprowadził do starej, dawno opuszczonej oranżerji, otworzył nawpół rozwalone drzwi.
Weszli do wielkiej, wilgotnej izby, która widocznie niegdyś służyła za skład ogrodniczych narzędzi. Walały się tu i tam skorupy wazonów, resztki polewaczek, stare rydle, słoma, pęki rogoży.
Strażnik minął ją, weszli do właściwej cieplarni.
I tu panowała pustka i zniszczenie; półki od kwiatów porozpadały się w części, a piece, otaczające ściany, świeciły ogromnemi dziurami... Stary, dobrze snać z miejscem obeznany, zeszedł nadół, poruszył parę desek z boku schodów, wśliznął się w jakąś czarną jamę. Świda ostrożnie wszedł za nim. Po chwili w ciemności zajaśniało światło, stali obaj u wejścia do paliwa pieca. Makarewicz zapalił kawałek drzazgi.
— Oho, wygląda to, jakby ta borsucza jama waszą była — rzekł Aleksander, rozglądając się.
— Bo tak i jest. Często tu nocuję, kiedy jestem o panienkę niespokojny. Sterdyń, paniczu, to podła jaskinia, pan sam, to łotr, a służba, same szpiegi i złodzieje. Więcem się tu rozlokował, bo cicho i bezpiecznie. Ludzie boją się tej rudery, bo tu coś straszy podobno.
Istotnie, nora ta czarna, okopcona, tak wielka, że człowiek mógł się wygodnie pomieścić, pełna była liści i słomy i zdradzała ludzkie legowisko.
— Możecie tu, paniczu, spać bezpiecznie. Otwór zastawię, a gdy czas będzie, przyjdę po was.
— Dobrze, stary.
Świda się wsunął w norę, wyciągnął na tem dziwacznem posłaniu. Strażnik okrył go burką, pożegnał i znikł. Ciemność oznajmiła, że zasunął wejście.
Powstaniec chwilę myślał, przechodził wspomnieniem wypadki dnia, ale wkrótce zmęczenie upomniało się o swe prawa i twardy, głęboki sen młodości przerwał mu marzenia.
Spał dzień cały bez przerwy, sądząc, że to godzina. Zbudził go głos Władki.
Zerwał się. Zachód słońca ostatnią falą czerwonych ogni oblał świat. Dziewczynka stała obok schodów, trzymając w ręku butelkę wina, kawał chleba i mięsa; u stóp jej leżał pęk odzienia.
— Żal mi było bardzo budzić pana — rzekła, gdy się wysunął do niej — ale nie mogłam inaczej. Wszak pan mówił, że partja gwałtownie potrzebuje amunicji?
— Tak pani.
— Już wiem, gdzie ją złożono dla was.
— Gdzie? Zaręczam, że na drugim końcu powiatu.
— Niestety, tak. W Osięcinach u pana Szpanowskiego.
Świda desperacko szarpnął wąsy.
— Otóż i logika rządu! — wybuchnął, ale pohamował się natychmiast, spojrzawszy na smutną twarz Władki i dodał dla otuchy:
— Cóż robić, to niefortunnie, ale proch będzie, postaramy się go przekraść. Dziękuję pani za wiadomość.
— Tak, proch będzie, jeśli pan stamtąd żyw wróci! — rzekła zcicha, jakby do siebie.
— Wrócę pani, jeśli się za mnie modlić będziesz! — odparł wzruszony. — A teraz żegnajcie, czas leci, a do obozu daleko.
— Jeszcze chwilę — prosiła — — posilcie się i przebierzcie przed tą drogą. Makarewicz dotąd nie wrócił, zaczekać należy na wieści z miasteczka. To ważne, a przytem, gdym tu szła, wrócił pan Czaplic. Może i on słyszał coś nowego. Muszę wracać. Jeśli się dowiem czego, to przyjdę tu raz jeszcze; jeżeli nie będę za godzinę, to znak, że chwilowo spokojnie.
— Czy pani mówiła panu Czaplicowi o mnie? — zagadnął niespokojnie.
— Ani słowa. Mnie się zdaje, że pan go się boi.
— Bać się? Ja? Pana Czaplica? Nie, pani, nie wiem, co to bojaźń, ale nie wierzę i nie umiem wypowiedzieć, co za wściekłość mnie ogarnia, gdy pomyślę, że pani żyje pod jednym dachem z tym człowiekiem.
Popatrzyła mu badawczo w oczy, zasępiła się i pobladła. Chciała coś powiedzieć, ale zagryzła wargi, podała mu spiesznie rękę, skinęła główką.
— Niech pana Bóg strzeże i prowadzi. Codzień się modlę za was, od bardzo dawna. Obyście wrócili szczęśliwie!
Głos przebrzmiał, krok dzieweczki ucichł, znikła jak widziadło.
Aleksander z westchnieniem wrócił do nory, posilił się, przebrał w czystą bieliznę i odzież, potem położył się znowu i czekał, paląc krótką fajeczkę.
Zegarka nie posiadał przy sobie, czasu porachować nie mógł. Mrok tymczasem zapadał zupełnie. Do kryjówki powstańca żaden dźwięk i ruch nie dochodził, robiło się coraz ciemniej.
Nagle w tej ciszy bystry słuch młodego człowieka rozróżnił krok ludzki bardzo lekki, bardzo ostrożny, lecz coraz bliższy. Mógł to być Makarewicz, lecz Świda przezornie czekał, co dalej będzie. Człowiek ów szedł tąż drogą, którą i on sam przybył. Zaskrzypiały jedne drzwi, zajęczała podłoga oranżerji, potem jeden po drugim stopnie schodów uginały się nad głową powstańca. I zapanowała znowu cisza.
Nie był to więc Makarewicz. Któż zatem? Czy podobny jemu zbieg, szukający samotnego legowiska, czy duch pokutujący, o którym opowiadał strażnik, czy też cały ten ruch był tylko złudzeniem? Wszystko ucichło, do uszu Świdy dochodził tylko monotonny szum drzew ogrodu. Leżał bez ruchu, starając się przedrzeć okiem ciemności, czekając z natężeniem, co z tego wyniknie.
Wtem zaszemrało znowu. Słaby blask zamigotał w kącie. Ktoś zatlił zapałkę, potem małą, głuchą latarnię.
Co to mogło znaczyć? Poco to światło? Chyba go kto zdradził i szukano go?
Próbował pistoletów, umieścił się w gotowości do walki i patrzał dalej przez szczelinę desek. Latarka stała na ziemi, zakryta tak, że w jedną tylko stronę, bardzo nisko dawała trochę światła; widać było tylko czarny ogromny cień, trzymający w ręku rodzaj kija. Po chwili cień podniósł ów kij i począł nim ostrożnie usuwać wierzchni pokład gliniastego toku.
Świda już teraz nic nie rozumiał.
Kij, był to rydel ogrodniczy; nocny gość kopal nim ostrożnie, powoli, szeroki, kwadratowy dół. Robota trwała dość długo, aż wreszcie żelazo uderzyło o coś twardego i zadzwoniło głucho. Człowiek odłożył narzędzie, przykląkł, schylił się nad dołem.
Twarz jego znalazła się w promieniu latarki: były to ostre, śniade rysy pana Sterdynia.
Na ten widok ręka Świdy sięgnęła po pistolet w zanadrze, położył palec na cynglu. Co myślał robić, sam nie wiedział. Nowy przedmiot zwrócił w tej chwili jego uwagę.
Były to dwie sylwetki czarne, ludzkie, co bez szelestu stały obok pozbawionego szyb okna cieplarni. Odcinały się ostro na jasnem niebie, wyglądały nieruchomo jak posągi.
Czaplic ich nie widział, zajęty dobywaniem reszty ziemi z dołu; potem sięgnął poza latarnię, przysunął ku sobie sporą, żelazem krytą skrzynkę. Uniósł ją z pewnym wysiłkiem i właśnie chciał spuścić w przygotowany otwór, gdy nagle tuż za ścianą rudery rozległ się przeciągły, przeraźliwy gwizd.
Na ten sygnał czarne cienie za oknem znalazły się jednym skokiem w oranżerji, z za węgła błysły dwie lufy, a piąta postać stanęła tuż w oknie nad głową Czaplica. Szkatułka z głuchym brzękiem stoczyła się na ziemię, pan Dominik z niepospolitą zimną krwią dobył pistoletu z zanadrza, cofał się ku ścianie.
— Kto wy? Czego chcecie? — spytał, odciągając cyngiel.
— Duszy zdrajcy dla piekła! — odparł grobowym głosem ten, co stał na oknie.
— Zbóje! Pierwej was piekło pochłonie!
Czaplic broń podniósł, mierzył w pierś mówiącego. Wtem ci dwaj, co wskoczyli do wnętrza, porwali go za ramiona; jeden zgniótł na miazgę prawą pięść, wyrwał broń, z niesłychaną wprawą skrępował ręce na plecach, drugi z najzimniejszą krwią rozwiązał postronek, którym był podpasany, i formował zeń pętlę. Obydwaj mieli twarze poczernione sadzą i nie mówili słowa.
Czaplic powalony twarzą do ziemi, gryzł piasek, pieniąc się.
— Dawajcie go tu, podnieście latarnię! — ozwał się ten sam grobowy głos z okna.
Usłuchano go. Latarnia, wzniesiona w górę, oświetliła dziwaczny obraz. Trzech ludzi czarno ubranych, z twarzami potępieńców, a w środku winowajca zielono blady, straszny ohydną złością i strachem. Pętlę już miał na szyi; koniec jej trzymał jeden z oprawców, obojętnie szukając okiem jakiej belki czy słupa, coby mu oszczędziły fatygi wynoszenia skazańca do ogrodu.
W ciszy, przerywanej zgrzytem zębów Czaplica, człek stojący na oknie rozwinął papier i czytać począł monotonnie:
„Za zdradę kraju, sprzedanie się Moskalom, za sromotne postępowanie i podłość, skazuje Rząd Narodowy niniejszym wyrokiem na śmierć przez powieszenie Dominika Czaplica ze Sterdynia, byłego naczelnika powiatu. Wyrok ma być spełniony w przeciągu doby przez tego, kto rozkaz otrzyma“.
Świda przez ciąg tej sceny wypełzł ze swej kryjówki, czując się bezpiecznym w tem towarzystwie. Patrzał z dziwną mieszaniną zadowolenia, zgrozy i mimowolnego wstrętu.
Po przeczytaniu tego lakonicznego rozkazu, wódz wykonawców skinął ręką i odwrócił się, może nie chcąc widzieć tego, co nastąpi. Istotnie chwila była przerażająca.
Człowiek trzymający pętlę wskoczył na okno, pociągnął ją za sobą: Czaplic zacharczał głucho.
Drugi z oprawców postawił latarkę, dźwignął ofiarę brutalnie do góry.
Świdzie krew uderzyła do twarzy, zerwał się z ziemi, poskoczył. Jednem pchnięciem odtrącił kata, dobył nóż, przeciął sznur. Czaplic nawpół zdławiony, osunął się na ziemię, jak drewno.
W tejże chwili dwa sztylety mignęły w ręku oprawców, rzucili się na obrońcę jak tygrysy. Powstało zamieszanie. Świda zręcznie uniknął ciosu, miał już.
i on broń w ręku.
— Stój! — zawołał. — I precz z ostrzem! Ja, brat, powstaniec, wasze sztylety nie dla mnie!
Wódz był znowu na oknie.
— Kto ty, — krzyknął — co bronisz psa i złodzieja!
— Nie bronię go! — noga powstańca ze straszną wzgardą trąciła winowajcę. — To gadzina, którąbym zdeptał spotkawszy, i dlatego nie chcę jego śmierci z waszej ręki przez stryczek.
— Co to za próżna gawęda — burknął ponuro jeden z katów — czasu nie mamy, idź stąd, gdzie cię nikt o radę nie pyta.
Ale wódz na dźwięk głosu Aleksandra przystąpił żywo.
— Poświeć! — rozkazał. — Chcę zobaczyć twarz tego człowieka.
Latarnia rzuciła promyk żółtawy na harde rysy naszego bohatera. Wódz spojrzał i ledwie powstrzymał okrzyk.
— To pan! — zawołał zdumiony. — Tu o parę mil od partji, w Sterdyniu!
— Mój obowiązek prowadzi w różne strony i w różne miejsca — odparł młody człowiek, ściskając podaną dłoń znajomego obywatela. — Spałem tu w tej ruderze, czekając nocy, gdyście przyszli! Zobaczyłem rzecz niegodziwą: pięciu na bezbronnego!
— Rozkaz spełniamy! Czy pan żałuje?
— Tak, żałuję, że tak mało i krótko będzie się męczyć, za tyle mąk, co zadał i co się ranić będą lata. Czy stryczek zapłaci za jego zdradę, oj nie, to mało, to zbyt lekka kara. Dajcie mu żyć!
— Co panu się dzieje? Czyś w malignie? Dać żyć gadowi?
— Tak! Wierzcie mi i usłuchajcie. Nikt na świecie gorzej mu nie życzy, niż ja. Dajcie mu żyć, lecz żyć nie tu, by mógł szkodzić, lecz w głuchej puszczy więźniem przy partji, którą zdradził. Pójdzie krok w krok z nami pod pręgierzem opinji publicznej, wzgardy bratniej, wstrętu i ohydy! Srom i wstyd, upokorzenie i hańba opiętnują go i ukarzą stokroć ciężej, niż wasz stryczek, który, pomimo że się nazywa egzekucją, jest zawsze kryminałem i aktem przemocy! Wierzcie mi i usłuchajcie! Jam Polak, powstaniec i wróg osobisty tego człowieka! Znam go i zaręczam, że gdyby był przytomnym, wybrałby pewnie postronek od doli, którą mu ja gotuję.
— Wierzę panu, lecz co za raport damy władzy?
— Żeście zdrajcę oddali pod tysiąc oczu wrogich i tysiąc krzepkich dłoni!
Wódz chwilę się namyślał. Obowiązek mu dany spełniał z bojaźni przed Rządem Narodowym, z naturalnym do tej czynności wstrętem.
— Czy znacie historję Burskiego z Lidy? — ozwał się znowu Świda. — Był to też zdrajca, tchórz, mniej szkodliwy niż ten tu! Padł nań wyrok śmierci, dostał o zmroku sztyletem w bok i spłynął krwią! Nazajutrz Moskale schwycili sześciu oskarżonych o zamach, dwóch wyzionęło ducha pod pletniami, czterech powieszono, choć nie wyznali nic i może byli niewinni.
Ludzie o twarzach poczernionych sadzą spojrzeli po sobie. Znali ów wypadek zapewne, bo ręce im opadły, odstąpili o krok, patrząc zaniepokojeni to na przewódcę, to na zdławionego nawpół skazańca. Myśleli o rodzinach i domach ze zgrozą.
— Zabierajcie go, żywo! — rozstrzygnął wódz kwestję. — Zrobimy, jak radzi pan Świda, a jeżeli się to nie podoba rządowi, będzie jutro czas na egzekucję. Ruszajcie! Pan pójdzie z nami?
— Owszem, mam nawet rozkaz dla wodza.
Wszyscy wyszli z oranżerji, unosząc ofiarę. Aleksander wydostał się ostatni, kopnięciem nogi gasząc latarnię.
— Ha, zapłacisz mi za podpalacza, mości Dominiku! — mruknął ponuro, patrząc na swego prześladowcę, co się kołysał tu i tam przy ruchu dwóch oprawców. Nagle poczuł, że go ktoś szarpnął za połę.
— Paniczu. — wyszeptał dobrze znany głos Makarewicza, — proszę zaczekać chwilczynę. Mam ważne wiadomości.
Przystanął. Sprzysiężeni poszli dalej, kierując się w głębię parku, strażnik uśmiechał się chytrze, wiodąc za nimi wzrokiem. Można było przysiąc, że dopomógł im do wynalezienia Czaplica i ułatwił schwytanie.
— Byłem w miasteczku — mówił półgłosem, — coś strasznego się gotuje. Aresztowano Niemkowskiego, wzięto Rudnickiego, posłano po czwartą rotę do Sośnianki. Ten tam — wskazał ręką orszak czarny, ginący w oddali — musiał wszystkich wydać. Aprasjew pojechał do Olekszy, a co najstraszniejsze, wracając, spotkałem asaułę z kilkudziesięciu kozakami! Prowadzili wśród koni, pod gradem nahai, proboszcza ze Studzianki.
— Staruszka świętego! Zaco?
— Nie wiem. Podobno część partji była wczoraj u spowiedzi. Ksiądz ich pobłogosławił na śmierć.
— To fałsz! Błogosławił wikary, trzy dni temu, i poszedł razem! Widziałem go w obozie.
— Co ich fałsz obchodzi. Studzianka bogata, a pan Czaplic już pewnie wyliczył, ile z wotów po przetopieniu będzie rubli.
— Ohydne!
— Mówili ludzie, że dziś rano, gdy Czaplic się zjawił w kwaterze asauła go pięścią poczęstował, pułkownik zwymyślał, a Aprasjew coś gadał o areszcie! Zjadł uderzenie i przekleństwa, a po godzinie już pili razem, a sztafety latały na wsze strony, roznosząc nieszczęście. Źle będzie, panie!
— Wiem, poczciwcze. Nie z przekonania się biję, ale dla panienki, że tak chciała. Pozdrów ją ode mnie i opowiedz wszystko. A tymczasem bądź zdrów i pilnuj jej!
— Niech się panicz nie lęka; włos jej z głowy nie spadnie. To wy się szanujcie, paniczu; nie zapominajcie, żeście teraz jej narzeczonym, i że ona sierota!
Świda objął i uścisnął starego jak brata za to przypomnienie i pobiegł za drużyną, wezwany kilkakrotnie stłumionym gwizdem.
Makarewicz rozejrzał się przezornie, poczekał chwilę i cichaczem wśliznął się do rudery.
Nie spoczynku w niej szukał, bo szelest zwiastował, że odnalazł potłuczoną latarkę, zapalił ją i, kryjąc blask, przyczołgał się w kąt, gdzie pracował Czaplic. Zwyczajem ludzi nawykłych do samotności, monologował pocichu.
— Tyle razy tu byłem i nigdy mi na myśl nie przyszło, że pilnuję skarbów pana. Aha, to on tu stracha udawał! Hm, nic nie szkodzi, jak zobaczę, co tam leży w tym dole. Człowiek nigdy nie wie za wiele! Oho, skrzynka ciężka i — ech — a toż herby nieboszczyka mego pana! Taak — pan oddał pani, pani opiekunowi — no, grzechu w tem nie będzie, jak Makarewicz odniesie to pudełko na właściwe miejsce, do panienki. Pan Czaplic bardzo skrzętny i porządny, ale człek podlega zapomnieniu, i staćby się mogło, że wskutek tego nigdyby nie wróciły do rąk właścicielki.
Po tem tłumaczeniu swego czynu, Makarewicz zajrzał, świecąc latarką w wykopany otwór, pokręcił głową, zaśmiał się, wreszcie ręką machnął.
— Niech to sobie leży — mruknął — to nie nasze, choć się pewnie Graby przyłożyły do zbioru. Niech się on już o to z Bogiem rozprawi! Panienka nie weźmie nic, co do niej nie należy, i miałbym tylko kłopot zagrzebywać na nowo.
To mówiąc, stary zdmuchnął światło, zasunął deski swej nory, i poniósł szkatułkę do pałacu, rad, że się nie spotka z właścicielem.
Garstka żandarmów wieszających za granicą parku rozdzieliła się. Jeden ze zbrojnych ustąpił swego wierzchowca Świdzie i odszedł do domu, pozostali, w milczeniu, raźnym kłusem jechali za powstańcem, który wiózł przewieszone poprzez szyję końską bezwładne ciało Czaplica.
Zdrajca miał dobrą straż, a honoru tego nie ustąpiłby Świda nikomu.
Orszak po chwilowem błądzeniu wśród zarośli wyszedł na jakiś źle utarty szlak, który chyba kocie oczy naszego bohatera mogły odszukać w noc tak ciemną, i posuwał się jego śladem, nie troszcząc się o resztę. Oprawcy drzemali zmęczeni, wódz ze Świdą rozmawiali zcicha o kraju, nie bali się szpiega w mroku i pustce zapadłej okolicy, gdzie ich pochód płoszył tylko zwierzę jakie lub ptaka. O szarym świcie sen oprawców i rozmowę starszyzny przerwał głos niewidzialnego posterunku.
Zbliżali się do obozu.
Pierwsze zaraz ognisko powitało ich wrzawą i ruchem. Sztandar wbity pod drzewem zwiastował obecność naczelnika, a o kilkanaście kroków dalej czuwał Żelisławski wśród grona kolegów, bawiąc ich jakąś wesołą anegdotą.
Obóz wyglądał porządnie, spokojnie, znać tam było karność żołnierską i zapał triumfu.
Pod chorągwią, na świeżo ściętym pniu, siedział Kazimierz, rozmawiając z chudym, młodym księdzem... Był to wikary ze Studzianki, kapelan partji.
Aleksander wjechał w sam środek ze swym szczególnym, żywym ładunkiem, zatrzymując swą eskortę w cieniu. Żelisławski poznał go pierwszy i powitał radosnem „hurra!“, po chwili otoczyła go gromada kolegów.
— Przywiozłem wam jeńca! — rzekł zsiadając z ukłonem w stronę wodza — chciano go wieszać. Myślałem, że wam zrobię przyjemność, gdy jeszcze żywemu w oczy zajrzycie.
Wziął na barki okropną, siną postać i położył na ziemi, opierając ją plecami o dąb.
— Czaplic! — powtórzyło wściekle sto głosów. Była piekielna radość w tym krzyku.
— Aha, sterdyński patrjota, ojciec i opiekun powiatu, nieskalany pan Dominik! Ha, ha!
— Za klęskę na Prochodni już się dziś wypłacił carowi. Wydał pół powiatu pan opiekun. Rudnicki, Niemkowski wzięci, po Olekszę pojechał Aprasjew...
wszyscy pójdą za tymi, nie dziś, to jutro!
— Dla was przywiozłem go na pastwę. Zabijcie go bez stryczka i kuli... niech żyje katowany obejściem, słowem, spojrzeniem!
— Moskal! — zasyczał zajadle Żelisławski z niedającym się opisać tonem.
— Gdzieś go pojmał? — zagadnął Kazimierz, odwracając oczy od drzewa.
— Nie ja. Rząd kazał go powiesić. Przyduszono go nam trochę. Hej, koledzy! wódki mu łyk w gardło, niech się obejrzy po miłem towarzystwie!
— Rafinujesz zemstę, Aleks! Czy się to godzi? — szepnął Kazimierz smutno.
— Nic nie rafinuję! Bierz go sobie... w obrębie partji ja nie rozkazuję. Wroga ci rzucam pod nogi... możesz go wieszać czy strzelać! Wolna wola!
— Nigdy! Jam nie sędzia. Dobrześ zrobił, Aleks, zostawiłeś mu czas do pokuty! Niech zostanie, strzec go będziemy, by nie szkodził. Może przejrzy i uzna winę.
Aleksander zaśmiał się ironicznie na idealny optymizm brata, spojrzał wbok.
Czaplic pod wpływem wódki właśnie oprzytomniał. Podniósł powoli głowę, rzucił krótkie spojrzenie zabiegłemi krwią źrenicami, a spotkawszy na sobie wzrok Świdy, zamknął natychmiast oczy i osunął się na ziemię, zaciskając zęby. Nie rzekł słowa, ale wyrazu jego oczu nie zapomniał Aleksander.
— Koledzy — zawołał — dniem i nocą pilnujcie go jak ognia w stodole! Spokój wasz i bezpieczeństwo braci zależy od jego tu pobytu! Biada, jeśli go wypuścicie!
— Tego ptaszka! ho, ho, będzie miał pilną opiekę, bądź spokojny!
Głos tych ludzi na wszystko zdecydowanych drżał nienawiścią bez granic i uspokoił Aleksandra.
Było ich tu wszakże tysiąc na jednego.
Skinieniem ręki odprawił swój orszak nocny, oczekujący nieruchomo rozwiązania tej sceny. Na to hasło, zwalniające ich z obowiązku, poniknęli jak widma w gęstwinie.
Czaplic nieznacznie spojrzał w tę stronę, lecz już nic nie zobaczył — odwrócił głowę i nie poruszył się więcej. Czuł, że po chwili skrępowano mu nogi, a rozluźniono nieco sznury z rąk, postawiono obok jedzenie i flaszkę z wódką i zostawiono w spokoju.
Dawał z sobą robić wszystko bez najmniejszego oporu, można było zaręczyć, że spał.
Nie ufano mu jednak.
Za radą przezornego Aleksandra sztandar i punkt zboru przeniesiono w drugi koniec obozowiska, powstańcy usunęli się od dębu, mówili ciszej.
Po godzinie nieruchomości sądząc, że go nikt nie śledzi, więzień podniósł głowę i rozejrzał się.
Spotkał utkwione w siebie oczy Żelisławskiego i czarny otwór lufy.
Zacięty chłopak był pierwszym na straży.
— Czego pan potrzebuje? — zapytał drwiąco. — Nudno, co? wśród takich oberwańców jak my! Bodaj to tamto towarzystwo, com widział w miasteczku, w domu zarządu.
Czaplic zazgrzytał zębami, odwrócił się mozolnie od zuchwałego wyrostka.
Po drugiej stronie znowu para wstrętu pełnych oczu i znowu czarny otwór lufy.
— A, witam pana! Pan mnie nie poznaje? Hipolit Rudnicki do usług! Ileż to panu Moskale dali za wydanie mojego brata?! Nie pamięta pan! Zginęło w ogólnym rachunku!
Szkoda! Świda miał słuszność.
Dla winowajcy zaczynała się powolna, moralna tortura. Wnurzył twarz w mech leśny i pomimo drętwienia członków nie zmienił postawy. Straszno byłoby w tej chwili zstąpić w tajniki jego mózgu.
A wśród obozu tymczasem po krótkiej naradzie z bratem stanął Aleksander Świda, zawsze czynny, zawsze gotów do dzieła, i spytał donośnie:
— Koledzy, kto ze mną na ochotnika, w ciężką drogę?
Powstało pół partji. Bóstwem ich był ten gwałtowny, nieustraszony towarzysz.
— Dwu mi trzeba i to takich, coby znali kraj tam pod Żytniarką. Pójdziemy do Osięcin!
— Do Osięcin pana Szpanowskiego? — zagadnął ktoś z tłumu.
— Tak, zabierzemy stamtąd trzy furgony amunicji.
— Ja znam Osięciny! — rzekł tenże głos. — Służyłem za rządcę u pana Szpanowskiego.
Na wzmiankę o amunicji, kilkunastu usiadło napowrót u ognia, nie ryzykowali swej skóry na taką wyprawę.
— Wystąpże, kolego! — zawołał Świda. — A drugi kto? Waść, Topolnicki, no, dobrze! Hej, krzyż na piersi, strzelby na ramię, i za mną!
— A zpowrotem kiedy? — wtrącił Kazimierz.
— Zpowrotem... — były rządca pana Szpanowskiego zasępił się i ociągał z odpowiedzią, — albo ja wiem, kiedy i jak wrócimy. Staniemy tam pojutrze wieczorem.
— Powrót, to już rzecz mego brata!
Aleksander spojrzał na rumiany wschód na niebie, poprawił dubeltówkę na plecach, raźno podniósł głowę.
— Będziemy z bronią w niedzielę, chyba padniemy w przeprawie! — rzekł stanowczo. — Wy tylko pilnujcie Czaplica! W drogę, bracia!
— Niech was Bóg prowadzi! — krzyknięto chórem.
Topolnicki z towarzyszem przeżegnali się nabożnie, skłonili się wodzowi i ruszyli za przewodnikiem wyprawy.
Wtem Świda przystanął.
— Księże wikary — rzucił — smutną wieść zapomniałem wam oznajmić. Proboszcz nasz u Moskali, oskarżony o błogosławienie partji.
Trzy cienie zmalały wśród zarośli i zginęły.
Ksiądz blady, z ogniem w oczach stał chwilę jak gromem tknięty, potem bez słowa ruszył w tym samym kierunku.
— Gdzie idziecie? — wołał wódz za nim.
Obejrzał się raz ostatni, wielkim krzyżem znacząc gromadę bohaterów.
Mijał już Żelisławskiego. Chłopak zatrzymał go z poszanowaniem za sutannę.
— Zostańcie, ojcze! — prosił. — Oni was obu zabiją!
Wikary uśmiechnął się łagodnie, gładząc jasny włos wyrostka.
— To niech i mnie, synu, dane będzie szczęście ofiary dla Ojczyzny! — odrzekł powoli, idąc dalej.
Żelisławski ze łzami w oczach ucałował sutannę, usunął się z drogi, schylając głowę.
Potem położył się znowu, uśmiechnął i wyszeptał półgłosem z mieszaniną entuzjazmu i rezygnacji:
— Dla Polski cierpieć, alboż to boli!
Szata księdza znikła już oddawna. Obóz się budził, zmieniano posterunki, nowi dwaj Stróże wzięli w opiekę Czaplica. Leżał jak kłoda długie godziny.
O południu zaledwie dźwignął się i siadł z niesłychanym trudem. Wyglądał, jakby się z losem pogodził, był pokorny, smutny, zgnębiony.
Poprosił grzecznie o posiłek i wodę, nie odgrażał się ani miotał. Spokojnie siedział pod drzewem, pilnie oglądając każdy szczegół obozowiska.
Żeby tu był Aleksander, bez zaprzeczenia nałożyłby zasłonę na te oczy przenikliwe, chytre i ciekawe, ale Kazimierz zaniechał tej ostrożności, zabraniając nawet urągań z więźnia.
Nikt się doń nie odzywał i nie zaczepiał, obchodzono niechętnie zdrajcę, miał zupełną swobodę myśli i wzroku.
Śledził też wszystko z jakąś zajadłą chciwością, widział, kto przynosił rozkazy, skąd dostawiano prowjant i broń, kto odwiedzał partję.
Patrzał niestrudzenie, notując każdą twarz i słowo, orjentując się w nieznanej miejscowości, badając fizjognomje straży.
Wieczorem wydał się zmęczonym. Wyciągnął się na mchu, w braku rąk, zębami nasunął płaszcz na głowę i zapadł znowu w nieruchomość. Wiedział już, co wiedzieć pragnął.
Na drugi dzień Żelisławski, wysłany na przeszpiegi, przyniósł wieść straszną: u wrót miasteczka widział trupy obu księży powieszone, już sztywne. Z narażeniem życia podkradł się pod szubienicę i przyniósł z sobą za kurtą szmat sutanny wikarego. Powstańcy rozebrali ją po szczątku, jak relikwję męczennika...
Dzwon w Studziance zamilkł, drzwi kościołka zamknięto, nikt już nie śmiał iść do Męki cudownej, tylko stary dzwonnik opowiadał i wieść szła po okolicy, że o zachodzie, z oczu Chrystusa padały wielkie łzy i zamieniały się w krople krwi na śnieżnym obrusie ołtarza.
Pewnego razu o północy, ktoś zcicha zapukał do okna wielkiego białego domu.
Pukanie powtórzyło się trzy razy i ucichło.
Wiedziano dobrze w owe czasy, że ów znak mówił: to brat, otwórz! — a echo hasła brzmiało ponuro: jutro będzie donos, pojutrze śledztwo, konfiskata, Sybir.
Pomimo to, po trzeciem dotknięciu szyby w pokoju ktoś się poruszył, wstał, otworzył okno.
Wyjrzała siwa, piękna głowa starca, znajoma nam z rozmowy na wyspie.
— Kto tam? — spytał tajemniczo.
— Rozkaz! Czy to wy, pan Szpanowski?
Stary aż cofnął się z podziwu.
— A wy, czy nie ten, co się oparł rozkazowi, kiedyś.
— Może być! — odparł głos czarnej ludzkiej postaci.
— Tak jest, tak jest! — patrjota wyciągnął rękę z powitaniem. — Poznaję was! Jam mówił, że z takich bohaterowie wychodzą.
— Do bohaterstwa jeszcze daleko! — odburknął niecierpliwie Świda. — Mamy rozkaz zabrać tu proch i kule. Nim słońce wejdzie, musimy być o milę w puszczy.
— Wejdź pan i odpocznij. Mam dla partji ważne wieści i rozkazy.
— Nie spocznę, zanim nie spełnię polecenia. Rozkazy przyjmę po pracy i ładunku — odparł powstaniec uparcie.
Stary na to ultimatum odział się naprędce, wziął pęk kluczy, zapalił głuchą latarkę i począł budzić kogoś śpiącego z nim razem.
Po małej chwili oczekiwania wyszło z domu, ukradkiem, bez szmeru dwóch ludzi; połączyli się z trzema przybyłymi — i poszli bez powitania, nie odzywając się do siebie, w głąb ogrodu.
Tam na uboczu, zakryta krzakami bzu i czeremchy, stała odwieczna, słomą kryta lodownia. Stary otworzył ją, jego towarzysz poświecił latarką, jak duchy, gromadka cała zapadła w czarne, stęchłe czeluście. Wnet jednak dwóch się wynurzyło, dźwigając sporą skrzynię, postawili ją ostrożnie — wrócili do wnętrza, wyszli znowu i znowu zniknęli. Za każdym obrotem nowa skrzynia przybywała do pierwszej — musiały być ciężkie, bo po czołach pracujących ściekał pot. Nie żałowali sił, rzucając tylko od czasu do czasu niespokojne spojrzenie w niebo. Aż wreszcie z otworu lodowni wyjrzał starzec, odliczył je i zgasił światło.
— Wszystko! — wyszeptał.
— Jeszcze nie! — poprawił Świda, rękawem kurty ocierając twarz. — Teraz konie i furgony.
Nastała chwila namysłu. Konie, furgony znaczyły wtedy to samo, co skazanie. Ale starzec nie o tem myślał.
— Julku — rzekł do swego towarzysza, który, sądząc po podobieństwie, musiał być synem czy krewniakiem — ruszajcie z Jerzyną do stajni, weźcie kasztany powozowe i najlepsze furgony. My z kolegami wyniesiemy towar za plot na drogę — i tam was czekać będziemy. Nie zapomnijcie nabrać sporo słomy.
Jerzyna, dawny rządca, obeznany z miejscowością, już zbiegł, nie czekając na krewniaka Julka, który znienacka obudzony, nie wyglądał zupełnie przytomny. Świda z Topolnickim wzięli znowu ciężkie brzemię na barki i poszli za starym.
Była to istotnie mozolna robota, utrudniona jeszcze ostrożnością i nocą. Ale siły były młode, ochota szczera, czas naglił. Po godzinie przed lodownią nie było śladu niebezpiecznej kontrabandy, na drodze powstańcy ładowali ostatnią pakę. Okryto wszystko słomą dla niepoznaki. Świda obejrzał zaprzęg i konie, spróbował mocy wozów.
— A teraz wasze rozkazy i wieści, wojewodo! — rzekł, zbierając cugle w ręce i siadając na czele taboru.
— Krótkie i ważne. Powiedzcie naczelnikowi, by dołożył wszelkich starań na przedarcie się w lasy żytniarskie. Dziś wyszedł tu rozkaz powstania. Partja zbierze się za tydzień i dążyć będzie, żeby się z wami połączyć. Nie marnujcie sił na utarczki, cofajcie się ciągle na wschód. Oto są jeszcze pieniądze dla was.
— Dziękuję. Rozkaz wasz bardzo rozumny. Wykonamy go, o ile to będzie w naszej mocy. Bywajcie zdrowi. Naprzód, koledzy, a nie żałuj koni!
Uścisnął rękę starca, skłonił się młodszemu i ruszyły furgony z miejsca, dudniąc głucho. Psy dopiero teraz ozwały się we dworze, ale ucichły prędko, bo turkot malał i utonął wreszcie w oddaleniu.
Dwaj miejscowi nasłuchiwali trochę, potem zebrawszy rozrzuconą słomę, wrócili przez ogród do domu, rozmyślając smutno. Żaden z nich nie przerwał milczenia, dopiero w progu młody raz jeszcze spojrzał na lodownię, na ogród — i westchnął.
— Chodźmy spać, stryju — rzekł zcicha. — Trzeba nam sił nabrać do dalekiej drogi.
— Gdzie? — zagadnął stary.
— Na Sybir, stryju!
Patrjota głowę podniósł. Prawie srogo spojrzał na mówiącego.
— To i cóż? Czyż ty, ty się lękasz, Julku? Lepiej jechać tam, a nawet iść piechotą, niż uciekać zagranicę, jak czynią tchórze. Ojciec twój padł pod Grochowem, syna mi zabito przeszłego roku w Lubelskiem, tyś jeden z rodu pozostał! Czybyś zawstydzić miał tamtych?!
Julek ucałował rękę starego z czcią wielką.
— To nie strach, stryju, to żal narzeczonej! Lada jakie podejrzenie, a stracę wszystko, Bóg wie dlaczego!
— Nie ty jeden cierpieć będziesz. Nie zmniejszaj skargą ofiary, niech cała idzie do nieba — odparł uroczyście wojewoda, zamykając drzwi domu.
Młody człowiek westchnął, ale już nic mówić nie śmiał wobec takiej duszy.
A tymczasem na drodze furgony pomykały śpiesznie, uwożąc coraz dalej swój cenny ładunek. Świda koni nie żałował, wiedział dobrze, jak wiele zależało na pośpiechu. Od czasu do czasu na jakim zawrocie wołał do Jerzyny:
— Hej, kolego, nie błądzimy?
Pytał dla rozbudzenia towarzyszów, bo drogę pamiętał, ale go gniewał niczem niezachwiany spokój, obojętność na przebieg wyprawy i senne usposobienie powstańców. Uważali tylko, by się go trzymać z końmi i drzemali w najlepsze, zdając całą odpowiedzialność i troskliwość na przewodnika, w którego przenikliwość ślepo wierzyli. A Świda jechał markotny, z czapką na oczach, z fajką zgasłą w zębach, spędzając złość i zgryzotę na biedne kasztany Szpanowskiego, które bezustannie okładał batem. Myślał i za siebie i za innych, a myśli wesołe być nie mogły.
— Szatan opętał zarząd! — mruczał do siebie. — Co warta amunicja o dwanaście mil od partji i co zrobi Kazio, gdy Moskale znajdą przy chłopskiej pomocy tę grobelkę wśród trzęsawisk, jedyną drogę do obozu i wejdą im na kark przed naszym powrotem! Tfu do djaska! A tu tymczasem już świta i musimy popasać z konieczności! Hej, Jerzyna! gdzie staniemy?
Zagadnięty wstał i rozejrzał się. Znajdowali się w pustej, smutnej okolicy. Karłowata sośnina obrosła niskie, zamulone grunty, w oddali bielało piaszczyste wzgórze.
— Za tą górą jest żytniarski trakt i stoi karczma! — rzekł po chwili namysłu.
— Do karczmy nie możemy zajechać... musimy w lesie szukać popasu i trawy dla koni.
— Eh, możemy bezpiecznie stanąć w karczmie — perswadował Jerzyna — nikt do niej nie zagląda w tem bezludziu.
— Na wypadek niewiele potrzeba, a ryzykować nam nie wolno. Prowadź dalej!!
— To niech pan zaraz zwraca na lewo, trafimy w dąbrowę.
Świda zaciął energicznie konie. Z każdą chwilą robiło się coraz jaśniej; dzień się podnosił duszny, gorący, grożący nawałnicą.
Po godzinie znaleźli wreszcie kawałek łączki, otoczonej leszczyną i czarnym lasem. Strudzone, głodne konie rzuciły się chciwie do paszy, powstańcy pokładli się przy wozach, rozmawiając półgłosem. Rozmowa, urywała się coraz bardziej i posnęli wreszcie swym zwyczajem, zdając straż na Świdę.
Młody człowiek w życiu swem burzliwem, pełnem szału lub pracy zajadłej, nauczył się rozkazywać naturze. Umiał spać na komendę i czuwać całemi tygodniami. Nie zmrużył i teraz oka, nie zaraziło go chrapanie kolegów, cierpliwie spędził pół dnia, doglądając koni, nasłuchując na każdy szelest i oczekując burzy. Szła gdzieś zdaleka, hucząc i gnąc wierzchołki drzew, chwilami tuman piasku zalatywał od góry, zasypując oczy, upał panował zwrotnikowy. O południu wielkie krople deszczu zaczęły rosić ziemię. Świda włożył burkę i zbudził śpiochów.
— Hej, Jerzyna! pójdziemy do karczmy o jedzenie się postarać. Topolnicki niech oczy przetrze i zostanie na straży.
Jerzyna nawpół senny, powlókł się, niewiele wiedząc, czego chciano. Topolnickiego rozbudził na szczęście deszcz ulewny i zmusił go do zmiany wygodnej pozycji. Dwaj inni, zlani wodą, ogłuszeni piorunami, dobili się karczmy.
Stała istotnie na zbiegu dwóch dróg, obdarta, krzywa, świecąc dziurami w dachu. W izbie było błotnisto i pusto; żydówka brudna jak stara miotła, otoczona zgrają bachorów, przyjęła nieznajomych przerażonem spojrzeniem i pokłonami do ziemi.
Usiedli za stołem, milczeniem zbywając tysiąc pytań i wykrzykników. Pomimo pozornego spokoju, nie czuli się zbyt bezpiecznymi. Co chwila to jeden to drugi wyglądali oknem na szerokie drogi i próbowali broni za burką. Było jednak cicho i pusto. Żydówka wróciła do swego gospodarstwa zastawiwszy niespodzianym gościom nędzny posiłek. Świda uspakajał się powoli.
— A daleko tu do wsi? — spytał gospodyni, wstając od stołu i rzucając nań zapłatę. Jerzyna zbierał w zanadrze część jadła dla Topolnickiego.
— Nie, będzie wiorsta.
— A gdzie gospodarz?
— Pojechał za wódką.
W tej chwili zdało się Świdzie, że wśród odgłosów burzy, usłyszał kilka gęsto po sobie następujących strzałów.
— Kto tu poluje? — zagadnął przystępując do okna.
— Albo ja wiem. Może to panowie na wojsko strzelają.
— Jakie wojsko? — powstaniec zbladł.
— A one, co nocowało dziś we wsi i idzie do Sterdynia.
Świda nie dosłuchał końca, poskoczył do drzwi i otworzył.
Potok deszczu zalał go, z wyciem wichru doleciał bardzo blisko odgłos bębna i krzyki okropne. O jakie kilkaset kroków na drodze czerniała zbita kolumna moskiewska.
Zatrzasnął drzwi, rzucił kilka słów Jerzynie, blademu jak ściana, żelazna jego dłoń zmiażdżyła ramię żydówki.
— Masz jaki dobry kąt? — spytał przez zęby.
— Aj waj, ja nieszczęśliwa! Tu, tu niech panowie wejdą do składu — kobieta zzieleniała pod spojrzeniem Świdy. — Ja nic nie powiem! Aj, prędzej, woni już są, idą, zaraz będą! Ja będę milczeć, ja, ja!...
— Jak piśniesz, jutro cię powieszą! — rzekł zimno Aleksander, wpychając Jerzynę do wpółciemnej, wilgotnej nory pełnej kartofli, worków z plewą, siana, słomy i różnego rupiecia. Alkierz żydowski oddzielał ten skład od głównej izby.
— Zamknij pan drzwi! — wyjąkał Jerzyna, któremu szczęki się trzęsły, widząc, że Świda zostawia je jak stały, wpółotwarte.
— Nie trzeba — mruknął młody człowiek — zbytek troskliwości! Cóż to, kolego, febry dostałeś po drodze? No i pomyśl sobie, coby to było, żebym cię był posłuchał i zabiwakował tu z furgonami.
— Och, Boże miłosierny, ja tylko to wiem, że nas tu pobiją jak szczury!
— Jeszcze żyjesz! A umrzeć musisz czy dziś, czy jutro. To cię nie minie, kolego!
Zimna krew towarzysza podziałała nieco. Powstaniec się przeżegnał i zaczął szeptać pacierz. Drugi słuchał.
Bęben ozwał się tuż pod ścianą, drzwi karczemne wyparto kolbami. Wrzawa broni, ostróg, przekleństw wstrząsnęła nędznym budynkiem.
— Psy, gałgany, wisielce! — górował nad innemi rozjuszony chrapliwy głos.
Izba napełniła się oficerami, na dworze i w stajni rósł do ryku dziki rumor żołdactwa.
— Wódki! — krzyczano na wszystkie tony, tupiąc, klnąc, wymyślając, tłukąc sprzęty i statki.
— Oho — pomyślał Świda — to chyba nie sam deszcz ich tak rozsierdził. Musi w tem coś być!
Jakby w odpowiedzi ten sam chrapliwy głos podniósł się znowu z krótkim rozkazem:
— Stupaj zaraz po podwody do wsi dla rannych!
— Aha, ta strzelanina, com słyszał, to było polowanie na upatrzonego, — zawyrokował powstaniec w myśli.
— Hej żydówka, ktoś tu był u ciebie! — krzyknął ktoś nagle.
— U mnie, aj waj, chowaj Boże! Ja sama biedna sierota, mąż pojechał! — rozległ się przeraźliwy dyszkant gospodyni.
— A któż tu jadł na stole, żeś nawet resztek nie sprzątnęła? Byli Lachy, gadaj, wiedźmo!
Bolesny argument musiał poprzeć pytanie, bo Żydowica podniosła gwałt straszliwy, powtórzony echem na różne tony przez gromadę bachorów.
— Kto miał być! — szlochała coraz piskliwiej. — Jakie Lachy, jabym im wrzątkiem oczy pozalewała! Aj waj! Tu niema nikogo! Zachodził na chwilę posłaniec do włości i miasteczka, zjadł i poszedł! Ot, dał dwa złote. Niech jasne panowie karczmę zrewidują, niech zobaczą, co ja prawdę mówię.
— Teraz już po nas! — usłyszał Świda drżący szept Jerzyny i ruch między oficerami.
Jeden z nich wszedł do alkierza, potrącił parę sprzętów, ujrzał otwarte drzwi, a za niemi czarną norę.
Te drzwi otwarte były, jak powiedział Aleksander, ratunkiem. Oficer stanął na progu, zajrzał w ciemnawy otwór, więcej przez ścisłość, niż przez przekonanie, że tam się ktoś kryć może.
Przez chwilę serca powstańców stanęły cicho, zęby zacięły się kurczowo; — była to chwila, co może zbielić włosy i zniszczyć gorzej, niż dziesięć lat życia. Nakoniec! Moskal powoli wrócił do izby, obojętnie kończąc przegląd. Nie przestąpił progu!
— No, moja Władka musiała modlić się za mnie! — pomyślał Świda, oddychając z głębi piersi.
Wrzask pierwszej chwili zmalał znacznie. Oficerowie zasiedli u ognia, susząc odzież i pijąc wódkę. Żołnierze w stajni rozmawiali między sobą, śmiali się nawet chwilami.
Z urywków gawędy, głuszonej burzą i oddaleniem, Świda się dowiedział, że w przejściu lasu Moskale trafili na jakąś niewidzialną zasadzkę, która im zmiotła kilkunastu ludzi. Deszcz i nieznajomość okolicy nie dozwoliły im puścić się za sprawcami, odgrażali się okropnie, odkładając zemstę na pierwszą sposobność.
— Piękniebyśmy wyglądali — myślał powstaniec, oczekując niecierpliwie przybycia chłopskich furmanek.
Ulewa tymczasem przechodziła powoli, wicher gnał i rozpędzał bałwany chmur, pioruny odsuwały się w dal.
Ile godzin minęło w tem okropnem oczekiwaniu życia lub śmierci, nie liczył Świda. Były to wieki dla nich. Nareszcie zjawiły się podwody. Chłopi, gnani kolbami, pędzili biedne koniska; włożono rannych na wozy, zadudnił bęben, krótka komenda, trochę wrzawy, łajania oficerskiego... i Aleksander wstał, wyciągając z rozkoszą podrętwiałe członki, Jerzyna płakał jak dziecko.
— A co, kolego, żyjemy! — rzekł Świda. — Wracajmy do wozów.
— Ach, panie, srebrną blachę ofiaruję do Studzianki, bo to cud Boży!
Żydówka była tegoż zdania. Garść srebra wynagrodziła ją za szturchańce moskiewskie i dwaj wędrowcy, z uczuciem niezmiernej ulgi, wyszli wreszcie na drogę pustą, zdeptaną pochodem wojska.
Dzień się chylił ku zachodowi. Bez zwłoki zaprzęgli konie i ruszyli w dalszą drogę.
Karczma przesunęła się w zmroku jak widziadło. Świda zaledwie spojrzał na nią, ale Jerzyna, ulokowany bezpiecznie na furgonie, poczuł w sobie bohatera.
Długo brzmiała opowieść i okrzyki Topolnickiego, aż około północy równa droga, ruch monotonny, pewność w czujność przewodnika ukołysały ich, jak zwykle, do snu. Zaczęli się kiwać tu i tam, mruczeć, wreszcie myśli obu przeszły w majaczenie fantastyczne o powieszonych Moskalach, cudownych karczmach, ślepych oficerach, którym oni bezczelnie strugali marchewkę. Te świetne marzenia zerwały się nagle. Gdy przetarli oczy, zbudzeni nieruchomością wozów, spostrzegli, że Aleksander stał na drodze przed końmi i pilnie się czemuś przypatrywał.
Topolnicki, drab o ile wielki o tyle nieroztropny, nie poruszył się, ani narazie nie oprzytomniał, ale Jerzyna zelektryzowany awanturą na popasie, zeskoczył żywo i poszedł naprzód.
— Co się stało? — zagadnął tajemniczo.
Powstaniec bez słowa podniósł rękę i wskazał w oddali na drodze błyszczący punkcik.
— To nic! — zawołał niecierpliwy Jerzyna. — To pastuszki palą ogień na noclegu. Możemy śmiało jechać.
Aleksander popatrzył nań z odcieniem niecierpliwości.
— Hm, równie śmiało, jak mieliśmy w karczmie popasać. Ej, koledzy, koledzy, żebyście byli nie tak okropnie ospali, tobyście wnet skombinowali, że pastuchy nie mają zwyczaju paść koni na bitym trakcie. Jeszczem nie widział, żeby się bydło piaskiem karmiło.
— A cóż to innego być może? — zagadnął Jerzyna, tracąc nieco pewności siebie i daremnie siląc się rozpoznać wyraźnie kontury ogniska.
— Jest to sobie, panie bracie, zapalona ze środka brzoza wysady, nic innego! Toć widać wyraźnie. A kto ją zapalił?
— Ktoś na figiel!
— Będzie to niestety smutny figiel dla nas. To patrol kozacki przy rogatce.
Powstaniec zbladł, wierzył Świdzie na ślepo.
— Co robić, co robić! — szeptał, opuszczając ręce.
— Nie lamentować przedewszystkiem. Czy nie znacie w pobliżu bocznej drogi?
— A gdzieżby ona była, ta droga, w takich zaroślach — zamruczał desperacko były rządca pana Szpanowskiego.
— No, to pojedziemy prosto, bo trzeba i basta! — rzekł Aleksander, zły na bezradność i słabość pomocników. Nie byli mu niczem innem tylko zawadą.
— Zostańcie tu i pilnujcie koni. Nie ruszajcie się, chyba zawołam, ja zaraz wrócę.
Bierne stanowisko odpowiadało wybornie gustom dwóch akolitów, patrzyli jednak z zajęciem, jak wódz wyprawy bez szelestu wsunął się w przydrożny rów i zakryty krzakami poszedł zgięty na blask ognia. Postępował powoli, brodząc po wodzie lub błocie, czając się do brzegów, schylając za kępami łozy.
Światełko rosło za zbliżeniem, szeroką strugą jasności pokrywając kawał traktu. O kilkanaście kroków od niego powstaniec się zatrzymał, wyciągnął na skłonie rowu i obserwował pilnie tę nową przeszkodę.
Nie pomylił się: była to nowo sformowana rogatka. Długa, świeżo zrąbana żerdź, umieszczona o łokieć od ziemi, zagradzała drogę w całej szerokości, obok niej suchy pień brzozowy gorzał wesoło, oświetlając szałas z gałęzi, trzy osiodłane konie i trzech kozaków śpiących obok wierzchowców.
Mężni obrońcy ojczyzny, według rosyjskiego regulaminu, byli pijani; baryłka z wybitem dnem, zdobycz z grabieży, stała opodal już pusta.
Świda dość widział. Należało się teraz przekonać o mocy snu. Nieustraszony, ryzykując wszystko naraz, wyszedł śmiało na drogę i pewnym krokiem przystąpił do rogatki.
Na widok obcego konie kozackie podniosły głowy, zastrzygły uszami, zaczęły chrapać przelękłe. Powstaniec czekał chwilę. Kozacy nie dali znaku życia.
Wówczas człowiek ten szalenie śmiały, nie spuszczając oka z wrogów, chwycił za końce sznura, przytrzymującego rogatkę. Węzeł po węźle ustępował pod niecierpliwą dłonią i nagle żerdź zaskrzypiała przeraźliwie, odskoczyła wgórę. Jeden z kozaków poruszył się na ten hałas. Instynktownie wyciągnął rękę po broń, drugą oparł się o ziemię i wstał nawpół.
Szkliste, czerwone, mrugające oczy spojrzały na rogatkę, coś zamruczał, trącił towarzysza, ale zaraz ziewnął, przeciągnął się leniwie, przymknął powieki, ramię nie utrzymało ciężaru ciała, osunął się na trawę.
U rogatki istotnie nie było ani wozu, ani konia, ani nawet człowieka, a Dońcowi mroczyło się w oczach, nie mógł ocenić, na jakiej wysokości była żerdź.
Świda nie krył się już, wracając do wozów; biegł środkiem drogi i, nie wdając się w tłumaczenie z kolegami, skinął tylko nakazując milczenie, ruchem odesłał ich na miejsce, a sam wziął za uzdę prawego swego kasztana i stępo poprowadził ich na światło. Jerzyna z Topolnickim milczeli, bo ze strachu język stanął im kołkiem, czuli, jak zimny pot występował im na skronie; z dwojga złego woleli być w puszczy, naprzeciw tysięcy Moskali, jak defilować tu obok wozu z prochem, skrzypiącego za każdym obrotem koła, ocierając się prawie o trzy olbrzymie postacie wrogów, mogące się porwać z ziemi lada chwila.
A co wtedy? Uciekać, zostawiając im w ręku ładunek. Był to projekt bardzo praktyczny, żeby nie to, że Świda miał za pasem dwie kule w pistolecie i zamiast pójść za ich przykładem, wpakowałby im te kulki w plecy bez namysłu, a potem transport prochu wysadził w powietrze.
Jeszcze krok, jeszcze krok, i jeszcze jeden. Konie strażników patrzały ciekawie na ten pochód powolny, tajemniczy. Kasztany zhasane spuściły łby do ziemi, dając się prowadzić żółwim krokiem. Aleksander nie spuszczał oka ze śpiących. Był gotów w razie potrzeby postrzelać ich, nie dbając na następstwa huku wystrzałów; szedł z palcem na cynglu broni, całą siłą woli hamując mimowolne, nerwowe drżenie.
Jeszcze krok: drąg rogatki otarł się prawie o słomę wozów, ogień zaświecił na lufie pistoletu i okrył odrobiną kolorytu szare z przerażenia twarze powstańców i znowu rozesłał się nisko po piasku drożnym, na którym zostało tylko parę źdźbeł słomy i świeże ślady kopyt.
Wierzchowce kozaków zwiesiły znowu głowy nad odrobiną siana, parskając od czasu do czasu i opędzając się gorączkowo od secin komarów, zlatujących na nie ilekroć prąd powietrza odrzucał w drugą stronę siwy kłąb gryzącego dymu. Kozacy chrapali chórem.
Aleksander tej nocy nie pytał już o drogę. Wjechał w znajomy kraj. Chwila za chwilą zmniejszała się przestrzeń do przebycia. Każdą minioną milę żegnał z westchnieniem ulgi, czuł gwałtowną potrzebę odpoczynku. Przytem jakiś dręczący, niejasny niepokój ogarniał go w miarę zbliżania się do celu. Pięć dni minęło, jak partję opuścił, przez ten czas wiele się stać mogło.
Co? Dobrego się nie spodziewał. Wieści nie mieli żadnych. Unikali ostrożnie dróg i miejsc odkrytych, jechali nocą, popasając gdzie w puszczy.
Podczas jednego takiego popasu, Świda, zmęczony okropnie, zasnął trochę. Zbudził go daleki, głuchy odgłos.
Gdzieś za borami była bitwa. Cała krew zbiegła mu do serca, słuchał, wzdrygając się, oniemiały zgrozą. Towarzysze nastawili też uszu. Huk ciągnął się długo z małemi przerwami, powstańcy spojrzeli po sobie, nie rzekli nic, zwiesili rozpacznie głowę, ale już żaden nie zasnął. O zmierzchu ruszyli dalej. O północy padł koń. Pędzili jak szaleni, gnani gorączką przeczucia złego. Jerzyna odprzągł drugiego i ruszył do najbliższego dworu po zastępcę. Upłynęła długa godzina.
Wrócił blady, obszarpany gałęźmi, miał łzy w oczach.
— Słyszałeś co? — spytał Świda ponuro.
— Mówią o porażce! — wyjąkał powstaniec, zaciągając rzemienie drżącemi rękami.
Zamilkli znowu, konie dobywały reszty sił. O świcie wyjechali z lasu. Była to niedziela, dzień oznaczony powrotu. Mieli tylko parę wiorst do rzeki, a potem wodą mil parę. Jechali wygonem bez drogi, gdy nagle Aleksander stanął na wozie, utkwił oczy w jednym kierunku.
Tam za lasem na prawo podnosił się zwolna słup dymu, czerniąc sine niebo. Rósł w oczach wszerz i wzdłuż, buchnął w górę czarnemi kłębami, zabarwił się językami płomieni. Objęły go wkoło, wplątały się w złowieszcze zwoje, wybiegły nad nie, a wnet strzeliły, zasyczały, zbielały, rozlały się w jedną ogromną łunę. Swąd dymu, gnany wiatrem, dochodził aż do niego.
— Chryste? Co to się pali? — krzyknął Jerzyna.
Aleksander jeszcze stał, nie mogąc od tej łuny oczu oderwać. Ciemny rumieniec, jak odblask ognia, zabarwił mu twarz, w źrenicach nieruchomych był okropny wyraz wściekłości i rozpaczy!
Na głos kolegi oprzytomniał, spojrzał na niego.
— Pali się mój folwark w Luchni! — rzekł, siadając.
Już nie spojrzał w tamtą stronę. Czarna myśl zawisła mu na czole. Trzask pożaru mieszał się z odgłosem zasłyszanej bitwy w akord strasznego nieszczęścia. Nie fundusz tylko zabierał mu ogień; on o tem prawie nie myślał. Gorejący żywioł niszczyciel pochłaniał mu wszystko, co miał i mógł mieć w życiu najdroższego. Z kłębami dymu ulatywała Ojczyzna, byt, swoboda; płomienie pożerały mu drogę pod stopami i przyszłość i to, co kochał nad duszę — Władkę. Widział przed sobą kupę popiołów, zgliszcz, śmierć nikczemną, lub gorszą jeszcze niewolę, a za sobą zostawiał kraj zgubiony bez ratunku, marzenie Władki stargane w ruinie!...
Furgony tymczasem stanęły nad wodą. Świda automatycznie począł odprzęgać konie, kolegów wysłał po czółna do malej wioszczyny, przyczepionej do stromego brzegu rzeki. I jego na chwilę ogarnęło okropne zniechęcenie do dalszego trudu i walki bezowocnej. Już się nie spieszył z robotą.
Dwa strzały i krzyki ocuciły go trochę. Spojrzał. Nad wioską jeszcze się dymiło od prochu; ruch się tam robił gorączkowy i lament kobiecy. Jednocześnie dwa czółna ukazały się na załomie, i powstańcy przybili do brzegu.
— Kto strzelał? — zapytał Świda.
— My. Chłopi nie dawali łódek.
— Zabiliście kogo?
— Dwóch! — odparł obojętnie Topolnicki, dobywając pierwszą skrzynię z wozu.
— Pospieszajcie zatem, bo za chwilę będzie tu ich tłum i nie dadzą zładować.
— Zastrzelimy jeszcze kilkunastu! Co mamy ołowiu żałować! — zamruczał dziko Jerzyna.
Świda ujrzał, że nie on jeden myślał przez drogę. Z oczu powstańców znać było, że i oni czuli się zgubieni bezpowrotnie i, jak ludzie wyjęci z pod prawa, nie szanowali nic, nie lękali się niczego, gotowi byli rżnąć i palić, rozjuszeni rozpaczą. Nie dziwił się im. Po chwili apatji i jego ogarniał dziki szał osaczonego zwierza, co gryzie i szarpie nie w nadziei ocalenia, ale z gorzkiem pożądaniem, by, gdy padnie bezsilny, mógł się we wrażej krwi wykąpać, wraży jęk konając posłyszeć!...
Większa część ładunku odbyła się jednak spokojnie. Chłopi, zajęci zabitymi, kupili się nad trupami, klnąc i płacząc, potem wybiegli na wygon, policzyli nieprzyjaciół i uzuchwaleni widokiem trzech tylko ludzi, zbliżyli się uzbrojeni w drągi, cepy, siekiery i widły. Było ich ze trzydziestu, nie licząc bab i wyrostków.
Powstańcy, nie przestając roboty, z pod oka śledzili ruchy tej zgrai. Widok broni zatrzymał chłopstwo o kilkadziesiąt kroków, odgrażali się, krzycząc i zachęcając się wzajemnie do bitwy. Pomimo strachu kilku najzuchwalszych postąpiło naprzód. Świda podniósł dubeltówkę do oka: zmierzył prosto w szeroką pierś starszyny, zdobną błyszczącym medalem.
— Bracia, prędzej, jeśli wam życie miłe! — szepnął, spuszczając broń, bo urzędnik wioskowy odskoczył ostrożnie, mieszając się z tłumem.
Powstańcy bez tchu spuścili w łódkę ósmą pakę.
— Naprzód, z większem czółnem! — zakomenderował Aleksander, cofając się do brzegu. — Ja wam odwrót zasłonię!
— Zginiecie! — szepnął wahająco Jerzyna.
— Lepiej jeden niż trzech! Ocalicie choć część amunicji.
Powstańcy nie ruszyli się, patrząc na wodę, to na zgraję chłopstwa. Wstyd im było i żal zostawić na pastwę drągów i siekier takiego człowieka.
— Marsz! — zagrzmiał rozkazujący głos. — Jeśli natychmiast nie będziecie w czółnie, to wam łby rozsadzę.
Był to ton nie podlegający rozprawie, nim przebrzmiał, już wiosła plusnęły w wodzie, łódź jak ruszona sprężyną, wybiegła na środek.
Dziki okrzyk wydarł się z gromady chłopów, rzucili się bezpamiętnie naprzód, na jednego człowieka, co bez drgnienia wypalił dwa razy w zbitą tłuszczę i czekał spokojnie napadu, odstępując powoli ku brzegowi.
Ludziom na łódce przedstawił się okropny obraz. Czerń wpadła masą na nieustraszonego obrońcę; zawirowały w powietrzu cepy i ostrza siekier, roiło się wszystko niby gromada wyjących zwierząt. Świda zginął na chwilę. Potem ukazał się znowu, trzymał strzelbę za lufę, kolbą zatoczył wokoło strasznego młyńca, znalazł się chwilowo swobodniejszy, był już tylko o cal od stromego brzegu rzeki, pod nogą jego poczęły się osuwać złowieszcze grudki ziemi, grożąc zwaleniem.
Jerzyna blady ze zgrozy opuścił wiosło.
— Ostrożnie — krzyknął.
Było po niewczasie. Chłopi przyskoczyli znowu. Cep podniesiony silną dłonią zawarczał koło skroni Świdy. Uchylił się, raz spadł mu całą siłą na plecy, ale od ruchu tego osypało się dużo ziemi, kawał brzegu się oberwał. Świda puścił strzelbę, zwalił się nawznak w wodę, głową uderzając o brzeg czółna.
— Już po wszystkiem! — zawołał Jerzyna, ocierając dłonią pot z czoła.
Schylili się nad wiosłami, szepcąc modlitwę. Wrzask chłopski ustawał.
— Będą mu, jeżeli jeszcze żyje, rozcinać ciało i zasypywać siekaną sierścią! — zamruczał Jerzyna.
Obejrzał się po raz ostatni i skamieniał. O paręset kroków za nimi, gnane prądem, płynęło drugie ich czółno. Nikt na niem nie stał, pomimo to Jerzyna wzrok wytężył, ręce podniósł nad głowę.
— Patrzaj, patrzaj! — wołał.
Zatrzymali się.
Na spodzie łódki między dwoma pakami leżał człowiek.
— Trupa rzucili w czółno, bojąc się powstańców!. Stój, zabierzmy go!
— Patrzaj, patrzaj! — krzyknął teraz Topolnicki i rękę wyciągnął.
Człowiek się poruszył.
— Żyje! — wrzasnęli obaj, szaleni radością.
Po chwili Jerzyna już złowił łódkę, przeszedł w nią i załamał ręce. Przed nim leżało widmo Świdy.
Z odzieży zostały poszarpane krwawe łachmany, obnażona pierś czarna była od razów, nie miał butów, czapki, twarz pokrywało błoto i krew, z rąk obdartych ściekały czerwone pasemka, z ust sączyła się też krew obficie. Żył jednak, rzucił parę razy oczami, spojrzał na nich, podniósł rękę — i zemdlał.
Powstańcy wsunęli się z czółnami w gąszcz łozy, ukryli się, jak mogli, i zajęli się nim z całą troskliwością. Po godzinie odzyskał przytomność, obejrzał się i wstał. Rany miał zawiązane, krew obmytą, odziali go, jak mogli.
— Nie ruszaj się pan! — błagali.
— Dziękuję, koledzy! Jużem zdrów! Płyńmy dalej, wszak dziś niedziela i tam na nas czekają. Nie było pogoni?
— Nie. Może nas nie dostrzegli i pognali prosto. Ale pan jak im uszedł z życiem?
— Myśleli, żem zabity. Pobiegli po czółna, by was ścigać, a ja tymczasem — już nie wiem, jakim sposobem — odepchnąłem smolaka i wdrapałem się do środka. Musieli gonić niezawodnie i dobrze, żeście się skryli; ale teraz w drogę, bracia, i żywo!
Przywykli już słuchać go bez zwłoki. Uprosili go tylko, by sam nie pracował, bo się już brał do wioseł, i ruszyli z miejsca, szczęśliwi, że go jeszcze mieli żywego. Nie bali się już pościgu. Rzeka rozlewała się w tysiące ramion, formując wysepki, kanały, zalewy, wśród których niktby już ich nie znalazł.
Świda pod wieczór dostał gorączki, czuł się silnym. Pomimo przekładań, widząc, że są zmęczeni, zaczął wiosłować bez skrzywienia i jęku, jakby zdrów był zupełnie. Powstańcy patrzali nań z zachwytem i uwielbieniem.
Pod wieczór dobili celu. Miejscem schadzki była mała zatoczka ukryta w tatarakach; znakiem umówionym pamiętny głos kukułki.
Zaryli czółna u brzegu, wyszli na ląd. Cisza głęboka przygniotła ich jak zła wróżba; miejsce to oddalone było od obozu zaledwie o paręset kroków, wrzawa i trzask ogni dochodziłyby tu wyraźnie.
Świda powtórzył parę razy wołanie.
Nie było odpowiedzi.
Spojrzeli po sobie. Ręce im opadły. Znowu rozległo się hasło, w ciszy tej dosłyszalne na milę.
Zaszeleściło coś w krzakach. Czarna postać wypełzła na widownię, odpowiedziała takiemże wołaniem.
— Kto ty? — krzyknął Aleksander.
— Brat. Z prochem przyjechaliście?
— Tak. Gdzie partja?
Człowiek zbliżył się, kulejąc. Miał głowę obwiązaną chustką, rozpacz i wyniszczenie na twarzy. Stanął, oparł się o strzelbę, patrząc z dziwnym wyrazem na czółna.
— Proch! — zaczął powoli. — Czemuż go tu nie było przed trzema dniami! Czekaliśmy go jak zbawienia, jak konający świętych olejów, dalibyśmy uciąć rękę za garść tego siwego piasku. A teraz — już niepotrzebny!...
— Czaplica wypuściliście? — zamruczał Świda.
— Uciekł. W nocy podsunął się jak gad do najbliższego ogniska, nad płomieniem opalił sznury i poszedł dla nas po zgubę!
— Rozbili partję?
— Moskale znaleźli nas gotowych. Spodziewaliśmy się napadu. Strzelaliśmy godzinę, bili jak lwy! Potem nie stało prochu, poszliśmy w rozsypkę!...
Nie gonili nas, było im dosyć na jeden dzień tego kurhanu, pod który nazajutrz nocą włożyliśmy pięciuset swoich w dół, bez trumień, bez krzyża, jak zbrodniarzy!
Człowiek załkał z głębi duszy.
— Cóż dalej? — spytał Świda po chwili milczenia.
— Dalej, nic. Zostało nas trzystu; co godzina znika po kilku. Dezertują biedacy, a reszta zewsząd otoczona czeka śmierci.
— Gdzież oni?
— O parę wiorst stąd. Mnie zostawiono dla was. Zaprowadzę, jeśli chcecie.
— Wodą?
— A tak, nawet to bliżej!
Ruszyli.
Jerzyna z Topolnickim milczeli ponuro. Może i im zaświeciła myśl ucieczki, dezercji, jako jedyna deska zbawienia. Znali ustronne straże, osady w dzikich miejscowościach, gdzie ukryty zbieg mógł przeczekać najgorsze chwile. Nic bo gorzej nie demoralizuje żołnierza, choćby walczył w najświętszej sprawie, jak klęska.
Placówka w jakimś nadbrzeżnym lesie przyjęła ich jak zwykle okrzykiem: „Kto idzie?”
Odpowiedź nie ucieszyła powstańca. Puścił ich bez słowa, bez powitania, nie podnosząc się z ziemi, na której leżał, nie dbając już o regulamin.
Weszli do obozu. Wokoło kilku dymnych ogni siedziały gromadki ludzi wychudłych, sczerniałych od niewygód, poranionych, licho odzianych, bezmyślnie patrząc na kociołki z jedzeniem. Nikt nie rozmawiał, nie śmiał się, nie strzelał na wiwat. Ponure zniechęcenie nosiła każda twarz. Pod sztandarem ściemniałym od prochu, poszarpanym w kilku miejscach kulami, ku któremu zaraz na wstępie poszły oczy Świdy, siedział Żelisławski, z obwiązaną lewą ręką, wychudły na tykę.
Ten jeszcze śpiewał po swojemu, ale nie była to już raźna pobudka legjonów. Do uszu Świdy doszła tęskna nuta znanej piosenki:
Lecą liście z drzewa,
Co wyrosły wolne...
Na szelest gałęzi tuż za nim chłopak oczy podniósł. Oczy te o poopalanych rzęsach, czerwone, smutne, zaświeciły na widok towarzysza, lecz zaraz zgasły, przerażone śladami razów i ran.
— I wam było ciężko! — rzekł, podając rękę przyjacielowi.
— Było, aleśmy żywi i proch jest. Co przeszło, minęło — odparł Świda, ściskając serdecznie dłoń chłopaka.
— Aha, co przeszło, minęło! I nie wróci, nie! — odparł chorąży, kiwając głową.
— Ha, wola boska! — Świda na orła patrzał i oczy mu nabiegały ogniem. — Trzeba ginąć, ale nie utyskując, nie skarżąc się, nie jak podli! Hej, kolego, myślałem, że choć nas dwóch nie straci energji i że padniemy szczęśliwi koło tego ptaka! Otuchy, bracie, czy i ty osłabłeś?! Pójdziemy w pochód jeszcze!
— To i dzięki Bogu! — Żelisławski wyprostował się i uśmiechnął po swojemu. — Tylko mi nie mów, żem otuchę stracił, mnie, com z sześciu partjami bojował i ginął! Nie otuchy mi brak i zapału, o nie! Ale gdy pomyślę, ilubyśmy tych złodziei wytłuc mogli, żeby, ot tak, prochu odrobina, to mnie wtedy taka złość ogarnia szalona, jaką tylko Mazur czuć może. A przytem...
Chłopak się obejrzał, czy go kto nie słucha.
Powstańcy otoczyli Jerzynę i Topolnickiego, opowiadano nawzajem minione wypadki.
Aleksandra nie widziano za drzewem.
— A przytem — mówił ciszej Żelisławski — brat wasz za święty na taką wojnę! Pozwala dezerterować każdemu i zabrania strzelać do chłopów; no to i skończona rzecz! Teraz stoimy tak, że chyba z rozpaczy iść do roboty, zabić kilku Moskali i na gałąź!
— Dlaczego?
— Bo nam chłopstwo ruszyć się nie daje, uzuchwalone porażką. Jak się z lasu wytkniemy w pole, w jednej chwili już otoczą, krzyczą, chcą brać i wiązać! Ach, żebyś wiedział, kolego, co się we mnie dzieje, gdy trzeba się przed nimi cofać! Ah!
Powstaniec aż poczerwieniał na to wspomnienie.
— Idźcie do wodza, idźcie! — prosił gorąco. — I namówcie go, żeby iść, ruszać się, bić, działać, bo jak kocham Warszawę, tak za trzy dni z partji zostanie dziesięciu! To trudno, z głodu, nędzy i bezczynności złe myśli przychodzą.
Świda słuchał, nie przerywając; ruszył ramionami.
— Czy dezerterzy myślą, że ocaleją? Imaginacja! Czaplic zna całą partję, wszystkich wyda! Ach, czemuście go lepiej nie strzegli!
— Postawili na straży jakiegoś paniczyka, zasnął — burknął chorąży. — Wódz mu to płazem puścił, ot siedzi tam! — dodał, ręką wskazując.
— Skończone cuda! — szepnął Aleksander, odchodząc. — Skończony wnet będzie nasz trud! Może jeszcze jedna walka i trochę męki! Biedna moja Władka!...
Pod szałasem z liści i chróstu leżał Kazimierz lekko ranny. Bracia zamienili z sobą tylko spojrzenie i uścisk dłoni i przeszli do obecnej chwili, nie wzmiankując o ranach, co im duszę rozdarły od czasu rozstania. Aleksander zdał raport, wręczył pieniądze, powtórzył rozkaz wojewody. Ułożyli plan dalszy.
Obóz zaruszał się niebawem. Imię Aleksandra drgnieniem przeszło po wszystkich, ożywiło najbardziej zniechęconych. Jerzyna z Topolnickim mówili o nim z jakąś czcią bałwochwalczą, a Żelisławski uwijał się wśród ognisk i wołał z zapałem:
— Górą nasza! Kukułka jest, wrócił! Hu, ha!
„Kukułka jest!” przebiegło po obozie jak hasło wybawienia, on tu był panem, wodzem, kochaniem!
Na rozkaz wodza odbito przywiezione paki, rozebrano broń; Żelisławski, obładowany nabojami, nie zważając na zmęczone nogi, tańczył obertasa z każdym, co mu się nawinął.
Noc zeszła na próbach broni i ożywionej rozmowie. Aleksander leżał w szałasie, ludzie wyglądali go niespokojni i okrzyk radosny powitał, gdy się wreszcie ukazał koło ognisk.
— A co? A co? — wołano chórem.
Młody człowiek spokojnie zapalił fajkę, wziął torbę na plecy, przerzucił strzelbę przez ramię.
— Ot co! — odparł lakonicznie, podnosząc rękę.
Wszystkie oczy za nią poszły. Tam u szałasu, z cieni wstała postać sygnalisty.
— Zwijać obóz! — zabrzmiała dobrze znana pobudka.
Usłuchano jej jak za dobrych czasów ochoczo i prędko. Tabor pociągnął ordynkiem za Żelisławskim i obu Świdami. Szary świt dopiero się bielił na niebie, po chwili marszu Aleksander zwrócił się do brata.
— Ludzie twoi trzymają się chwilowym zapałem. Za godzin parę trzeba stanąć i wypocząć. Prowjant jest?
— Resztki mąki i grup. Chłopi bronili dostawy, a główny zapas po rozbiciu wpadł w ręce Moskali. Będziemy kupować po drodze.
Aleksander nic nie odrzekł, rozglądał się po okolicy. Wyszli z lasu, mijali ukosem piaszczyste pole, porosłe rządkiem żytem. Gdzieś w dali wznosiły się dymy wioskowe.
— Musimy milę nałożyć, by wyminąć te ludzkie kretowiska — zamruczał — pozycja odkryta, fatalna dla nas!
Tabor zakreślił półkole, wyciągnął się wzdłuż piaszczystych pagórków.
— Jutro wieczorem będziemy mijać mój Olszew! — ozwał się Kazimierz po długiem milczeniu i westchnął smutno. Brat zmierzył go wzrokiem, zdziwiony tem rządkiem poddaniem się osobistej boleści.
— Obok dworskiego pola pójdzie nam droga! — odparł.
Myśli obu rozbiegły się. Aleksandra poszły za dymem nad wioską, aż do pożaru dojrzanego wczoraj; Kazimierz głowę zwiesił na piersi, nie mówili więcej do siebie.
Tabor zrazu gwarny i jednolity, o południu ścichł, rozsunął się długim sznurem. Słabsi i delikatniejsi ustawali coraz gorzej. Słońce piekło, pragnienie męczyło biedaków.
— Trzeba stanąć! — szepnął bratu Aleksander.
Naczelnik obudził się z zadumy, przetarł czoło, podniósł oczy, skinął na trębacza.
Zatrzymano się. Większość porzucała broń bezładnie, pokładła się na ziemi, gdzie który stał, nie troszcząc się o nic. Żelisławski, zatknąwszy w ziemię proporzec, pobiegł z kilku żwawszymi po wodę do małej rzeczki opodal, reszta rąbała olszynę na drwa.
W pół godziny ognie, rozdmuchane całą siłą płuc, zajaśniały wesoło, woda w kotłach poczęła parować; ludzie głodni, zmęczeni patrzali z upragnieniem na te białawe obłoczki, wróżące im tyle pożądany posiłek.
Aleksander nie usiadł. Stał na wzgórzu jak żóraw, oparł się o strzelbę i z brwią ściągniętą wypatrywał czegoś w dali pod wioską, którą minęli od godziny.
— Kolego, spocznijcie! — wołano chórem. — Droga daleka, a kraj odkryty, nie strach zaskoczenia!
Nic nie odrzekł, ale się nie poruszył. Oczy jego niespokojnie badały zapadliny gruntu.
— Chłopi idą! — zaraportował wreszcie, zwracając się do naczelnika.
— Gdzie? — Kazimierz wstał żywo.
— Ot tam! Rozchodzą się na wsze strony. Musieli pastuszki zobaczyć ognie i dać znać do wsi. Widzicie, tamci co biegną, chcą nam tyły zająć, a ot i konno ktoś się przemknął! Oho, jak płazuje klacz! Temu pilno z raportem o nas do roty.
Partja zajęta, wstała też. Widzieli wszyscy wyraźnie gromady chłopstwa, czarne, zbite, okrążające ich coraz bliżej. Głuchy gwar i nawoływania rozróżnić nawet można było. Jeszcze kwadrans, a będą już o krok.
Kazimierz skinął na swych podkomendnych.
— Zbieraj obóz! Marsz — zakomenderował gromko.
Aleksander aż skoczył.
— A to poco? — zagadnął, dotykając ramienia brata. — Koledzy zhasani, głodni! Mamy jeszcze kilkanaście minut spokoju, nim nadejdą.
— A potem co? Chcesz, żeby nas wzięli jak bydło?
— Jakto? Alboż nam kul braknie? Jedna salwa, a cała czerń pójdzie w rozsypkę!
— Nigdy! Nie pozwolę, nawet w obronie życia strzelać do swoich! Wszak to bracia, Polacy! Żywo! — krzyknął na powstańców, ociągających się w spełnieniu rozkazu.
Żelisławski spojrzał na Aleksandra, wahając się, czy też ma koniecznie wylewać ukrop z kotłów. Ale ten nie ozwał się słowem. Zaciął wargi, poczerwieniał jak żar, rozdrażnienie zamigotało mu w oczach, chwilę zdało się, że wybuchnie! Żeby powiedział jeden wyraz, zbuntowanoby się niezawodnie. Widać to było we wzroku Żelisławskiego i innych. Ale wspomnienie Władki musiało stanąć przed gwałtownie burzliwą duszą, tej Władki, której w Studziance przysiągł być posłusznym rozkazom i wiernym na stanowisku.
W Studziance! — pobladł, głowę zwiesił, uspokoił się natychmiast. Własnoręcznie przewrócił pierwszy kocioł, woda sycząc zalała ogień, powstaniec podniósł naczynie i zładował je na wóz.
Za jego przykładem w ponurem milczeniu poszli inni.
— Marsz! — wzięto znowu broń na ramię — i dalej.
Gromadka chłopów, na którą się skierowano, ujrzawszy strzelby i szyk porządny, zwinęła się, przerzedniała, rozbiegła się nabok. Luką tą przesunął się szereg rozbitków. Szli ze zwieszoną głową, zziajani, zlani potem, bez posiłku, ledwie wlokąc osłabłe nogi. Sztandar w odrętwiałych rękach Żelisławskiego chwiał się tu i tam —.upał piekł ogniem.
W śliczny dzień czerwcowy orszak ten wyglądał smutno — jak pogrzeb. Po kilku godzinach marszu, wśród piasków rozpalonych, ludzie zatrzymali się bez rozkazu. Nie słuchając doktora, chciwie pili wodę z nawpół zamulonego rowu, z oczu patrzała im gorączka rozpaczy.
— Ileśmy uszli od rana? — spytał chorąży Aleksandra, gdy ruszyli po godzinie wytchnienia.
— Cztery mile zaledwie.
— A gdzie zanocujemy?
— W Czajkach! — odparł za brata Kazimierz.
— Panie! — ozwał się szeptem Jerzyna, który szedł w pierwszym szeregu i dosłyszał rozmowę. — To w Czajkach mieliśmy rozprawę z chłopami. Ci pewnie nie dadzą nam spocząć!
Świda udawał, że nie słyszy. On się spodziewał najgorszych następstw z tego braterstwa chłopskiego, ale postanowił milczeć i słuchać bez protestu. Obowiązkiem jego było prowadzić partję, zresztą nic. Prowadził ją też wytrwale, bez skargi i oporu. Zwykle małomówny, przestał teraz odzywać się zupełnie.
Przepowiednia Jerzyny sprawdziła się co do joty. Chłopi w Czajkach nie dali nawet rozpalić ogni, wypadli z wrzaskiem, grożąc siekierami i cepami, popędzili dalej, dalej znękaną garstkę.
O zmroku las dobroczyńca otulił ich cieniem. Ogni nie rozkładano nawet przez ostrożność. Posilono się chlebem i serem, kilku dostało dreszczów i gorączki. Na rosie, na płaszczu, w strachu ciągłym zeszła krótka noc letnia; mało kto spał.
O świcie zabrakło siedmiu, dwóch poranionych znaleziono bez ducha, pięciu uciekło niepostrzeżenie.
Aleksander z Żelisławskim wykopali dół wspólny. Ciała zawinięto w burkę, któryś z powstańców ociosał niezgrabny krzyżyk, nad otwartym grobem zmówiono głośno pacierz, zasypano ziemią męczenników, naznaczono krzyżem miejsce i zostawiono ich samych w głuchym borze, wśród szumiących starych sosen, co patrzały na ten smutny pogrzeb, osypując mogiłę kroplami rosy i deszczem suchych igiełek...
Partja powoli minęła biały kopiec. Każdy się przeżegnał, westchnął i pociągnął naprzód, posłuszny głosowi rogu. Ci, co tam zostali w borze, stanęli do innego apelu...
O południu ukazał się dwór Kazimierza na horyzoncie. Naczelnik szedł jak lunatyk, nie odrywając odeń wzroku, coś go magnetycznie ciągnęło tam, znać było na twarzy walkę wewnętrzną, czasem spoglądał na brata, prawie nieśmiało, wahająco, aż się zdecydował wreszcie.
— Aleks! — ozwał się zcicha. — Nie powiedziałem ci, co mnie spotkało, gdyś po proch jeździł!
— Może ci żonę zarżnęli? — rzekł ponuro zagadnięty.
— Nie. Przed trzema dniami przyszedł z domu posłaniec do obozu, z wieścią, że mi się syn urodził.
Aleksander stanął, spojrzał na brata.
Żal, tęsknota, pragnienie, patrzały z oczu naczelnika, utkwionych nieruchomo w drzewa wysady.
— Z Żytniarki nie wrócę — ozwał się po chwili milczenia — nie wiem, co się tam dzieje z Marynią! Chciałbym zajść do domu na chwilę, dziecko zobaczyć i pożegnać oboje przed śmiercią!
— Idź, bracie, idź! — rzekł gorąco Aleksander. — Ja cię tu zastąpię i czekać będę twego powrotu za twoją strażą, na drodze do Grabów.
— Dziękuję, Aleks! Wrócę o północy do obozu! Bądź zdrów!
Partja poszła za Aleksandrem, naczelnik wpadł w łan dojrzewającego żyta i zniknął. Nie jak pan, ale jak złodziej czy włóczęga wracał do własnego domu. Krył się za parkanami, za ścianami budowli, podpełzł cichaczem pod ścianę domu, serce mu biło młotem!
Okna od ogrodu były niskie, szeroko otwarte; przystanął pod sypialnią, bojąc się przerazić słabą kobietę nagłem zjawieniem! Parę tygodni, jak ją pożegnał i ileż zmian!
W pokoju panowała zupełna cisza, lekkie firanki chwiały się od wonnego tchnienia powietrza, drżąca ręka powstańca parę razy chciała je uchylić i opadała zalękła. Nagle wewnątrz ktoś się poruszył. Był to wyżeł-faworyt, leżący u nóg łóżka. Podniósł głowę, zwęszył, uderzył parę razy o ziemię ogonem, patrzał uparcie na okno i drżał.
— Czy to pan, Dżalma? — doleciał uszu Kazimierza słaby głos kobiecy.
Na ten dźwięk pies się porwał, skomląc radośnie, a w oknie ukazała się chuda, sczerniała twarz mężczyzny.
Wyżeł objął go łapami za szyję; blada kobieta podniosła z posłania głowę jasnowłosą i uśmiechnęła się smutnie, wyciągając do gościa obie ręce.
Jednym skokiem powstaniec znalazł się na kolanach u łóżka, ręce żony do ust tuląc, niezdolny wyrzec słowa.
Kobiecie łzy ciche, gorące, gorzką radością wyciśnięte, spływały powoli z ciemnych oczu.
— Myślałam, że cię już nie zobaczę żywego — rzekła wreszcie, opanowując pierwsze wrażenie. — Coraz gorsze wieści dochodziły nas! Partję rozbito, resztki Moskale oddali chłopom na pastwę, sami zajęli się grabieżą. Co godzina czekałam, że tu wpadną, spaliwszy Luchnię Aleksandra! Wczoraj wywieziono Olekszę, pop go wydał, Czaplic zresztą przeszedł do wroga, a on zna całą organizację! Czy już dla nas ratunku niema, Kaziu, żadnego?...
— Żadnego! — wyjąkał nieszczęsny. — Staczamy się w przepaść, jesteśmy skazani! Mnie kulka zmiecie za dni parę, ciebie wywiozą daleko!...
— I on zginie także! — jęknęła kobieta, podnosząc się nawpół i wskazując kolebkę.
Powstaniec zwiesił głowę — popatrzał za ręką żony prawie szalony bólem, potem znalazł siłę na uśmiech, który chyba jaśnieć może na wargach torturowanego za wiarę.
— Jeśli Bóg każe, to i on też! — odparł zwolna. — Niech bierze Polska wszystko!
Schylił się nad kołyską. Maleństwo spało cichutko. Usta ojca dotknęły twarzyczki, patrzał nań długo, krzyżem naznaczył i wrócił do łóżka żony, nieznacznie ocierając łzę.
— Wszak ty mi za złe nie masz, Maryniu, tego com powiedział? — spytał żałośnie. — Byliśmy tak szczęśliwi przed niedawnym czasem! Żebym w domu pozostał...
— Żebyś w domu pozostał, stałbyś narówni z Czaplicem. Bóg tak chciał, obowiązek kazał, ja się nie skarżę, Kaziu, choć w duszy mi ból coś rozdziera, gdy o dziecku pomyślę! Siebie nie żałuję, ani przed męką się nie cofam, ale poco ono cierpieć ma, poco?
Załkała, kładąc głowę na ramieniu męża, konwulsyjne drżenie wstrząsało nią całą. Zbolałe, zmaltretowane serce matki walczyło z duszą Polki! Kazimierz milczał, nie znalazł w sobie słów na pociechę, nie miał nadziei i w jego piersi ból szalał bezmierny. Długi czas, godziny może, z sypialni rozlegał się szept trwożny, płacz cichy i słabe kwilenie dziecka.
A czas biegł coraz cięższy, coraz bliższy rozstania. Parę zaufanych sług wiedziało tylko o pobycie pana; strzegli pilnie samotności sypialni, zazdrośni o te chwil kilka, które dla biednej, słabej kobiety poprzedzały najstraszniejsze ciosy! Nikt im nie przerywał ostatniego błysku szczęścia. Kochali się duszą całą, byli razem, drżąc za każdem uderzeniem zegara, za każdym czerwieńszym odblaskiem zachodu. Wówczas ręka młodej kobiety zaciskała się kurczowo około szyi męża, patrzała przed siebie suchą, rozszerzoną źrenicą.
— Jeszcze chwilę, jeszcze chwilę! O Boże, jak dziś to słońce nawet litości nie ma, żeby świeciło dłużej! Tak prędko zachodzi! I już cię nigdy nie zobaczę, mój jedyny! — szeptała dalej. — Nigdy, chyba w niebie! Sieroty zostawisz za sobą! Zabiją cię! Boże, Boże miłosierny, czy też ty koniecznie zginąć musisz, koniecznie? Nie, nie odchodź jeszcze, ja się już nie będę skarżyć, tylko ty zostań, niech moje oczy na cię popatrzą raz ostatni, aż cię kulka nie zabierze na wieki! O, mój najdroższy, zaco ci tak okropnie cierpieć trzeba i mnie ciebie tracić! O Marjo święta, tak boli strasznie!
Słońce ostatnią purpurą barwiło pokój, godziny mijały, zda się, coraz szybciej. Szept kobiety zamierał...
Ciemno było.
Kazimierz wstał. Z warg jego wydzierał się głos gwałtem, z trudem niesłychanym.
— Już czas! Dałem słowo wrócić o północy, już czas! Trzeba mi was pożegnać!
Jak podcięte drzewo runął u łóżka, ukrył twarz w dłonie.
— Nigdy cię nie zobaczę, jedyna, nigdy już! — wyjąkał. — Będziesz cierpieć beze mnie sama! O Boże, daj mi siłę wytrwać! Żegnaj, żegnaj na wieki! Już ja nie przyjdę płakać z tobą, ani cię obronić mogę od nieszczęścia, ani życiem, ani krwią! Zgotowałem ci tułaczkę, nędzę, niewolę, własnemi rękami! Za całe szczęście, coś mi dała, bólem ci płacę! Ty mi przebacz, najdroższa! Ach, już mi się z tobą rozstać trzeba!
Dźwignął się nadludzką siłą, raz ostatni przytulił ją do piersi, ucałował zimne ręce, bezprzytomny rozpaczą rzucił się do okna.
— Kaziu! — zawołała nań — a dziecko?
Stanął, słaniając się na nogach.
— Pobłogosław je, przed śmiercią! — wyszeptała bez dźwięku.
Wziął syna z kołyski, uścisnął, przeżegnał, zmówił nad nim modlitwę swej duszy, niewyuczoną, własną.
— O Boże wielki, oddaję ci sierotę! Weź je za swoje. Bądź mu ojcem i matką i rodziną i krajem, wszystkiem, co straci. Oddaję ci jego duszę i ciało, jakem mą duszę i ciało oddał Tobie i Polsce. Ty go prowadź i strzeż... i niech się nad nim spełni wola Twoja, jak się nade mną spełniła. Amen!
Postąpił krok, w ręce matki złożył niemowlę.
Zdawało się, że z modlitwą tą uleciały do nieba jego rozpacz i słabość i myśli doczesne. Wzniósł czoło. Jasność męczennika tlała mu w oczach.
— Weź go, Maryniu! — rzekł z wielkim już spokojem. — A jeśli was burza oszczędzi, naucz go kochać Polskę, jakem ja ją kochał, nad świat cały! Żegnajcie, mnie już czas, wielki czas!...
Zniknął jak widziadło.
Kobieta została nieruchoma, tuląc do piersi płaczącego syna. Powoli oczy jej utkwione w okno, spoczęły na małej główce, schyliła się nad nią.
— Nie płacz, sieroto, nie płacz! Prędko ci łez zabraknie w życiu! — szepnęła.
Zrobiło się zupełnie ciemno. Dzieciak utulił się na piersi matczynej, tylko z sypialni wyrywało się niekiedy i ulatywało w ciszę przyrody głębokie, ciężkie westchnienie...
— Hej, kolego, wstawajcie! Potrzebują was!
Aleksander otworzył oczy i zerwał się z ziemi. Żelisławski stał nad nim.
— Co się stało? Może znowu chłopi? Jak mi Bóg miły, strzelać każę — wykrzyknął.
— Nie, wszystko spokojnie, tylko placówka przywiodła jakiegoś człowieka, co się chce widzieć z tobą.
— Może szpieg! Zawiązali mu oczy? — spytał młody człowiek, ruszając za chorążym.
— Eh, teraz po niewczasie, to już oślepiają każdego!
Posłaniec stał wśród dwóch zbrojnych. Wyglądał na dworaka i zdało się Świdzie, że go gdzieś już widział.
— Czego chcecie? — Jestem — ozwał się niechętnie.
— Mam list do pana.
— Dawaj.
Człowiek dobył kopertę z kieszeni. Aleksander rozerwał ją, przykląkł u ognia. List zawierał, co następuje:
„Jeżeli pana Aleksandra Świdę obchodzi los i życie panny Władysławy Wismund, to niech natychmiast po odebraniu niniejszego uda się do Grabów i ukryje w bliskości pałacu! Czas mu resztę pokaże.”
Powstaniec odczytał parę razy tę tajemniczą odezwę. Zmarszczył brwi, zgrzytnął zębami, zrozumiał.
— Pan Czaplic cię tu przysłał! — huknął gromko na gońca, miażdżąc mu ramię w dłoni.
Człowiek się zgiął i syknął z bólu.
— Nie znam pana Czaplica! — szepnął wylękły.
— Kłamiesz! Gdym był w Sterdyniu, tyś mi konia odebrał. Nie zapominam raz widzianej twarzy. Mów prawdę, bo ja nie żartuję, gdy się gniewam! Co było w liście?
— Nie wiem.
— A dlaczegóż pan pisze, żeś zaufany i udzielisz mi bliższych szczegółów! Przytem panienka miała ci dać ustne zlecenie do mnie.
— Nie widziałem panienki od tygodnia, wyjechała do Grabów. Pan wysłał pierwszego lepszego ze służby. Ja dopiero od pół roku w Sterdyniu.
— Panienka sama w Grabach?
— Jest tam także stara pani Niestańska i Makarewicz pojechał z panienką.
— Pani Ordyńcowa w Sterdyniu?
— Nie, już dawno wyjechała zagranicę. U nas we dworze kwaterują kozacy.
— Kto ci wskazał drogę do nas?
— Pan mi powiedział.
— Więc Moskale to wiedzą!
— Nie wiem, panie. Oni się podobnie zbierają koło Żytniarki.
— To dobrze! Mówiłeś prawdę. Masz dukata za fatygę. Możesz wracać. — Wyprowadzić go na skraj lasu! — krzyknął do swoich.
— Co mam panu powiedzieć? — zagadnął nieśmiało posłaniec.
Aleksander poczerwieniał.
— Powiedz mu ode mnie, że łotr, nikczemnik, bez czci i honoru! — wyrzucił zajadle, wracając powoli na swe miejsce.
Leżał czas jakiś pogrążony w myślach, wreszcie poruszył się niespokojnie.
— Która godzina? — zagadnął, gryząc wargi.
— Wpół do pierwszej — odparł Żelisławski wpółsennie, owijając się płaszczem.
Świda wstał.
Od niego sen uleciał jak czarem. Począł niecierpliwie krążyć po obozie. Dzika wściekłość wyzierała mu z oczu. Targał wąsy, mrucząc niewyraźnie. Wtem zatrzeszczały gałęzie. Orle oczy Aleksandra poznały w dali brata. Podszedł ku niemu.
— Nareszcie! — zawołał. — Jeszcze chwila, a poszedłbym, nie czekając ciebie.
— Gdzie?
— Do Grabów! Oto masz, czytaj. Ja tylko broń opatrzę i ruszam. Jeżeli nie wrócę rano, to finisz, nie wrócę nigdy! Ale wy traficie i sami, do Żytniarki trzy mile. Jerzyna zna drogę.
Kazimierz nie słuchał, zajęty listem.
— Co to znaczy? — szepnął, zaczynając od początku.
— To znaczy, że coś złego grozi Władce, to jest pannie Władysławie! A Czaplic zbyt jest podły, by ją sam bronić, a zbyt dba o nią, by zaniechać obrony. Mnie wzywa!
— Aleks, to może zdrada, pułapka na ciebie. Zastaniesz gromadę zbójów.
— Może być! Ale nie będzie powiedzianem, że Aleksander Świda wezwany imieniem tej, którą kocha nad życie, myślał o swem bezpieczeństwie, a nie o niej! O tej, co mu przed kilkunastu dniami powiedziała, że go kocha i nie odstąpi w złej czy w dobrej doli. Jestem jej narzeczonym i choćbym całe wojsko miał tam spotkać, pójdę do Grabów! List zatrzymaj, a jeżeli zginę, odeślij jej ten znak, żem w jej imię znalazł śmierć! Bywaj zdrów!
— Zaczekaj! Weź ludzi! Nie idź sam, szalony!
— Mogę tylko iść sam, gdzie o nią chodzi! Nie przyjąłbym nawet twojej pomocy!
Przepadł w gąszczu. Tam w Grabach czekała nań może śmierć, a on pędził jak na gody, drżał na tę myśl ze szczęścia. Pięć wiorst dzielące obóz od celu wyprawy zabawką były dla jego niepokoju.
Nie spostrzegł się, jak stanął pod murem ogrodu, co otaczał wokoło niewielki, zgrabny pałacyk, zbudowany przez ojca Władki. Zatrzymał się, orjentując w położeniu. Pierwszy raz tu był.
Noc księżycowa dozwalała rozróżnić każdy przedmiot, każdą szczelinę muru. W pałacu spali już wszyscy, słabe światełko wyzierało tylko z jednego okna na dole, stłumione grubą firanką. Oczy Świdy spoczęły na tej delikatnej smudze jasności; przeczuł, że to był pokój jego narzeczonej.
Przeskoczył mur, poszedł w tym kierunku i jak wierny pies położył się pod ścianą, nasłuchując na każdy odgłos.
Po chwili ciemność zapanowała i w tem oknie.
Długi czas nic oprócz błotnego ptactwa nie przerywało ciszy nocnej. Świda, nieco uspokojony chciał właśnie wstać i iść szukać Makarewicza, gdy do uszu jego doleciał daleki tętent konia. Wstrzymał oddech, nasłuchując.
Tętent zbliżał się widocznie, chwilami, gdy wiatr poruszył silniej gałęzie drzew, z odgłosem tym łączyło się gwizdanie piosenki coraz wyraźniejsze. Dobiegło ogrodu — i ucichło wszystko.
Powstaniec powoli usunął się w cień węgła, spróbował sprężyny w pistoletach i czekał nieustraszony, nie dbając, czy z jednym, czy stu będzie miał do czynienia.
Jak zwykle, wobec niebezpieczeństwa był zimny jak stal, skupiony, spokojny, straszny przeciwnik dla napastnika, stokroć groźniejszy niż zapaleniec, oślepiony szałem.
Po chwili brzęknęło coś o mur jak uderzenie pochwy od szabli, krok ostrożny dał się słyszeć na ulicy, postać ludzka wyszła ze szpaleru na placyk przed domem, światło księżyca oblało od stóp do głowy olbrzymią postać znanego nam asauły. Szablę niósł pod ręką, rozglądając się po froncie pałacyka, orjentował się; widocznie, że jak Świda był w najzupełniej obcem miejscu.
Po krótkiem wahaniu przystąpił do okna, pod którem tak długo leżał Aleksander, prawie się otarł o niego. Brutalny, bezczelny uśmiech drgał mu na twarzy, zaduch wódki rozchodził się w powietrzu za każdem odetchnieniem, trzymał się jednak mocno na nogach.
— Nu i co? Potłuc szybę chyba! — mruczał pod nosem. — Będzie hałas, a tu trzeba być cicho, bo Aprasjew zakazał tknąć dziewczynę. Ha, ha, co kozakowi zakaz znaczy, gdy chce dziewki! Zabiorę ją nad Don, do futoru, będzie mi służyć i całować! Ha, ha, w wodę wpadnie, niech Czaplic szuka, albo się sądzi z Aprasjewem! Dziewka moja!
Kozak założył nóż za szybę, chciał ją wyjąć bez hałasu. Wtem ręka czyjaś spoczęła mu ciężko na ramieniu.
— Złodzieju! — wyszeptał głos Świdy ze strasznym wyrazem. — Rachowałeś beze mnie! Chodź!
Ręka jak kleszcze zacisnęła ramię, popchnęła go naprzód. Kozak oniemiały zrazu ze wściekłości i zgrozy ryknął, rzucił się na powstańca, jak buldog, do piersi!
Świda odtrącił go pięścią.
— Milcz i chodź, bo ci łeb rozwalę, jak piśniesz! — rzekł ze strasznym spokojem.
— A ty kto taki! Idź sam, kiedy ci życie miłe! Słyszałeś, idź, zbóju!
Za całą odpowiedź Aleksander go pociągnął dalej, jak piórko, nie zważając na opór.
— Won! — ryczał kozak, szamocąc się daremnie.
— Cicho, bo zbudzisz dom cały! A tu świadków nie trzeba!
— To i co! Lachy przeklęte! Jak zechcę, to ich podpalę z czterech rogów i ciebie w ogniu upiekę, czarci synu!
Świda jakby nie słyszał. Wywlókł asaułę na placyk i stanął naprzeciw niego.
— Czegoś tu chciał pod oknem, rabusiu moskiewski? — spytał ochrypłym głosem.
— Dziewki chcę na kochankę, a potem ciebie na stryczek! Słyszysz, wisielcze, Polaku!
— Słyszę. A za to, żeś, nędzniku, jej święte imię zmieszał z takiem słowem — oto zapłata!
Szalony raz pięści spadł na twarz Moskala, aż się zachwiał. Posiniał, wybełkotał coś niewyraźnie i oślepiony, ogłuszony, ale wściekły bólem, rzucił się na Świdę. Milczeli obydwaj w uścisku, z którego jeden miał wyjść trupem. Broni żaden nie dobył. Asauła miał wyższość nad Świdą. Był zdrów, niczem nie zmęczony, walczył ze świeżemi siłami, podniecony napojem. A powstaniec znękany marszem, głodem, niewywczasem, miał jeszcze setki niepogojonych blizn i sińców, był osłabiony i wyniszczony kilkutygodniową walką i włóczęgą po lasach, przybity ciągłemi niepowodzeniami.
Ale on bronił Władki, swojej Władki!
Asaule pomdlały ramiona, drżały nogi, krew zalewała oczy, ustawał coraz bardziej.
— Ratunku, Iwan, Iwan! — zachrapał, waląc się na ziemię.
Świda ukląkł na piersi, dobył pistolet.
— Ratunku, wołasz! Za późno! — zaczął dzikim szeptem, a głos mu świstał w gardle jak wycie. — Masz ludzi za murem, nim dobiegną, ty mi za obelgę kobiety duszą zapłacisz! Ah, złodzieju, nikczemniku, sołdacie moskiewski! Chciałeś mnie upiec, powiesić, zadławić! A wiesz ty, czyja to godzina wybiła, moja, czy twoja? Żebyś człowiekiem był honoru, dałbym ci drugi pistolet w rękę, ale tyś podły łotr, co nocą, z gromadą zbójów napada czystą, niewinną dziewczynę! Ona nie dla ciebie, rabusiu, bo ona moja świętość, i zapłacisz mi życiem za to, żeś ją śmiał myślą znieważyć! Masz! Giń!
Strzał padł.
Kozak rzucił się jak ryba w sieci, jęknął, ruszył rękami i legł nieruchomy.
Świda się wyprostował. Na odgłos wystrzału w pałacu ruch się zrobił, zapalono światła, zaczęto drzwi otwierać; z głębi ogrodu dwóch kozaków, zaalarmowanych wołaniem dowódcy, pędziło kłusem, z szablami w garści.
Aleksander widział ich, ale nie uciekał, stał wpatrzony z natężeniem w drzwi ganku. Otwarto je, na progu ukazał się Makarewicz i służba. Jakby na to tylko czekał powstaniec, dał szalony skok w gęstwinę, dopadł muru, goniącym kozakom posłał drwiąco dobrze znane wołanie kukułki i zginął bez śladu.
Był uratowany. Zatrzymał się wśród lasu, odpoczywając chwilę. Od strony dworu dochodził głuchy gwar i wrzawa.
— Makarewicz przy niej! — szepnął z ulgą. — Ha, kozak nie pójdzie po mój skarb, a Czaplic raz w życiu mi usłużył. A teraz w drogę, do jej orła!
Świtało właśnie, gdy Świda po krótkiem błądzeniu wynalazł nawpół zarośniętą drożynę i ruszył nią w stronę obozu. Wtem ruchem ściganego zwierza nastawił uszu, zgiął się i wszył w zarośla.
Na drodze rozległ się odgłos kopyt. Nie był to jednak wróg tym razem. Na załomie ścieżyny ukazał się jeździec ubrany po cywilnemu, posuwając się nieufnie naprzód, a zatem przyjaciel. Po bliższej uwadze powstaniec poznał w nim synowca pana Szpanowskiego i wiedziony przeczuciem, że to goniec od wojewody, wystąpił naprzód.
Jeździec rzucił się w bok mimowolnie, ale wnet uspokoił się i z widoczną radością zeskoczył na ziemię.
— To pan u nas proch zabierał? — zagadnął.
— Może być!
— Bóg mi pana zsyła, bo doprawdy byłem w okropnym kłopocie. Stryj mnie wysłał z rozkazem dla partji.
Świda uśmiechnął się pogardliwie.
Z oczu mówiącego wyglądał paniczny strach kompromitacji.
— Mogę was wyręczyć, bo idę w tamtą stronę! — rzekł.
— Bardzo panu będę wdzięczny. Partja stoi w rogu puszczy, pod Krasną Choiną, o parę wiorst stąd.
— To żadna instrukcja. Wiem o tem.
— O! przepraszam, pan się niecierpliwi! Chciałem przez to powiedzieć, że zarząd dokładnie wie o wszystkiem.
Świda się oburzył.
— Tylko niech mi pan o zarządzie nie mówi! Jeżeli wie o wszystkiem, to dlaczegóż nie dostawią nam prowjantu i podwód! Nie mamy co jeść, połowa chora z głodu i trudów; wleczemy się bez butów, obdarci jak nędzarze! Rząd zapewne i to wie, że z tysiąca ochotnika zostało dwieście szkieletów. Od trzech dni nikt nam nie donosi o wrogu, nie wiemy, gdzie i poco idziemy, co nas czeka w Żytniarce!
— Wzięto Olekszę, a Czaplic zdradził! — tłumaczył się zmieszany młodzieniec. — Więc u was tam bezrząd! U nas tu lepiej i porządniej. Partja dziś zbiera się w Żytniarce, miejsce, w którem stoicie obozem, wyznaczone jest jako punkt połączenia obu oddziałów. Macie w nim pozostać i czekać natarcia, bo Moskale wysłali na was rotę piechoty i sotnię kozaków, podczas gdy inne roty nadejdą zaledwie we wtorek. Do tego czasu...
— Dosyć! Poco tyle słów! Nie zobaczy żaden z nas wtorku. Powiem wodzowi, że nam kazano zginąć o południu! Wracaj pan! Masz w domu mienie i rodzinę, wracaj! Słyszycie, ot tam gdzieś bęben uderzył! To wróg zapewne, a mnie czas na stanowisko!
— Ależ, panie, opierajcie się jak możecie, cofajcie się zwolna, o północy pomoc wam przyjdzie świeża, dla której znieść rotę to zabawka!
— Ale dla nas nie zabawka walczyć dwanaście godzin, gdyśmy bez sił, ale niemożliwość. Wasza partja może nie przychodzić pod Krasną Choinę.
Niech znosi inne roty.
Odszedł bez pożegnania.
Bęben istotnie gdzieś się rozlegał po rosie, nad okolicą panował dziwny jakiś niepokój.
Aleksander biegł prawie w stronę tego odgłosu, mówiło mu, że tam był jego orzeł w niebezpieczeństwie.
Obóz nie ruszył się z miejsca, wroga jeszcze nie było; kopano groby dla dwóch znowu, co pomarli w nocy.
Żelisławski skulony, trzęsąc się jak w febrze, siedział pod sztandarem. Wielkie łzy płynęły mu po twarzy, milczał.
— Cóż to, już nie śpiewasz, Adasiu? — zagadnął go Świda, uderzając po ramieniu.
— Nie, kolego! Miałem dziś w nocy taki straszny sen, że płaczę.
— Cóż ci się śniło, biedaku?
— Ot, źle! Jakbym znowu szukał partji po lasach i że mnie przyjąć nie chcieli. Powiedziano, żebym dymisję brał i na pierś mi krzyżyk przypięto. Więc mnie czegoś żal ogarnął! Cisnąłem im krzyżyk pod nogi, a właśnie zagrała pobudka ranna i zbudziłem się.
Aleksander głową pokiwał.
— Dadzą nam wszystkim dymisję dzisiaj i krzyżyk sosnowy. Rota idzie na nas, będzie gorąco o południu! Gdzie naczelnik?
— W szałasie. Będzie gorąco? O dzięki ci, Boże! Wiesz, kolego, było mi straszno, że ot — zginę jak tamci, swoją śmiercią, ale to przeszło! Matka, gdym odchodził, mówiła: „Do krwi ostatniej, dziecko, broń kraju!” A jam jej to przysiągł, przed Panem Jezusem, w farze! Potem już jej nie widziałem, ale wiem, że ona mnie nie czeka zpowrotem i nie będzie szukać po więzieniach.
Chłopak spojrzał jaśniej w górę, obejmując chorągiew ręką. Coś szeptał i mruczał do siebie, czy do orła.
Był nawpół tylko przytomny, gorączka go trawiła nieznośna, wywołana ranami, głodem i okropnem zmęczeniem. Matkę wspomniał i jak o łaskę o bój ostatni prosił Boga.
A bój nadchodził! Złowieszczy, jak bagnety moskiewskie, ponury jak ich chorągwie, ciężki jak powietrze przed burzą! Szedł, niosąc ostatni wyrok i spokój!
Czekano nań długie, długie godziny; do zachodu się chyliło, gdy garstka bohaterów ujrzała na błoniu zbity szyk bojowy, oskrzydlony kozakami. Nie było tu już grobli wśród bagnisk. Okolica piaszczysta z trzech stron, a z jednej klin boru, zakończony gromadą niebotycznych sosen, oto pozycja walki.
Pod ostatnią z sosen stanęli do boju Polacy. W oddziale panowała taka cisza, że słychać było brzęczenie pszczół w barci nad ich głowami i stukanie dzięciołów w lesie. Stali jak mur, z palcem na cynglu broni, wpatrzeni we wroga, czekając rozkazu.
Aleksander z chorążym byli obok siebie. Żelisławski w rozpiętej kurcie, z pod której wyglądał siny szkaplerz, dar matczyny zapewne, urósł, zda się.
Z oczu żar mu bił, twarz mieniła się wzruszeniem, wiatr roztargał włos płowy, zabarwił krwią chude policzki. Dyszał i drżał.
Ciemna twarz Świdy była ponura i spokojna. Nie znać na niej było ani śladu żalu, ani strachu, ani zapału, żadnego z uczuć, co świeciły na obliczach kolegów. Wsparty na broni, z pod brwi śledził ruchy Moskali. Myśl jego daleko była od życia lub śmierci, od tego pola, gdzie spocznie na wieki za chwilę, od idei narodowej, od całej sprawy, której tak bez granic się poświęcił! On myślą był w cudownym kościołku, on nie słyszał nic, tylko głos swojej Władki: „Gdy pan zginie, to pamięcią waszą żyć będę, jak wdowa i sierota!” Po rysach jego migał chwilami uśmiech słaby, łagodząc ostre cienie i surowość twarzy, i znowu patrzał bystro na złowrogą linję bagnetów, nadchodzącą jak fala...
— Pal! — rozległ się nagle glos Kazimierza tuż za nim.
Gromadka stanęła w ogniu i dymie. Dwieście kul wpadło w środek roty, nabijano, nie czekając rozkazu.
Moskale, nie przestając pochodu, dali salwę, jak grad sypnęły naboje. Kilkunastu opuściło broń, zsunęło się na trawę.
Wróg naciskał, okrążał, otaczał powstańców okropną obręczą, pełną dymu, ognia, śmierci. Kozacy obskoczyli ze wszech stron, musiano strzelać we wszystkich kierunkach.
A piechota była coraz bliżej. Już wyraźnie widać było zwierzęce twarze żołdaków, galony oficerów i bagnety błyszczące, świeżo polerowane, chciwe krwi.
Oddział malał, ściskał się około pnia sośniny, komendę głuszył jęk konających.
Jeszcze sto kroków, jeszcze pięćdziesiąt! Nowa salwa zmieszana z przeciągiem „hurra!” Kilka kul gwizdnęło obok Aleksandra, przed nim zaczerniał las bagnetów.
— Pal! kolego! — wyszeptał mu nad uchem Żelisławski. — Pal! O Boże!...
Urwał, podskoczył, otworzył usta, kuła go tknęła. Chwilę, jedną ręką trzymając sztandar, a drugą ranę kryjąc, stał jeszcze, otwierając szeroko siwe oczy. Wtem zbielał aż do warg, zatrząsł się, zatoczył, chwycił powietrze parę razy, puścił ranę, ręką szukając oparcia, strumień krwi barwił mu koszulę.
— Kolego! — wybełkotał rozpacznie, a oczy zachodziły mu bielmem... konał, ale drzewce trzymał kurczowo w stygnącej dłoni.
Aleksander poderwał go z ziemi. Wokoło szalały kule, oślepiał proch, bagnety dochodziły prawie piersi.
— Co ci! — krzyknął Świda, rzucając broń. Żal mu było chłopaka jak brata.
— Trzymaj... masz... mój ptak! Och matko... boli!
Roztworzył ręce, oczy stanęły słupem, krew wybiegła na wargi, drzewce się pochyliło, chorąży nie żył.
Świda porwał sztandar, chłopaka na ziemi złożył, obejrzał się, ogłuszony hukiem, oślepiony dymem.
Piechota dała nową salwę, ostatnią, spuściła karabiny, błyszczącem ostrzem dotykała rozbitków.
— Hej bracia, do chorągwi! — krzyknął Kazimierz.
Kilkudziesięciu niedobitków poskoczyło na komendę.
Za późno! Biały ptak Władki zachwiał się znowu, na ziemię pochylił, wzdłuż drzewca, z głową na purpurze legł Aleksander trafiony śmiertelnie. Jak zraniony tur chciał się porwać, nie zdołał, dwóch kolegów go przytłoczyło, jeden z roztrzaskaną czaszką, ani jęknął, drugi lżej ranny, wił się w ostatnich kurczach.
— Ratujcie znak! — zawołał Kazimierz.
Nie zdołano usłuchać. Ostrza bagnetów poczerwieniały krwią, piechury wdzierali się na trupy, brodzili w posoce, kłując niemiłosiernie.
— Hurra, hurra, hurra!
Kazimierz dobył szabli, ale w tejże chwili kilku kozaków rzuciło się nań ztyłu, zwaliło na ziemię, skrępowało w mgnieniu oka. Uprowadzili go nabok.
— Hurra, hurra, hurra! — przed bagnetem moskiewskim zabrakło ofiar.
— Stój! — zakomenderowali oficerowie.
Żołnierze opuścili broń, otarli twarze z potu i sadzy, rozejrzeli się obojętnie po placu boju.
Gromada trupów, połamana broń, puste torby od nabojów, czarne kałuże po ziemi, pozrywane gałęzie, a nad tem siwy dym, swąd spalenizny i nieokreślona, dusząca woń świeżej krwi.
Kozacy już plondrowali po obozie, oficerowie otoczyli skrępowanego naczelnika.
— Gdzie kasa? — szeptano w szeregach wojska. — Czy nam tu pohulać nie dadzą?
I oczy żołdactwa szły chciwie po trupach i obozie. Nagle spieniony łeb koński wynurzył się z gęstwiny, był to ordynans, zakurzony, czerwony, spotniały jak upiór.
— Cofać się do wsi, natychmiast! — krzyknął, podając majorowi pismo pułkownika.
— A to dlaczego?
— Tysiąc Lachów tu idzie. Nie dacie im rady dzisiaj. Wracajcie z jeńcami!
Zawrócił konia i pognał zpowrotem.
— Formuj się, broń na ramię, na prawo zwrot, w tył marsz!
Komenda niespodziana jak piorun przerwała marzenia o rabunku. Żołnierze z klątwą na ustach usłuchali jej bez ociągania i namysłu. Kozaków dziesiętnicy napędzali groźbą pletni, ruszano do wsi.
Pod gromadką sosen na skraju puszczy zapanowała cisza grobowa. Dym opadał przybity rosą, bęben pochodu moskiewskiego oddalał się i cichł...
Nad tym ludzkim kurhanem zbierały się białe nocne opary i psy wioskowe, zwabione krwią, naszczekując i wyjąc, okrążały pole bitwy.
Ofiara była dokonaną.
Aż około północy nad obozem pojaśniało od księżyca i, jakby wyszły z tego światła, ukazały się dwa ciemne cienie. Bez szmeru i głosu kołowały wśród trupów i wyglądały w tem fantastycznem otoczeniu jak patrony kraju, z nieba przyszłe, by olejem wybranych namaścić czoła swoich rycerzy. Nad każdym się pochylili i patrzyli w blade oblicza, aż doszli do największego stosu ciał. Jeden po drugim usuwali zabitych, aż nagle...
Nagle jęk się wzniósł nad polaną, krótki, rozpaczliwy, i jedna postać osunęła się na ziemię, na trupa powstańca, co leżał piersią na purpurze sztandaru już sztywny, bez ducha.
I znowu cisza. Bór szumiał głucho, a zdala dolatywały od wsi dźwięki pastuszej surmy, nikt nie jęczał i nie wzdychał.
— Panienko! — szepnął stłumionym głosem drugi cień człowieczy, klękając obok trupa Świdy. — Nie płaczcie, Bóg tak chciał! — koniec przerwało łkanie.
Ona podniosła głowę i spojrzała w niebo oczami zamglonemi rozpaczą i bólem.
— Boże, Boże! Zabili mi go, zabili! — wyszeptała bezdźwięcznie. — Wszystko co kochałam, wzięła Polska, wszystko... a teraz, o Boże, weź mnie! Jam go sama dała śmierci, jam go sama zabiła! — Osunęła się znowu na zwłoki.
Stary sługa klęczał ciągle, rękawem łzy otarł, ręce złożył i półgłosem począł odmawiać pacierz.
— Zabierzmy go, Ignacy, stąd, — ozwał się po długiej przerwie głos kobiety, już spokojny, ale zmieniony do niepoznania — by go nie rzucono we wspólny dół z Moskalami, co tu leżą! Pochowamy go sami, gdzie w puszczy! To będzie mój grób.
We dwoje dźwignęli z ziemi zwłoki powstańca, dziewczynka wzięła w swe ramiona zwisłą głowę i poszli z tem brzemieniem w gęstwinę, gdzie stał prosty chłopski wóz strażnika. Złożyli go na słomie, stary na martwe ciało zarzucił swą świtę, i ruszyli krok za krokiem, niknąć w gąszczu.
Byli tak zgnębieni, tak przybici oboje, że nie zważali na gwar coraz bliższy, na trzask gałęzi, na tętnienie koni, i nie spostrzegli, jak z gęstwiny wynurzyły się lufy strzelb, siwe kurty powstańcze, kilka psów gończych i spienione łby końskie.
— Hej, kto tam? — krzyknął ktoś jadący na przodzie, na widok wozu i ludzi.
Władka Wismund podniosła głowę. Coraz więcej zbrojnych wychodziło na polanę, a wśród nich był także purpurowy znak z orłem, taki sam, jak ten, co pod sosną leżał skrwawiony. Spojrzała po ludziach, po broni i zwróciła oczy na tego, co ją zagadnął i co stał na czele oddziału.
— Zabieramy trupy! — odparła powoli.
— Trupy! A my od trzech godzin spieszymy im z pomocą.
— Za późno! — wyciągnęła rękę, wskazując sosny na skraju. — Wszyscy tam leżą... i nie pomocy im trzeba, a tylko grobów i sądu bożego nad tymi, co panują na ziemi!
Poszła spiesznie za wozem, co się już był oddalił nieco.
Partja pozostała jak rażona gromem, zgrozą zdjęta i rozpaczą! Żeby zarząd ich wysłał dniem pierwej!...
A Władka szła obok zwłok narzeczonego i w myśli jej, czarnej jak ten bór, stanęła postać jego, życia pełna, energiczna, a tak bezmiernie ofiarna, i przypomniała sobie jego słowa cytowane niegdyś przez Czaplica: „Przekleństwem wspomną nasze imię pokolenia, co przyjdą”.
Zwiesiła głowę. Sąd Boży, co strasznym miał być dla katów Moskali, czy usprawiedliwi tych, co nosili imię Polaków i wysyłali setki ofiar w las, po męczeństwo!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
A Kazimierz Świda leżał tymczasem na garści słomy, w więzieniu powiatowego miasteczka. Pod okienkiem co godzina przeciągały patrole z więźniami wśród bagnetów i nie wracały nigdy z oskarżonymi.
Był to ostatni pochód Polaków.
Czasami słyszał jęki wleczonych i urągania straży, potem strzały lub krzyki i werble przy egzekucji.
Aż przyszła kolej na niego.
Ruszył on wśród patrolu żołnierzy z nabitą bronią, przeprowadzony gromadą gawiedzi. Nie było ani jednej znajomej twarzy. Wepchnięto go do sali, przed sąd wojenny, złożony z Aprasjewa i kilku oficerów.
Nie spojrzeli prawie na niego, wyrok był gotów.
— Służyłeś w wojsku rosyjskiem, będziesz rozstrzelany za godzinę.
Był na to przygotowany, schylił głowę.
— Chciałbym księdza przed śmiercią — rzekł spokojnie.
— Niema czasu! Mamy z tobą parę słów do mówienia. Gdzie twój brat?
— Nie przyszedłem tu na wyznania, ani śledztwo. Wyrok zapadł, nie należę do was! Dajcie mi pokój.
— Nie potrzebujemy ani twych wyznań, ani śledztwa. Mamy tu w papierach wszystkie nazwiska i wskazówki. Więzienia pełne, a szlak sybirski zatłoczony będzie wami. Brata twego nam braknie. Tego, co zaprowadził wojsko na ową przeklętą groblę, co dostawiał wam proch, pojmał Czaplica, i co wreszcie przed kilku dniami zamordował oficera, asaułę Syrojedowa. Gdzie on?
— Zabity! — odparł Kazimierz.
— Kłamiesz, Lachu! Wśród trupów go szukano daremnie. Musiał uciec. Gdzie on? Ty wiesz!
— Nie wiem. W bitwie brat mi zginął z oczu. Macie policję i kozaków, psy niech tropią zwierzynę! Mnie nie pytajcie. Przede mną wieczność, księdza mi odmawiacie, więc się choć sam pomodlę! Nie usłyszycie już ode mnie ani jednego wyrazu!
Aprasjew wstał. Blada jego twarz zapłynęła żółcią, jak u innych w rozdrażnieniu barwi się krwią. Zaśmiał się.
— Będziesz milczeć! Cha, cha! znajdę sposób na rozwiązanie ci języka! Hej, prowadzić go na plac egzekucji, niech u słupa czeka dalszych rozkazów!
Zwrócił się do dwóch służbowych kozaków.
— A wy, mołodcy, ruszajcie w dziesięciu na dwór tego łotra. Dwór strząść od piwnic do strychu i oddać następnie starszynie pod straż, a wy mi tu cwałem dostawcie żonę tego buntownika! Marsz!
Kozacy ruszyli pędem.
Kazimierz zbladł i poczerwieniał.
— Panowie — ozwał się — moja żona słaba, chora, ma dziecko kilkodniowe, nie przeżyje napadu! Oszczędźcie ją, wyście ludzie także, macie żony, matki, siostry! Ja wam przysięgam na Boga w niebie, jak go chcę oglądać po śmierci, że nie wiem, gdzie mój brat. Zabieracie ojca sierocie, zostawcie mu matkę przynajmniej!
Jeden z oficerów odwrócił oczy, zmieszał się, drugi ziewnął i począł przerzucać papiery; Aprasjew złożył usta w złośliwy uśmiech, oczy bazyliszka wpił w ofiarę.
— Co? Już się odzywasz! To dobry początek; resztę dopowiesz, jak ta słaba i chora kobieta pozna się z kozackiemi pletniami. Hej, zabierajcie go stąd, jeżeli się namyśli wyznać, to niech go stawią przede mną.
Straż popchnęła Kazimierza za drzwi na plac pusty.
W środku szubienica stała ze świeżo oberzniętemi sznurami po ofiarach wczorajszej egzekucji. U jej słupa postawiono skazańca.
Słońce zaledwie wschodziło, czerwoną łuną bijąc mu w oczy. Oparł się o drzewo i wciąż patrzał w tę jasność, nie słysząc nic, nie widząc nic i nic nie czując.
Dziesięciu żołnierzy z nabitą bronią stanęło wprost jego piersi, oficer przechadzał się tu i tam, pobrzękując szablą. Usta Świdy poruszały się chwilami, chciał się modlić, lecz zapominał słów i treści za lada ruchem, czy głosem; dreszcz nim rzucał, po źrenicach przechodziła jak mgła obłędu; zwracał je na szlak dobrze znany, dyszał jak ranny śmiertelnie zwierz.
Słońce wstawało coraz jaśniejsze.
W miasteczku ruch się zaczynał, z domów wytykały się żydowskie głowy, zbierała się gawiedź, około domu zarządu biegała służba, przyjeżdżały i odjeżdżały ordynanse, różnemi drogami wleczono nowych więźniów, a u drzwi zdobnych dwugłowym orłem, bez czapek ze zgiętym karkiem czekały gromadki chłopów, szepcząc między sobą.
Wśród całej tej ciżby skazany stał obojętny, nieczuły, ze skrzyżowanemi na piersi rękami, z głową opartą o drewno szubienicy, z jedną okropną myślą w mózgu.
Minęły dwie godziny. Widząc, że się chwieje na nogach, przywiązano go do słupa, zmieniono żołnierzy, oficer spytał, czy wyzna, co wie o bracie.
Potrząsnął głową, patrzał wciąż w jednym kierunku. I nagle, zdało mu się, że na drodze tej coś zamajaczyło. Rosło, rosło, zbliżało się. Zrazu tylko kłąb kurzu, potem łby końskie, kozackie piki i wśród dziesięciu puszczonych cwałem wierzchowców wóz jakiś, skaczący po nierównościach gruntu.
Kazimierz jęknął. Kto raz słyszał taki jęk, ten go do śmierci nie zapomni.
Kozacy pędzili naoślep, jak huragan wpadli na rynek, osadzili konie przed sądem, w wozie leżało coś białego.
Aprasjew ukazał się w ganku. Starszy z Dońców salutując podjechał bliżej, wojsko sprezentowało broń. Zrobiło się nagle tak cicho, że każde słowo słychać było o wiorstę.
Skazany słyszał je...
W oczach jego zamiast mgły nabiegła krew cienkiemi żyłkami, wargi drżały, rysy kurczyły się ostatnim wysiłkiem. Patrzał już prawie nieprzytomny na wóz.
— I cóż? — rozległ się głos satrapy.
— W domu nic nie znaleźliśmy — odparł kozak — chłopi objęli straż, kobietę zabrali na podwodę. Ot, leży, chora była, jęczała całą drogę.
Aprasjew zeszedł ze schodów, zajrzał w wóz, zmarszczył brwi, pochylił się więcej, ręką trącił białą postać.
— Toż ona nie żyje, łotry! — krzyknął nagle. — Trupa mi przywozicie, hultaje, kiedy mi ona do śledztwa była potrzebna. Na odwach was za to wpakuję i kije!
Postać powstańca u słupa zadrgała parę razy, rzucił się wtył, wybełkotał coś, zachrapał i zawisł na sznurach; oczy nieruchome patrzały jeszcze na wóz.
— Darujcie, wasze wysokorodje! — tłumaczył się kozak pokornie. — Przysięgam, że żyła i nikt jej nie krzywdził. Rozkaz był pośpiechu, wóz się trząsł, musiała skończyć w drodze! Jej Bohu, my nie winni! Dostawili w tri miga!
— Won mi z oczu, kanalje! A trupa oddać księdzu! Zmarnowaliście mi śledztwo, głupcy! Won!
Podniósł rękę, skinął na oficera dowodzącego egzekucją.
— Kończyć z nim, już niepotrzebny! — krzyknął, wracając do domu.
Bęben uderzył przeciągły werbel. Oficer przeczytał wyrok, drugi werbel, komenda — dziesięć kul poszło, gwiżdżąc w piersi ofiary...
Szukały daremnie życia, by je zniszczyć... pierś męczennika już była głucha i pusta jak dzwon, któremu serce wydarto!...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
A sierota płakał głodny, coraz ciszej. Stara sługa wyniosła go wreszcie z domu, gdzie zjechała moskiewska administracja, poprzedzając konfiskatę. Zabrała z sobą maleństwo na straż, gdzie jej mąż służył. Starzy trwożnie popłakali nad dolą pańską; o dziecko nikt się nie upomniał. Świdowie mieli mało krewnych i ci zapomnieli o niem w takich czasach.
W parę tygodni dopiero siwy, smutny pan zjechał przed ubogie domostwo.
— Przygarnęliście synka pana Świdy? — spytał piastunki.
— Tak, panie! Odchuchaliśmy drobinę. Jak Bóg da, żyć będzie.
— Niech wam Bóg zapłaci. Dziecko mi pan Świda polecił, przysiągłem mu ojcem być, więc go zabiorę z sobą — i was, jeśli chcecie.
Nazajutrz rankiem straż zostawiono pustą. Sierota jechał do nowego domu. Mijano lasy i pola, dwory i wsie, stary milczał, łzy ocierając.
— Same zgliszcza! — szepnął wreszcie do siebie. — Same zgliszcza! Pożarem strawiłeś nam kraj, Boże! Zabrał wszystko i znowu zostały tylko wdowy i sieroty, jak już tyle razy! O Panie wielki, a jam myślał, że to nowa zorza!
— I na jaką dolę go wychowam! — zaczął po małej przerwie, na dziecko spoglądając. — Co jemu życie przyniesie? Jaki ból i jaką nagrodę?...
I dobrze, że starzec-patrjota nie mógł ujrzeć przyszłości, bo zobaczyłby znowu zgliszcza i ruinę! Ojcowie o kraj i wolność walczyli, dzieciom przypadała w udziale walka o chleb i życie!
I widziałby starzec jednych, co zwichnięci, szaleni, trawili czas w biernej, bezmyślnej bezczynności, resztkami fortun opłacając powierzchowny szał, by nie myśleć! I widziałby innych, co rozproszeni burzą, odarci z mienia, rzucali się w świat, walcząc o byt i karjerę, pracą półwiekową zdobywając naukę i fach. Mogli wiele działać — a potem przed głodnym, nędzarzem, zamykano wszystkie drogi... Były posady, służby, sposoby zarobkowania, ale nie dla parjasa Polaka. Odchodził odepchnięty, pogardzony, z rozpaczą w duszy...
Za sobą miał kraj bez domu, wyniszczoną pustynię, skazaną na zagładę, a przed nim występował z zaułka genjusz nędzy, socjalizm i w znękaną jego duszę kładł trujące ziarna! ... I widział starzec-patrjota, że w to samo morze, co przed dwudziestu laty, spływało z kraju to, co czuło, kochało i myślało! Nazwisko swoje rodzinne znajdował więzień forteczny, młody chłopiec, na wilgotnej ścianie kazamaty, a po ojcu zmarłym u taczki syn brał grubą
świtę katorżnika i pod batogiem dozorcy kopał miedź i srebro na wojsko i policję dla cara!
Podczas gdy klęski spadały na okolicę, zabierając setki ofiar, miljony funduszów, podczas okropnych wypadków poprzednich rozdziałów był szmat ziemi nie tknięty pożogą, co go otaczała wiankiem; był człowiek oszczędzany przez rozbestwionych kozaków i urzędników.
W Sterdyniu był spokój. Jak za dobrych czasów szły tu zbiory i ziemne roboty, jak za pańszczyzny słuchali tu chłopi, roiła się służba, płynął dostatek. Jak magiczny krąg otaczał dwór i właściciela, zachował nietknięte miljony, pod dachem swym posiadał Władkę.
A jednak uleciało odeń wiele, bardzo wiele, i nie przyszło zadowolenie i szczęście. Glejt murawjewowski nie miał na to mocy.
Uleciał szacunek łudzi przedewszystkiem. Czaplic znalazł się sam, bez sąsiada, bez brata, bez przyjaciela; za granicą majątku spotykał twarze surowe, tchnące najwyższym wstrętem, dłoń każda cofała się, gdy on swoją wyciągał; gdzie się ukazał, obecni brali za czapki i schodzili mu z drogi, na progu Sterdynia nie postała polska noga, mijano dwór zdaleka, jak klątwą tknięty.
Wściekły, szalony męczarniami pychy, denuncjował jednego po drugim dawnych przyjaciół. Brano ich na jego słowo, bez śledztwa, wywożono daleko, na ich miejsce występowali inni, niepomni niebezpieczeństwa, siły tego człowieka, miażdżyli go coraz sroższą pogardą.
Duch żył jeszcze w społeczeństwie, Czaplic walczył daremnie, był zgubiony, wystawiony u pręgierza, skazany na przekleństwo bratnie. Nazwisko jego poszło z powiatu do powiatu, z gubernji do gubernji, plwali nań nieznajomi, każdy, co polską krew miał w żyłach — dla Czaplica nie było miejsca w kraju.
I uleciał też od niego szacunek Władki. Usta jej milczały, nie rzekła mu słowa o zdradzie, mieszkała nawet w Sterdyniu, ale on z oczu jej wyczytał myśl i przed nią jedną spuszczał czoło zuchwałe, którem urągał całemu światu.
I była jeszcze jedna rzecz, najstraszniejsza, co dniem i nocą męczyła Czaplica, była myśl, co go nurtowała jak trucizna, gorsza od pogardy bratniej, od wstydu, od rozpaczy. Trawiony nią, jak żarem piekielnym, wił się jak płaz, zgrzytał zębami, szalał bezsilny. I na to nie miał mocy glejt murawjewowski.
Wówczas, gdy cudem uszedł od partji i dyszał zemstą na Aleksandra Świdę, szpieg doń przyszedł, jedna z owych istot, co pełza w dzień, a lata jak nietoperz w nocy i których parę miał we dworze u siebie, przyszedł i opowiedział mu mniemaną schadzkę Władki z Aleksandrem w Studziance.
Czaplic zzieleniał, słuchał jak potępieniec wyroku, potem jak wąż zwinął się z bólu i ohydnej złości. Nazajutrz gorzała Luchnia, powstaniec był wydany, zgubiony. Czaplic chciał triumfować, nie mógł. Za nim jak męka chodziła myśl jedna, tortura!
— Ona go kocha!
Odnajdywał ją w snach gorączkowych, mieszała mu rozum, przerywała każde zajęcie, a ilekroć podniósł wzrok na Władkę, czytał to samo w jej oczach tęsknych, pełnych cichych płomieni i nad wyraz słodkich. Wówczas uciekał przed siebie, bez celu, bez pamięci, marząc o jakimś okropnym odwecie.
Odwet sam przyszedł. Była to porażka pod Krasną Choiną! Czaplic odetchnął. Nie było Świdy! Sam przed grabarzami poszedł trupa wynaleźć, nasycić oczy temi martwemi członkami, urągać wrogowi na ziemi. Chciał go wziąć, rzucić przed oczy Władki, by zgasić ich blask, zobaczyć łzy, chwilę słabości. Był szczęśliwy niedolą tej, którą niby kochał, tak jak nie zdobył się na odwagę by bronić jej sam przed asaułą, który mu groził kozakami.
Trupa nie było. Świda zginął, może padł w innem miejscu, może go pogrzebali koledzy. Czaplic poszedł po odpowiedź do Władki.
Dziewczynkę, w parę dni po rozbiciu partji, pani Ordyniec zabrała z Grabów. Brat ją dlatego sprowadził spiesznie z zagranicy. Nie było oporu ze strony wychowanicy, przybyła do Sterdynia jak zwykle spokojna i milcząca, ale niekiedy w zamyśleniu rysy jej przebiegał jasny błysk radości i nadziei, niekiedy zapatrzona przed siebie uśmiechała się przelotnie do jakiegoś obrazu w myśli.
— On żyje! — rzekł Czaplic, patrząc na nią.
Cóż znaczyły miljony, bezpieczeństwo, łaski Aprasjewa wobec tego faktu? Jemu do szczęścia trzeba było śmierci Świdy, największą rozkosz sprawiłby mu jego jęk ostatni.
— Żyje! Gdzie? Jak?
Do obłędu dochodził, furje nienawiści, zazdrości, zemsty odbierały mu sen, siły, zdrowie; śliczny uśmiech Władki burzył mu wszystkie męty w duszy. Był to także męczennik — występku.
O Świdzie wieść zginęła, nie zostało żadnego śladu. Szpiegi moskiewskie go nie znalazły i szpiegi Czaplica wróciły z niczem i on sam nie był w stanie niczego się dobadać, choć się tem tylko zajmował.
A jednak on żył — Czaplic przysiągłby na to!
Tymczasem tygodnie mijały. Z powiatu ledwie dyszącego po rabunkach, aresztowaniach i śledztwach, ustąpiło wreszcie wojsko, wybrano trzy kontrybucje, jenerałowie rosyjscy poczęli zjeżdżać i obejmować pokonfiskowane majątki; szlak sybirski dniem i nocą roił się zesłańcami; pędzono całe osady, setki pokutych więźniów, małe dzieci, kobiety i starców. W Wilnie wznoszono cerkwie i pomniki. Aprasjew dostał order i cztery folwarki, pułkownik Bezgałowkin zapijał się czystym rumem... a Czaplic widział tylko, jak z dnia na dzień rysy Władki nabierały coraz cudniejszego wyrazu, a bladą, znękaną twarzyczkę pokrywał rumieniec...
Wróg jego żył — dziewczynka wiedziała o tem — byli szczęśliwi.
Raz po nocy bezsennej Czaplic wychudły, żółty, straszny jak uosobienie grzechu, kazał osiodłać konia i ruszył do straży Makarewicza.
Nie zastał gospodarza. W chacie stara baba, służąca, głucha, zdziczała życiem w lesie, odpowiedziała, że strażnik od świtu był w lesie z rewizją.
Gdzie — nie wiedziała. Obszar był ogromny, porosły stuletnią jedliną i dębami, przerżnięty siecią trzęsawisk, zwierza chował setki i mirjady ptactwa. Pan Czaplic zabłądziłby o sto kroków.
Zły, kazał kobiecie otworzyć sobie wszystkie drzwi, zrewidował straż, chlewy, stodołę, każdy zakątek; nie minął najmniejszego kąta i sprzętu — napróżno.
Nie było nic podejrzanego prócz kilkunastu kul w woreczku, które zabrał z sobą. Na owe czasy był to dostateczny dowód, by zgubić człowieka.
Gdy wychodził posępny i zabierał się zpowrotem, z boru ukazał się strażnik. Szedł sobie powoli z torbą przez plecy, z kijem w ręku; zdaleka ujrzawszy pana, zdjął czapkę, zbliżył się, kłaniając.
— Gdzież to byłeś? — zagadnął go pan Dominik, przenikliwie mierząc oczami chytrą, niby nieroztropną twarz dawnego lokaja.
— W puszczy, jasny panie. Chłopstwo teraz kradnie na potęgę, wdzierając się od brzegów. Wczoraj omal mnie nie zabito, gdym odbierał siekiery.
— Jesteś widocznie za stary do tej służby. Będę zmuszony zmienić ci miejsce! — rzekł Czaplic, uważając, co za wrażenie zrobi ta uwaga.
— Na rozkazy pańskie! — odparł spokojnie Makarewicz.
Spokój ten do szału doprowadzał dziedzica. Powiernik Władki miał, jak ona, twarz uśmiechniętą, rozradowanie w oczach.
Ten człowiek znał losy Świdy, wiedział, czy żyje, może go sam przechowywał, ale czyż był sposób dobyć zeń zeznanie? Pan Dominik był pewnym, że nie dokazałby tego powolny ogień i ćwiartowanie żywcem. Zmarszczył brwi, ręka jego spadła ciężko na ramię strażnika. Próbował ostatniego sposobu.
— Jakiego to rannego przechowujesz, mości Makarewicz? Dziś mi o tem donos dano! — spytał znienacka.
Stary ani mrugnął. Siwe jego oczka pełne dziecinnej naiwności i zdumienia, spoczęły na panu.
— Rannego? — powtórzył przeciągle — jakiego rannego? Albo ja wiem, jasny panie! Ja tu od miesiąca nie widziałem żywej duszy. Zresztą chata otwarta; jasny pan może się sam przekonać.
— Tak, chata twa pusta, wiem o tem, lecz wiem też, żeś ukrył przed sądem i karą powstańca: Świdę z Luchni! Pamiętaj, że to go nie uratuje, a ciebie zaprowadzi na stryczek. Czyś zrozumiał?
— Niebardzo, proszę pana, ale to już ja od urodzenia mam takie tępe pojęcie! Tych Świdów dwóch było podobno; mówili ludzie, że obadwa zginęli — ha, może się który wyskrobał z biedy. Tego starszego szkoda, żona, dziecko! Chwała Bogu, jak żyje. Jam go raz w życiu widział na jarmarku temu trzy lata. No, proszę, i jego szukają u mnie, skądże u mnie! To ci głupi donos, proszę pana!
Czaplic za ramię go potrząsnął. W oczach mu płonął dziki ogień.
— Tyś sam głupi, stary! Znam cię, masz się za chytrego, myślisz mnie oszukać! Słuchaj, Świda tu jest, ty wiesz który, ty wiesz gdzie! Strzeżesz go dla swej panienki, no, to strzeż dobrze, bo ja, ja ci przysięgam na piekło, że go mieć będę w swych rękach i katu oddam! Zrozumiałeś teraz?
— Szczęść Boże panu w tej sprawie. Ja nic nie wiem. Jeżeli sądzono panu temu zginąć, to zginie, wola Boża! Ja mogę przysiąc, że go tu niema!
— Wiem, że będziesz krzywoprzysięgał dla twej panienki! Znam cię, stary, no, spróbujemy się z sobą!
To mówiąc, Czaplic konia zaciął i ruszył z kopyta.
Strażnik pozostał niezmieszany, dobrodusznie uśmiechnięty, długo, nim jeździec nie zginął mu z oczu. Dopiero wtedy wyprostował się, czapkę włożył i pogroził w dal pięścią.
— Ha, to spróbujemy się, padalcze! Chodź po skarb mojej panienki do Makarewicza i weź go! Znajdź go i odbierz mi tego zmartwychwstałego! Masz piekło, a oni mają Boga! Ha, spróbujemy się!
Nie zajrzał nawet do chaty, lecz ruszył przed siebie, drogą Czaplica.
Wieczorem Władka po długiej przechadzce w parku, zatrzymała się nad samym rowem granicznym, obejrzała się nieufnie i zakaszlała zcicha. Na to hasło z rowu wyjrzała twarz starego sługi. Milczeli chwilę, badając otoczenie. Ale wokoło było bezpiecznie. Na trawniku, wśród którego stali, żaden szpieg ukryć się nie mógł. Makarewicz sięgnął po jej rękę i ucałował gorąco.
— To od panicza — szepnął. — Tak mi zazdrości waszego widoku.
— Czy zgodził się na ucieczkę zagranicę?
— Zgodził się, gdym powiedział, że panienka prosi! Onby truciznę pił za waszą wolą! Już wstał od kilku dni, szykując się w podróż.
— Niech jedzie co rychlej! Wszak mu nie brak niczego, niech się nie ociąga. Odetchnę dopiero, gdy będzie bezpieczny! To okropne, Ignacy, ta ciągła trwoga, że go nam zabrać mogą, ledwie odratowanego! O, niech się spieszy!
— Nie trzeba się tak bać, panienko! Boskim cudem żyje, Bóg go dalej nie opuści. Gdyśmy go w grób nieśli, a on się przecknął na waszych rękach, to znak, że Pan z nami! Nie bójcie się!
— Kiedyż wyjeżdża?
— Za parę dni! Brak mu jednej rzeczy, towarzysza. Nie chcę go puszczać samego po tylu miesiącach choroby, po tylu ranach, a ja pójść nie mogę, mnie śledzą. Panicz chce wziąć z sobą mlecznego brata, przyjaciela, z którym przeżył wiek i ufa jak samemu sobie.
— Któż to taki?
— Chłop z Luchni, Michałko. A przytem panicza papiery zostały w domu, dwór spalili kozacy, może chłop je ocalił! To do podróży niezbędne.
— Więc tego chłopa zaprowadzisz do kryjówki? Strzeż się, Ignacy!
— Panicz tak kazał, wierzy ślepo w przywiązanie Michałka, a zresztą niema innej rady! Pan Czaplic mnie śledzi, muszę przestać odwiedzać schronienie.
Chłopa nikt nie podejrzewa, wyręczy mnie.
— Pan Czaplic cię śledzi? — spytała blednąc.
— Tak, panienko! Oh, co to za człowiek! Pan Świda znał go dobrze!
— Niestety! Jam niedawno przejrzała! To zdrajca! On nienawidzi pana Świdy! Ignacy, pilnuj go, to gorsze od Moskali!
— Wiem, panienko! Ale nad nami wielki Pan! On wam obojgu da szczęście, boście je sobie wycierpieli.
Uśmiechnęła się smutno.
— Idź już, Ignacy, do tego człowieka, a paniczowi powiedz, że się spotkamy w Paryżu, niech na mnie czeka, przyjadę!
Rozeszli się w dwie przeciwne strony.
Nazajutrz od rana nie było już właściciela w Sterdyniu. Coś go przeczuciem ciągnęło do puszczy, ale już nie zajechał do straży Makarewicza. Jak kondor krążył wokoło lasu, badając gąszcza, nasłuchując na każdy odgłos, posuwając się ostrożnie w głąb dzikich ostępów. Coraz posępniejszy zdał mu się krajobraz. Stuletnie jodły czarnym walem grodziły mu drogę, grząskie, zdradzieckie polanki, gładkie napozór jak murawa, wciągały go w trzęsawiska; czarne, leniwo płynące rzeczułki krzyżowały się co kilkanaście kroków w nieprzebyty labirynt. Miesiąc czasu wymagało, by przejść wzdłuż i wszerz to złowieszcze pustkowie, rok, by je poznać dokładnie.
Rok! Pan Czaplic zgrzytnął zębami. Co mu po roku, kiedy był pewien, że lada dzień zbieg przepaść może i zemsta z rąk mu umknie na zawsze. Czuł, że popełnił straszną pomyłkę rozmową z Makarewiczem. Był jak ten nieuk łowiec, co strzela w przeddzień polowania w pobliżu gniazda zwierza, a matka ostrożna wynosi małe tejże nocy w inną, dalszą kryjówkę.
Tak rozmyślając, Czaplic jechał stępa, gdy nagle koń zastrzygł uszami, zachrapał, rzucił się wbok. Jeździec rzucił szybko oczami, serce mu zabiło z radości, sądził, że ujrzy powstańca, lecz natomiast zobaczył inne widowisko.
Zobaczył, bo uwagę jego wnet zwróciło w tę stronę jakieś mruczenie, sapanie i mlaskanie językiem. Leżał tam zwalony olbrzymi dąb. Padł zapewne burzą pobity lub starością, przed dziesiątkami lat. Z olbrzyma został tylko czarny, spróchniały pień i dwa konary. U jednego z tych konarów, przykucnięty niezgrabnie na ziemi, siedział wielki bury niedźwiedź.
Pan puszczy był mocno zajęty. Przedniemi łapami oddzierał powoli drzazgi próchnicy, rozgrzebywał je i wybierał łapczywie wielkie, białe glisty, pożerając je jak przysmak. Oblizywał się smakosz i mruczał z ukontentowaniem. Na parsknięcie konia, podniósł powoli łeb swój szeroki, roztworzył paszczę, zatrzymał się w robocie. Nie podobał mu się gość, zamruczał tym razem dziko, poruszył się, chciał wstać.
Czaplicowi zjeżyły się włosy, wyjeżdżając, zapomniał wziąć broń! Obejrzał się: miał za sobą gąszcz, wśród którego, tylko powoli jadąc, mógł się zorjentować. Śmierć wisiała nad nim! Niewiadomo, kogo wezwał w duchu, Boga, czy szatana, i komu to życie zdrajcy było potrzebne, ale w tejże chwili niedźwiedź, jakby mu żal było bankietu, spuścił głowę. Biały robak go skusił, połknął go, oblizał się i począł dalej grzebać w próchnie.
Pan Czaplic stracił ochotę do dalszej eksploracyjnej podróży. Świda był pod bezpieczną strażą, jeśli istotnie znajdował się w puszczy. Przytem pan Czaplic spostrzegł, że łatwiej jest wjechać w matecznik, niż zeń się wydostać, bo dopiero pod wieczór dobił się do otwartego pola. Klnąc, ruszył do dworu.
Drogą tą samą, o kilkaset kroków naprzód, szedł chłop, niosąc na plecach pęk świeżo zdartej kory wierzbowej na chodaki. Na tętent konia obejrzał się nieznacznie, potem nasunął czapkę na oczy, zszedł na sam brzeg gościńca, skurczył się, zmalał, chciał być niezauważonym. Ale sterdyński pan był ciekawy. Gdy strach minął, w każdym człowieku domyślał się Świdy. Koń dwoma susami dopędził chłopa, świdrujące oczy pana dojrzały w jednej chwili ogorzałą twarz Michałka, pamiętną z bardzo dawnych czasów.
— Drugi wspólnik tego łotra! — mignęła mu myśl piorunem.
Zatrzymał konia, ale nauczony rozumu przejściem z Makarewiczem, był już ostrożny.
— Skąd ty? — krzyknął tonem rozkazu.
Michałko stanął. Skłamałby innemu, ale i on znał Czaplica, wiedział, że wykrętby się nie udał.
— Z Luchni — odparł.
— Cóż to, lasu u was brak, że aż tu przychodzisz kraść łyka?
— Żebym miał kraść, tobym kradł w domu. U nas dwór bezpański. Na te łyka mam kwit od rządcy.
Chłop flegmatycznie dobył z za koszuli szmatkę, z jednego jej rogu wyjął certyfikat swej prawości i przedstawił panu, poczem ruszył dalej, nie rad rozmowy.
Ale pan Czaplic zrównał się z nim i zaczął przyjacielską gawędkę.
— Cóż słychać u was w Luchni, dobrze? Pola własne, chaty własne, swoboda!
— Nic nowego dla mnie. To samo miałem przedtem, a com stracił, tego mi car nie da! — odrzekł Michałko.
— A cóżeś stracił? — badał pan ciekawie.
— Dobytek przepadł w dworskim pożarze co do nogi.
— Nic nie wyratowałeś?
— A nic, zajęło się nagle i poszło z dymem. Piętnaście sztuk miałem i dwa woły jak cacka, wiśniowe, dobrane jak jeden! Takich nie znaleźć w okolicy. Cóż mi teraz z pola, kiedy go zorać niema czem! Co mi ze swobody i woli?
Chłop westchnął, cmoknął, splunął z desperacji.
Czaplic trafił na najdrażliwszą strunę chłopskiej duszy.
— Jak pan wróci, to dostaniesz woły! — wtrącił chytrze.
Michałko ramionami ruszył, milczał.
— Pan twój nie zginął. Wszak wiesz?
— Nie słyszał.
— Żyje, Moskale go szukają.
— Nie wiem.
— Już nawet trafili na ślad. Naczelnik mi mówił, że wiedzą, kto go przechowuje i kto wie o tem. No, z tymi będzie krucho! Za ich zdrowie świeczki w cerkwi stawiać nie warto. Będą wisieć.
Michałko milczał, niezbadany, spokojny, nie zatrwożony groźbą, jakby jej nie rozumiał.
— Nie słyszał! — powtórzył po chwili obojętnie.
Czaplic rzucił jeszcze kilka słów potocznych, na konia cmoknął i pokłusował do wsi.
Na samym jej wstępie stała duża karczma, a na jej progu żyd rudawo-siwy, suchy, kościsty, o biegających oczach, rozmawiał z kilku chłopami.
Na widok pana chłopstwo usunęło się trwożnie, żyd zdjął czapkę, potem aksamitną myckę, i na skinienie Czaplica podszedł cały w ukłonach.
Zwał się Juda Liwor, od lat dwudziestu był faktorem, kupcem, szpiegiem, posłem, prawą ręką sterdyńskiego pana.
Pan się na siodle przechylił, Juda nastawił ucha, wysłuchał krótkiego rozkazu, pokiwał głową na znak, że pojął, powiedział kilka słów, cmokał, dziwił się, wkońcu położył rękę na sercu ręcząc, że rozkaz wypełni i wśród tysiącznych ukłonów cofnął się o krok.
Czaplic popędził ulicą wioskową, Juda pozostał w progu, a korzystając z zachodu słońca i wolnej chwili, począł, zwrócony na wschód, modlić się we właściwy żydom śpiewny, przeciągły sposób...
Przy tej pobożnej czynności zastał go Michałko.
Chłop szedł raźno, śpiesząc do domu, spojrzał jednak na karczmę, zwolnił kroku, targując się sam z sobą o kieliszek wódki. Jest to najcięższa pokusa.
— Dobry wieczór — zagadnął go żyd, — może wy z puszczy?
— Aha! — Krowa mi wczoraj zginęła, musiały ją wilki porwać. Nie widzieliście kości?
— Nie. Wilki to widziałem.
— Gdzie?
Już stali u drzwi. Karczmarz wszedł, zapytaniem wzywając chłopa. Michałko westchnął, ale przestąpił próg, szukając w zanadrzu miedziaka. W izbie szynkownej było prawie pusto. Jakiś dziad chrapał pod ławą, kilka bab kłóciło się z żydówką o ceny jaj i płótna, bachory tarzały się po podłodze, szwargocąc między sobą, wieś żyła jeszcze w polu.
Michałko usiadł.
Żyd nie pytając, podał mu miarkę wódki. Zaczęła się gawęda, ożywiona ze strony Judy, mrukliwa ze strony chłopa. Mówiono o urodzajach i lesie, o pogodzie i ostatnim jarmarku, skończono naturalnie na parze wiśniowych wołów. Żyd stratę wziął do serca jak własną, omal nie płakał, nie był syt szczegółów pożaru. Michałko na pociechę wychylił trzeci i czwarty kieliszek, stał się rozmowniejszym.
— A znacie wy woły Martyna w Słobodni? — zagadnął żyd.
— Kto ich nie zna! Sławne na całą okolicę, od moich piękniejsze. Po sześć lat mają, rogi jak obręcze, a dzieckoby poprowadziło. Martyn szczęśliwy!
— Można ich kupić.
— Ot, pleciesz! Martyn szalonyby był. Dawali mu panowie ćwiartkami pieniędzy. Tylko się śmieje.
Ręką machnął, zapalając fajkę.
Żyd mu się do ucha przechylił.
— A wam mogą one darmo przyjść — szepnął.
— Na złodziejam się nie zdał! — odparł chłop pogardliwie.
— Naco kraść! Nie kiwniecie nawet palcem, a ja sam przyprowadzę woły do chlewa — jak...
— Jak co?
— Jak mi powiesz, gdzie wasz panicz schowany w lesie.
Chłop odskoczył jak oparzony, odepchnął żyda, za czapkę wziął.
— Przeklęty żydzie! Jaki pan, co ty szczekasz! Naszego panicza zabili pod Krasną Choiną.
— liii — naco tu krzyczeć, naco kłamać! To mowa dla tych, co go szukają i zgubić chcą. Tfu, na co śmierć wspominać — niechaj on żyje i zdrów będzie! Juda wie, że on w puszczy, strażnik go pilnuje i wy! Jam gotów mu pomóc uciec, to dobry pan!
Michałko ponuro rozwiązał szmatkę, położył na stole należność, cofnął się do drzwi.
— Poczekajcie, poczekajcie, daliście za wiele! — żyd zatrzymał go za połę. — Co to, myślicie, żem ja szachraj, u mnie kruczek o grosz tańszy. Cztery grosze wam się należą! — Zaczęło się długie, pracowite przeszukiwanie kieszeni zatłuszczonego surduta.
— A jaki wy gorący — ciągnął żyd dalej. — Nie wierzycie mi, przeklinacie, owa, gwałtu! Jakbym co złego powiedział! Nu, nie chcecie mieć interesu z Judą sterdyńskim, pamiętajcie, żeby to wam na złe nie wyszło! Wspomnicie moje słowo. Możecie mieć woły, może jeszcze jaką sztukę bydła, albo dwie na płód — i zabogacieć darmo, za co? — Za parę słów! Albo ja Moskal, czy szpieg? Prosty żyd, mam interes do waszego panicza i tyle! Nu, ot i wasze cztery grosze! A jak jutro was wezmą kozaki, to pożałujecie uporu! Ja myślał, że wy rozumny człowiek, a wy głupi chłop, jak inni!
Michałko podniósł głowę. Cień niepokoju przebiegł mu po twarzy.
— Jakie kozaki? — mruknął.
— Te same, co spaliły dwór u was. Czy myślicie, że wasza chata mocniejsza?! Ech, wy głupi chłop, nie warto z wami gadać!
— Gadali ze mną mądrzejsi od ciebie, niechrzczeńcze! Dosyć łajać i wydziwiać! Kto ci mówi! o kozakach?
— Nasz pan! Pod batogami każdy śpiewa, co umie! Potem w Sybir, daleko! Het! Pójdziesz i ty, a wiesz dlaczego — boś głupi!
— Milcz, żydzie! Kiedyś ty gadał z twoim panem, toś ty wróg!
— Co to szkodzi, że ja gadałem! Ja z każdym gadam i dlatego wiele wiem! Panicza nie wyratujecie beze mnie, a sami poginiecie! Czy was bili kiedy?
— Nie, my hodowali się razem z paniczem!
— No, to dostaniecie za wszystkie czasy! Sto nahajów wy, sto żona, po pięćdziesiąt dzieci, a potem chata z dymem, wy w łańcuchy i marsz! Naco wam woły i dobytek? Zginiecie w turmie!
Bóg wie co się działo w chłopskiej duszy. Słuchał nieczuły na pozór, oparty na kiju, zmarszczony, posępny, nie przerywając ani słowem. Żyd ręce strzepnął, ramionami ruszył.
— Bywajcie zdrowi! Panicz stracony, a z wami kaput! A jabym was uratował, panicza sam wywiózł, a teraz sam pójdę do dworu i powiem: bierzcie Michałka, on wie wszystko, chce ze swoim paniczem iść w Sybir! Słuchajcie ostatnie słowo! Mnie was żal! Kozaki poczekają do jutra wieczór! Jeśli nie przyjdziecie do mnie ze zgodą, to oni pójdą do was!
Chłop nic nie odrzekł. Trzasnął drzwiami i zniknął w mroku wieczornym. Musiała być dobra wódka u Judy, coś mu w oczach majaczyło. Na prawo i lewo i prosto, gdzie spojrzał, widział przed sobą dwa przepyszne rogate woły, podobne do siebie, jak malowane. Te same centki, te same łaty, te same formy! Długie, niskie, zbudowane przepysznie, brodziły w trawie, występowały z za każdego krzaku, przechodziły na każdym zawrocie.
Michałko tarł oczy, spluwał, odżegnywał mamidło, nic nie pomagało. Martyna woły szły z nim wszędzie, aż do Luchni. Wchodząc do zagrody, widział je jeszcze leżące na gumnie i przeżuwające flegmatycznie dzienną paszę. Westchnął, spojrzawszy wbok, na puste chlewy.
— Och, moje wy wiszniowe, och, moje wy kochane! — i z westchnieniem tem wszedł do chaty.
Położył się, lecz nie zasnął.
Na czarnym pułapie izby pokazywały mu się jak żywe ilustracje rozmowy z Judą, straszne pijackie twarze kozaków, jakieś jęki, wycia, łkania kobiece, świst pletni, wszystko, na co się napatrzył w ostatnich czasach. To znowu, gdy wiatr zaleciał w komin i rozdmuchał węgle w piecu, z iskierek formowały mu się pożary i widział chatę w płomieniach, dobytek w perzynie, żonę i rodzinę w kajdanach i nędzy. Poruszył się na twardej ławie, nasunął na głowę siermięgę, zasypiał niby, lecz lada ruch, szczeknięcie psa, budziło go znowu. Zrywał się, siadał na posłaniu zalękły, zdało mu się, że do drzwi ktoś kołacze, że doń przychodzi zguba o bladej twarzy i strasznych, kościstych szponach.
I tak go świt zastał, rozpędził marzenia, do pracy zawołał. Wstał ociężały, ponury, w oczy nikomu nie spojrzał, jął się zajęcia bez zwykłej ochoty. Wyglądał chory, żonę ofuknął, dzieci rozpędził, sąsiadów nie pozdrowił słowem. Pod wieczór na konia siadł i pognał gdzieś naoklep, bez drogi, jak wilk. Żona przeżegnała się, patrząc za nim. Bała się go.
— Czy bies go opętał? — zamruczała.
Zgadła. Mleczny brat Aleksandra Świdy gnał polem, a za nim bies siedział i szeptał i radził i tłumaczył.
Chłop pędził po zgubę dla swego panicza.
Juda nań czekał triumfująco.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Nazajutrz rankiem masztalerz wezwał Makarewicza do dworu. Stary się powlókł zły, przeklinając świat cały. Michałko tego dnia właśnie miał przybyć dla ostatnich przygotowań, a dnia następnego powstaniec rozpocząć miał ucieczkę zagranicę. Rozkaz ze dworu mieszał wszystkie szyki. Strażnik stawił się też z dość niewesołą miną w kancelarji pana, jakby przeczuwał nieszczęście. Czaplic, rozparty u biura, uśmiechnięty, rad z całego świata, powitał sługę złośliwym grymasem.
— Panienka twierdzi, żeś uczciwy i sprawny! No, dajże tego dziś dowód. Oto masz list z dużemi pieniędzmi. Wręczysz go panu Niestańskiemu w Borowinie i przywieziesz mi pokwitowanie z przyjęcia. Ruszaj zaraz.
Strażnik zawahał się sekundę, chciał coś odrzec, ale się lękał skompromitować, zdradzić niezadowolenie; wziął list w milczeniu i wyszedł.
Na ganku spotkał Władkę. Powiedzieli sobie słów kilka zcicha.
— Wrócisz wieczorem, byłeś się pospieszył! — pocieszała go.
— Bylem się spieszył — powtórzył desperacko. — Mnie żywego niema z niecierpliwości i strachu. O Boże, Boże!
Stary pobiegł pędem w stronę stajni.
Spieszył się biedaczysko, ach i jak jeszcze; lecz mu los, czy fatum ślepe czy dopust boży, zagradzało drogę. Sam nie wiedział, co myśleć o porządku dworskim. Wóz się popsuł, uprząż się rwała co chwila, o parę wiorst koń chudy, istna szkapa gałganiarza, ustał zupełnie.
Podejrzenie straszne obiegło duszę Makarewicza.
Czy ten wóz, uprząż, koń, sam list wreszcie, nie był wymysłem Czaplica, by go oddalić, zatrzymać jak najdłużej poza domem?
Stary się zatrząsł na tę myśl, chciał wracać. Poco? Wszak został tam Michałko i ujdą ze Świdą, nie czekając powrotu strażnika, a jeżeli Czaplic obławą zechce szukać powstańca, jak zwierza w kniei, to znajdzie legowisko puste, nie da go wziąć wierny sługa!
Makarewicz trochę uspokojony, powlókł się krok za krokiem, kijem okładając biedne zwierzę. Pod wieczór stanął w Borowinie. Spotkała go troska. Pan Niestański wyjechał przed godziną, miał wrócić na noc do domu. Stary siadł zgnębiony w kredensie — czekał. Czekał godzinę, dwie, dziesięć, czekał noc całą, nie śpiąc, nie wstając z miejsca. Chwilami płakać chciał z rozpaczy. Ranek wszedł, a on jeszcze czekał, blady, zmęczony — ściskając list w ręku.
Trwoga opadła go znowu. Aż dopiero o południu zjawił się gospodarz domu. Stary na turkot bryczki porwał się żywo, wypadł na ganek, pokłonił się do kolan.
— A czego to? — spytał szlachcic.
— List z pieniędzmi przywiozłem od pana ze Sterdynia — wyjąkał Makarewicz — jasny panie, raczcie przyjąć i pokwitować. Mnie do domu bardzo pilno!
Niestański o krok się usunął, rękę wyciągniętą po list cofnął szybko, poczerwieniał.
— Ja nie znam waszego pana i listu od niego nie tknę. Prawda, żem mu pożyczył pieniądze, ale zwrotu nie chcę! Moje były czystą pracą zdobyte, a te, co mi oddaje, zdradą nabyte! Rąk walać nie chcę, niech je zatrzyma! A ty mi idź z oczu, sługo Moskala! Może cię tu przysłano za szpiega!
Strażnik aż się zachwiał, jak ktoś, co dostanie policzek, był blady jak śmierć! Słowa mu uwięzły w gardle. „Sługo Moskala”, on to usłyszał, Makarewicz, co miał rany z pod Grochowa, sługa Władki i Świdy! Oparł się o ścianę i długo stał złamany, sam, mnąc nieszczęsny list w dłoni. Niestański odszedł do domu.
Potem Makarewicz zszedł ze schodów coś mrucząc, po rozpaczy i upokorzeniu niesłusznem, gniew nim miotał. I znowu znalazł się na drodze, wlokąc się leniwo zpowrotem. Już nawet nie spieszył, tracił siłę i energję, chwilami tylko na wspomnienie słów Niestańskiego zgrzytał zębami i pięść wznosił przeklinając Czaplica; chwilami ręce składał i wznosząc oczy w niebo modlił się, by tam w domu nieszczęścia nie zastać...
Tymczasem wicher się zerwał, hulając po pustych polach, zasypując oczy piaskiem, jęcząc między gałęźmi lasu. Koń szedł coraz wolniej, szamocąc się z nadchodzącą burzą — zapadał zmrok. Makarewicz, znękany głodem i niewczasem, położył się w wozie, zdając się na los, obojętny na wszystko.
...I nagle zdało mu się, że gdzieś daleko zadudnił most, jakby gromadą jezdnych, puszczonych cwałem i znowu tylko wiatr huczał...
I znowu... już bliżej, doleciał go niby turkot wozu, w gwałtownym pędzie rzucanego nierówną drogą... nastawił ucha, nie, wicher wył coraz gwałtowniej, pędząc tumany kurzu!...
Aż wtem na zawrocie zaczerniało coś wśród drzew na trakcie. Słuch nie mylił strażnika!... Drogą pędziło kilku konnych policjantów, eskortując pocztową bryczkę. Rozbity dzwonek zakołatał posępnie... wicher donosił już wyraźnie ten dźwięk fałszywy i tętent koni. Makarewicz podniósł się w wozie, zatrzymał konia, z natężeniem wyglądał naprzód. Tabun się zbliżał, wyjechali na jaśniejsze miejsce, mignęły lufy strzelb i dobyte, jasne szable na bryczce.
Wieziono jeńca.
Nie widział go jeszcze Makarewicz, ale oczu nie spuszczał i wciąż stał na wozie, pochylony naprzód. Gromadka zrównała się z nim. Po twarzy starego przeszedł okropny wyraz... rzucił się wtył, ręce przed siebie wyciągnął, otworzył usta, jakby wołać chciał... i nagle zeskoczył na ziemię i jak szalony pobiegł za tą bryczką, padając, wstając, biegnąc dalej. Chrapliwy głos wydzierał mu się z gardła i łkanie okropne!...
Biegł, biegł, na nic niepomny i wpatrzony w tuman kurzu, co został za bryczką i co opadał już, jąkał, bełkocąc, nieprzytomny:
— Paniczu! paniczu! paniczu!....
Kurz opadł, tętent cichł, dzwonek tylko w odstępach coraz dalszych dolatywał ucha. Bryczka, eskorta, jeniec, broń, wszystko przepadło jak senna zmora! Trakt się czernił długo, długo, pusto!...
Opłotkami za wsią w Luchni przedzierał się człowiek. Spalony dwór wyminął, jakby nie chciał deptać popiołów; wsunął się w gęstą olszynę nad rzeką, zszedł, oglądając się trwożnie, nad wodę. Wieś dotykała wybrzeża zawalonego mnóstwem łódek, pni, pogniłych gałęzi i traw. Był to zmrok późnej jesieni, szary, dżdżysty, zimny.
Człowiek oglądał się raz i drugi, czy go kto nie widzi, potem wybrał jedno z najmniejszych czółenek; w braku wiosła, kawałkiem spróchniałej deski zepchnął je z brzegu i odpłynął, starając się nie robić szelestu. Rzeka w tem miejscu wąska, głęboka, do połowy zielskiem zarosła i zamulona, oddzielała wioskę od pól chłopskich, rozrzuconych kawałkami, wydartych z pod lasu i zarośli. Łódka kręciła się wśród zielska i łozy, wpłynęła nareszcie pod olbrzymie wierzby i jak tunelem sunęła dalej, płosząc gromadki drobnych rybek i stadka wpół dzikich kaczek wioskowych.
Nagle zrobiło się jaśniej, tunel się skończył, łódka wbiegła w niewielką zatokę, stanęła obok wielkiego czółna, przytwierdzonego skręconą łoziną do pala. Wybrzeże w tem miejscu czarne, torfowe, bezdeń błota, ciągnęło się na kilkaset kroków, obrzeżając urodzajne grunta. Dla przebycia go, zbudowano długi pomost, sklecony z okrąglaków na palach. Tą napowietrzną drogą dostawali się chłopi do swych pól i u jej końca stała wielka łódź, obok której nowoprzybyły zostawił swoją pławicę, ukrywszy ją nieco pod belki. Poczem nocny wędrowiec dźwignął się sam na kładkę i, tłumiąc odgłos swych kroków, ruszył, oglądając się wciąż nieufnie w stronę stałego lądu i zniknął jak widmo w coraz gęstszej, białej mgle jesieni. Tam za kępa i leszczyny i kaliny, orał tylko jeden chłop, pokrzykując na woły donośnie. Zmierzch go naglił do powrotu, dokończył zagona, otarł spocone czoło, jął wyprzęgać swe bydlęta. Woły to były przepyszne, pstrokate jak jeden, ślicznych kształtów, rosłe i zdrowe.
Gospodarz puścił je w zarośla, sochę zostawił, zapalił fajkę, na ramię wziął torbę i ku kładkom zmierzał. Szedł zwolna, rozglądając się zadowolony po gotowej roli, goniąc wzrokiem pasące się woły, gwiżdżąc coś niewyraźnie.
Nie zauważył, że za nim z ziemi, jak widmo, podniósł się czarny cień człowieka i szedł tuż krok za krokiem, aż na pomost, nieodstępny. Nagle drzewo skrzypnęło pod nim; chłop się obejrzał.
— Kto to? — zagadnął, nie mogąc w zmroku dojrzeć rysów towarzysza.
— Znajomy. Idź, Michałku, idź. To ja, Makarewicz.
Chłop się zatrzymał. Ton strażnika był spokojny, pomimo to zrobiło mu się straszno.
— A wy tu skąd się wzięli? — zapytał niepewnym głosem.
— Drogą przyszedłem, jak ty!
— A czego?
— Za interesem.
— Może do mnie?
— A do ciebie! Ale tu nie miejsce na rozhowor. Idź dalej, dalej, nie trać czasu! Mnie pilno wracać!
Michałko przyspieszył kroku. Szli znowu w milczeniu, aż na koniec pomostu. Czarną głąb mieli pod stopami. Strażnik stanął.
— Ot tu pogadamy! — rzekł spokojnie, dobywając coś z zanadrza, czego Michałko dostrzec nie mógł, ale co wydało głuchy trzask, jakby palnej broni, przy odwodzeniu kurka.
— Piękną parę wołów macie, Michałku — mówił strażnik powoli, a w głosie mu coś dźwięczało fałszywie, — i za darmo. To tylko szkoda, że się niemi nie ucieszycie długo. Tani towar djabła wart, jak wasza dusza! Słuchaj, przeżegnaj się i odmów pacierz...
— Co wam się dzieje! Mnie do domu czas wracać — wybełkotał chłop, cofając się na brzeg kładki i szukając drżącemi palcami sznura od łozy.
Makarewicz postąpił o krok. Oczy, jak kocie, zamigotały zielono, głos się zmienił zupełnie.
— W piekle twój dom, tam dziś odpoczniesz. Ach, gadzino nikczemna, którą panicz na to wychował jak brata, by zdrajcę mieć w nieszczęściu. Sprzedałeś go za parę wołów, czarci synu, i myślałeś, że to koniec, że ci Bóg daruje, ludzie zapomną, przebaczą. Zapomniałeś o Makarewiczu, głupi! Pacierza nie umiesz, nie mówisz, no to i tak cię szatan weźmie! Ot, masz, za mękę mojej panienki — bierz kulę — i przepadnij, łotrze!
Stary podniósł rękę i wypalił raz i drugi w szerokie piersi chłopa, tak szybko, że ten uchylić się nie zdołał.
Michałko podskoczył w górę, ryknął, stracił równowagę, zwalił się nawznak w rzekę.
Woda prysnęła aż do twarzy Makarewicza, zakotłowała, rozstąpiła się pod ciałem, zawirowała nad niem. Strażnik ukląkł na dylach. Iskrzącemi oczami patrzał w ponurą toń, machinalnie nabijał drugi raz pistolet.
Chłop szamotał się w ostatnich kurczach. Był młody i silny, jeszcze raz wybił się na wodę, jeszcze się ruszał, ale już woda zalewała mu usta, otwarte do krzyku, zrobił kilka wysiłków, by się obrócić, rękami machał, rzucał się i znowu zniknął, tym razem na dłużej...
Gdy znowu z rzeki wyjrzała twarz ludzka, była to już twarz topielca, sina, wykrzywiona, straszna. Prąd go porwał i kręcąc wpychał powoli w gąszcz tataraków i oczeretu, fale narzucały nań kawałki traw i liści, po chwili zginął wśród moczarów.
Opadły liście, co patrzały na ten krótki, krwawy dramat.
Opadły... i szeleszcząc smutno po szronie zimowym szemrały o ofierze tysięcy, o łzach, o bólu, zgubie.
Z liści opadły nadzieje i wiara; nad krajem wisiał siwy, posępny tuman, tłocząc piersi i czoła; po pustkach szalały wichry zimowe. I pomimo tylu nieszczęść i tyla krwi, nie było ni kraju, ni swobody i marzonej przyszłości! Po szale kilkumiesięcznym, który pochłonął miljony, nastąpiły dni obrachunku i wypłaty, potem grobowa cisza rozpaczy i śmierci.
Kto na Sybir nie poszedł, kto nie zginął, ten się zamykał w domu, bojąc się na świat wyjrzeć, bojąc się sąsiada, służby, chłopów, szakali urzędników. Twarz każda miała wyraz martwej rezygnacji, duch każdy był rozbitą czarą, w której nie zostało nic oprócz mętów rozpaczy i bezsilnej wściekłości.
Niekiedy zdaleka nadchodziła wieść tajemnicza o tych, co ginęli z nędzy i mąk po kazamatach, po turmach, po kopalniach lub na sybirskiej drodze.
Wieść szła z ust do ust, z dworu do dworu, aż dochodziła tam, gdzie niosła wdowieństwo lub sieroctwo. Dwór stawał w żałobie i jęk zbolałych piersi szedł z jesiennym wichrem na oszronione lasy i, łącząc się z innemi, ogarniał Litwę całą...
Liście opadły na mogiłę Żelisławskiego i innych pod Krasną Choiną — i uleciały polne ptaszęta, co długo śpiewały szczątkom wesołego chłopaka pod kurhanem z darni — cichego już na wieki.
Piosenka jego trwała jedno lato i umilkła, a on sam z moskiewską kulką w piersi spał, jak tego pragnął, we własnej ziemi — szczęśliwy, że nie przeżył ostatniego boju!
Opadły liście po borach i sadach, po wsiach i miasteczkach, osypały też różnobarwną sukienką cmentarzyk stary, gdzie w jeden dół złożono zwłoki Kazimierza i żony. Nie było nikogo na pogrzebie; ksiądz naznaczył grób sosnowym krzyżykiem, co w kilka miesięcy sczerniały od wilgoci, pochylił się już ku ziemi.
Chłopak sierota nie znajdzie go po latach, gdy się pomodlić zechce.
Sterdyń stał pustką. Wnet po aresztowaniu Świdy, Czaplic wyjechał z siostrą zagranicę, jak twierdził — i wrócił sam. Dwór huczał życiem, błyszczał bogactwem — pałac tylko stał niemy, ponury — i po salonach rozlegał się z grobowem echem krok jednego człowieka. Jak potępieniec snuł się po nim Czaplic.
Czasami porywał się gorączkowo do pracy, lub książki, lecz wnet opadał fikcyjny zapał, wracała dzika martwota. Godzinami siadywał w fotelu, zapatrzony w próżnię, lub chodził z kąta w kąt, trapiony wewnętrznym niepokojem, nie odzywając się do nikogo. Głucha cisza była mu towarzystwem.
Nie żałował straconej opinji, znajomych sąsiadów, dawnych stosunków, nimbu, który go otaczał niegdyś; samotność w domu była mu najcięższą do zniesienia. Dawniej napełniał ją czarem dźwięczny głos Władki, dźwięki jej fortepianu lub elastyczny, lekki krok. Nie była wesołą, żywą, swawolną, a jednak ją jedną żył dawniej Sterdyń — a teraz?...
Teraz było to więzienie. W ogrodzie pomarzły jej kwiatki, po alejach opadłe liście przysłały ślad jej stóp, w jej mieszkaniu tak uroczem niegdyś panowała wilgoć i pył osiadał na rzeźbionych sprzętach. I przyznał w duchu Czaplic, że jej jednej żałował ze wszystkiego, co stracił, jej jednej brak mu było okropnie — za nią tęsknił, jej pożądał.
Mijały tygodnie, miesiące — nadeszła zima. Czaplic czegoś czekał, spodziewał się, jakaś myśl podtrzymywała jego życie, łagodziła chwilami samotność. Aż wreszcie pewnego grudniowego wieczora przyszedł doń list z gubernjalnego miasta z ważną wieścią.
Bure oczy zdrajcy pojaśniały złośliwym triumfem. Odczytał list raz i drugi — nie był syt nowiny. Wieść to była radosna dla niego; przed dwoma tygodniami skończył się proces Aleksandra Świdy; powstaniec poszedł, skąd się nigdy nie wraca, poszedł do kopalń miedzi na Ural.
Zapłacił Czaplicowi za to, że śmiał kochać Władkę.
Pan Dominik wstał, rozłożył na biurze wielką mapę Rosji, pochylił się nad nią i kreślić począł czerwonym ołówkiem długą linję na wschód. Linja szła wśród śnieżnych pustyń, przebiegała wilgotne turmy, smrodliwe etapy, okropne szpitale. Na tej drodze czatowały na więźnia, pędzonego piechotą, mrozy i choroby, wycieńczenie i gorączka, czatowali strażnicy i szpitalni dozorcy, czyhały wszystkie nędze i niedole! Któż to przebędzie? Dziesiąty może — dziewięciu legnie!
Za czerwoną linijką szły iskrzące, złe oczy Czaplica, jakby wypatrywał i odgadnąć chciał to miejsce, gdzie ofiara jego padnie, by nie powstać. Aż wreszcie kreska dobiegła Uralu.
Czaplic się wyprostował, złowieszczy uśmiech skrzywił chudą twarz, ostatniem wejrzeniem zgóry objął kartę.
Nie wyciągnie już ręki Świda po tę, której on pożądał — nie zobaczy jej więcej, nie przemówi, nie spotka. Między nimi wróg potężny położył otchłań! Triumfujący uśmiech Czaplica zbladł zwolna i znikł.
Usiadł, czoło dłonią podparł, przymrużył oczy — myślał. Przechodził koleje życia swego. Bardzo młodym nakreślił sobie był plan, ułożył obowiązki, wyznaczył zadanie. Został tem, czem pragnął, miał to, co wówczas za szczęście uważał, stał na szczycie! I nagle zrodziło się nowe pragnienie, podeptało tamte, rozwielmożniło się wszechpotężnie. Chciał posiadać Władkę. Chciał — Czaplic nie pamiętał, by kiedykolwiek chęci nie dopiął, a więc i ta musi być zaspokojoną.
Jak? Myśli tysiącami oblegały mu mózg — i znowu, jak za lat młodych, kreślił plan, układał obowiązki, wyznaczał zadanie. Czasem wśród tych myśli obraz jakiś zalewał mu krwią serce i na chude policzki występowały ciemne piętna rumieńca, a źrenice zapalały się zwierzęcemi błyskami szału. Wówczas był straszny, ohydny i widać było, że do tej walki najcięższej, a najważniejszej w życiu użyje sił wszystkich, każdego sposobu i cofnie się chyba na skraju grobu, przed potęgą śmierci! Noc mu zeszła w ten sposób, długa, mroźna, hucząca wichrem. Wtór to był dobry do tego, co się w nim działo.
Nazajutrz po południu kazał podać konie, list złowrogi wziął z sobą, ruszył do Grabów. Władka mieszkała tam od aresztowania Świdy. Nie była samą. Obok Świdy, pod Krasną Choiną padł młody obywatel, sąsiad Grabów. Jedynakiem był u starej matki, którą Moskale wygnali z domu, konfiskując majątek. Władka przygarnęła staruszkę. Była to kobieta spartańskich cnót, w nieszczęściu wyrosła do wielkości owych matek bohaterek, o których mówią rzymskie podania. Surową była zawsze i małomówną, skamieniała po śmierci syna, włosy jej zbielały, twarz nabrała twardych, dzikich konturów. Nie skarżyła się nigdy i nie płakała, a Władka, patrząc na ten spokój siłą zdobyty, wstydziła się chwil słabości, hartowała duszę na ból, uczyła się znosić bez znaku najsroższe udręczenia.
Na przyjęcie Czaplica wyszedł stary Makarewicz sczerniały, wychudły, zjedzony troską. Zbladł i cofnął się na widok gościa, rękę podniósł do boku, jakby broni szukał, patrząc zpodełba.
— Czego pan potrzebuje? — zapytał, opierając się o drzwi, do których zmierzał Czaplic.
— Żebyś mnie panience oznajmił, fagasie! — odparł sterdyński pan, z odrobiną gniewu w głosie.
— Panienki niema! — odparł strażnik, nie zmieniając postawy. — A fagasów toś pan w Sterdyniu zostawił!
W tejże chwili z przeciwległej strony otwarły się drzwi.
— Ignacy! — rozległ się głos Władki.
Czaplic drgnął. Cały gniew na sługę opadł natychmiast. Obejrzał się. Panna Władysława stała w progu. Delikatna jej postać, odziana czarno, wyglądała prawie przezroczyście; twarz pociągła, blada, zeszczuplała jeszcze, jak gwiazdy świeciły wśród niej myślące, ciemne oczy, zwiększone łzami i troską.
Trzeba być szatanem, żeby, spojrzawszy na nią, ośmielić się rzec choć jedno przykre słowo.
— Proszę pana! — rzekła, wzywając gościa lekkim ukłonem.
Wszedł do jej gabinetu. Jak niegdyś Świda, był po raz pierwszy w jej osobistem mieszkaniu, i jak Świda, przychodził po los swój.
Pokoik był nawet podobny — tylko nie było słońca, lata, kwiatów i rozpiętego w krosnach białego orła na purpurze. Wszystko znikło jak sen! Na dworze szalała zadymka, na stole paliło się świec kilka i leżała otwarta książka, na kominku dogasało parę głowni.
— Dobry wieczór, pani! — rzekł Czaplic, wyciągając rękę.
Władka usunęła się o krok, spojrzała mu w oczy.
— Dobry wieczór! — odparła poważnie, nie podając dłoni.
Wskazała mu krzesło i usiadła sama, usuwając książkę.
Siadł. I jemu jak ongi Świdzie brakło słów w myśli, ale ona nie zachęcała serdecznym wyrazem.
— Tak długo nie miałem wieści, żem się zaniepokoił o zdrowie pani! — ozwał się po dość długiem milczeniu.
— Dziękuję! Nic mi nie brak! — rzekła krótko.
— A jednak, pani zbladła i zeszczuplała. Czy pani myśli tu stanowczo zamieszkać nastałe?
— O nie. Za parę tygodni opuszczam Graby.
— Pani wyjeżdża daleko? Na długo?
— Tak, daleko, i może na zawsze. — Przesunęła rączką przez jasne włosy i spojrzała na Czaplica. — Rada jestem, że mam sposobność pożegnać się z panem — zaczęła po małej przerwie — i pomówić z nim raz ostatni. Sądzę, że się nie spotkamy więcej, za życia!
— Jakto? Co to znaczy? Pani wyjeżdża? Istotnie? To być nie może! — zawołał przerażony.
— I pan się dziwi, nie wierzy, pan, co wszystko zrobił, co pomógł, by się tak skończyło! — ozwała się gorzko.
— Ja! Życiebym dał, by panią tu zatrzymać!. O pani, nie o takim ja końcu myślałem i myślę!
— Panie Czaplic, dość komedji! Bądźmy szczerzy dziś! Pan życie całe grał komedję, dlatego pan, żyjąc lat tyle pod jednym dachem, nie poznał mnie wcale. Nie trzeba było pańskiego życia, by mnie zatrzymać, trzeba było pozostać Polakiem, cierpieć ze mną, kochać ze mną, i walczyć za jedną sprawę! I ja panie, nie myślałam o takim końcu i zgroza mię zdjęła, gdym znalazła w panu odszczepieńca mojej sprawy, zdrajcę mojej Ojczyzny, wroga mojej miłości!
Czaplic głowę zwiesił, gryzł wargi, długo szukał odpowiedzi.
— Pani mnie potępia — zaczął nieśmiało — żebyż świat, ale pani nie! Nie myślałem o sobie! Jam was kochał, szalał za panią — i zdradziłem! Chciałem was ocalić, wywieźć jak skarb z ogólnej pożogi...
— To fałsz, panie Czaplic — przerwała mu żywo — to fałsz! Czyś pan mnie kochał, wydając partję, bratając się z Moskalami, czyś pan mnie kochał, zdradzając setki naszych, szpiegując i donosząc?! To fałsz, pan mnie nie kocha, bo nie pamiętam żadnej radości z pana powodu; a w każdym bólu, w każdem nieszczęściu czułam pana rękę! Jeśli to się zwie miłością, cóż będzie nosiło nazwę nienawiści?
Milczał, ona dłonią przetarła oczy i patrzała chwilę w światło zamgloną źrenicą.
— Dwie miłości miałam w duszy — zaczęła smutno — kochałam Polskę i pana Aleksandra Świdę! Zostały mi po mojem kochaniu dwa zgliszcza: kraju i człowieka. Znalazłam go pewnej nocy w stosie trupów i w grób niosłam, gdy mi ożył na rękach cudem. Żyłam tygodnie w strasznej niepewności, co mi jutro przyniesie, życie czy śmierć; potem żyłam otuchą, nadzieją — wreszcie wiarą w ocalenie! Wydarłam śmierci ofiarę, myślałam, że go ocalę z pośród tych wszystkich ruin, co miałam wokoło. I paneś mi go wziął, podstępem, zdradą ohydną. Czyś pan mnie kochał wtedy?!
Podniósł się z miejsca, blady z nabrzmiałemi na skroniach żyłami. Głos mu świstał przez zacięte zęby.
— Tak, kochałem panią — o i jak jeszcze! On mi rywalem był, zmiotłem go z drogi, zmiażdżyłem! Onby mnie zgubił, żeby mógł!
— O nie, nigdy! Pan Świda nie zgubiłby pana, nawet gdybym was kochała! On na moją prośbę poszedł na śmierć bez żalu, choć wiedział, że mnie straci. I nie rywalem pana był, ale moim narzeczonym, świadomym mej wzajemności. Za moje kochanie dał życie i gdybym mu powiedziała, że pana kocham, toby piersią swą was zasłonił, ochotnie, by mnie uszczęśliwić!
Nigdy jeszcze Władka nie powiedziała tyle naraz. Lata całe zbierały się na tę rozmowę ostatnią.
Czaplic dłońmi ścisnął czoło, przeszedł się po pokoju, do krwi rozgryzał wargi. Potokiem napływały mu słowa, hamował je siłą całą.
— Myślałem inną zapłatę otrzymać — wyrzekł ponuro — za tyle lat pracy i starań dla pani, niż pogardę i potępienie.
Zasępiła się.
— Za pracę gotowam zapłacić! Weź pan Graby, a uwolnisz mnie od ciężkiego długu. Istotnie winnam panu wiele i dziękuję za to i cierpię, że was opuścić nie mogę ze słowem uznania i szacunku. Pan sam tak uczynił!
— Graby! — zaśmiał się okropnie. — To nie zapłata dla mnie. Niech pani wróci do Sterdynia, niech pani mi przebaczy, zapomni...
— Czyż to możliwe? Czyż to podobne? — potrząsnęła głową. — Nie, przeszedł czas nieświadomości, milczenia, wiary, ja wrócić nie mogę. Jam już nie swobodna, przede mną ciężki obowiązek i długa wędrówka — może bezpowrotna. Ja żegnam pana!
Podniósł głowę, spojrzał na nią.
— Długa wędrówka, gdzie? — wyjąkał.
— Powstańczą drogą — na Ural!
Podskoczył, zbielał aż do warg, chwilę wściekłość zatamowała mu głos.
— Na Ural, za nim, do niego! — wyszeptał z okropnym wyrazem twarzy. — Więc pani wie wszystko.
— Wiem, że on cierpi, to dosyć! Czy pan sądził, że miłość moja to kwiat, co od szronu się warzy i opada? Kocham pana Świdę i przysięgłam mu, że go do śmierci nie odstąpię — nigdy!
— Cha, cha. To niedaleki kres dla niego! — syknął.
— Może być. Drogę mu pan zgotował! Ha, to grób znajdę na sybirskim szlaku — życie krótkie, a potem odnajdziemy się może!
— Czy to stanowcze pani postanowienie?
— Tak. On tam o mnie myśli, dla niego każda chwila wiekiem, muszę pospieszać.
Milczał chwilę, pasując się z sobą.
— Pani, miej litość nade mną, raz ostatni was o łaskę proszę! Pozostańcie w kraju, wróćcie do Sterdynia, zapomnijcie o przeszłości.
— Nie mogę, panie Czaplic!
— Zrobicie ze mnie innego człowieka, uratujecie mi duszę — proszę pozostać!
— Za późno. Wiary w pana nic mi nie wróci.
Zawahał się chwilę.
— Pozostańcie... on tu wróci na moje słowo! — wyjąkał z niesłychaną trudnością — dajcie mi szczęście, a ja mu wrócę wszystko, co stracił.
Uśmiechnęła się smutnie.
— On wrócić nie zechce pod takim warunkiem... znam go! To darmo, panie Czaplic, losy rzucone, trzeba się do nich zastosować. Zapomnijcie o mnie jak o umarłej. Możecie mnie zgubić, wiem i boję się was dla niego! Miłość daleko sięga, lecz nienawiść jeszcze dalej, bo nie przebiera w środkach! Przeto was proszę, zapomnijcie o mnie... dajcie mi cierpieć w spokoju!
Podniosła na niego swe piękne oczy.
Straszny był. Zmieniony wściekłością, upokorzeniem, wstydem i zawiścią. Potęga jego oślizgiwała się jak tępe ostrze po woli słabej dziewczyny. Nie miał broni na nią. Przestał panować nad sobą, po raz pierwszy wobec niej zrzucił maskę; czarna dusza wyjrzała w całej swej ohydzie. Śmiał się kurczem, a w oczach migotał mu dziki ogień.
— Miłość, nienawiść, cha, cha, one podobne do siebie, bo krok je tylko dzieli. Idź więc pani ze swą miłością, ja cię już słowem nie zatrzymam! Losy rzucone! Ja pójdę z nienawiścią dla was obojga i zemstą! Z zemstą za pogardzone uczucie, za miłość dla mego najgorszego wroga, za to, że go wam z serca wydrzeć nie mogłem, pomimo wszystko, com uczynił. Idźcie do niego, idźcie, nie zgubię was... dam cierpieć bez przeszkody! Oh, to nie łaska i nie zapomnienie, ja tylko rafinuję nienawiść. Oddaję wam niedolę, trudy, nędzę bez podziału... mnie trzeba czegoś innego, mnie trzeba waszego szczęścia. Słyszycie, strzeżcie się szczęścia, biada wam wówczas. Miłość daleko dochodzi, kruszy łańcuchy, z katorg wydziera, ratuje w pogoni, ocala od śmierci. Gdy wam trud pozostanie jak ciężkie wspomnienie, pamiętajcie o mnie; gdy osiągniecie szczęście, niech wam w uszach brzmi to słowo: wasze szczęście, to moja własność, mój lup! Piekło przejdę, oceany, światy i znajdę was i wezmę je z krwią waszą, z życiem, by zalać pożar, coś mi pani zapaliła w duszy! Gdy uśmiech poznają wasze usta, radość wasze serca, wówczas jam blisko! Strzeżcie się, bo nie ujdziecie mi na tej ziemi nigdzie...
Zabrakło mu głosu, oparł się plecami o ścianę — śmiał się ciągle, pomimo woli, okropnie, oczy zabiegły mu krwią.
Władka wyprostowała się dumnie. Dopóki prosił, była cierpliwą, na groźbę podniosła hardo głowę. I na jej czoło wybiegła purpura wstrętu i oburzenia i jej płomieniem zaszły oczy.
— Skończyłeś pan? Ha, byłeś szczerym przynajmniej. Idźcie mi z oczu teraz, czekajcie na moje szczęście, nie boję się was, i jeżeli je osiągnę, nie zatruję go sobie waszem wspomnieniem! Idźcie, miałam was dotąd za człowieka, lecz wy zwierzem jesteście! Mścijcie się! Kto między nami był skrzywdzonym, a kto katem, rozsądzi Bóg! Żegnam was!
Chwiejnym krokiem zmierzył ku drzwiom.
W progu stanął raz jeszcze.
— Do zobaczenia! Com rzekł, dotrzymam! Piekłem się klnę i duszą własną. Strzeżcie się kłów i pazurów wściekłego zwierza, piękna pani! Do zobaczenia!
Nie odpowiedziała nic. Chwilę słuchała jego kroków, a gdy przebrzmiały, wróciła do stołu, drżąc ze wstrętu. Na dworze szalała zawieja, po kominach pałacyku wicher wygrywał ponure melodje.
W duszy Władki było spokojnie, cicho, ale chwilami zdawało się jej, że powietrze pokoju brzmi złowrogiem echem: „strzeżcie się szczęścia, bo je wezmę na łup swój — możecie tylko cierpieć w spokoju!”
W zimowy, mroźny poranek otwarły się szeroko drzwi dawnego klasztoru Bazyljanek, zamienionego na turmę powstańczą, i na zaśnieżoną ulicę wojsko wywiodło dwunastu ludzi.
Szkielety to były. Półroczne śledztwo, spędzone w cuchnącej, ciasnej celce, starło z nich siły i piękność, zniszczyło myśl i wyraz, zrównało różnicę wieku.
Widma to były: chude, dzikie, obrosłe. Siwą sukmanę zesłańców i nieodłączną sukienną czapkę z uszami mieli na sobie, na plecach świecił im żółty kwadracik sukna i dwie litery: to katorżniki.
Przed więzieniem był tłok. Sto rodzin drobnej szlachty zaściankowej, zbitej jak śledzie na kilkudziesięciu kibitkach, eskortował pułk piechoty i secina kozaków. Za wojskiem, głowa przy głowie, tysiące wolnych niby ludzi, dalej domy miejskie i dzwonnice kościołów.
W powietrzu jeden ryk i jęk wszystkich piersi. Kobiety z tłumu, obojętne w rozpaczy na kolby piechoty i nahaje, wdzierały się do środka, słychać było razy i przekleństwa, czasem werbel, krótką komendę, to znów nieprzytomny, rozdzierający duszę, nabożny śpiew z kibitek.
Skazańcy wyszli skuci po dwu, podzwaniając łańcuszkami. Chwilę stali oszołomieni krzykiem i widokiem tłumu. Śnieg olśniewał ich wpadłe oczy, świat Boży, dawno niewidziany, raził ich, przerażał, ale straż popchnęła nieszczęsnych na czoło długiej kolumny, co szła na Golgotę daleką.
Mijali kibitki, patrząc szklistemi oczami przed siebie. Byli już tak znękani, że nie szukali w tłumie znajomej twarzy, nie wyglądali pożegnania.
Oficer z numerowaną listą przyjmował ich od naczelnika więzienia, licząc, jak trzodę, rękojeścią nahajki. Mierzwa to była, co użyźnić miała trupami swemi sybirską drogę.
Stanęli.
Wtem o dwa kroki od nich zgiełk się zrobił i zamieszanie. Staruszka, biała jak gołąb, złamana we dwoje wiekiem i zgryzotą, rzuciła się między konie kozackie.
— Antoś, Antoś! — rozległ się krzyk, stłumiony klątwami Dońców.
Zwaliła się pod konie.
Skazany w pierwszym rzędzie drgnął. Podniósł głowę, całem ciałem rzucił się naprzód, jakby piersią chciał zakryć tratowane członki kobiety, ale tylko szarpnął łańcuch i runął na ziemię.
— Matko! — zajęczał.
— W pochód! — zagrzmiała komenda.
Kozacy zwrócili konie, ruszyli. Żołnierz bagnetem trącił leżącego, ale go kolega poderwał i niósł prawie.
— W pochód!
Bębny zagłuszyły jęki, kibitki się wstrząsnęły, szereg posunął się powoli.
— Raz, dwa. Raz, dwa...
Tłum się rozstępował pod naciskiem kozaków, parskały konie, dudniły wozy, brzęczały kajdany, burczał bęben, ale ponad to wszystko górował z kibitek chór łkaniem przerywany, nieumiejętny, ponury:
Kto się w opiekę podda Panu swemu...
Staruszka, przybita kopytami, wstała ze śniegu. Włos jej się rozwiał, twarz wstrząsały konwulsje, rękę prawą, skrwawioną, obdartą podkową, wzniosła do siwego, zimowego nieba.
— Oby was za mojego syna własne dzieci pomordowały... o wy... wy... co sądzicie na ziemi... szatany!...
Straż więzienna rzuciła się ku niej, ale tłum ją skrył, poniósł... zginęła.
Klątwa gdzieś szła do Boga!...
Bęben cichł, turkot ginął w ruchu miejskim, orszak więźniów wyminął ostatnie domy i roztoczył się na białej drodze, długi, czarny, posępny.
Śpiewano ciągle:
Ciebie on z łowczych obieży wyzuje,
I w zaraźliwem powietrzu ratuje,
W cieniu swych skrzydeł zachowa cię wiecznie,
Pod jego pióry uleżysz bezpiecznie...
Katorżnik na przodzie, wysoki, czarny mężczyzna wciąż niósł omdlałego towarzysza. Gdy byli na polu, obejrzał się za miastem, przeszedł wzrokiem linję kolegów. Szli jak automaty, zwiesiwszy ręce i głowy, wyglądali jak ciała bez duszy. Wówczas on się wyprostował, podniósł czoło i, przejmując nutę pieśni z kibitek, złączył swój głos z innemi:
Aniołom swoim każę go pilnować,
Gdziekolwiek stąpi, będą go piastować,
Na rękach nosić, aby idąc drogą,
Na ostry kamień nie ugodził nogą.
Zemdlały ocknął się, stanął na nogi.
— Dziękuję, kolego! — rzekł. — Pójdę już sam. Że też ty jeszcze śpiewać możesz! Po tobie chyba nikt nie płacze.
— A nikt, chwała Bogu! — odparł spokojnie, chowając zsiniałe ręce w rękawy szynela.
Wzrok mu zgasł, poszedł w dal, na białe zaspy. Były to żółtawo-brunatne, sokole oczy Aleksandra Świdy.
Szedł czerwonym szlakiem, naznaczonym mu przez Czaplica na Ural. Jak w partji powstańczej, tak i tu w tym orszaku, prowadził innych i jak w partji, był i tu, ten sam, małomówny, gotów na wszystko, wytrwały, cierpliwy, nieustraszony. Nie złamało go śledztwo i tortury, więzienie i wyrok; nikogo nie wydał, nikim się nie zasłaniał, nie tłumaczył się, ani bronił.
Odarto go z majątku, z praw obywatelskich, wygnano na wieki z kraju; — został mu szynel katorżniczy, płócienny worek i obręcz żelazna u nogi, naznaczono go, jako herszta pierwszym numerem, i poszedł, przodując reszcie.
Obwiniony, nie bronił się, skazany, nie skarżył się, miał w duszy talizman na ten swój spokój bohaterski, miał słowo, co go dźwigało w rozpaczy, tłumiło mękę, żywiło hart. Gdy inni zgrzytali, wyli lub przeklinali, on się zamyślał i uśmiechał pogodnie.
— To za kochanie Władki — szeptał suchemi wargami.
Długa, okropnie długa była czerwona kreska Czaplica, a towarzyszyły jej akcesorja śmierci: mróz, głód i choroby z wycieńczenia. Codzień wieczorem silniejsi rąbali na skraju dół w śniegu, czasem dwa i trzy. Dzieci i kobiety marły z zimna i zmęczenia; codzień na kibitkach płacz się rozlegał, śpiew pogrzebowy i zapalały się żółte, z Polski zabrane gromnice.
Skazani do kopalń poodmrażali ręce i nogi, wlekli się siłą woli, by raczej paść w drodze, jak zostać w szpitalach, gdzie truto i obdzierano chorych.
Świda jeszcze się trzymał, choć go gorączka rzucała nocami na zgniłej słomie etapów, choć nie mógł wreszcie nic jeść i chciwie tylko pożerał śnieg na drodze, choć obręcz łańcucha przetarła mu but i nogę do kości. Szedł zawsze na przodzie, nie ustawał, tylko głos stracił, — zapytany, rzadko odpowiadał, a oczy miał dzikie i mgławe, bez myśli.
Gdzie był, jakie miasta mijali, ile wiorst i mil rzucił między siebie i rodzinne strony, a ile miał jeszcze przed sobą, o to się nigdy nie spytał, nie wiedział, nie troszczył. On znał tylko u końca każdego kursu wielki biały dom murem obwiedziony, brudny, cuchnący, ciasny, i tego wyglądał dzień cały na śniegu.
— Czy to już etap? — pytał niekiedy, rzeźwiejąc na widok wsi lub miasteczka.
W etapie rozkuwano ich. Kładł głowę na swym worku i dyszał. W izbie gorąco panowało tropikalne. Zmokła odzież zesłańców parowała, napełniając salę kłębami mętnej, brudnej wilgoci. Brakło tchu, oczy wychodziły na wierzch, połowa dla ciasnoty musiała stać lub siedzieć skurczona; słabsi kładli się jak drewno.
Pewną taką noc pamiętał Aleksander. Nawpół zduszony, pięścią wytłukł szybę: straż się zbiegła, chciano wszystkich batożyć, sprawca ledwie ubłagał, by na nim poprzestano. Wziął dwadzieścia plag, a nazajutrz za karę niósł tornister jednego z żołnierzy.
I znowu pewnej nocy, gdy leżał z otwartemi oczami, śledząc halucynacje gorączkowe, ktoś go trącił.
— Kolego, czy śpisz? — ozwał się zmieniony głos Antoniego.
— Nie — odparł.
— To dobrze. Wiesz, mnie już koniec.
Świda oprzytomniał pierwszy raz oddawna.
— Co ci? Słabo?
— Nie, ale ot tak, głupio jakoś! Matka tam stoi w kącie i kiwa. Musiała już umrzeć i tęskni, byłem u niej jeden. Pójdę zaraz. Słuchaj, weź moją czapkę jak umrę, znajdziesz w podszewce trochę pieniędzy. Tam, gdzie ja idę, niski kurs papierków, a tobie się zdadzą. Bywaj zdrów, kolego, no, zapal gromnicę, a jeśli pamiętasz pacierz, to zmów. Mnie czegoś bardzo dobrze, ale dziwnie. Zapal świecę.
Świda usłuchał. Promień oświecił czarną od żaru twarz powstańca. Oczy zamrugały od blasku, były już bez wzroku. Poruszał jednak ustami, powtarzając pacierz półgłośny.
Kilku kolegów poklękło wokoło, modląc się w milczeniu. Zamoczona świeca pryskała i drgała w pokurczonych palcach biedaka, po członkach chodziły mu nieregularne dreszcze.
— Kolego — ozwał się jeszcze raz wśród charkań ostatnich, — kolego, nie zabierajcie mi medalików z piersi, niech razem idą w ziemię, widzisz, to matka, matka...
Zakrztusił się i nie dokończył, wyprężył się ostatnim kurczem.
Aleksander bez słowa wziął świecę z bezwładnej dłoni i zgasił. W ciemnościach odmówili razem: „Anioł Pański“.
Nazajutrz pusta obręcz wlokła się u nogi Świdy, więzień był wolny, leżał pod słupem wiorstowym w śniegu, a Świda szedł sam, jak wódz tych męczenników na czele.
I znowu szły etapy po etapach, groby po grobach, miasta po miastach. Oddział zdziesiątkowały choroby i śmierć, ze skazańców zostało siedmiu.
Straszna droga. Świda stracił czucie i myśl, wzdłuż czerwonego szlaku Czaplica zostawił swe siły, młodość, wolę, zobojętniał na wszystko. Przestał pojmować i czuć cośkolwiek, stępiał na trud i mękę; obraz Władki majaczył mu czasem jak widzenie z innego świata, w gorączce, w nocy, w dzień nie pamiętał o niczem, szedł apatycznie, brnąc w śniegu, zapatrzony w zimowy krajobraz.
Pewnego dnia stanęli na nocleg w wielkiem, dzikiem mieście z fizjognomją wybitnie już azjatycką. Spędzono ich jak bydło do etapu, rozstawiono nieliczne straże, naczelnik zliczył, spisał, ponumerował. Zostali sami. Świda oparł się plecami o ścianę, wyciągnął przed siebie pomdlale nogi, zwiesił głowę na piersi. Nagłe przejście z mrozu do gorąca odbierało mu resztę przytomności, jak przez sen słyszał gwar, ruch i głosy kolegów.
Śnieżyca tego dnia była straszna. Idąc, myśleli, że ich pochłonie rosyjski „buran“ i teraz w malignie zdawało się Aleksandrowi, że zaspy rosną wokoło niego: sięgają kolan, pasa, ramion — duszą.
— Świda! — ktoś go szarpnął.
Podniósł ciężką głowę, rozejrzał się zamglonemi oczami. Noc była. Łojówka dogasała na kominie skwiercząc. Kilku zesłanych otaczało go półkolem, szepcząc tajemniczo i gestykulując. Reszta spała po kątach. Ten, co go zbudził, stał pochylony nad nim i czekał, aż oprzytomnieje.
— No, słyszysz! — zagadnął po chwili.
— Aha.
— Wiesz, my uciekamy zaraz tej nocy, sześciu.
— Aha.
— To miasto Ekaterynburg, rozumiesz. Kraj pełen kopaczy złota, są swoi, ukryją nas, pomogą. Straż przekupiona, pijana, w zawieję stracą ślad. Rozumiesz?
— Aha.
— No to wstawaj, ruszamy!
Świda głową potrząsnął, pokazał wymownym ruchem swe nogi, ociekające krwią.
— Głupstwo! — tamten zaprzeczył. — Gdy wolność blisko, ból fraszka. Chodź, wrócim do kraju.
— Nie mam poco wracać.
— Będziesz wolny.
— Wszystko mi jedno.
— Ależ, człowieku, opamiętaj się! Za trzy dni zostaniesz sam w katorgach, nas za Ural pędzą do browarów, tam lżej, a wolimy ryzyko ucieczki, czy ty rozumiesz, co to miedź kopać dożywotnio?
— Mnie wszystko jedno. Nie uciekajcie, będzie źle. Ja już drewno.
Plątał coś nieporządnie. Kolega ręką machnął i odszedł. Świda zapadł znów w gorączkowy pół-sen, pół-jawę. Słyszał szepty i szmer, skrzyp drzwi, czuł chłód, ale oczu nie otworzył, potem ucichło.
Wicher wył, chrapali śpiący, czasem który jęknął, nic zresztą.
Nad ranem ront zastał drzwi otwarte, korytarz zawalony śniegiem, szyldwach nie potrafił zdać sprawy. Śnieg go zawiał w budzie; gdy odkopano, ledwie żył. W izbie nie dorachowano się sześciu, z pozostałych nahaj nie zdołał wydobyć słowa. Znieczuleni byli oddawna, zresztą oprócz Świdy, mało co wiedzieli o spisku. Kozacy, klnąc, rozbiegli się w pogoń na cztery wiatry.
Wygnańcy zostali w etapie, nasłuchując z przestrachem i zgrozą każdego hałasu.
O południu kilka bogatych mieszczek przyszło ich odwiedzić, niosąc odzież i posiłek. Powtarzało się to ciągle po drodze; lud rosyjski wynagradzał dobrem sercem za okrucieństwo cara. Polacy byli wszędzie witani z współczuciem. Kobiety na progu wzdrygnęły się przerażone tym stosem łachmanów i ran, ale litość przemogła. Weszły, pozdrawiając biedaków bożem imieniem.
Trzy ich było. Dwie stare, korpulentne matrony w tułubach, i jedna młodsza, śniada, chuda, fertyczna, młoda jeszcze i wesoła. Za nią wsunął się naczelnik więzienia, opowiadając straszny bunt Polski i straszniejszą nad wszystko nocną ucieczkę.
Kobieta słuchała z zajęciem, obserwując swemi żywemi, czarnemi oczami postacie biedaków.
— Ale ich połapią? — spytała.
— Naturalnie.
— I ukarzą?
— Wezmą po sto pletni.
— A ci, co tu są?
— Ci już wzięli.
— Za to, że nie uciekli?
— A tak — odparł dobrodusznie naczelnik.
Kobieta zaśmiała się.
— To sąd słuszny, Makar Iwanow!
— Ot, głupstwo splotłem przez wasze oczy, Pałagieja Fokowna. Wy mi zawsze rozum odbieracie, — śmiał się oprzytomniały urzędnik. — Ci dostali, bo milczą.
— Może nie wiedzą nic.
— Oho! Ten pod waszemi nogami, mógłby wiele powiedzieć, a zabić go można, nim usta otworzy. Wańka dziś go tak siekł, że mu ręce mdlały, a on ani pisnął.
— Br... znać to po nim! Oh, wasz Wańka, to kat! Wszak on już nie żyje, czy dogorywa. Młody jeszcze, a gdzież go wloką?
— Do waszego szwagra Michała, do Uroczyńska. Musiał tęgo nabroić. Ale żebym szukał powiernika, tobym go wziął.
— Biedny on, biedny — szepnęła Moskiewka, wpatrując się w leżącego nawznak Świdę, i zadumała się, podparłszy brodę pięścią.
— Makar Iwanow! — rzekła nagle. — Zróbcie mi przyjemność.
— Sto, tysiąc!
— Każcie go stąd wziąć, wykąpać, ostrzyc, ubrać, obwiązać rany i nakarmić.
— A to poco?
— Żeby mi dogodzić.
Podniosła się, spojrzała na oficera całym ogniem czarnych oczu.
Miał minę zgorszoną, potem zdziwioną, potem zakłopotaną, potem zawrócił się na pięcie i ryknął w głąb kurytarza dwa imiona stróżów.
Pokazała mu w uśmiechu zadowolenia dwa rzędy małych, równych, trochę od tytoniu żółtych zębów.
— Lubię was za to, Makar Iwanow. Chodźmy.
Wańka, co rano siekł Aleksandra, z równą pilnością zabrał się do jego toalety. Więzień dostał świeżą bieliznę, szynel, buty, ostrzyżono dziką brodę. Dał z sobą robić, co chciano. Myśl jego roztargniona błądziła ciągle wokoło owych, co uciekli w śnieżycę.
Popchnięto go jak tłumok do kuchni naczelnika, Stróże się oddalili. Usiedł, a raczej padł na ławę u progu i pozostał bez ruchu, z opuszczonemi rękami i głową.
— Posilcie się. Może chcecie wódki — posłyszał po chwili głos swej opiekunki.
Stała u stołu z naczelnikiem i podawała mu własnoręcznie posiłek.
Urzędnik był uśmiechnięty przyjaźnie.
Świda spojrzał ponuro, odsunął misę ręką.
— Dziękuję, nie chcę — zamruczał.
— Czemu?
— Tamci głodni.
— Jakto głodni! — oburzył się naczelnik. — Przed chwilą ponieśli im pełen kocioł.
— Ale nie tego samego.
— Tegoby brakło, żeby aresztanci jedli z mojego stołu!
— I ja aresztant.
— Ty pod protekcją tej pani. Jedz!
— Dziękuję, zjem z kotła.
Kobieta patrzała na niego dziwnym wzrokiem. Zdejmowała ją cześć dla tego męczennika, co miał może ledwie parę dni do życia, a nie chciał się ratować.
— Ot, macie za wasze dobrodziejstwo! — zaśmiał się naczelnik, ale ona się nie śmiała.
— Więc nic nie chcecie? — spytała Świdy.
— Dla siebie nic. Ja mężczyzna, sam, ale w celi kobiet są wdowy z dziećmi, sieroty, matki! Jeśli serce macie miłosierne, tam pójdźcie!...
Tętent i ruch przed etapem przerwał mu. Naczelnik wypadł bez czapki. Aleksander wstał.
— To pogoń wraca — szepnął, wzdrygając się — puśćcie mnie do swoich!
Na skinienie Moskiewki Wańka wywiódł go z kuchni. Tłum był na kurytarzu więziennym, nie zdołali się przecisnąć, stanęli.
Straszny obraz ukazał się oczom więźnia. Tak, to pogoń wracała ze zdobyczą, ale już zbiegli nie dbali o pletnię i katowania. Sześć sinych, zdrętwiałych, śniegiem okrytych trupów wnieśli kozacy i rzucili na stos jak worki u stóp naczelnika.
— Odkopaliśmy z zasp, pierwszego o wiorstę za miastem, ostatniego o cztery — raportował starszy kozak i śmiał się, szczerząc śpiczaste zęby. — Przerachowali się, łotry! Mróz, rosyjski sługa. A siarczysty był tej nocy. — Dla rozgrzania począł zabijać ręce o boki i tupać nogami.
— Zakąska nas czeka! — rzekł naczelnik. — Wania, przybrać tych z drogi, a my chodźmy spisać protokół. No, dobrze, że choć trupy mamy. Nie będzie „wygaworu!“
Następnego ranka jeden Świda wlókł łańcuch, potykając się na nierównościach gruntu.
Droga powoli się wznosiła. Ural był blisko. Śnieg zasypał wszystkie szlaki.
Brnęli, zapadając po pas, ustając co chwila. Żołnierzom nawet z eskorty i koniom w kibitkach brakło sił, pochód stawał co parę wiorst, sołdaci pili wódkę, powstańcy jedli śnieg i kładli się na ziemi pomimo trzaskającego mrozu. Jeśli możliwe stopniowanie, to ostatnie doby były właściwą koroną takiej drogi.
Aż wreszcie pewnego południa, żołnierz, idący obok Aleksandra, wskazał ręką czarny punkt.
— Ot i wasz Uroczyńsk! — rzekł.
Czarny punkt rósł w miarę zbliżania się. Występowały kontury domów, a gdy zapadł zmrok, zaczerwieniły światełka, mgliste i ruchliwe, jak oczy zwierza wśród skał i śniegu. Chwilami zalatywał więźniów gryzący zapach dymu i ruch większej osady. Wreszcie znikło wszystko na załomie drogi, noc stawała się coraz czarniejszą, dobywano resztki sił. Kilku znajomych z kibitek towarzyszyło Świdzie, płakali na myśl rozstania.
Nagle błysło znowu, tuż przed nimi, wkraczali do kopalń. Etap leżał na samym wstępie, zagnano ich do ogólnej sali...
W godzinę potem, gdy siedzieli u kotła, jedząc w milczeniu okropny, czerwony krupnik i stęchłe suchary, naczelnik eskorty wszedł z nadzorcą kopalń i zawołał Świdę.
Zdawał go jak towar na rzeź i wręczał jego papiery nowemu panu.
Nadzorca był to człowiek jeszcze młody, mizerny, żółty, a zastygły jak głazy wokoło. Twarz jego płaska, źle obrosła, ziemistego koloru, była gładką, zimną, nic nie znaczącą, jak pieniądz miedziany.
Obejrzał Polaka obojętnie, bez złości i współczucia. Tysiące kryminalistów miał za całe towarzystwo w tem bezludziu — nauczyli go pobłażania. Rzucił okiem w papiery, szukał w wyroku nazwy podpalacz, fałszerz, morderca — znalazł tylko buntownik — tj. zero!
— Nędzny będzie robotnik, ale nie porani dozorców — mruknął — znam ja ich, panicze!
— Weźmiecie go dziś? — zagadnął oficer.
— Za godzinę przyszlę swoich stróżów.
Wyszli.
W sali ryk się podniósł nieludzki. Płakali wszyscy, żegnając jak rodzonego brata tego sierotę. On nie płakał, on stał uroczysty i w tej chwili ostatniej, podniecony rozpaczą i bólem, rósł, zda się, nad świat, nad ziemię, nad wszystko, co ludzkie i małe.
Mówić począł. Sokole oczy zaiskrzył prąd życia, na żółte czoło wybiegła krew, z ust jak potok płynęły słowa.
Ów cichy, milczący bohater, co się nigdy nie skarżył i nigdy nie moralizował i uczył, a tylko przykładem był dla wszystkich, streścił w tem pożegnaniu, co czuł, co kochał, w co wierzył, czego nienawidził...
— Bywajcie zdrowi, a nie płaczcie, że mi jutro w grób żywy iść trzeba! Jam już zginął, jam człowiek umarły — więc wolny! Bywajcie zdrowi! O zdrowi ciałem i duszą i zapamiętajcie me słowa, może ostatni raz mówię swoją mową do swoich bratnich serc! Idziecie daleko, rzucą was jak ostatnią placówkę wśród obcych i wrogów. Kto placówkę uwolni, kto wesprze posterunek, kto obroni? Powiadacie nikt, stracony posterunek, zginie! Nie, nie i po trzykroć nie! Kto pod żebrami serce nosi i kto widział białego orła nad sobą, ten zginąć nie powinien, nie może, temu upaść nie wolno! Rozumiecie! Placówki wróg nie weźmie i choć z pomocą jej swoi nie przyjdą, ona się nie podda, nie przejdzie w cudze szeregi, chyba padnie. Słuchajcie! Garść ziemi siwej polskiej każdy ma na piersiach i obrazek Matki Boskiej z Ostrej Bramy, strzeżcie tego do ostatniego tchnienia, a na głos brata idźcie wszyscy za jednego i każdy za wszystkich. Rodziną bądźcie i twierdzą warowną, nie dopuśćcie do siebie ani zwyczajów, ani mowy, ani religji wroga! A nie zginiecie, przez Bóg żywy nie! Nie płaczcie tedy, bo wielka praca przed wami i wielka męka! A jeśli wspomnicie mnie kiedy, odmówcie pacierz, nie za mnie, za Polskę i powtórzcie mą prośbę do was. Bracia, strzeżcie się przyjaźni z Moskalami gorzej jak trądu i pamiętajcie, że po każdej nocy jest dzień i mija ból, i troska, i życie, ale trwa na wieki podłość i żyje zawsze kara za złe, nagroda za dobre! Bywajcie zdrowi. Jam doszedł kresu. Jeślim zgrzeszył względem was, darujcie! Nieszczęście jak rdza zjada człowieka, a jam słaby! Żegnajcie, żegnajcie!
Straż na kurytarzu słyszała zrazu płacz i jęki, potem wołania bezładne, aż umilkło niby czarem, i wśród ciszy głos jeden począł pieśń uroczystą, surową, a reszta głosów za intonującym odpowiadała chórem.
Gdy dozorcy, wysłani przez naczelnika kopalni, wkroczyli do sali, zobaczyli dziwny obraz.
Tłum zesłańców klęczał długim rzędem, najstarszy, siwy starzec, który przez drogę pochował całą rodzinę, śpiewał „Suplikacje“. Aleksander Świda leżał krzyżem na wilgotnej ziemi, na ścianie przed nim powieszono mały obrazek Bogarodzicy, a na podłodze, pod tą pamiątką rodzinnej ziemi, zapalono gromnicę.
Wszystkie oczy łez pełne patrzały w obraz, wszystkie usta drżącym od łkań głosem powtarzały za starym. Jęk to był, a nie śpiew.
Gdy drzwi otwarto, nikt się nie poruszył. Świda nic nie słyszał, tamci śpiewali:
— Numer pierwszy! — krzyknął jeden z żołnierzy.
Wezwany podniósł głowę, dźwignął się i wstał.
— Jestem.
— Stupaj!
Przeżegnał się, spojrzał po braciach i posłał im ręką ostatnie pożegnanie.
Mówić nie mógł.
Pieśń szła dalej, coraz częściej łkaniem przerywana.
Dozorcy popchnęli Aleksandra na kurytarz, zatrzaśnięto drzwi. Głuchy, stłumiony jeszcze się doń śpiew przedarł:
Otwarto bramę. Znalazł się na placu i nic już nie
słyszał, tylko skrzypienie śniegu pod nogami i dalekie ujadanie psów.
Zstępował do żywego grobu.
Straszny grób!
Stokroć gorszy od czarnego dołu, gdzie piersi człowiecze przywali ciężka warstwa ziemi; i stokroć gorszy od dna morskiego i zgliszcz spalonych: — tam koniec zupełny — spokój!
Świdy mogiłą był ponury, głęboki szacht górniczy. Powietrza tam brakło, oddychało się zaduchem, pyłem, szczątkami lotnemi miedzi.
O świcie bęben i bat spędzał w tę stęchłą przepaść gromadę wychudłych, przerażających widm. Codzień po korytarzach zapalały się nieliczne światełka, słychać było łoskot młotów, turkot taczek, skrzyp windy, czasem bójkę, klątwy i gwizd pletni dozorców.
Straszny grób i straszna ironja wyroku: skazany na lat 15, 20, 30!
W Uroczyńsku nikt się długo nie męczył, najsilniejszy organizm zabijały miazmaty miedzi, najzdrowsi padali w lat parę.
Wieczorem ustawała robota. Skazańcy wychodzili na wierzch ziemi; u wnijścia do szybów formowały się w zimowym zmierzchu gromady zziębnięte, głodne, bezsilne i czekały w ponurem milczeniu nadzorcy. Liczono ich, straż skuwała dwójkami za nogi i pędziła przed sobą, do osady. Szereg domów, skleconych niedbale, źle zaopatrzonych od mrozu, nosił tę nazwę.
Więźniowie rozchodzili się po norach gorszych niż kotlina zwierza, jedli obrzydliwą strawę, zasypiali na zgniłych barłogach, by nazajutrz wrócić znowu do kopalń, zmienić tylko łańcuch i zamiast kostnieć z zimna, dusić się w ciasnych podziemiach. Rozkuwano tylko chorych, bo się nie lękano, że spróbują ucieczki.
Chaty były pełne tych nieszczęsnych. Okryci ranami, w gorączce, gnijąc za życia, tarzali się po słomie, przerywając sen zdrowych wyciem i przekleństwy.
Doktór wprawdzie był w Uroczyńsku, ale tylko dla urzędników, służby i żołnierzy. Kto dbał o ludzi, których zgon uwalniał ludzkość od zbrodniarza? Więc doktór pił, hulał, grał w karty po domach urzędników, a ludzie marli jak muchy i codzień pisano akty zejścia. Pomimo to nie brakło robotników.
Rosja wyrzucała tu jak w rynsztok szumowiny i pomyje.
Pierwszego dnia pracy u taczki Aleksander zemdlał kilka razy, sądził, że nie dożyje wieczora. Okropne obezwładnienie ogarniało mu członki, szumiało w uszach, jak młotem stukało w skroniach, nieznośne nudności wypędzały mu zimny pot na czoło. Oskard górniczy wypadał mu z dłoni lub oślizgiwał się po ścianie, bez mocy, pod biednym skazańcem uginały się nogi, ustawał opierając się o ścianę — zamierał...
Bat dozorcy przypomniał mu, że jeszcze żyje, to jest, że się jeszcze męczy. Drżące dłonie dźwigały młot, kuł nim, nie wiedząc, co robi.
Wieczorem, na pierwszy kłąb świeżego powietrza, padł jak odurzony i znowu go ocuciła pletnia. Wstał zataczając się; czuł, że dobrze znana żelazna obręcz objęła jego lewą nogę — ktoś go pociągnął.
— Ech, brataszku! Ty słaby, czy pijany! Nie targaj mnie tu i tam, bo ci zęby powyłuszczam! Nie możesz-to prosto iść!
Świda drgnął na tę interpelację obok siebie. Spojrzał i przeraził się towarzysza łańcucha. Potwór to był. Kadłub olbrzyma osadzony na koszlawych, krótkich nogach, zakończony głową szeroką, byczą, okrytą rudemi, splątanemi w kołtun włosami. Fizjognomję trudno opisać. Wszystkie zbrodnie i nałogi i najohydniejsze spodlenie patrzało z niej. Na niskiem czole bez śladu brwi nie było myśli. Pod niem wyzierało na świat jedno oko czerwone, małe, dzikie, po drugiem została jama, nos szeroki, zadarty, z nozdrzami widocznemi, usta nabrzmiałe, trochę otwarte, z za których wyglądały nierówne czarne zęby — wszystko to umieszczone na twarzy bez zarostu, opuchłej, pełnej szwów, plam, szram i znaków ospy.
Kosmata, niekształtna łapa oparła się poufale na ramieniu Świdy.
— O tak — ozwał się znów chrypliwy głos — trzymaj się prosto, raz, dwa, raz, dwa, jak sołdaci! Naucz się maszerować równo, my druhy teraz, póki nie zdechniesz! A masz ty pieniądze?
Aleksander głową potrząsnął.
— Nu, to co będzie. Jak mnie dziś wódki nie postawisz na nową znajomość, to cię zduszę w nocy jak szczenię! Ot tak!
I łącząc czyn do słów, ścisnął szyję Polaka tak silnie, że biedak zacharczał zdławiony.
— Widzisz, nie słodko! — rzekł puszczając go. — A dasz wódki?
— Nie mam za co.
— No to zdechniesz, zaduszę!
— Zaduś! — odparł obojętnie.
Kryminalista spojrzał nań uważniej. Spostrzegł, że groźba żadnego nie wywiera skutku.
— Kto ty? — zagadnął.
— Katorżnik, jak widzisz.
— A za co ty tutaj? Za krew?
— Za bunt.
— Aha, to ty Polak, ristokrat! Fiu, to u ciebie worek jest pewnie! Nu, to ja go sobie wezmę. Będziesz żyw, Polaczok — i poklepał go przyjaźnie po ramieniu.
Szli milcząc jakiś czas i znowu zaczął gruby głos:
— A nie masz ty czasem zaszytych papierków w odzieniu? Polaki to robią! Przed tobą był jeden taki. Mieszkał w mojej budzie i raz dopatrzyłem, jak wyjmował asygnatę. Dałem ja jemu, dałem, że aż zdechł coś w tydzień! Było w świtce sto rubli. Jak masz ty, to lepiej oddaj, pókim dobry.
— Nie mam!
— Ja sam zobaczę.
Znowu milczeli, dochodzili do ostatniej chaty.
— Teraz ty jeden Polak tylko! Wy jak muchy, przy mnie zginęło dwunastu, a ja zdrów i jeszcze drugie tyle przeżyję. Ot i nasza buda, my tylko zdrowi, pięciu chorych gnije. Zobaczym, może który doszedł, to zabiorę odzienie, Giersz da wódki za świtę. Nu, wchodź, Polaczok, i dawaj worek.
Aleksander popchnięty wpadł przez wysoki próg, w jakąś czarną, cuchnącą jamę. Było ciemno zupełnie, z kątów wydzierały się jęki; jakiś głos odezwał się tuż koło niego:
— Perfiło, czy to ty?
— Milczeć bydło! — burknął towarzysz Świdy, wlokąc go za sobą, pomimo ciemności orjentował się wybornie.
— Wody, wody! — zawyło kilka głosów. — Zapal w piecu, Perfiło — krzyczał ktoś niewidzialny.
— Cicho, robactwo, bo jak się jeszcze który odezwie, to otworzę chatę i wymrożę was jak tarakany! Czy Czerkies żyje?
— Żyje.
— Przeklęty pies nieochrzczony! A ja myślał...
Kacap urwał. Namacał piec, dobył z kieszeni zapałkę, potarł ją o rękaw i przykląkł, pociągając Świdę.
Po chwili zajaśniało światełko. Powstaniec obejrzał się uważnie po swem nowem schronieniu.
Była to izba niska, niebielona, opatrzona jednem oknem i drzwiami. Po kątach, na słomie, leżało kilkoro ludzi, ściany iskrzyły się zmarzłą wilgocią, piec zajmował połowę przestrzeni, na środku stał drewniany, brudny kubeł, więcej sprzętów nie było.
Perfiło, zapaliwszy drwa, wstał, stękając. Bystre jego oko dojrzało natychmiast przedmiot nowy koło progu; porwał go. Był to worek powstańca.
Aleksander obojętnie towarzyszył szczegółowemu przeglądowi swej garderoby. Kacap mruczał, niechętnie przerzucając nędzne te szmaty.
— Nawet spić się nie będzie za co! Nu, teraz na ciebie kolej rewizji!
Jednem uderzeniem pięści obalił Świdę na ziemię i, klęcząc na nim, szarpać począł jego łachmany.
— Tu nic i tu nic i tu pusto! — monologował, przewracając kieszenie, macając podszewkę. Widocznie był wprawny w tej czynności.
— Podłe bydlę! — ryknął wkońcu. — Tyle fatygi na nic! Ach, ty gałganie polski, zrobię ja z tobą prędko koniec!
Już siedział skulony na nim i chwycił za gardło. Szamotać się zaczęli, tarzając po ziemi, w słabem oświetleniu ogniska. Chrapali obydwaj dziko.
Wtem się drzwi otwarły. Dwu stróżów wniosło na kiju dymiący kocioł, wlali zeń część w kubeł drewniany, resztę dźwignęli znowu na plecy i wyszli. Nie spojrzeli prawie na mord pod nogami.
Mord to był. Kacap całym ciężarem tłoczył osłabłego Polaka, kolanami gniótł piersi, a tymczasem olbrzymie jego łapy ściskały jak kleszcze szyję nieszczęśliwego. Świda próbował się bronić, ale był osłabiony przebytemi trudami, nie zdołał się uwolnić, odrzucił ramiona, chrapał, potem zesztywniały mu członki, oczy wyszły na wierzch, ciężkie świstanie wydarło się raz z gardła, krew zalała mu źrenice. Jedna myśl, upragnienie, mignęła mu: żeby raz umrzeć przecie, skończyć tę egzystencję i stracił przytomność.
Nie. Bóg nie wysłuchał jego prośby; obudził się na ziemi znowu.
Ciemno. Nie pamiętał, gdzie jest. Wyciągnął rękę. Dotknął ziemi, palce jego ośliznęły się po kilku wielkich tarakanach, po nim samym pełzały setki plugawego robactwa, w kątach jęczeli chorzy, zaduch był nie do zniesienia.
Poruszył się i zastękał. Zbity był haniebnie, gardła nie mógł się dotknąć. Wtem błysnęło coś. To w wypalonym piecu zajął się kawałek węgla. Aleksander spróbował wstać i ze zdumieniem poczuł, że łańcuch ciągnął się za nim, wziął go w rękę, okowa kacapa była otwartą, jego samego nie było. Myśl zbyt zmęczona, nie była w stanie pojąć tego faktu, odetchnął tylko jak uwolniony od zmory i, czołgając się, dopełzł do pieca. Robactwo szło za nim gromadą, opędzić się nie było sposobu. Na ruch jeden z chorych podniósł się z barłogu.
— Kto tam? — spytał.
Aleksander nic nie odrzekł.
— Żyjesz! — mówił dalej tenże głos, jakby miał możność dojrzenia w ciemnościach. — Perfiło cię nie zabił dzisiaj, nu to zabije jutro! Och, och, jak mnie pali! Żeby choć śniegu garść. Ałłach, kiedy mnie uwolnisz! Ach, pali we wnętrznościach! Daj wody, jeśliś człowiek!
Głos był straszny, krtań ledwie wyrzucała z siebie dźwięki. Świdę żal zdjął, podniósł się stękając, odnalazł drzwi, nabrał śniegu z ulicy.
— Gdzie ty? — zagadnął wracając. — Masz śnieg!
Chory się dźwignął, nie wierząc uszom.
— Przyniosłeś! Daj, daj! Och, ty nie Perfiło, i nie żaden z tutejszych. Jaki ty dobry!
— Cóż tam wielkiego! Jak się położę, a ty wstaniesz, to mnie napoisz kiedy!
— Eh, ja już nie wstanę. Trzy razy zwyciężałem chorobę i uciekałem stąd, trzy razy złapali! Ałłach tak chciał! Teraz ucieknę, będę wolny. Ach, ach, jak ciężko! Ty nowy?
— Nowy. A gdzie podział się Perfiło?
Świda usiadł obok niewidzialnego więźnia na ziemi.
— Perfiło poszedł pić za twój worek.
— Rozpiłował łańcuch?
— Nie. Ma klucz, sam go sobie dorobił.
— Gdzież on pije?
— U Giersza, odstawnego sołdata. On trzyma wódkę. Perfiło obdziera wszystkich po chatach, chorym zabiera ostatnie łachmany i tam zanosi.
— Czemuż się nie skarżą?
— A któżby słuchał. Tu można źle zrobić! Kto silniejszy, broni się sam, ale każdego zwali powietrze, a wtedy koniec! Perfiło lękał się mnie przed pół rokiem, teraz lada nocy czekam, że mnie dobije. Mam srebrny amulet na piersi. Będzie pić za niego.
Zamilkli i znowu ozwał się nieznajomy:
— Ty słaby, żeś się poddał pierwszego wieczora. Ale drugi raz tak nie będzie. Dałeś mi śniegu, nie zapomnę. Gdy się rzuci na ciebie, przypełznę i zębami mu żyły porozrywam! Popamięta Czerkiesa.
— Ty z Kaukazu?
— Aha.
— A dawno tutaj?
— Dwa lata. Przedtem siedziałem w turmie, długo, bardzo długo. Nie było świadków żywych.
Aleksander nie spytał, za co go sądzono. W historji tej była zemsta i krew.
— Perfiło zaraz wróci, skuje ciebie i będzie spał. Och, on już wielu zamęczył! Biedny ty, nie da spoczynku i wytchnienia. Ach, ach, daj jeszcze śniegu!
Aleksander spełnił żądanie.
Gdy drzwi otworzył, posłyszał na ulicy ciężki, nierówny chód.
Był to kacap. Wszedł, zataczając się i klnąc. W izbie nikt się nie odzywał.
— A gdzie ty, psie! — zachrapał dziko. — Chodź tu, na łańcuch. Słyszysz! Dość tobie swobody!
Potrącił nogą Aleksandra, usiadł. Zabrzęczało żelazo, powstaniec poczuł, że jest znowu skuty. Kacap poczęstował go pięścią w bok.
— Nu, co milczysz! Podziękuj, żem ciebie nie dobił! Teraz już spokojnie będę spać! Jak się ruszysz, to ci czerep rozgniotę.
Położył głowę na piersi Świdy i po chwili zasnął.
Sen to był pijaka, niespokojny, przerywany, pełen zmor. Świda nie zmrużył oka.
W okienku wprost niego poczęło sinieć niebo, powoli dzień się robił, mglisty, ołowiany, zimny. Straż przyszła ich pędzić na robotę, poszli głodni, zmarznięci. Perfiło napół był trzeźwy, Polak obojętny jak głaz na wszystko. I przekonał się biedak, że są gorsze męki niż taczkowa praca w podziemiu bez powietrza, że są okrutniejsze katy od żołdaków i stróżów i cięższa nędza od owej strasznej pieszej wędrówki z kraju.
Tym szczytem tortur były noce w budzie. Chyba niema bardziej wyrafinowanego okrucieństwa, jak to skucie z sobą dwóch ludzi, z których jeden był zbrodniarzem, drugi męczennikiem. Nie było udręczenia, któregoby kacap nie wymyślił dla swej ofiary. Bił go, klął, nie dawał sięgnąć do jadła, odbierał rację chleba, stał, gdy tamten chciał leżeć, budził go, gdy oczy zamknął — pastwił się, jak tygrys.
— Daj wódki, to cię puszczę! — wołał.
Wódki, skądże ją miał wziąć nieszczęsny, którego całym majątkiem był szynel, buty i koszula.
— Nie dasz, to cierp! — ryczał potwór.
Cierpiał też. Żadna stal nie dorównałaby hartowi tego człowieka. Perfiło nie zdołał wyrwać z tej udręczonej piersi ani jęku, ani skargi, ani uniesienia. Nie posłyszał nikt jego głosu, nie dopatrzył moralnego osłabienia. Zduszony w kopalniach, męczony w nocy, bez snu, jadła, spokoju, stoczony robactwem, okryty sińcami i ranami, człowiek ten miał zawsze na twarzy jednaki, spokojny wyraz. Czerniał tylko i sechł, rysy wyciągały się, jak u konającego, spadał z sił okropnie, wychudł na szkielet, ale świt zastawał go codzień u taczki, a Perfiło odnajdywał go o zmroku z kamienną wytrwałością znoszącego prześladowanie.
Tymczasem w budzie śmierć przy pomocy zimy zaczęła robić porządek. Po miesiącu pobytu Świdy zostało ich dwóch tylko i Czerkies dogorywający. Trzy trupy straż wywlokła, trzy trupy nagie, sine, straszne. Kacap odarł ich z nawpół zgniłych szmat i zwitek ten wstrętny ukrył za piec, chowając jak trofea swego panowania, z myślą o wódce!
Czerkies zrazu bronił jak mógł Świdę, lecz powoli stracił resztę siły. Leżał całemi dniami, palony wewnętrznym żarem, patrzał błędnie w pułap, nie opędzał się przed robactwem, nie sięgał jadła.
Kacap parę razy chciał mu zedrzeć amulet z obnażonej, wyschłej piersi. Wówczas trup ten się ożywiał, oczy zapalały się iskrami wściekłości, podnosił chude ręce nad głową, rzucając się na posłaniu, mruczał coś dziko, mową swego kraju, jakieś zaklęcie, groźby, czy modlitwę do Ałłaha.
Perfiło cofał się wylękły. Imponował jego grubej zabobonnej naturze ten szept kabalistyczny. Odkładał grabież na potem.
Aż dnia pewnego znudził się. Siedział w budzie, chcąc zamęczyć Aleksandra, torturą zdobyć pieniądze, które, jak sądził, ten gdzieś ukrył. Wreszcie dokuczyło mu pastwienie się bezowocne, zatęsknił za wódką, przypomniał o łachmanach zmarłych, wieczorem rozkuł towarzysza i poszedł.
Powstaniec chwilę był jak ogłuszony spokojem.
Głos Czerkiesa obudził go z martwoty.
— Wody! — wołał jak zwykle.
— Czemu nie uciekasz? — zagadnął, gdy Świda położył się nieopodal, spełniwszy jego prośbę. — Ile masz lat?
— Nie pamiętam.
— Wyglądasz młody i silny, uciekaj!
— Niewarto! Niema do czego i poco! Już niewiele męki, umrę niedługo!
— Szkoda ciebie! Żebym był zdrów, ucieklibyśmy razem na Kaukaz, w góry! Twój kraj dalej?
— Oh, dalej! — westchnął z tęsknotą.
Położył głowę na wilgotnej ziemi i zasnął z myślą o kraju... I śniły mu się brzozy białe i krzyże po rozdrożach i tajemnicze, zielenią obrosłe zalewy Piny i Prypeci, potem sztandary, srebrne wota po ołtarzach i twarze różne, opłakane a drogie, których już nigdy nie zobaczy.
A gdy on spał, Czerkies umierał. Poczuł koniec, więc się zwrócił na wschód i szeptał modlitwy, trzymając w sztywniejących dłoniach swój talizman. Potem się nieco podniósł, zerwał ostatnim wysiłkiem sznurek z szyi, cisnął swą świętość w dogasający żar pieca i upadł znowu, martwy, z rozkrzyżowanemi ramiony...
Świda wciąż spał. Zbudził go ryk Perfiła.
Jak szakal, katorżnik rzucił się na zwłoki Czerkiesa, iskrzyły mu się ślepie.
— Gdzie amulet? — wrzasnął. — Psie, okradłeś mnie! Oddawaj, bo cię na szmaty porozdzieram.
Świda po raz pierwszy oburzył się i nie ścierpiał. Porwał się na nogi, chwycił kacapa wpół, wstrząsnął nim i cisnął jak masę od siebie. Kryminalista nie przywykły do oporu, pijany, stracił przytomność, położył się, zwalił w kąt i zasnął.
A Polak schylił się nad Czerkiesem. Ta pokurczona twarz, z wyszczerzonemi w ostatnim spazmie zębami, żałością napełniła mu duszę. Był to ostatni przyjaciel, ostatnia otucha — nie żył! Wielkie, szerokie, otwarte, bielmem oszklone oczy patrzyły jeszcze na niego.
Zacisnął powieki, trupa zaciągnął na słomę, okrył jakąś płachtą i siadł obok. Perfiło chrapał w kącie. Tak ich straż zastała.
— Kto was rozkuł? — było pierwsze słowo.
Aleksander wskazał kacapa.
Grad nahai zbudził Perfiłę.
Wstał, dzikiemi oczami powiódł wkoło — milczał, ale z warg wybiegła mu piana i sapał.
Stróże skuli ich znowu, grożąc kacapowi podwójną dozą plag, jeśli się to powtórzy, i pognali do szachtu.
Dzień zeszedł spokojnie. Aleksander był pewny, że to jego ostatni, ale się nie trwożył. Perfiło, wracając do budy, milczał, jak drzewo, dopiero, gdy się drzwi zawarły, popatrzył na towarzysza — i zaśmiał się złowieszczo.
— To ty się w donosy bawisz, Polaczok! Myślałeś, że mnie stąd zabiorą, jak oskarżysz, ha, ha! Zabiorą, brataszku, ale jutro — bo mnie tu nie stanie pary — a ty tego nie zobaczysz!
Zapalił w piecu i gadał uśmiechając się.
— Ja kiedyś w Syberji wziął łotra, co mi się nie podobał, i głową w kocioł, gdzie się łój topił. Ot gracko! Tu niema łoju, ale ja i bez niego dam tobie radę. A drugi raz dziewkę jedną, to ja namówił do lasu zimą — i rzucił na wilki, związawszy! I wilki nie pozostawią śladu!
Drwa zajęły się doskonale, kacap otworzył swoją obrożę z nogi, wziął na barki Świdę.
— Co, nauczyłeś się opierać Perfile — nu, zobaczym — jak ci łeb wsadzę w ogień!
Zaczęli się borykać i niewiadomo, na czemby się to skończyło, ale szczęściem otwarły się drzwi i stróże z kotłem weszli do budy.
— Znowu! — krzyknął jeden. — Oblej ich ukropem, Fiodor. Mało zjadł łajdak nahai!
Rozdzielono zapaśników.
— Gdzie klucz od kajdan?
Perfiło zaśmiał się zuchwale.
— Niema, głupcy! Dajcie jeść — i idźcie won! Nic wam do nas w nocy!
— Zabieraj jego stąd, Fiodor, do naczelnika!
Kacap poturbował ich trochę, dali mu jednak radę, powlekli z sobą. Aleksander był samotny, tylko w kącie, leżał jeszcze trup Czerkiesa, zastygły...
O północy zdało się Świdzie, że ktoś drzwi otworzył. Widział, jak Perfiło wracał, zwalił się nań, dusił, kąsał, palił ogniem.
Była to zmora, gorączka, początek śmierci!
Stróż go obudził nad ranem.
— Stupaj!
Chciał usłuchać i upadł. Miał twarz nieprzytomną, wzrok obłąkany, członki pokurczone od bólu. Stróż go trącił, splunął, zaklął, poczem z kolegą zabrali Czerkiesa, zamknęli chatę i poszli.
Zostawili go, by się sam z śmiercią rozprawił.
Pierwszych dni wieczorem zachodzili z kotłem: zastawali jedzenie nietknięte, zmarzłe — przestali myśleć o piecu, nikt nie zajrzał do budy!
Ale dla biedaka nora była pełną. Zaludniały ją mary gorączkowe; tłoczyły się po ziemi, czepiały ścian, zasiadały piec, tańczyły po jego barłogu, po nim samym, pełzały wspólnie z robactwem!...
Spalony pragnieniem, niezdolny się poruszać, bełkotał czasem z niemi — wypędzał, błagał, przeklinał — czasem zamierał zupełnie, i tylko niekiedy głos jego zmieniony pytał szeptem owych mar, jak w drodze z kraju:
— Czy to już etap?...
A etap nadchodził najlepszy, bo ostatni — odpoczynek wieczysty!
Musiał długo się męczyć, bardzo długo, bo wreszcie zimno przestało mu dokuczać, a natomiast ze ścian i pułapu sączyć się poczęła wilgoć, tok izby zamieniając w śliskie błoto.
Nie rozumiał, że to wiosna była, tylko posuwał się do ściany i chciwie lizał brudną wodę z drzewa. Był to cały jego posiłek.
Pewnego dnia posłyszał kroki koło budy. Nadstawił uszu, wpatrzył się we drzwi i rzucił się wtył, spostrzegłszy gościa.
Był to Perfiło!
Skąd się on wziął w porze, gdy inni byli w kopalni? Czego chciał?... Strasznie był obdarty, wychudły, pokaleczony. Zaduch wódki rozchodził się od niego. Wszedł, zatoczył się parę razy, obszukał kąty, zajrzał na piec, skosztował jedzenia w kuble, skrzywił się i wreszcie zbliżył do Aleksandra i usiadł ciężko przy nim.
— Witaj, Polaczok! A co już zdychasz, a ja żyw, choć ty mnie zgubić chciał! Hu, hu, Perfiło chytry! Nu, co, nie przywitasz się z kolegą?
Aleksander odwrócił się od niego.
— Idź mi z oczu, daj umrzeć spokojnie! Nie masz czego wyglądać mojej śmierci. Woda podeszła pod słomę, zgnił szynel.
— Ech, brataszku, kiedy ja zaszedł w odwiedziny to i zostanę, póki mi się podoba! Masz ty lepszą gratkę jak trzy szynele! Gdzie amulet Czerkiesa? Słuchaj, oddaj, bo pożałujesz!
— Nie mam amuletu. Nie widziałem go nigdy.
— Łżesz, psie, złodzieju!
Kacap wziął go za włosy i wstrząsnął brutalnie. Biedak zgrzytnął zębami.
— Puść mnie, zbóju!
— Nie puszczę! Oddaj amulet, bo cię pokraję na sztuki, żywcem!
Czkawka przerwała mu mowę. Był bardzo czerwony, siny prawie, sapał... musiał mu alkohol palić wnętrzności.
— Amuletu nie mam, więc dać nie mogę — odparł Polak słabym głosem i zamknął oczy.
— Nu, to poczekamy!
Perfiło wziął go na ręce, wyniósł na środek izby.
Tam w wyżłobieniu stała błotnista kałuża, wrzucił go w nią, sam usiadł obok, sięgnął po łańcuch, który zostawiono u nogi Aleksandra... chwilę majstrował przy nim i legł wreszcie.
Powstaniec podniósł się mozolnie, oparł rękami o ziemię; chciał wyczołgać się z błota... nie mógł. Kacap przykuł go do siebie, musiał zachować klucz.
— Nu, leż cicho, bydlę, chcę spać! — wrzasnął ochrypłym głosem. — Uh, jak tu gorąco!
A gdy Świda zrozpaczony wciąż się targał, Perfiło porwał się go bić, chciał kląć, ale się tylko zakrztusił, zachłysnął, otworzył szeroko usta i stał chwilę, jak rażony gromem.
Twarz jego robiła się straszną, wargi poruszały się bez dźwięku — zaczął szarpać i rozdzierać odzież na piersi, i nagle zawył, jak zdławiony zwierz, i padł w błoto, nawznak, aż jękła ziemia.
Aleksander patrzył przerażony.
Pierś kacapa wzdymała się, rosła — chrapanie z niej się wydzierało okropne — z ust szła para cuchnąca wódką, czoło okryło się potem. Polak chciał wstać, odsunąć się od tej ohydnej postaci, ale bezskutecznie tylko targał łańcuch.
— Perfiło! — krzyknął. — Puść mnie, gdzie klucz!
Kacap się wyprężył, rzucił, stoczył mu na piersi, palce wpił w błoto, zębami chwycił go, chciał gryźć, ale szczęki odmówiły posłuszeństwa, ryknął, zsiniał cały i — skonał.
Poraziła go wódka...
Przywalony tem cielskiem, Świda leżał jakiś czas osłabły, potem wił się jak robak, odpychając od siebie sztywniejące wstrętne zwłoki, nie zdołał, stracił przytomność.
Gdy ją odzyskał, noc była. Zdjęty zgrozą zdołał wreszcie usunąć z siebie trupa, ale z jamy nie mógł się wydostać. Wilgoć przejęła go całego, miał dreszcze i nieznośne cierpienia błotem nasiąkłych ran.
A trup leżał przy nim, nieodstępny towarzysz, i za każdym ruchem czuł nieszczęsny opór niezwalczony, przypominający, że to nie zmora była, tylko straszna rzeczywistość.
I nagle w ciszy nocnej wyrwała mu się skarga pierwsza — jęk rozpaczy:
— O Boże wielki! Com ja ci tak ciężko zawinił, że nade mną litości nie masz, śmierci nie spuścisz!
A potem umilkł znowu i tylko niekiedy zgrzytnął łańcuch i wśród gorączkowego dyszenia, rozlegało się nieprzytomne pytanie:
— Czy to już etap?...
Nie czuł już nic i nie widział nic. Nie widział, jak noc zeszła i dzień się zrobił, i nie słyszał, jak o południu drugiego dnia drzwi budy rozwarły się powoli i wpuściły do wnętrza dwoje ludzi. A jednak znał ich oboje z dawnych czasów i widział często w snach tę smętną, śliczną twarzyczkę, co się pochyliła nad nim blada, z rozszerzonemi bólem oczami i po długiem wpatrywaniu się weń, skurczyła się rozpaczą.
— Boże! Czym nie przyszła za późno! — szepnęła, a łzy gradem oblały wychudłe oblicze biedaka.
A on się poruszył słabo i spytał żałośnie jak zwykle:
— Czy to już etap?...
Minęło wiele tygodni od owej ostatniej wizyty Perfiły, ale Świda nie zachował z nich ani jednego wspomnienia. Śmierć i życie wydzierały go sobie bez współudziału myśli i czucia, stracił świadomość istnienia.
Aż dnia pewnego śmierć pokonana poszła z izby na inne żniwo — katorżnik się przecknął pierwszy raz.
Na świecie był dzień. Otworzył oczy, lecz nie zniósł blasku i zmrużył je znowu. Chciał pić, więc się jak dawniej chciał przyczołgać do wilgotnej ściany, ale wtem ktoś mu uniósł delikatnie głowę, podano mu do ust czarkę chłodnego, wonnego napoju.
Wypił chciwie i usunął się znowu na ziemię, sen go zmorzył — pierwszy spokojny od dawnych czasów.
Gdy się drugi raz obudził, był wieczór. Czuł się zdrów, tylko bardzo słaby, ale mu już wróciła przytomność, więc otworzywszy nieco oczy, zaczął się rozglądać i przypominać. Co się z nim stało — gdzie on był? Przecie to izba uroczyńska — a może i nie — bo jej nie poznał. Nie dojrzał gnijących barłogów pod ścianami, ani błotnistej jamy w podłodze, z pułapu nie ściekała wilgoć. Coś się z nim stało szczególnego, ale nie pojmował co?
Mary gdzieś znikły wraz z cuchnącą słomą i stęchłem powietrzem budy, na środku nie było nawet brudnego kubła z jedzeniem — zato on sam leżał na drewnianem łóżku, miał siennik, koc na sobie i białą czystą koszulę.
Boże, co to znaczy? Gdzie Perfiło, straż, Czerkies, czemu go nie pędzą na robotę, czemu on nieskuty — odkądże to dają takie posłania katorżnikom? Gdzie jego szynel? Kto w piecu napalił?
Zdumienie dodało mu sił. Poruszył się i zajrzał w stronę ognia. Na zydlu, poprawiając płomień, siedział ktoś, plecami doń zwrócony.
Świda się zatrząsł. Może to Perfiło ożył i czyha na jego obudzenie, aby się znęcać! Ale nie, postać była mniejsza, zresztą czyżby katorżnik pozostał tak długo w spokoju?
— Kto tam? — spytał Świda nareszcie.
Człowiek porwał się na równe nogi i podszedł.
— To ja, paniczyku! — rzekł cicho.
Aleksandrowi zabrakło głosu, siadł na posłaniu, wlepił oczy w to widziadło. Mimowoli sięgnął ręką do czoła i przeżegnał się. Myślał, że majaczy.
— Makarewicz! — wyjąkał.
— Ja sam, paniczu! Na wasze usługi. Może jeść czy pić chce panicz?
— Stary, skąd się tu wziąłeś — ty! — Czy ja oszalałem?!
— Ja sobie przyszedłem do panicza! Zanudziliśmy za wami — taj jesteśmy. Jakże paniczowi, zdrowiej?
— Jakto — i ty do katorg! Zaco? Kiedy przyszedłeś?
— My sobie przyszli z własnej woli.
— Kto, my? — zagadnął Świda, a tchu mu brakło i serce, niewiadomo czego, biło się w piersi.
Stary popatrzył mu w oczy uśmiechnięty.
— A któżby, paniczu? Wasza narzeczona! — rzekł powoli.
Powstaniec porwał się z posłania. Nie czuł choroby, zmęczenia, słabości — nic, tylko jakieś uczucie, na które nie było nazwy w ludzkiej mowie.
— Stary, co ty gadasz! O Boże, Boże! Panna Władysława — tu w Uroczyńsku? Gdzie? Co mi się dzieje?
Makarewicz ręce rozłożył.
— Paniczu, proszę się położyć! Panienka nie pozwala wstawać, ledwie was odratowała! Zgubicie się! Oj, pocom powiedział!
— Toś mi życie dał, człowieku! Mów dalej, a ja tymczasem się ubiorę, pójdziemy do niej! Czemże ja sobie na takie szczęście zasłużyłem! Daj pokój — jużem zdrów i silny! Opowiadaj!
— A co tu opowiadać i czego się pan dziwi! Moja panienka nie zapomina, kogo pokocha! Oj, co ona za wami łez wylała! Aż raz woła mnie do siebie, a była weselsza i nie tak blada jak zwykle, błyszczały jej oczęta. „Pojedziemy Ignacy!” mówi. Zaraz się domyśliłem: „Do naszego panicza”, powiadam. Skinęła tylko głową. Było dużo mitręgi — nim paszport — nim pieniądze — nim pozałatwiała interesy — a trzeba było samej wszystko robić, bo tego gada, co nas zgubił, nie chciała widzieć na oczy! No i ruszyliśmy we dwoje. Boże wielki — co to za droga! I pan ją piechotą przebył, biedaczysko. Mrowie chodziło po mnie, gdym o tem pomyślał, a panienka nagliła, jakby przeczuwała nieszczęście! I jechaliśmy waszym śladem od etapu do etapu, aż tu — i o włos nie stanęliśmy za późno. Matko cudowna — cośmy zastali! Pan bez pamięci, skuty z trupem, zgnilizna, zaduch, brr! Wyście święci, paniczu, żeście to przecierpieli! Trzy tygodnie panienka przesiedziała nad wami dzień i noc, a taka żałość z niej biła, że nawet dozorcy się litowali i służyli, a naczelnik nie bronił niczego! A ot i Bóg się nad nią ulitował, że panicz wyżył! Będzie wszystko dobrze!
Gawędząc, stary patrzył na Świdę, jak w obraz. A powstaniec się ubrał gorączkowo, potem objął za szyję wiernego sługę, uściskał go jak brata.
— Chodźmy! — naglił.
— Nie można, paniczu! Panienka mieszka u starszego dozorcy — nie powinni widzieć, żeście zdrowi! Zaczekajcie minutę, przyjdzie sama. I jej do was tęskno! Usiądźcie koło pieca! — Świda usłuchał, lecz za chwilę się porwał.
Wydelikaconym chorobą słuchem rozpoznał daleki krok, poskoczył do drzwi i otworzył je naoścież.
Jak jasny anioł, jego kochanie weszło do tej czarnej, wstrętnej otchłani. Wzdrygnęła się, widząc go ubranym, sądziła, że ma gorączkę — a on do nóg jej się usunął i, podniósłszy rozpromienione źrenice do mizernej twarzyczki, wzrokiem jej mówił to, co czuł, bo mu brakło słów i głosu.
I pierwszy raz zabrakło Władce panowania nad sobą. Pochyliła się ku niemu, aż do ciemnej głowy, i objąwszy ją dłońmi zapłakała — ze szczęścia!
Takie było ich powitanie!
I stanowili dziwny obraz. On wynędzniały, straszny w swej świcie katorżnika, ona delikatna, szczupła, blada, a cudownie piękna. Łzawemi oczami patrzyli w siebie i powoli wyrywały im się z przepełnionej duszy urywane, krótkie wyrazy. A stary Makarewicz spoglądał na nich i płakał..
Władka oprzytomniała pierwsza.
— Siądź pan! — szepnęła. — Czy się godziło wstawać z posłania, będąc tak słabym!
— I ja tak mówiłem! — wmieszał się Makarewicz. — Ale panicz całkiem posłuszeństwa starszych zapomniał.
Świda się podniósł i wyprostował, olbrzymi, porywem nadludzkiego zapału.
— Zapomniałem, prawda, wszystkiego — rzekł z promieniem w oczach — zapomniałem i mąk, i ran, i drogi tej, i tutejszej nędzy! Zda mi się, że między dzisiaj i naszemi zaręczynami w Studziance jedna noc była i już minęła. Dajcie mi co czynić ciężkiego, dajcie mi znowu walczyć! Żebyś ty wiedział, stary, do czegom ja teraz zdolny.
— Tak i trzeba, paniczu, bo daleka jeszcze droga przed wami i ciężka troska!
— Przede mną? — spytał.
Władka usiadła przy ogniu, a on znów ukląkł przed nią, cały drżący.
— Daj mu oprzytomnieć, Ignacy! — wtrąciła. — Na troski i biedy on stworzony snać i podoła im, ale tymczasem niech spocznie, niech spocznie!
Świda pobladł, wziął jej ręce w dłonie.
— Pani porzuci mnie tutaj! W odwiedziny tylko przyszła — i wróci! — zagadnął z rozpaczą w głosie.
— Ja? Przyszłam do pana! — odparła smętnie.
— Carską łaskę mi pani przynosi?
— O łaskę carską ja nie potrafię prosić! Wolę zginąć z panem w ucieczce!
Powstaniec głowę zwiesił.
— A jeżeli dogonią — i panią skażą?
— To będziemy razem! Mnie będzie dobrze! — uśmiechnęła się, patrząc w jego niespokojne oczy.
— Nie, to zginiemy razem! — wyszeptał.
— Poco ginąć! — rzekł Makarewicz. — Albo tu nad wami sierotami Boga niema, albo to panicz sto razy w oczy śmierci nie patrzył, a przeto żyje! Szczęście wam jeszcze w niebie zapisane i przyjdzie — oj przyjdzie.
Władka zadrżała — jak grot zatruty tknęła ją ta przepowiednia, wzbudziła złowrogie wspomnienie Czaplica.
— Razem cierpieć nie boli! — szepnęła blednąc.
— Nie boli! — powtórzył Świda. — Jam gotów na wszystko! Pójdziem! A niech przyjdzie kto nas rozdzielić, niech się spróbuje ze mną!
— Chyba śmierć! — wymówiła uroczyście Władka.
— Nawet i śmierć niech próbuje! — odparł z dawną swą zuchwałą energją. — Pójdziemy! Kiedy?
Już się zrywał do czynu, jak sokół do lotu, ten sam, co tam w skrwawionym kraju wiódł partję wśród chłopstwa i kozaków — kiedyś.
— Nie zaraz! — rzekła. — Pan musi zupełnie wyzdrowieć i Makarewicz wyleczyć różę w nodze.
— Ej, ja panieneczko, mogę zostać tutaj! Zawadą wam będę! Starym i niedołęga, a róża to złośliwa — nie wiem, czy się zagoi. Oddałem paniczowi panienkę, to i koniec! Pójdę do starego pana na drugą służbę! Idźcie wy sami!
— Ignacy! — zawołała Władka, a Świda poskoczył oburzony.
— Stary, za kogo nas masz! I krokiem nie ruszym bez ciebie!
— Kiedy tak, to czekajmy! — westchnął sługa. — Może da Bóg dobrą myśl i poradę!
Władka wstała, dobyła z koszyka posiłek i wino i usługiwać poczęła Świdzie, zachęcając spojrzeniem i uśmiechem.
Oświecał tę ucztę czerwony żar z pieca, lampki nie zapalili, by nie zwrócić uwagi stróżów. Makarewicz co chwila wyglądał na ulicę i nasłuchiwał. Resztki biesiady sprzątnięto, strażnik zapalił fajeczkę, wyszedł przed próg i, otuliwszy się od wieczornego chłodu, rozmyślał. Pilnował ich spokoju i szczęścia; łagodny uśmiech wygładzał chwilami jego twarz fałdzistą i szpetną, gdy obmyślał dla nich uwolnienie.
W izbie zaległa głęboka ciemność. Słaba, zbolała głowa chorego spoczywała na kolanach Władki, drobne jej dłonie chłodziły jego rozpalone czoło — milczeli oboje. Dusze ich targane bólem nadludzkim, znękane bezustanną męką, zmordowane bezowocną walką, odtajały nagle, rozpłynęły się w nieznaną im prawie rozkoszną ciszę. Przygnębieni byli spokojem i wypoczynkiem. Za nimi morze krwi i łez, przed nimi morze goryczy, ta chwila była też etapem, krótkim i przelotnym.
— Zielono teraz u nas i ciepło! — szepnął Świda. — A ci, co zostali, odetchnęli jak po zmorze. Bo zmora to była krwawa — i nic więcej! Myśmy dali siły, krew, ziemię, wyrównaliśmy wrogom drogę do triumfu!
— Stało się, jak pan prorokował! Jam pana zgubiła namową! Daruje mi pan?...
— Ja zawsze byłem szczęśliwy przez panią! — odparł poważnie. — Ideały wasze wziąłem w duszę — i myśli wasze mojemi się stały. O! dobrze mi zawsze było! I dolibym swej nie zmienił na żadną, od chwili, gdym z rąk waszych wziął orła i poszedł. A teraz — teraz — niebo mam w duszy i światybym z posad poruszał dla pani!
— Nie zobaczym już swej ziemi — zielonych zalewów i ciemnych borów, ani Studzianki, ani grobów naszych bohaterów. Jak szkodliwe zwierzę tropić nas będą i gonić. Nie spoczniemy nigdy!
— Czy pani strach i żal? — zagadnął.
— Ja będę z panem! — szepnęła.
Gorące jego oczy zaszły mgłą — głos z gardła nie zdołał się wydobyć — ręce jej przycisnął do piersi, gdzie szalało serce...
— Będziemy dla siebie krajem, dźwignią, braterstwem, marzeniem, czynem, ideałem, wszystkiem! — wyjąkał. — Aż w śmierć połączeni.
— Aż w śmierć! — powtórzyła ona.
Była to ich ślubna przysięga.
A miał przed nią taką cześć, że jej nawet myślą szału nie skalał, a miała ona doń taką wiarę, że nie odeszła w tę noc czarną i pozostała u posłania, trzymając jego dłoń i usypiając jak dziecko.
O świcie zaledwie przypomniała sobie o Makarewiczu. Świda spał, więc wyszła cicho. Strażnik leżał wpoprzek drzwi, w burkę owinięty i czuwał. Wstał z wysiłkiem...
— Śpi panicz? — zagadnął.
— Śpi. Zostań przy nim, Ignacy, ogrzej się. Drżysz cały.
— To nic! Małom to ja nocy nie dospał! Panienka niech zostanie... ja pobiegnę do telegi i koni. Zdaje się, że mam w ręku...
— Co? — spytała.
— Plan ucieczki! Potem opowiem!
— A twoja noga?
— Ej, dobrze! W oczach się goi!
Władka uspokojona napoiła go winem i pożegnała prawie wesoło. Zwijał bo się tak raźno po izbie i wyszedł, pogwizdując.
Dopiero za drzwiami opadł jego sztuczny animusz: o kiju, stękając, wpół zgięty wlókł się ulicą... na twarzy znać było walkę z cierpieniem i długo szedł te kroków kilkadziesiąt... do domostwa Giersza, odstawnego sołdata, żyda, gdzie ulokowany był tarantas i trójka koni. Zaprzęgiem tym stary przewiózł Władkę wpoprzek całej Rosji.
Wszedł do szopy... uśmiechnął się z zadowoleniem do spasłych rumaków, obrachował uprząż, spróbował ręką mocy telegi, złoty pieniądz rzucił Gierszowi za obrok i zgrzebło, a sam zaszedł do izby gościnnej i wdał się w gawędę z gawiedzią otaczającą stoły.
Zajmowały go bardzo kopalnie, ich rozłożenie, wielkość, proces dobywania miedzi.
Po godzinie zapłacił rachunek i wrócił do stajni. Ciemno w niej było i pusto, pomimo to Makarewicz obejrzał nieufnie kąty i zaszedł w kąt, gdzie parskał i dziko chrapał deresz hołoblowy, dziki stepowiec, który z jego tylko ręki brał jadło i napój.
— Drop, to ja! — zawołał go zcicha, gładząc po szyi.
Koń się uspokoił, obwąchał go i, dostawszy zwykłą rację obroku, ukrył głowę w żłobie. Stary obok niego usiadł na ziemi, zdjął but, i rozwinął pokaleczoną nogę. Róża zżarła ją po kolano — była to jedna okropna rana. Stary obejrzał ją, westchnął i zcicha głową pokiwał.
— Oj, nie pójdę z wami, moje sieroty, nie pójdę! — szepnął. — Tutaj w Uralu trza będzie kości położyć i was pożegnać!
Opuścił ręce i zapatrzył się bezmyślnie przed siebie w szary pułap stajenny. Drop zdziwiony nieruchomością swego chlebodawcy, spuścił dymiące nozdrza do siedzącego i zcicha zarżał, ale stary pierwszy raz nie miał dla ulubieńca pieszczoty i nie spojrzał nawet. Zajmowały go zbyt smutne i ważne rzeczy.
Szarzało już na wczesny wieczór, gdy się ocknął przerażony tak smutną mitręgą.
— Cudowny Jezu, a oni tam na mnie czekają! — szepnął, zrywając się.
Obwinął nogę i z niesłychanym trudem obuł się, potem z pod nóg deresza rozgarnął nawóz i ziemię. Skrzynka tam była i worek skórzany, oba te przedmioty wsunął stary pod opończę i oglądając się, jak złodziej, wysunął się na ulicę.
Gromady skazańców wracały z kopalni, podzwaniały łańcuchy, burczał bęben, rozlegało się ochrypłe łajanie straży, jak widmo piekła przesuwały się w mroku szare, posępne cienie, ocierały się o Makarewicza. Minęli wreszcie wszyscy, pozostawiając za sobą smugę zgrzytu, jęku i zaduch stęchlizny grobu.
Za nimi opodal ruszył stary, ocierając rękawem pot z lic. Pot to był nie zmęczenia, lecz grozy.
W chacie Świdy niepokojono się o niego oddawna. Panicza swego ledwie poznał Makarewicz. Pozdrował przez jeden dzień, orzeźwiał, odzyskał dawną żywość ruchów do czynu i boju!
— Stary, wiesz ty, jak pójdziemy? — zagadnął go po przywitaniu.
— Bóg wie, paniczu! — odparł, krzątając się.
— Wy ruszycie z panienką przodem do Ekaterynburga i tam się zjedziemy i znowu rozłączymy.
— Ot i prawdę powiedział panicz, bo nas tam pewnie po niewoli rozłączą.
— Niech spróbują! — burknął Świda groźnie. — Wy będziecie jechać bitym szlakiem po dniu, a ja manowcami i nocą. Po drodze, w oznaczonych miejscach rzucicie mi trochę jadła i wieść, jadąc. Nie spotkamy się aż na granicy.
— Gdzie?
— Nad Bałtykiem! Spójrz na mapę.
Przyklękli u pieca i na rozesłanej mapie kreślili drogę tę, najeżoną zasadzkami i trudem. Władka pochyliła też głowę i słuchała pilnie słów narzeczonego, cytującego etapy wędrówki. Strażnik milczał.
— Co ty na to, Ignacy? — spytała.
— Da Bóg lepszą myśl, panienko. Zbieg kryminalny otwartą ma drogę w Rosji, ale nie Polak, buntownik! Nasz panicz gwiazdy z nieba pozdejmuje, a tego nie wykona. Jak iść, to śmiało po dniu, spokojnie.
— Paszport dostać... można — rzekł Świda. — Giersz fabrykuje ich tuzinami, po trzy ruble sztuka! Czerkies, co ze mną był, uciekał raz z takim paszportem.
— I udało się?
— Nie, wrócił biedak i zżarł go Uroczyńsk.
— To widać i paszport na nic! Cierpliwości, paniczu, przyjdzie z Bożej rady dobra myśl.
— Niebardzo jest czas czekać! — wtrącił chmurno Świda. — Dziś o południu dozorca tu był starszy i doktór. Oglądali mnie i za tydzień naznaczyli już znowu do roboty!
— A na czwartek czekają nowej partji! — rzekła Władka posępnie. — Dadzą mu towarzyszów do budy i kolegów do łańcucha. Naczelnika przekupić nie można, sam wiesz, a dozorcy już się boją tylu ustępstw.
— Trzeba panience samej pójść do naczelnika! We czwartek, to tylko pięć dni!
— Pójdę! — rzekła Władka, wstając.
— Ja panią przeprowadzę! — skończył Świda.
— Paniczyku, — zaprotestował stary — zgubicie panienkę.
— Masz mnie za dziecko chyba! Dość mam tej jamy i bezczynności. Powietrza mi trzeba i swobody! Prędzej, daj mi twój surdut i czapkę! Obrośliśmy oba, a ja zestarzałem się dość przez ten czas.
Stary dziwnie się uśmiechnął i już nie przeczył. Owszem, ochotnie ustąpił swej odzieży i prędko narzucił na swe barki siwą świtę ze złowieszczym kwadracikiem sukna na plecach, głowę okrył sukienną czapką z uszami, na nogi wdział katorżnicze trzewiki.
— Drugi raz handlujemy odzieżą, pamiętasz? — spytał go Aleksander.
— Pamiętam! — kiwnął głową stary. — Wtedy się przydało i da Bóg i teraz nie zaszkodzi! A co, panieneczko, ujdziemy!
Władka troskliwie nasunęła Świdzie czapkę na uszy, szyję i brodę okryła wełnianym szalikiem, obejrzała ich uważnie.
— Takeście obydwaj zmizernieli, że ledwie ślad z was został człowieczeństwa! — odparła żałośnie.
— Ja bo tu i nie człowiek, ale numer! 1475! — dodał Świda z uśmiechem.
— 1475 — powtórzył zamyślony Makarewicz.
Wyszli, pożegnawszy się oboje. Strażnik okropny w swem przebraniu, przeprowadził ich do progu, a potem dalej wzrokiem. Władka szła przodem, Świda za nią, zgarbiony, odurzony powietrzem — nie rozmawiali wcale — ryzykowali prawie życie.
Pierwsza próba była u dozorcy, gdzie mieszkała Władka i gdzie często widywano Makarewicza. Dozorca brał grube pieniądze od niej i tolerował wszystko — jeśli oszustwo się wykryje, dostanie pieniędzy, by i to płazem puścił. Weszli tedy do izby, gdzie gospodarz wieczerzał z rodziną, zaprosili ją uprzejmie do stołu.
— Cztoż bariszeńka — rzekł dobrodusznie dozorca — odchuchaliście swego krewnego. Zuch on! Posłuży jeszcze carowi! A wy, starik, czego taki markotny? — zwrócił się do Aleksandra, który w progu spoczął i zapalił fajkę.
— Jest czego się markocić — odparł zapytany przez zęby. — Paniczysko ledwie dysze, dobije go w tydzień kopalnia!
— Nu, co robić! Cara nie słuchać siłę miał, sołdatów bić, bunt umiał, za to musi zapłacić! Nie poradzisz!
— Pójdę do naczelnika — rzekła Władka — może go ubłagam o zwłokę jaką!
— Nie wiem, czy co zrobicie! Chyba dla waszej krasy wyjątek zdziała! On twardy człowiek!
Purpura krwi oblała twarz panienki, niespokojnie spojrzała ku Świdzie.
Dozorca mówił dalej:
— Jutro o południu zastaniecie go w domu. Proście! Jaby wam dopomógł, ale nie mogę. Ilem mógł, zrobiłem.
Rozłożył ręce i wziął się do zakąski.
Świdy nie wzywano do jadła. Stołował się strażnik u Giersza, a nocował przy katorżniku. I Władka nie tknęła posiłku. Z głową wspartą na dłoni rozmyślała, co czynić. Chwilowa ulga minęła, los zawzięty na nich oboje triumfował złośliwie.
Z za dymu fajczanego Świda spoglądał ku niej. W głowie jego wirowało tysiąc projektów i planów.
Wstał wreszcie.
— Panienko — rzekł — czas wam już spocząć, a mnie wracać do panicza!
Władka pożegnała rodzinę dozorcy, wyszła z nim do sieni, a stamtąd na schody drewniane, skrzypiące. Mieszkała w salce. Świda szedł za nią na górę, wprowadziła go do swego pokoju, zamknęła drzwi.
— Co będzie? — spytała niespokojnie.
— Jutro się wszystko rozstrzygnie. Jeśli naczelnik będzie nieubłagany, wieczorem uciekać będziemy! Niema co zwlekać. Giersza trzeba wtajemniczyć, by nam dał człowieka.
— Naco?
— Ruszymy tarantasem, ile sił w koniach; po drodze my ujdziemy pieszo, a człowiek będzie dalej uciekać. W ten sposób zyskamy na czasie.
— Naradź się pan z Ignacym. I ja sądzę, że nie warto zwlekać! Lepiej się pan czuje?
— Jak olbrzym silny i jak anioł szczęśliwy! A tak wierzę w to, że z panią się ocalę, jak w Boga!
Uśmiechnęła się doń z rzewną słodyczą.
Obejrzał się po izdebce.
— Rzeczy pani wartoby zaraz dziś nieznacznie przenieść do tarantasu. Trzeba być gotowym!
— Mało co ich jest. Proszę wziąć paczkę tylko i pieniądze. Pan teraz głową, ja wracam do swej podległej roli, której obym nie była nigdy zmieniała na rozporządzającą! Byłby pan w kraju i wolny!
— I nieszczęśliwy i pani niegodny!
Ucałował jej ręce, paczkę na ramię zarzucił, pieniądze schował w zanadrze.
— Jutro rano przyjdę! — rzekł i wyszedł.
Zaszedł bez przeszkody do Makarewicza. Stary przed piecem się wygrzewał.
— Udało się? — zagadnął.
— Musi się udać, bo Bóg z nami! Jutro zmykamy, Ignacy!
Usiedli obaj przed piecem i, zetknąwszy głowy, naradzali się półgłosem. Stary pozornie potakiwał, ale roztargniony był czegoś i innem zajęty. Nie wspominał chorej nogi, ani swej starości, która nie zniesie pieszej ucieczki, uwagę Aleksandra zwracał na praktyczną stronę wyprawy.
— Tarantas nasz tutaj na miejscu odrestaurowałem do gruntu, nie boi się żadnej drogi. Uprząż cała i konie jak lwy. Ja sobie jutro wypocznę w budzie, a panicz niech wszystko swemi oczami obejrzy! Hołoblowego Dropia niech pan ugłaska, bo to szatan. Dwanaście mil im lecieć bez popasu fraszka, byle im przedtem dać po pudzie chleba maczanego w wódce. Trza to pamiętać. Jest też w tarantasie podwójne dno, a w nim różne zapasy, żeby lada gdzie nie zajeżdżać. Opakowywać się jednak nie trzeba. Kuferek zamczysty w siedzeniu, walizka w nogach, nic więcej. A wie pan, że nasze papiery u naczelnika?
Aleksandrowi przeciągnęła się twarz.
— Trzeba jutro odebrać — rzekł.
— Nie można naglić, bo się domyślą czegoś! Jutro panicz do Giersza pójdzie, zaprząg obejrzy, resztę upakuje — i pójdzie z panienką do naczelnika! Żyda przedtem nie warto wtajemniczać! Będzie jeszcze czas!
— Paszport musi mi dostarczyć!
— To potem, to potem! Pierwej papiery! A drogę panicz zna?
— Przypomnę w potrzebie wszystko, co mi mówili ci, co tego próbowali! Nie pierwsi my i nie ostatni z tego piekła uchodzim!
— Bodaj bezpowrotnie — szepnął stary.
— Nie! — potrząsnął energicznie głową Świda.
Nie spostrzegli, jak noc minęła. Podnieceni byli obydwaj i zajęci palącą kwestją swobody.
Szarym rankiem Świda prześliznął się z tłumoczkiem do Giersza, ulokował go i zajął się końmi.
Nakuliwał jak Makarewicz, a goście Giersza i sam gospodarz nie mieli czasu do obserwacji. Drop tylko zachrapał dziko na widok przybysza i hałaśliwie pociągnął powietrza w nozdrza. Poczuł odzież swego chlebodawcy, ujrzał w ręku obrok, uspokoił się po chwili, dał się pogłaskać. Reszta koni poszła za przykładem deresza.
Uspokojony o swój zaprzęg, ruszył Świda do Władki. Zastał ją na drodze do chaty, wylękłą.
— Dziś o świcie dano znać do etapu, że nowa partja skazańców przyjdzie najdalej jutro! — objaśniła go, blednąc.
— Co nam do tego... dziś wieczorem my im miejsce opróżnimy! Chodźmy do naczelnika po papiery!
Uspokoiła ją jego pewność. Poszli ku domostwu naczelnika. Mijały ich straże, żołnierze, ludzie różni, nikt nie zaczepił. Przez chorobę odrosłe gęste włosy Aleksandra odróżniały go od więźniów. Szedł ze swą nieustraszoną odwagą, krzepiąc Władkę.
W przedpokoju naczelnika kazano im czekać.
Garść złota, wsunięta nieznacznie sekretarzowi, otworzyła przed Władką nareszcie drzwi gabinetu.
Wystąpiła pierwszy raz z prośbą do ruskiego urzędnika. Dotąd wyręczało ją jej złoto.
Zły z niej był poseł. Czołgać się do nóg nie potrafi, dokuczyć nie potrafi, nalegać aż do pochlebstw nie zdoła.
Naczelnik siedział u biura, zimny, nieubłagany. Podniósł bure swe oczy i wlepił je w twarz kobiety kolącem, ostrem spojrzeniem.
— Wasz interes? — spytał lakonicznie.
— Chcę prosić pana o względność dla mego krewnego, który parę dni temu wstał z ciężkiej choroby.
— Jaki to krewny? Kto? Urzędnik?
— Nie. Katorżnik! Świda Aleksander!
— Nazwisk katorżników nie znam! Numer jego?
— 1475! On bardzo chory, panie.
Urzędnik roztworzył wielką księgę, przerzucił kart kilkanaście i począł czytać. Twarz jego krzepła i twardniała, brwi ściągały się złowieszczo — skończył, ale zamiast odpowiedzi, zadzwonił.
Służbowy stawił się na progu.
— Dozorcę Anisimowa — rzucił naczelnik.
We Władkę duch wstąpił. Był to ich dozorca.
Upłynęło minut kilka. Moskal przerzucał dalej księgę, nareszcie wstał.
— To on wasz krewny? — spytał z naciskiem.
— On chory, panie, pozwólcie mu z tydzień spocząć jeszcze — odparła zcicha.
— Poco? On dożywotni. Nie wróci wam ten brat! — syknął z dziwnym uśmiechem.
Odwrócił się od niej. Anisimow stał w progu sztywny, prosty jak struna.
Zwierzchnik popatrzył nań, dozorca zzieleniał.
— Gdzie numer 1475-ty?
— Chory, wasze wysokorodje!
— Kłamiesz, łotrze, złodzieju. W Uroczyńsku niema chorych! Rozumiesz? Żeby on mi jutro był na robocie, albo trupem. Jak nie będzie w kopalni, ty pójdziesz na łańcuch, boś tego wart, przedawczyku! Nikogo do niego nie puszczać, przenieść do kazarmy pod 74-ty numer i żebym więcej o nim nie słyszał. Stupaj, skotina!...
— Słucham, wasze wysokorodje! — wybełkotał dozorca.
Władka, śmiertelnie blada, słuchała wyroku. W głowie jej formował się chaos, plecami oparła się o ścianę i patrzyła szklanym wzrokiem na ikonę, zawieszoną w rogu pokoju.
Święty w ikonie, o żółtej twarzy i wyłupiastych ogromnych oczach, patrzył też na nią z pośrodka swej glorji bezmyślnie, bezdusznie, obojętny też na los carskich nieprzyjaciół. Patron to był uroczyńskich urzędników — nie jej!
Naczelnik zasiadł znowu u biura i szperał po półkach i znowu ozwał się jego rozbity głos:
— A wam, oto papiery! Możecie wracać! Myśleliście, że w Rosji niema porządnych czynowników i uczciwych ludzi! Pomyłka! Waszego krewnego nie zobaczycie już, próżno bawić dłużej. Możecie jechać jutro! Słyszycie! — podniósł głos, aż się wzdrygnęła cała.
Machinalnie wyciągnęła rękę po papiery, wzięła je i wyszła bez słowa.
U progu kancelarji Świda ją spotkał. Spojrzeli na siebie i, nic nie mówiąc, zeszli na ulicę. Pod Władką chwiały się nogi.
— Odmówił? — spytał Aleksander.
— Gorzej. Zawołał dozorcy, kazał natychmiast przenieść do innych koszar, jutro na robotę.
— Boże! Toż oni porwą starego! — skoczył Świda. — Muszę lecieć go uwolnić. Żegnaj, jedyna.
Rzucił się naprzód, ręka Władki chwyciła go kurczowo za ramię, z udręczonego gardła wyrwał się cichy, rozdzierający jęk.
Świda się obejrzał. I jemu rozdzierała się dusza — teraz to już koniec, nie zobaczą się więcej, straceni na wieki, zgubieni!
Spojrzeli sobie w oczy i poczuli jednocześnie, że rozpacz podsuwa im myśl kryminału i pierwszy raz w życiu zawstydzili się siebie! Sekundę to trwało, dyszeli oboje w walce z pokusą.
Ona się pierwsza opanowała, spojrzała nań dziko z obłędem desperacji.
— Idź, Aleks! I daj nam Boże prędzej śmierć obojgu! — wyjąkała nieswoim głosem. — Idź, jedyny, idź! Ratuj go! Nie bój się, niedługo już tej męki!
— Już rychło! Tam! Do zobaczenia, moja żono! — dokończył zdławionym jękiem.
Na ulicy było pusto. Sekundę miał ją u swej piersi dyszącej grozą i rozpaczną rozkoszą, poczuł jakby go kula trafiła w serce, zatoczył się, ręką chwycił za pierś i pognał, oślepły, oszalały.
A ona została. Parkan jakiś odgradzał ulicę i kupa kamieni leżała pod nim. Usiadła na nich bezsilna... zdało się jej, że umiera. Myśli uciekały jej z głowy, krew z żył, czucie z członków... i zdawało się jej, że jest w Sterdyniu i szyje srebrnego ptaka dla niego; to znowu widziała Krasną Choinę i sztandar wilgotny i ciepły... i wszędzie jego... jego! Halucynacje szły korowodem i tylko co chwila usuwała się niżej... i niżej, aż zupełnie omdlała, zsunęła się pod parkan... i tak została.
Chłód ją orzeźwił wieczorny. Dźwignęła się z ziemi i, trzymając się parkanu, szła jak automat, trzęsąc się całem ciałem. Dwu żołnierzy przechodzących zajrzało jej bezczelnie w oczy, zaczepili brutalnem słowem.
To jej wróciło przytomność i zmysł zachowawczy. Pomknęła chyżej... niedaleko było do mieszkania dozorcy... wpadła zdyszana w sień.
— A ot i panienka! — krzyknęła żona dozorcy.
— Aha, panienka! Cztob jej... — zaczął bas Anisimowa i umilkł.
Oboje z żoną popatrzyli na Władkę... i kobieta załamała ręce, a kacap odwrócił się i zaczął chrząkać zażenowany.
— Makarewicz! — zawołała żałośnie.
— Niema? U Giersza zapewne! — odparła gospodyni. — Spocznijcie sami! Nu, co robić? Jak niema ratunku, to niema. Mój mąż służył wam z serca, ot i dosłużył się, dosłużył! Nie daj Boże! Wasz krewny pewnie jakiś straszny przestępca!
Władka przystąpiła do Anisimowa.
— Darujcie mi przykrość! — szepnęła. — Nie chciałam was narazić, prosiłam tylko jak człowieka.
— Ja mówił, nie prosić. Pokłonem szuby nie podbijesz. Jak u nas chcesz co dostać, to pierwej daj. Było nie prosić, ale tak jakoś się wykręcać. Kto to po dniu interesy robi. Źle grali i przegrali. Było mnie się poradzić i płacić naprzód — dodał z naciskiem.
Władka była tak znękana, że słuchała obojętnie tej mowy, pełnej oburzających insynuacyj. Nie tknęła pokarmu, tylko wody się napiła chciwie.
— Gdzie on teraz? — spytała nieśmiało.
— Nie wolno mówić. I nie pytajcie dzisiaj. I za setkę nie powiem i za tysiąc. Po jakimś czasie to zobaczym. Teraz niech się naczelnik wysapie. Trzeba czekać.
Władka zrozumiała, że nic nie wskóra narazie. Podziękowała za obietnicę złotem, poprosiła, by jej przysłano na górę Makarewicza, skoro się pokaże, i zamknęła się w mieszkaniu.
Noc zaszła ciemna i chłodna. Wicher wstrząsał budynkiem i jęczał, jakby duchy skazańców szły nad osadą i płynęły w inny świat. Władka upadła twarzą do ziemi i półgłosem, często się jąkając, odmawiała pacierze.
Złotawe jej włosy rozsypały się po ziemi, głos zamierał, w głowie biło jak młotem i często po parę razy powtarzała słowa modlitwy, przypominając sobie, kto ją nauczył tej, co najczęściej nasuwała się na usta.
— Ojcze nasz, któryś mi jeden pozostał, zabierz mnie do swego państwa, o zabierz! Zabrałeś mi matkę i ojca, bądź wola Twoja; zabrałeś kraj i swobodę, święć się Imię Twoje zawsze i na wieki, tylkoś mnie zostawił samą jak liść suchy, jak proch marny, przeto mnie zabierz, o zabierz! O Ojcze sierot, Boże nędznych i zgnębionych!
Czołem dotykała chropawych desek podłogi, a myślą i całą duszą szła w górę, z wielką wiarą w pomoc. Czasem nie stać jej było na rezygnację i owładał ją ból szarpiący, ludzki ból, więc zsiniałemi wargi szeptała do matki, co wszystkie bóle niegdyś w pierś swą zebrała:
— O Marjo, królowo nasza, Synowi swemu wspomnij o mnie! O Matko, mnie zanadto boli! Daj umrzeć!
A na dworze wicher wył i jęczał.
Wśród łoskotu burzy nie dosłyszała biedna, że na dole, na czyjeś zapewne stukanie odryglowano drzwi, rozległo się parę pytań i odpowiedzi i nareszcie kroki się rozległy na schodach do niej wiodących. Krew uderzyła jej do twarzy i wstała z ziemi.
Zapukano do drzwi.
Podeszła i uchyliła je przed gościem.
— Czekałam na ciebie, Ignacy! — szepnęła.
Cofnęła się.
Przed nią nie Makarewicz stał, ale Świda.
— Aleks! — wyrwało się z jej ust bezwiednie prawie.
Myślała, że umarli już oboje, spotykają się na wieczne nierozstanie, w wielkiej — wszystkich tu umęczonych ojczyźnie.
Ale on ponury był, wszedł, drzwi zamknął i usiadł ciężko u progu. Zmęczony był ostatecznie.
I ona się opamiętała.
— Gdzie Ignacy? — spytała.
— Przybiegłem za późno! Już go nie było! Do naszej budy wpędzono nowych, z tej partji, co dziś przyszła. Jego porwano bez śladu! Cały dzień szukałem. I nic — dodał ciszej.
— Jest pod 74-ym numerem. Słyszałam.
— Napewno? — spytał.
— Napewno.
— To pójdę tam. Po nocy najłatwiej się wcisnę.
— A gdzież ta kazarma?
— Nie wiem. — Wstawał już, ale opadł ciężko na stołek. Niesposób było rozpoczynać nic w nocy.
— Jutro go popędzą do kopalń — szepnął.
— Możecie obaj zginąć przez nieostrożność, — rzekła.
Umilkli.
Niepokój o wiernego sługę tłumił szczęście tego sam na sam. Zresztą było to ostatnie widzenie się przed śmiercią. On był gotów iść i ginąć, ona czuła, że tak być powinno. Już ich pokusa odstąpiła.
— Papiery nasze oddał ten tygrys — rzekła po chwili — jechać kazał. Jutro wieczorem uciekamy na wolę Bożą.
— Szaleństwo! — wymówił. — Zginiecie wy oboje!
Uśmiechnęła się dziwnie.
— O daj Boże! — odparła. — Będziemy nareszcie razem i wolni! O daj Boże!
— Żeby ciebie nie męczyli. Łatwiej samemu cierpieć niż pomyśleć o bólu ukochanej istoty — szepnął.
— I jabym z chęci teraz poszła na miejsce Makarewicza, za ciebie! — dodała niepewnym głosem.
— Da Bóg każdemu z nas wiarę i zlituje się rychło.
Ona pochyliła twarz w dłonie i tak długą chwilę myśleli oboje z rozkoszą o śmierci. O spoczynku nie pomyśleli wcale, jego paliła gorączka, ją bolała głowa szalenie. Na zydlu przy piecu usiedli oboje i owładnięci tysiącem wrażeń nie śmieli przerywać ciszy. Świeczka się dopaliła, więc utkwili wzrok w okno, oczekując ranka.
— Pójdę o szarym świcie — rzekł.
Niedługo czekali.
Słabo zarysowała się rama okna na tle jaśniejszego nieba. Świda wstał.
— Dziś wieczorem się zobaczymy, albo już nigdy na ziemi.
— Do widzenia, mój ukochany nad wszystkich!
Przycisnął ją do piersi i z ust wziął pierwszy długi pocałunek na wieczne rozstanie. Potem do nóg jej upadł i stopy ucałował.
— Dziękuję ci, jedyna, za całe szczęście żywota. Byłaś mi wszystkiem i rad zginę! Nie zapomnisz o mnie! Wiem! Do zobaczenia tylko!
Po chwili już go nie było. Władka osunęła się znowu na kolana.
O szarym świcie Aleksander stanął przed kazarmą wymienioną i zastał ją otoczoną żołnierzami; wejść było niepodobna i niepotrzebnie, bo gdy on nadszedł, skazańcy wychodzili właśnie do kopalń.
Przybrał minę obojętnego gapia i patrzył na pochód. Jednym z pierwszych szedł Makarewicz, skuty z wysokim, chudym żydem. Stary nakuliwał, ale miał minę spokojną i prawie wesołą. Poruszał ustami, snać pacierz mówił, a na widok Aleksandra uśmiechnął się, głową mu kiwnął i poszedł dalej niefrasobliwy, szepcząc swe modlitwy.
O kilkanaście kroków na zawrocie, obejrzał się. Zdało się Świdzie, że ręką krzyż naznaczył w powietrzu ku niemu i potem niebo wskazał, ale sekundę to trwało i wnet ucichły łańcuchy i miarowy krok eskortujących stróżów. Wszystko zginęło na załomie drogi.
Nie było co robić tymczasem. Młody człowiek ruszył do Giersza i dopatrzył zgłodniałych koni, potem zaszył się w słomę stajenną pod żłobem i wyczekiwał wieczora.
Strasznie długie to były godziny.
Parę razy pokusa go brała, zobaczyć raz jeszcze Władkę, to znów chciał iść i z Gierszem się rozmówić co do paszportu, ale rozsądek kazał mu czekać. Nie czas było myśleć o ucieczce po scenie z naczelnikiem, trzeba było zwlekać, aż zapał dozorców opadnie, pilność się zmniejszy.
Po południu, niezdolny dłużej w spokoju pozostać, poszedł w stronę kopalń. Nie wiedział, gdzie pracował stary, więc przystanął u pierwszego otworu i czekał.
Skazańcy zajęci suwaniem wagoników z rudą, nie patrzyli na niego; co chwila z otchłani wynurzała się berlina pełna, zgrzytały łańcuchy windy, sapała maszyna, ludzie ładowali w milczeniu odłamki metali i pchali swój ciężar po szynach, dalej, do magazynów.
Aleksander usiadł na uboczu i patrzał.
— Czego ty tu! — huknął dozorca.
— Tak sobie — odparł. — Może wam tytoniu?
— Do czorta tytoń! Żeby wódki!
— Jest i wódka — rzekł Świda, dobywając oplataną flaszkę z kieszeni.
Dozorca obejrzał się, a nie widząc starszych, pociągnął łyków parę. Był to wstęp do znajomości.
— Tobie czegoś trzeba? — spytał grzeczniej.
— Nic, nic tymczasem. Wieczorem na jednego chcę popatrzeć.
— On w dole?
— W dole!
Koło windy rozległ się dzwonek alarmowy. Dozorca skoczył w tamtą stronę.
— Coś się stało w ziemi — mruknął.
— A cóż! Ktoś uspokoił się — zaśmiał się cynicznie katorżnik sunący wagonik i minął, nie oglądając się.
Mimowoli Aleksander zadrżał i posunął się za nim.
— Nie wolno!
Stanął tedy i niepomny niebezpieczeństwa poznania przez kogokolwiek, zaglądał w głąb. Winda właśnie wynurzała się z otchłani.
Tym razem zamiast metalu wyrzuciła na światło dwu ludzi, między nimi leżała jakaś garść szmat bez żadnej formy, na widok jednak której wszyscy umilkli i pochylili głowy.
Winda stanęła.
— A co tam? — zagadnął dozorca.
— Zawaliła się galerja — odparł jeden z eskorty.
— Zabiła wielu?
— Tylko tego jednego.
— Na śmierć?
— Na miazgę. Sprzątajcie, nam trzeba wracać!
Dwu drabów podjęło zwłoki z windy i rzuciło na podłogę.
Wówczas dostrzegł Aleksander, że trup ten miał zgniecioną głowę i piersi, połamane ręce i nogi. Kości poprzedzierały mięśnie i skórę, sterczały krwawe, twarzy nie było śladu. Lampka u pasa bez szkła i formy wklęsła w ciało i tworzyła dziwną wypukłość; wśród spłaszczonej, pozbawionej skóry twarzy, bielały zęby rozwarte jak do krzyku. Świeży był trup, jeszcze ociekał resztkami posoki, co nie wsiąkła w odzież katorżnika, ale do człowieka już nie był podobny.
— Ot, ohyda! — splunął dozorca, odwracając się. — Zabierajcie go do naczelnika. Gdzie nosze?!
Wtem coś sobie przypomniał, zwrócił się do tych, co przywieźli zabitego.
— Aha, a numer? — spytał.
— 1475. Pierwszy dzień u nas robił.
Winda zapadła w głąb, wśród zgrzytu odwijających się łańcuchów.
Za drzwiami, na dworze, ktoś krzyknął przeraźliwie:
— Jezu!
Ale nikt na to nie zważał, bo żołnierz służbowy gapił się na zabitego.
Wzięto go na nosze, zakryto jakąś derką, dwu ludzi ujęło kije, i poszli za starszym, który wziął bumagę spiesznie skreśloną przez dozorcę z zawiadomieniem do władzy o wypadku.
I ponieśli precz skrwawione resztki, a za nimi poszedł jeden tylko człowiek, zataczając się jak pijany.
Czarny był i straszny, a wzrok miał obłąkany i dziki wyraz zaognionych oczu.
Blady zachód ubarwił niebiosa bursztynowem światłem i ubrał w strój złocisty martwe zwłoki katorżnika. Bóg mu tak dawał świetny pogrzeb.
U wnijścia do urzędowych budynków odpędzono precz człowieka, co szedł za noszami, zawarto drzwi.
Wówczas nie wiedział już, co dalej czynić. Parę razy obrócił się wkoło, jak zwierz złapany w pułapkę, potem zawrócił wstecz.
Poszedł do domu dozorcy, ale zabrakło mu odwagi wejść i odezwać się, więc ruszył dalej, do Giersza. Nie był w stanie nic myśleć i rozważać, nic robić, nic mówić, i jak zwierz chory wrócił do słomy pod żłób i leżał zdrętwiały, zwinięty w kłębek, od czasu do czasu stękając głucho.
W izbie karczemnej hałasowano dziko. W szopie zato mrok panował i cisza. Wrót jeszcze nie zawarto, więc blada noc zaglądała do środka. I nagle we wrotach owych zaczerniał cień człowieka, okryty cały ciemnym płaszczem. Zajrzał do wnętrza, nasłuchiwał i posunął się w stronę koni.
— Aleks! — rozległo się niespokojnie, drżąco.
Świda na ten głos natychmiast oprzytomniał i stanął przed nią, nie mówiąc słowa.
— Szukam ciebie od godziny. O Boże! Tak mi słabo — dodała ciszej, opierając się o żłób.
— Bodajeś była nie znalazła — zamruczał dziko.
— Chciałeś, żebym was obu straciła jednego dnia.
— Nie byłoby na mnie krwi tego niewinnego. Tom ja go zabił, nieprawda? Powiedz ty, tak sprawiedliwa i prawa!
— Bóg nam powie na sądzie. Nasz rozum nie starczy. Tak się lękałam, by cię szał nie ogarnął.
— Kto ci doniósł tę wieść?
— Anisimow! Naczelnik go przysłał do mnie z zawiadomieniem o zgonie, powtórzył rozkaz wyjazdu. Pochowano już go gdzieś w dole... Śledztwo dowiodło, że samochcąc zginął.
Aleksander zadrżał i otarł pot z czoła.
— Samochcąc? — powtórzył.
— Galerja, w której pracował, podparta drzewem. Podczas pauzy południowej, on koło tego drzewa siedział. Nie zwrócono na to zpoczątku uwagi. Potem zastał go pilnujący znowu u tego drzewa i odpędził, ale ledwie się uchylił do innych, rozległ się trzask obrywającego się sklepienia.
Władka mówiła to bardzo cichym głosem i nagle umilkła, pokazując Aleksandrowi jakąś postać, co się skradała wzdłuż ściany. Złodziej to zapewne był, bo doszedłszy ich tarantasu, przystanął i zajrzał do środka.
— Czego chcesz! — zawołał Świda.
Drab cofnął się ruchem pantery i jednym susem był na dworze.
— Opryszek jakiś — dodał młody człowiek ciszej na uspokojenie Władki, która drżąc przytuliła się do niego.
— Ja się nie boję — rzekła słabo — ja tylko jestem tak zmęczona okropnie. Mnie tak źle.
Aleksander dotknął się jej rąk. Paliły jak ogień. Wówczas o wszystkiem zapomniał przed nową zmorą jej choroby. Przebyte męki i cierpienia zmogły jej wątły organizm. Już oddawna tylko wola trzymała ją na nogach, ciosy ostatnich dni wyczerpały ją do gruntu. Co chwila ogarniały ją mdłości, gdy otrzeźwiała, budził ją strach i niepokój.
— Aleks, zabierz mnie stąd — szeptała dysząc. — Jabym tak się bała tu umrzeć i teraz. Jedźmy, gdzieś dalej, pókim jeszcze przytomna. Papiery są, opłacim dozorcę i jedźmy, o jedźmy!
— Jedźmy — rzekł. — Zaprowadzę cię do Anisimowa. Opłacisz go, pożegnasz, ja tymczasem konie założę i zajadę po ciebie. Na wolę Bożą ruszamy.
Około północy tarantas stał gotów do drogi. Nie dziwiono się pośpiechowi Władki, ani milczeniu jej towarzysza, który pakował resztę manatków. Za wiele stracili w Uroczyńsku, by chcieć w nim dłużej pozostać.
Dozorca, opłacony po królewsku, nie szczędził rad co do drogi, ofiarował się nawet przeprowadzić za osadę do ostatnich straży. Rodzina jego błogosławiła, to popłakiwała na przemiany.
Nareszcie Świda zgarnął lejce, przeżegnał się i obejrzał na swą panią.
— Jedź, Ignacy! — rzekła zdławionym głosem.
Dozorca towarzyszył, pocieszając na swój sposób. Straże przepuszczały ich spokojnie. Znaleźli się na wolnej drodze.
— Szczęśliwej drogi panience — pożegnał Anisimow.
— Dziękuję wam — odparła.
— Bywaj zdrów, stary — dodał do furmana.
— Żegnajcie! Dziękuję za gościnę — odparł Świda wśród turkotu bryki...
Naczelnik miał rację. W Uroczyńsku katorżnicy nie mieli nazwisk. Numer 1475 leżał w ziemi, wykreślony z liczby żyjących, a Świda Aleksander wyjeżdżał na swobodę...
Konie szły jak wiatr i Uroczyńsk wnet zniknął z widnokręgu. Skazaniec obejrzał się za nim raz i drugi, potem zaniepokoił się milczeniem Władki i zawołał do niej.
Odpowiedziała ledwo dosłyszalnym szeptem.
— Co ci? — spytał, zatrzymując zaprzęg i pochylając się ku niej.
— Nic, nic! Jedź stąd, jedź! Już oni gonią ciebie! Prędzej, prędzej! Jest i Czaplic z nimi! O mój jedyny! Nie daj mnie im! Uciekajmy!
Leżała w gorączce. Rękami objął głowę, szukając w niej myśli, ratunku. Ale żadnej nie było za nimi, tylko dalej, dalej naprzód. Z siedzenia zrobił jej posłanie, ułożył biedną, okrył i ruszył dalej.
— Wola Boża nad nami i jego panowanie — szepnął, zaciskając zęby.
A konie niosły. Hołoblowy Drop, faworyt starego Makarewicza, szedł jak wicher. Pod duhą dzwonek mu wybijał takt szalony, a koledzy, przegiąwszy nozdrza ku ziemi, sadzili bez pamięci.
I nie dziw, że tak rwały naprzód. Niosły dwoje nieszczęśliwych do szczęścia, dwoje znękanych do spokoju, dwoje więźniów do swobody.
Do celu było tysiące wiorst, ale nad nimi była wola Boża i jego panowanie.
Dawno przestali lękać się czegokolwiek...
A za nimi coraz dalej i dalej zostawał grób Makarewicza, ostatnia jego placówka w obronie panienki-sieroty.
W kasie kończono sobotnią wypłatę.
Tłok robotników malał w sieni, wylewał się na brudną przedmiejską ulicę czarnym potokiem, huczącym i zgiełkliwym.
Nareszcie odeszli od okienka, z którego niepozornej głębi płynęły wszystkie pociechy i troski robotnika — nagrody i kary. Czterech miało wytrącenia z tygodniowej zasługi, piąty miał zwyżkę za nadliczbowe godziny dobrowolnej nocnej roboty. Tamci warczeli, ten milczał, zgarniając troskliwie srebro i asygnaty w skórzany woreczek. Wyszli nareszcie razem wszyscy, za nimi zajęczały rygle i zgaszono gaz. Ciemne gmachy fabryczne zmartwiały na niedzielną pauzę.
Ulica biegła wzdłuż Dźwiny, nabrzmiałej wiosennym rozlewem, za rzeką rozsiadła się stara Ryga w całej okazałości.
Pięciu spóźnionych chwilę szło w milczeniu po oślizgłych chodnikach. Wzdłuż ulicy szynki i piwiarnie wabiły przechodniów wrzaskliwą muzyką i drażniącemi wyziewami alkoholu. Deszczyk przytem mżył nieznośnie.
— Znowu sztrafy! — burknął któryś. — Przyjdzie z głodu zdychać wraz z żoną i dziećmi!
— Ja swoich dawno nie widzę! Chwalić Boga za lato!
— Aha, lato! Tymczasem zimno i mokro! Br... żeby to wstąpić na rozgrzewkę.
— Ho! A gdzie? Wszędzieśmy zadłużeni!
— Może nas kto bogatszy poratuje. W biedzie się poznaje rzetelnego kolegę.
— I poczciwego człowieka! — dodał inny.
— Hej, złoty cielcze, słyszysz — ktoś trącił milczącego dotąd kamrata. — A nie pędź tak. Wstąpimy pod „Kulę“. Zafunduj!
— Darujcie, koledzy. Nie mogę! — odparł tenże, dobywając z woreczka kilka srebrniaków. — Chcecie wypić za moje, to proszę, ale sam czasu nie mam.
— A to co? Czy my żebraki? Jałmużnę nam dajesz? Chodź razem, to zgoda, a nie, idź do djabła!
Człowiek odtrącone pieniądze schował napowrót i głową potrząsnął.
— Nie piję ni wina, ni piwa, ni wódki, nic wam po mnie! Do zobaczenia — rzekł odchodząc.
— A to mu do kochanki spieszno! — ktoś rzucił.
— Snać licha warta, kiedy jej taki skąpiec dogadza!
— Ot, myślisz! Takie dziewki potrafią i z krzemienia wycisnąć rubla!
— Nie dziw, że na uczciwą zabawę czasu nie ma.
— Pilno mu do tej tam!...
Grad konceptów i przezwisk posypał się na ten temat.
Zaczepiony się zawrócił. Pierwej, gdy szedł ciężko, zgarbiony i cichy, na starca wyglądał. Teraz wyprostował się, urósł i wymłodniał.
Jak piorun spadł na nich.
Chwilę było słychać razy, przekleństwa, szamotanie, potem kłąb walczących opadł i on jeden podniósł się z ziemi.
— Nauczycie się milczeć! — zaburczał, odchodząc.
Tak — już milczeli, tylko stękali, stając mozolnie na nogi.
On już był daleko, a szedł coraz prędzej. Most przeszedł i rzucił się w pierwszą wąską uliczkę starego miasta. Spieszno mu było i wstyd może ludzi, co przy świetle gazu oglądali się zdziwieni i nieufni na jego poszarpaną bluzę i pokaleczoną twarz.
W bramę którąś nareszcie wpadł, dziedziniec minął — i w najdalszej oficynie, na schody wbiegł wysoko, aż do staroświeckiej facjatki. Tam u drzwi zapukał.
Klucz zgrzytnął w zamku i przed nim stanęła młoda kobieta. Spojrzała i cofnęła się.
— Co ci się stało? — spytała niespokojnie.
— Nic. Upadłem pociemku! A tu spokojnie?
— Spokojnie. Wychodziłam o zmroku. Robotę odniosłam i czekałam na ciebie. Boże, jakiś biedaku pokaleczony.
Pokoik był minjaturowy i bardzo ubogi. Człowiek zamknął za sobą drzwi i usiadł przed stolikiem, zarzuconym świeżo skrajaną bielizną. Kobieta troskliwie zmyła wodą jego twarz i ręce poszarpane, a potem dobyła z piecyka robotniczy posiłek i postawiła przed nim.
Ale on zamiast jeść, z woreczka wytrząsnął pieniądze i podał jej.
— Dziewięć i pól rubli! — rzekł z uśmiechem.
— Aż tyle! — odparła zdziwiona.
— Robiłem w nocy. Dużo tak można zarobić!
— To dlatego tak się spieszyłeś codzień... niby do snu... Oszukiwałeś mnie!
— Chciałem cię ucieszyć! Jak tak pójdzie, za trzy tygodnie będziemy mogli za ocean wypłynąć.
— Czemu nie jutro? — westchnęła.
— Mówiono mi, że jutro odchodzi „Anna Luiza” do Hamburga! — rzekł, podpierając czoło i zamyślając się posępnie.
— Na twój przejazd wystarczy! — ozwał się znowu. — Jedźmy. Mnie wezmą darmo... za robotę!
— A tam znowu zostać bez grosza, w obcym świecie. Nie, Aleks, cierpliwości!
— Cierpliwości! — powtórzył z goryczą. — Tobie łatwo ona przychodzi, boś święta... a ja człowiek tylko. I człowiek, co dosyć, sądzę, miał cierpliwości, by wreszcie osiągnąć to, o czym żywot cały przemarzył.
Zapanowała chwila milczenia. Kobieta zbladła bardzo i smutnemi oczami, jakby z wyrzutem spojrzała ku niemu. Brwi miał zmarszczone i ponury bunt w twarzy.
— Nie godzi się narzekać, Aleks, przebywszy tyle i tak mężnie jak ty dotąd! — szepnęła.
— Właśnie dlatego! — zamruczał. — Milczałem na etapach i w Uralu. A teraz milczeć nie chcę! Poco mi dałaś swobodę, pocoś mnie śmierci wydarła, a teraz nie chcesz moją być! Lepiej mnie rzucić samego, kiedy szczęścia dać nie chcesz!
Wstała żywo i podeszła do okienka. Deszcz pluskał o szybki, oparła o nie czoło i przymknęła oczy. Ciężko podnosiła się pierś, a po chwili z pod powiek zbiegło łez kilka cichych — bez łkania żadnego.
Wybuch jego ścichł, podniósł głowę, poszukał jej oczami i podszedł.
— Co ci, Władko? — spytał pokornie już.
Pasowała się ze skargą i wybuchnęla nareszcie:
— I ja teraz żałuję, żeś mnie wydarł śmierci w Ekaterynburgu! Nie narzekałbyś może!...
— Władko!
— Mój jedyny! Nie gniewaj się ty na mnie! — zawołała, ręce składając. — Ja dość cierpię sama, za nas oboje! Szczęścia każdy pożąda, ja jedna chyba tylko boję się go, okropnie boję! O Aleks, nie lękałam się niczego z tobą, niczego, nawet śmierci, a szczęścia z tobą się lękam, ach, lękam!
— Dlaczego, Władko?
Po twarzy jej przeszła śmiertelna bladość.
— Bo szczęście to grzech, za który się śmiercią płaci — wyjąkała. — A jabym tak chciała żyć teraz!
— I nigdy mi go nie dasz i sama nie weźmiesz? — spytał już spokojnie.
— Tam za oceanem, Aleksandrze, gdzie nas nikt nie znajdzie!
— Któżby nas miał szukać?
— Nieszczęśliwych nikt — a szczęśliwych...
— Kto, jedyna?
— Czaplic! — szepnęła, wzdrygając się cała.
— Czaplic? — powtórzył. — Skąd ci ten człowiek na myśli?
— Bo on mi zaprzysiągł szczęście wziąć!
— Śmierć weźmie, gdy mi się na oczy nawinie. Dosyć on nam już wziął, niech on się lęka obrachunku.
Ale ona nie rozpogodziła się wcale wobec jego pewności.
— A jednak ciebie w puszczy odnalazł i zgubił — szepnęła.
— Grobu Makarewicza nie przekupi jak chłopa. Tajemnicy naszemu staremu nie wydrze — rzekł.
— Mnie będzie ścigać! Ach, gdyby prędzej za ocean!
— Jedźmy więc na „Annie Luizie”.
— I znowu ty jak wyrobnik, sto razy życie ważąc w nieznanej służbie! A tam jak dwoje rozbitków!
— Co to znaczy wobec twego spokoju.
— Zawsze ja!
— Zawsze! — potwierdził z jasnym już uśmiechem. — Com ja był i jestem wart bez ciebie!
— Nic ci nie dałam prócz męki i trudu.
— I ja tobie toż samo! — dodał, do rąk jej się chyląc. — A teraz bliski koniec cierpienia! Tam za morzami odetchniemy nareszcie. O takem tego spragniony. Jedźmy, Władko, na „Annie Luizie”. Zginie tam w Ameryce po nas ślad wszelki; gdzieś w puszczy osiądziemy we dwoje, od ludzi zdala. Ziemię napół darmo kupimy, drzewo zwalę, chatę ci postawię na trzebieży — i odpoczniemy! Nie bój się, jedyna, naszej nędzy! I skały nie ostoją przed moich rąk dwojgiem, gdy dla ciebie pracować będę. O słońce mego żywota, żebyś ty wiedziała, jaką ty mi silę dajesz!
— Jedźmy! — zawołała podniecona.
Przy jego słowach opadał jej lęk nerwowy. Jak z za czarnej chmury błysnął dziki krajobraz w puszczy i ta cicha chata własna i skraj trzebieży, jego potem wydarty — i spokój odludzia. Dusza jej się tam rwała.
— Od ludzi precz, daleko! — dodała ze wstrętem.
— A zatem ruszamy. Policzmy kapitały! — zawołał.
— Żeby teraz ta szkatułka skradziona z tarantasem podczas mej choroby! — westchnęła.
— Kupilibyśmy całe Stany Zjednoczone i byłabyś królową. Moja wina, alem wtedy o całym świecie zapomniał, gdyś mi ginęła w oczach! Mniejsza z tem.
Sto rubli mamy. Jutro się w załogę zapiszę i twój przejazd opłacę! Byle prędzej!
Tego wieczora wesoło było na facjatce i długo w noc roili o lepszej przyszłości biedacy. Bardzo późno pożegnał Świda Władkę i zeszedł na nocleg do stróża. Ale go sen nie brał i ledwie świt zerwał się i pobiegł na statek załatwić formalności.
Musiało mu się dobrze powieść, bo z wesołą twarzą zjawił się u Władki popołudniu.
— Gotowe! — zawołał. — I lepiej niż się spodziewałem. Wzięto mnie za zapłatą nawet! Bodajto taki wzrost i ramiona. Jutro o dziesiątej rano wyjeżdżamy. Możemy pakować manatki!
— Niewiele będziemy mieli fatygi! — uśmiechnęła się.
W dwie skrzynki zmieściło się mienie wychodźców.
Wśród nagich ścian izdebki spożyli ostatni posiłek i jak ptaki wędrowne czekali słońca do odlotu. Nagle przypomniała Władka o robocie powierzonej jej przez jakąś panią z przedmieścia i zerwała się iść, zwrócić zaczętą i za mitręgę przeprosić.
— Ja pójdę! — ofiarował się Świda. — Bobym tu nie wytrzymał w niepokoju o ciebie samą, wśród gawiedzi studenckiej!
Zgodziła się chętnie. Nie cierpiała ulicznego zamętu.
Wziął węzełek z bielizną i, skacząc po trzy stopnie, zbiegł na ulicę. Spieszno mu było wrócić.
Zmierzch zgęstniał zupełnie, gdy wracał i znów z niecierpliwością przypomniał sobie, że w fabryce zostawił parę narzędzi własnych, a stróż był mu winien parę rubli. Zawrócił więc na most i na dobrze sobie znaną, czarną od węgla fabryczną ulicę. Wydawała mu się uroczą, gdy wspomniał że ani jutro, ani nigdy już nie będzie jej mierzył krokami.
Stróża nie zastał. Żona zapewniała, że wnet wróci i tą obietnicą zatrzymała go na gawędce dobrą godzinę. Gdy już odejść chciał, niespokojny o Władkę, stróż się zjawił.
Okazało się, że uiścić się nie miał czem, ale narzędzia wydał, a posłyszawszy, że Polak jutro wyjeżdża za ocean, nie ustąpił od poczęstunku. Darmo się wyrywał Świda, złorzecząc swej chęci odzyskania długu i gadulstwu — nic nie pomogło! Musiał przyjąć fundację pod „Kulą” i wysłuchać narracji o bracie „Fritzu”, który się przed dziesięciu laty wysiedlił, w Ameryce ożenił, osiadł na stałe, i wzywał brata ”Hansa”, obiecując złote góry w nowej ojczyźnie.
Do rozmowy przyłączyli się inni goście bawarji i Świda sam nie pamiętał, ile mu te toasty, pożegnania, życzenia i westchnienia zazdrości zmitrężyły czasu.
Gdy się wykradł prawie z pośród biesiadników, późna noc była.
— Dobry ze mnie posłaniec! — zamruczał do siebie. — Piję z hałastrą szwabów po szynkach, a moja Władka czeka i niepokoi się o mnie! No, a tam co znowu! Mordują kogoś.
Zatrzymał się mimowoli.
Przed nim na moście słychać było szamotanie i zduszone wołanie o ratunek. Sekundę to trwało i nagle czarny kształt zawirował w powietrzu nad rzeką, trzepocąc się jak potworny nietoperz, i z pluskiem wpadł w wodę. Szum Dźwiny zagłuszył przeraźliwy krzyk tonącego, i wszystko ucichło.
Piskliwa świstawka policjanta rozdarła ciszę — na moście rozległy się prędkie kroki.
— Człowiek tonie! Ratujcie! — rozległo się donośnie.
Wokoło Świdy zebrała się gromadka ciekawych. Na rzece wynurzyła się głowa śmiertelnie blada i ręka bezwiednie chwytająca wodę, szukająca oparcia.
— Utonie, utonie! Już go niema! — wołano.
Świda popatrzył, przeżegnał się i skoczył w wodę.
Topielec wynurzył się raz jeszcze koło filaru, nie miał sił do krzyku, prąd go niósł szybko. Ratujący gonić go musiał całą siłą swych potężnych ramion.
Na brzegu gromadziło się coraz więcej ludzi, spuszczano szybko łodzie ratunkowe.
Zanim dobiegły, Świda już uchwycił zmartwiałe ramię tonącego i z ciężarem swym wybił się nawierzch. Twarz wybawionego i zbawcy znalazły się obok drugiej. Świda spojrzał przelotnie i odrzucił się wtył gwałtownie.
Miał przed sobą siną, wykrzywioną strachem twarz Dominika Czaplica.
— Rzuć! — krzyknął mu jakiś głos wewnątrz, rozkazujący i dziki. — Rzuć, rzuć! Niech ginie!
Światełko łodzi podbiegało bliżej — nim dobiegnie, topielec pójdzie na dno. Duszę czart weźmie, a ciało rzucać będzie morze od brzegu do brzegu, bez mogiły i pamięci! A Władka i on wolni będą i spokojni.
— Rzuć — wołało w duszy Świdy.
Nie zdołał otworzyć dłoni. Coś ją zaciskało, coś cichego bez głosu, silniejszego nad tamto wyjące, mściwe. Nie potrafił rzucić na pastwę śmierci bezbronnego wroga! Raz drugi miał go w swem ręku o krok od zatraty i nie zdołał się zemścić.
Nagle ta twarz martwa, dłonią Świdy podtrzymywana na powierzchni rzeki, ożywiła się, zadrgała. Otworzył błędne oczy, ze skrzywionych ust wydarł się jakiś dźwięk i skonał niedomówiony.
Spojrzeli na siebie. Świda ponuro, Czaplic ze zgrozą przerażenia i dziwu, jakby upiora ujrzał.
Światełko łodzi podbiegło tuż. Rzucono sznur. Aleksander uchwycił go, brzeg łodzi otarł się o nich. Silne ramiona wciągnęły Czaplica, sięgnęły po drugiego, ale ten, jak widmo zniknął im z oczu. Dał nurka, wynurzył się o parę sążni dalej, znowu poszedł pod wodę i gdzieś przepadł bez wieści.
Druga łódź ruszyła w jego ślady, myślano, że go kurcz chwycił, ale po godzinie wróciła z niczem. Dzielnego obrońcy nie było śladu.
Zobaczyła go nad ranem Władka, czuwająca w strasznej trwodze noc całą.
— Miałeś wypadek? — spytała, rada, że żyje jeszcze.
— Miałem! — rzekł głucho — Spotkałem upiora!
— Czaplica! — krzyknęła.
— Czaplica! — potwierdził.
— Już! Już idzie po nas! — jęknęła.
— I na mojej woli był i dałem mu żyć — rzekł spokojnie. — Takie już moje przeznaczenie!
— Coś zrobił, Aleks?! Gdzie on?
— On tonął! Opadnięto go na moście i zapewne ograbiwszy, rzucono w wodę. Byłem o krok, poszedłem ratować. Chwyciwszy, poznałem kto...
— A on, on! Widział ciebie?
— Widział, bo otworzył oczy, zanim go w łódź włożyli.
— A zatem, już po nas! — wymówiła głucho, osuwając się na krzesło, osłabła.
— Boża wola! — wymówił poważnie. — Nie mogłem mu dać zginąć martwemu w omdleniu, nie mogłem, bo kiedyś przed sądem Bożym staniemy i nie chcę być nazwan tam zbrodniarzem, by się on zrównał ze mną. Dwa razy go wyratowałem może sobie na zgubę, nie przemogę woli Bożej i mego przeznaczenia, ale zabić go bezbronnego nie potrafię!
Władka spojrzała ku niemu. Twarz miał pogodną, a w oczach wielką jasność, a tak przejrzyste były jego sokole źrenice, że się przed niemi powstydziła swej słabości i lęku.
— O Aleks, jakiś ty wielki! — szepnęła.
— Takim, jakimś mnie chciała i zrobiła — odparł z łagodnym uśmiechem. — Czego się mam lękać tego gada? Co on mi weźmie — nic, co warte żalu, ani twego kochania i szacunku, ani duszy i wiary, ani spokoju czystego sumienia. Zabiorę to z sobą, gdy padnę, a garść kości i ciała niech bierze... Nieprawdaż i ty się go już nie boisz?
— Byle nie zostać bez ciebie — wymówiła żałośnie.
— Nie rozłączy nas Bóg — odparł z wiarą stanowczą.
Nie, nie lękała się już niczego. Jej uczeń przerósł mistrzynię, teraz ona patrzyła ku niemu przejęta, owładnięta czarem takiego bohaterstwa i spokoju.
Nie, nie lękała się już Czaplica.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Nazajutrz „Anna Luiza” przyjęła ich na swój pokład.
Oparta o parapet Władka wejrzeniem ulgi żegnała miasto, ziemię i tłum łudzi przypatrujący się wyjazdowi. Wychodźców było sporo na statku, przeprowadzali ich krewni i znajomi, słychać było płacz i westchnienia, kwilenie niemowląt, przestrogi, prośby o wieści. Jej tylko nikt nie żegnał, i ona wrócić nie będzie mogła do kraju.
Statek dał pierwszy sygnał. Hałas się wzmógł, ludzie zaczęli krzyczeć, tłoczyć się do odwrotu. Spojrzała po tłumie, bezwiednie szukając znajomej twarzy, daremnie.
Po drugim sygnale ściągnięto mostek łączący z lądem, czarny słup dymu uwieńczył komin parowca. Obsługa zajęła swe miejsce, tylko Świdy nie było: gdzieś w czeluściach pokładu szuflował węgiel.
Trzeci gwizd, statek zadygotał i skoczył naprzód. Białe fale goniły go, czarny dym mącił czyste niebo, z lądu powiewały białe chusty i kapelusze.
Dalej i dalej, zrazu powoli wśród ciasnoty portowej, potem coraz szybciej, i nareszcie ziemia została jak pas białawy od fal nadbrzeżnych; wprost, na lewo i prawo zbiegł się siny Bałtyk z niebem; „Anna Luiza” ostatnim gwizdem pożegnała Rygę i biegła, biegła, już niczem nie hamowana.
Władka wciąż stała zapatrzona w nieskończoność morza, mewy poczęły przypadać nad statkiem i piszczeć żałośnie. Przyszły jej na myśl czajki z litewskich błot, i westchnęła zcicha.
Już nigdy nie zobaczy ptasząt swoich, ani nieba, już nigdy!
A tam w głębi, w tropikalnej temperaturze maszyny, Świda otarł znój z czoła, i toż samo pomyślał z ciężkiem ściśnieniem serca. Ale wnet się rozpogodził i, schylając się przed gorejącą paszczęką pieca, wyszeptał do siebie:
— Byle z nią Bóg dał. Byłe z nią!
Jakób Simson — jak sam powiadał o sobie — siedział w najdalszej osadzie białych na „Dalekim Wschodzie”.
Osada to była niby forteca wśród dziewiczego lasu, obwiedziona palisadami i rowem, przyparta jednym bokiem do strumienia, drugim do kawałka karczunku. Wewnątrz mieściła się chata, magazyn i zagrody dla bydła.
Chata była obszerna, bo oprócz ojca rodu, mieszkało tam sześciu młodych Simsonów przeważnie żonatych, oraz dwóch olbrzymich murzynów pastuchów i stary Indjanin pszczelarz.
Rojno więc tam było, dostatnio i zbrojno.
Siedem karabinów grzmiało po puszczy, płosząc dzikie plemiona czerwone, zwierza i włóczęgów, bydło swobodnie pasło się nad potokiem, w magazynie bezpiecznie gromadziły się cenne skóry i wosk.
Stary Simson nazywał się królem okolicy i nikt mu tytułu nie przeczył, bo na kilkanaście mil w promieniu nie było słychać o osadach. Panował samowładnie nad okolicą od lat kilkunastu, za ludźmi nie tęsknił, w świat powracać nie chciał, dobrze mu było na bezludziu.
Aż pewnego dnia wielki się rumor podniósł w osadzie. Nie spowodował go trop niedźwiedzi, ani Indjan, ani zaginięcie bydła; powodem zajęcia i niepokoju było parę świeżych drzazg drzewa, które w potoku wyłowił i do chaty przyniósł Sam Simson, najmłodszy syn Jakóba. Drzazgi były siekierą odcięte i wzbudziły tysiące przypuszczeń i obaw.
— W górze potoku ktoś wali hajkory!
— Ale kto? Pewnie biały!
— Tożbyśmy go dotychczas widzieli.
— Tędyby przejeżdżał z Zachodu.
Stary Simson zakończył dysputę:
— Weź, Sam, strzelbę, pójdziemy we dwóch na zwiady. Wy, chłopcy, do roboty!
Poszli tedy. Ojciec naprzód, syn za nim, nie mówiąc słowa do siebie. Puszczę znali jak swój dom, to też po godzinie marszu usłyszeli przed sobą donośny, miarowy łoskot siekiery.
— Przy małpim moście — szepnął stary.
— Aha — mruknął młody nadsłuchując.
— Tęgo rąbie, a i bydło ryczy. Osadnik.
— Chodźmy, ojcze — rzekł syn niecierpliwszy.
Nielada ciekawością był nowy człowiek dla tych pół dzikich skwaterów.
— Powoli. Ostrożność nie zawadzi, Sam.
Pół pełznąc, pół idąc, zbliżyli się kroków kilkaset, las zrzedniał, a siekiera rozlegała się tuż. Podsunęli się na skraj gąszczu i zajrzeli.
Przed nimi jeden człowiek rąbał spokojnie pień stuletni, kilka zwalonych leżało wokoło nad potokiem.
Simsonowie podnieśli się z ziemi o dwa kroki przed nim.
Na widok dwu drabów z bronią, samotnik sięgnął także po sztuciec oparty o drzewo i czekał spokojnie zaczepki.
Był wysoki, silnie zbudowany, młody jeszcze, ale niesłychanie wynędzniały i mizerny. Miał na sobie strzępy odzieży, na nogach strzępy butów, na głowie resztki kapelusza. Tylko twarz jego nie była ani znękaną, ani zmęczoną.
Owszem, uśmiech się po niej błąkał, a w bystrych oczach świecił spokój i zadowolenie.
Wyprostowany, z palcem na cynglu broni patrzył śmiało w oczy przybyłych. Nie był ani zbójem, ani złodziejem. Podobał się staremu.
— Dzieńdobry — pozdrowił go pierwszy.
— Dzieńdobry — odparł podobnież obcy, opuszczając broń.
— Zwabiliście nas siekierą. Oddawna tu jesteście?
— Od wczoraj.
— A zdaleka?
— Z Europy.
— Prosto?
— Nie. Pracowałem w New Yorku pół roku.
— Myślicie się tu osiedlić?
— A tak. Wyznaczono mi tutaj iść. Możem na cudzy grunt zaszedł?
Simsonowie zaśmiali się unisono.
— Tu niema cudzego gruntu. Gdzie spojrzysz, osiadaj, a coś zdobył, twoje. Jak zginiesz, to także twoje. My tu osadę mamy niżej nad potokiem. Dobra okolica, ale ciężko żyć, chyba tak jak my gromadą.
Was ilu? — Ja jeden z żoną — odparł z błyszczącemi oczami.
— To mało. Nie dacie rady. Blockhauzu nie postawicie do zimy.
— Ej, żona mi nie będzie zimować pod namiotem. Musi być chata, to i będzie.
— Jeśli dotrzymacie, co mówicie, toście zuch. A długo szliście?
— Dwa miesiące.
— Tak sam zupełnie?
— A sam.
Simsonowie pokręcili głową.
Słońce stało w południe. Podczas tej rozmowy obcy wziął się znowu do siekiery, a przybyli usiedli na świeżo ściętym pniu i dobywszy z torby kawał pieczeni, posilali się po wędrówce.
— A wy sami z Niemiec? — badał stary, po przerwie.
— Dalej. Na imię mi Aleksander.
— To Sanders po naszemu — wtrącił Sam Simson.
— A nazwisko mi Świda.
— A mnie Simson Jack, a ten syn mój najmłodszy. Pięciu jeszcze mam takich.
Nagle Sam jeść przestał i, otworzywszy szeroko oczy i usta, wpatrzył się w coś tak uporczywie, jakby w nadziemskie zjawisko. I stary się zdziwił.
— Czy to wasza żona? — spytał.
Świda się obejrzał, rzucił siekierę i podszedł naprzeciw nowo przybyłej.
Władka to była, ta sama, równie piękna i wysmukła, w grubej odzieży, z kociołkiem dymiącej strawy w ręku. Mało się zmieniła ta ukochana Świdy. Musiał on ją jak klejnot strzec w tej ciężkiej drodze, ochraniać od skwaru i niewczasu, na ręku nosić jak świętość. Jego zżarło słońce i trudy, ją ozłociły tylko promienie, a trudy odbiły się jeno ostrzejszym rysunkiem rysów i silniejszą postawą. On na kość się zmizerował, jej dał tylko się zahartować nieco.
Zdziwiła się nieco widokiem obcych, ale Świda ją w paru słowach objaśnił, więc pierwsza powitała ich po angielsku, jak mąż, trochę z akcentem.
Simsonowie powstali. Ta delikatna, urocza postać kobiety była dla nich czemś nieznanem, wzbudzającem prawie trwożny szacunek. Sam stracił zupełnie rezon, a stary dopiero po długiej chwili ozwał się, hamując jak mógł gruby głos:
— A wam tu pani nie straszno w tej dziczy?
— Nie — odparła z uśmiechem. — Bezpieczniej jak gdzieindziej. Radam, żeśmy już przybyli wreszcie.
— Bydło macie i zapasy jakie?
— Zostało się sztuk cztery i koń — odparł za żonę Świda. — Reszta się zmarnowała w drodze.
— Psa najwięcej mi szkoda — dodała Władka — dzisiaj w nocy coś go rozdarło.
— Bez psa źle. I wężów się strzeżcie. A gdzież wasze obozowisko? — badał stary, daleko więcej zajęty obcym, gdy jego żonę zobaczył.
— Jeśli wasza ochota, to je wam pokażę — ofiarowała się Władka — nieopodal nad potokiem, na polanie.
Świda w jednej chwili uwinął się ze strawą i już ciosał dalej pomimo okropnego skwaru. Siekiera śmigała mu w ręku jak żywa.
— Spocznij, Aleks — poprosiła go.
— Niema czasu — odparł, żegnając ją serdecznem spojrzeniem.
Obozowisko składał wóz olbrzymi płótnem opięty, opakowany sprzętami i narzędziami; cztery chude woły i koń, na lassie u drzewa przyczepiony, pasły się nad potokiem, ognisko tlało w środku polanki.
— I oto wczoraj przybyliście? — spytał Simson.
— Wczoraj, panie — odparła.
— Nie dajcie mężowi tyle pracować. Zmoże się i rozchoruje, a blockhauzu czy tak, czy owak, nie postawi do zimy. Na to trzeba czterech ludzi dobrze wypoczętych i od niego tęższych. Wyście się pewnie w pałacu chowali.
— Dziesięciu silnych tego nie zniesie, co on zniósł, panie, a skoro rzekł, że blockhauz będzie, to i będzie — odparła — żadna moc go nie zatrzyma.
— Szkoda mi was — zamruczał stary.
Spojrzała na niego jasno, bez trwogi i smutku.
— Dobrze nam tu, bo złych ludzi niema.
— Szczęść wam Boże! W razie potrzeby pomoc wam damy. A tymczasem do zobaczenia.
Simsonowie pożegnali zawziętego cieślę i poszli, trzebiąc liany po drodze. Długi czas milczeli obydwaj.
— Spokojni ludzie — zadecydował wreszcie stary.
— Jaka ona cudna! — zawołał Sam z zachwytem.
— Cudna, bo cudna! I dobra kobieta, ale nie na żonę dla trapera. Ta mu nie pomoże stawiać chaty.
— Na taką nigdy się napatrzeć nie dosyć. A taki jej żal przytem.
— Dobrzy, myślę ludzie — powtórzył stary — i dobre sąsiedztwo. Takim warto pomóc, jak się czas znajdzie.
Przez trzy dni u Simsonów o niczem innem mowy nie było, jak o nowych przybyszach; kobiety pożerała ciekawość ujrzenia Władki, mężczyźni rozwodzili się szeroko nad zuchwałym zamiarem obcego zbudowania chaty w tak krótkim czasie.
Wybierali się z pomocą codzień, ale jakoś się zwlekało, a wreszcie siwy niedźwiedź dobrał się do pasieki i odwrócił na siebie ogólną uwagę.
Tylko Sam pamiętał o wędrowcach i pewnego razu, nic nikomu nie mówiąc, ruszył do nich w odwiedziny, niosąc coś dużego w torbie przez plecy.
Doszedłszy polany zdumiał się... Dwadzieścia pni już obrobionych leżało zaciągniętych symetrycznie na łączce; drugie tyle było zwalonych opodal. Wyglądało to na robotę olbrzymów.
Siekiera nie brzmiała po lesie tymczasem, więc się młody Simson zatrwożył, sądząc, że Świda legł z trudu, i niespokojnie rozejrzał się po polanie.
Od wozu, przy którym Władka siedziała, spostrzegła gościa i powitała pierwsza.
Przystąpił mocno onieśmielony.
— A gdzie wasz mąż? — spytał.
— Ze strzelbą poszedł, bo zapasy nasze się kończą, więc je oszczędzać trzeba. Zapewne zaraz wróci.
Sam usiadł u ogniska i zdjął torbę z pleców.
— Przyniosłem wam oswojonego borsuka — rzekł, — od wężów to najlepszy stróż.
— Dziękuję wam z całego serca. Nie róbcie sobie przykrości. Może lubicie go?
— Wolę ja psa — odparł, wypuszczając na swobodę więźnia, który wnet myszkować zaczął po ziemi.
— Mąż zabił tej nocy dwa węże w wozie — rzekła — szczęściem zobaczył je wczas.
— To i w noc czuwacie?
— Czuwamy, bo ognie trzeba utrzymywać. Wczoraj on zasnął, a ja pilnowałam. Nie upłynął kwadrans, posłyszałam okropny ryk koło konia, musiałam go zbudzić. Ledwie dobiegł i miał czas strzelić na trwogę.
— Pantera zapewne. Bardzoście się przelękli?
— Niebardzo. Już przywykłam. Psa mi najwięcej szkoda.
— Wyhoduję wam młodego i przyniosę.
— Dziękuję wam serdecznie — rzekła z radosnem spojrzeniem.
Ośmielił się nieco.
— Wasz mąż cudów dokazuje — ozwał się, pokazując materjał na chatę.
— Wcześnie przed zimą blockhauz stanie, powiedzcie ojcu, — uśmiechnęła się z triumfem.
— Niezawodnie. Ściany omal że gotowe, ale z dachem ciężej będzie, bo desek niema.
W tejże chwili zaszeleściło w gęstwinie i Świda się pokazał. U pasa miał ptaszków parę zabitych.
— Ej, już to tutejsza zwierzyna! — zawołał wesoło zdaleka. — Ani zająca, ani sarny, ani uczciwego ptactwa. Ot i cała zdobycz. Dzień dobry, panie Simson.
Uścisnęli sobie dłonie i Świda położył się u nóg żony, zmordowany ostatecznie.
— Przyszedłem wam pomóc ciosać — ofiarował się Sam.
— Bóg zapłać, i owszem. Odsłużę się wam przy okazji.
— Eh, nie trzeba. Mnie tu u was weselej, jak w domu.
— A co, widzisz, Władko! — zaśmiał się Aleksander. — A nie chcesz wierzyć, gdy ci mówiłem, że to raj nasz zakątek.
— Będzie raj, gdy skończysz dom i tak się mordować nie będziesz po dniach i nocach — odparła, biorąc ptaki w ręce i wstając.
— Wtedy to ci pewnie dokuczę — żartował — bo i co wart człowiek bez roboty.
— Będziecie polować na bobry. Ładny grosz można za skóry mieć — wtrącił Simson.
— A naco nam ten grosz? — ruszył Świda ramionami.
— Ba, zbogacić się i wrócić między ludzi. Nie stworzył was Bóg na traperów. Waszej żonie w pałacach żyć i królować.
— Wolała mnie jednego poddanego, kiedy tu przyszła ze mną. Przywidzenie, panie Simson. Nie pałace ją taką zrobiły, ale Bóg! Nie takie piekła ona przechodziła bez zmrużenia oczu i nie do pałaców tęskniła.
— Ale do takiej chaty, twemi rękami postawionej — dodała z uśmiechem, odchodząc.
Simson patrzał na nią i widział, jak swemi małemi rękami obierała ptaki z piór, jak najprostsza kucharka, i głową pokręcił.
— Panie Świda, jabym za taką żonę i życie dał — zawołał z naiwnym zapałem.
— A ile razy? — uśmiechnął się tamten.
— Ile razy życie dać? No, raz!
— Dlatego i takiej nie posiędziesz, bo ja za swoją sto razy w śmierć szedłem i jeszczem gotów sto razy iść!
— Wy pewnie zdaleka idziecie i z ciężkiej biedy?
— A z tęgiej! — odparł, powstając. — Chatę stawiać w porównaniu zabawka. No, dość odpoczynku, trzeba na obiad zarobić! A to co za zwierzę? Wasze?
— Borsuk oswojony! Grzechotniki odpłoszy natychmiast! Waszej żonie przyniosłem.
— Daj wam Boże zdrowie! A czem ja wam zapłacę?
— Ej, nic! Tak mnie z domu coś do was ciągnie! Bardzo mi waszej żony szkoda, że taka młoda i piękna! Chciałbym wam dopomóc, ot będziemy gadać. Weselej pracować we dwóch. No, spróbujmy się, kto prędzej belkę oprawi.
— Spróbujmy się! Władko, gdzie druga siekiera? — spytał żony.
— W wozie! — odparła, nie przerywając swego kuchennego zajęcia.
Wzięli siekiery i poszli. Dwa drzewa leżały obok ścięte i równej długości. Stanęli koło nich.
— Zmogę was! — rzekł Sam, biorąc siekierę w iście niedźwiedzie łapy i podnosząc w górę ramiona centaura.
— Ej, nie! — uśmiechnął się dobrodusznie Świda.
Ręce jego twarde i ciemne zachowały pomimo wszystko cienkie kształty, i sam był smukły i więcej muskularny niż rozrosły. Ogromny topór ciesielski wyglądał dlań za ciężki.
Chwilę pracowali w milczeniu.
Na czoło Simsona wystąpił pot, sapał i czerwieniał; wyprostował się wreszcie. Daleko odsunął się od niego Świda, machał i machał jak maszyna, bez śladu utrudzenia.
Zawstydził się Amerykanin i, zwiesiwszy głowę, już nie nadążyć mu myślał, ale chociażby nie ustać.
Po godzinie dźwięczny głos Władki zawołał ich do ogniska. Belka Świdy była prawie gotowa, Simsona zaledwie w połowie.
— No, no! — zamruczał z podziwem. — Nie na wiele co wam się zdam, widzę!
Aleksander pobłażliwie się uśmiechnął.
— Obiecałem, że chata będzie do zimy!
— I będzie! — potwierdził Simson.
Wymawiał się od obiadu, ale przyjął wreszcie i potem do zmroku przesiedział u nich, paląc fajkę i gawędząc. Odchodził z żalem, pożegnany serdecznie.
Zmierzch przerwał robotę, więc Świda zegnał bydło w zagrodę utworzoną wkoło wozu, koniowi dał kukurydzy i ognie pozapalał ze wszech stron.
Noce najcięższe były w ich życiu koczowniczem i najmilsze zarazem. Gdy drzewo się zajęło jasno, usiedli koło największego stosu, w nocy przynajmniej mogli być razem.
Ogniska strzelały w górę, oświetlając z dziką fantazją nieprzebyty bór, co jak ściana ich otaczał zewsząd; wydzierały się zeń ryki ponure, tajemnicze szelesty i głosy dziwne, niewiadome. Strzelba leżała pod ręką, z kieszeni Świdy sterczały rewolwery i topór błyszczał na ziemi.
Czasami na straszniejszy ryk lub łoskot, Władka przytulała się bliżej do niego i rozszerzoną źrenicą pytała puszczy, czy już im niesie zatratę, zwykle jednak gwarzyli z sobą, zasłuchani we własne dusze.
Gdy płomień przygasał, Aleksander wstawał i obchodził zagrodę wokoło, podsycając ognie, czasem na bliższe wycie odpowiadał strzałem i wracał do nóg żony.
Sen go nie brał, zmęczenie nie miało przystępu, na ludzkie słabości był zanadto szczęśliwy.
Po odejściu Sama długo rozmawiali o nowej znajomości; cieszył ich ten przyjaciel i sąsiedztwo, potem Władka ścichła i zamyślona, oparłszy głowę o ramię Świdy, przypatrywała się lianom purpurowym od blasków ognia. Borsuk, pogodzony z losem, czmychając kręcił się po trawie i wracał do nich nieustannie, rad, gdy go Świda pogładził, bydło przeżuwało spokojnie.
— O czem myślisz, jedyna? — zagadnął Aleksander.
Zwróciła na niego oczy i pokraśniała jak maki polne.
— Może nie będziesz rad, gdy ci powiem! — szepnęła, łagodnie uśmiechnięta.
— Źle ci tutaj? — spytał niespokojnie.
— Mnie — źle, z tobą?!
— Więc cóż? — badał, schylając się ku niej.
W oczach łzy jej się szkliły, a rumieniec objął skronie i szyję nawet.
— Co, jedyna? — powtórzył prosząco.
Wówczas objęła go rękami za szyję i, tuląc mu się do piersi, wyszeptała swą wielką tajemnicę tak cicho, że ją raczej przeczuł sercem, niż posłyszał.
— O mój skarbie złoty! — wyjąkał, czując, że mu chyba dusza wyjdzie ze szczęścia, i do nóg jej się pochylił ze czcią prawie religijną, przed tą ukochaną swoją — matką jego dziecięcia.
A ona się broniła i, ukrywszy zarumienioną twarz na jego piersi, płakała cicho.
— Aleks, kłopotem ci będę zamiast pomocą! — skarżyła się żałośnie.
— Teraz mi pomocy nie trzeba, jedyna. Dla nas dwojga miała być chata do zimy, dla trojga będzie do jesieni!
— Zamęczysz się na śmierć i padniesz nareszcie!
— Ja padnę, gdy mi Bóg taką nagrodę daje! Teraz dopiero pokażę, co mogę!
— Teraz musisz się więcej oszczędzać. Co my zrobimy bez ciebie! — dodała ciszej.
Straszny ryk i rozpaczliwy jęk wołu duszonego, rozległ się tuż za nimi. Świda skoczył na nogi, porwał sztuciec, wypalił prawie nie mierząc w zmieszany kłąb, utworzony z napastnika i bydlęcia.
Płaski łeb pantery ukazał się w całej okazałości. Drasnęła ją snać kula, bo zaryczała i, rzucając zdobycz, skupiła się do skoku.
— Aleks! — krzyknęła Władka, porywając drugi sztuciec.
Świda ani drgnął, zmierzył uważniej i palnął między oczy. Zwierz wydał z siebie jakiś charkot niewyraźny, skoczył jednak, choć śmiertelnie tknięty, i o krok od Strzelca zwalił się, w drgawkach ostatnich.
— Ot, tobie, złodziejko, za naszą wygnańczą chudobę! — zawołał Aleksander, strzelając raz jeszcze dla pewności.
Wół dogorywał z rozprutem gardłem; dobił go właściciel kordelasem i pobiegł podniecić ognie, o których był zupełnie zapomniał.
Wycie w puszczy ucichło na czas jakiś i po chwili małżonkowie wrócili na swe miejsce u ogniska i Świda rzekł wesoło:
— Będziesz miała dobrą skórę pod nogi w chacie!
— Żebyś o jedną linję chybił! — rzekła z dreszczem.
— Tobyś ty strzeliła! Nic się nie bałem, myślałem o was!
Wycie umilkło zupełnie. Niebo coraz wyraźniej odcinało się od lasu, aż wreszcie szczyty drzew poczęły nabierać złotawych smug.
— Zaśnij teraz, Aleks! — prosiła Władka.
— Uchowaj Boże! Ta nikczemna pantera przyczyniła mi roboty i kłopotu. Rzeźnikiem będę dzisiaj!
— To moja funkcja, Aleks! — upomniała się.
— Twoja funkcja teraz hodować się i pieścić! — odparł, promienny od szczęścia.
Wziął ją jak dziecko na ręce i zaniósł do wozu. Na posłaniu ją złożył ostrożnie, okrył, otulił i chwilę oderwać się nie mógł od jej widoku. Drzewa złociły się coraz więcej i blaski ognisk bladły. Odszedł nareszcie, ucałowawszy ją na dobranoc.
Ona biedna, znużona bezmiernie, zasnęła twardo; nie zbudziło jej słońce poranne, ani zgiełkliwe ptactwo po lianach, zbudził ją dopiero dźwięk osobliwy, nieznany jej i nieznany tym dzikim stronom...
Była to piosenka...
Władka podniosła głowę i słuchała, uszom nie wierząc.
Piosenka szła rozgłośna, wesoła, z całych płuc i szczerej ochoty, zdaleka tu przybyła, z za mórz szerokich, i z za ziem tysiąca:
Oj ta dana, oj dana.
Rokicino kochana,
Zwijaj mi się ochoczo
Pod mą ręką roboczą.
Władka słuchała, a serce jej wzbierało wielką otuchą; pierwszy raz w życiu śpiewał Aleksander Świda, odkąd go poznała. Nic mu snać nie brakło teraz i o całej nędzy zapomniał.
Stuk siekiery wtórował pieśni i rozbrzmiewała ona, głusząc ptaki, coraz szersza i donośniejsza.
Pod ubogą, pod strzechę
Pójdziesz służyć, krzewino,
W tobie swoją uciechę
Matka złoży jedyną...
Młoda kobieta wyskoczyła z wozu. Skóra pantery już zdjęta, suszyła się do drzewa przybita, na długich żerdziach nad ogniskiem dymiły się ćwierci wołowego mięsa, woły się pasły spokojnie, borsuk spał na burce Świdy, nigdzie śladu krwawej sceny nocnej, a dzień jasny i piękny jak marzenie.
Władka prędko zrobiła swą tualetę nad strumykiem, zaczesała złote warkocze i, zawstydzona ospalstwem, zaczęła się krzątać około swej kuchni.
A na porębie siekiera brzmiała bezustannie i płynęła piosenka robotnika. Niestrudzony był niczem i spieszył się, spieszył!...
W jakiś czas potem Simsonowie z ojcem na czele wybrali się wreszcie w odwiedziny do nowych osadników.
Ścieżkę przez puszczę już przebił Sam w swych częstych tam wędrówkach, więc już nie błądząc, trafili na polanę. Świda miał dnia tego syzyfową robotę, gdyż zaciągał belki na stojący już zrąb. Jaką silą zrobił to wszystko dwojgiem tylko rąk, tegoby i on nie potrafił opowiedzieć.
Ujrzawszy sześciu drabów i starego, rzucił robotę skomplikowaną mocno ze sznurów, drągów i podpór przeróżnych, i powitał ich radośnie.
Samuel poszedł prosto do Władki, piorącej u strumienia, i dumny ze swych praw dobrego znajomego, ofiarował się jak zawsze ze swą choć nieudolną pomocą, tamci pozostali, obchodząc ciekawie budynek i wykrzykując na cześć Świdy.
Bez długich korowodów wzięli się gromadą do dzieła. Belki zawleczono w parę godzin, a tymczasem Władka wydobyła z wozu baryłkę wódki i na trawie zastawiła posiłek.
Były to jej ostatki. Zapasy się kończyły, a nowych nie przybywało, bo Świda pochłonięty pracą nigdy nie chodził na łowy, a o wyprawie do najbliższych magazynów nie mogli i marzyć, a zresztą nie mieli ani pieniędzy, ani skór do zamiany.
Poczciwy Sam dzielił się z nimi zdobyczą; żeby nie ta pomoc, dawnoby Aleksander musiał zaprzestać budowli i starać się o żywność.
Simsonowie z apetytem wilczym zmietli zastawione jadło, wypili wódkę, a że późno było, zostali na nocleg. Niewybredni to byli goście, ale też i niespokojni. Pozrzucali bez ceremonji buty i surduty i żując tytoń, spluwając, opowiadali jeden po drugim łowy na Indjan i zwierza. Władka, którą Świda wcześnie odprowadził do wozu, noc całą budziła się co pięć minut, spłoszona rewolwerowemi wystrzałami. Myślała, że chodzi o pantery i niespokojna przez płótno wozu szukała swego męża oczami; tymczasem były to tylko objawy dobrego humoru panów Simsonów, którym towarzyszyły wycia i piski, cały chór naśladowniczy czerwonoskórych i drapieżców. O świcie najstarsi, Bob i Will, ruszyli na łowy; stary wrócił do domu, czterech ochoczo wzięło się ze Świdą do budowli. Więc rosła w oczach i Władka pogodziła się z ich pozorną grubością. Natury to były prawe i poczciwe do gruntu, a dla niej okazywali wielkie, prawie trwożne uszanowanie.
Bob i Will o południu przynieśli całego prawie jelenia i sami własnoręcznie upiekli pieczeń sposobem indyjskim.
Tak dwa dni na polanie wrzało jak w garnku, a gdy wreszcie ucichło, na chacie brakło tylko dachu i Świda oświadczył żonie, że za dwa tygodnie sprowadzą się do mieszkania.
I tak dzień po dniu rosła robota, ciesząc ich niesłychanie. Teraz, gdy drzewa z grubszego obrobione, za pomocą wołów Świda ściągnął na polanę, byli ciągle blisko siebie. On rąbał i śpiewał, ona łatając odzież lub warząc posiłek, przyglądała się robocie.
Jak przepowiedział Samuel, z deskami na pułap i podłogę był najcięższy mozół; każdą sztukę trzeba było z pnia wyciosywać, a ciężkie były i chropowate okropnie. Już teraz i w nocy pracował Aleksander i ledwie nad ranem zasypiał godzin parę na ziemi, dopóki mu słońce nie zajrzało w oczy, nie pędziło do roboty.
Nigdy się nie poskarżył i nie ustał. Rękojeść topora zdarła mu skórę z rąk, blizn miał pełno i szram, raz belka rozgniotła nogę, czasem siekiera oślizgiwała się kalecząc biedaka, a co nocy myślał ze strachem, że chyba już pomartwiałe ramiona i kark zbolały wypowiedzą posłuszeństwo.
Przeniósł wszystko, a tak był tą pracą swą zajęty, że i w ciężkim śnie widziała Władka, że rękami ruszał bezwiednie, jakby wciąż rąbał.
Simsonowie, a zwłaszcza Sam nie szczędzili pomocy, młody strzelec przynosił zwykle zwierzynę z kniei, przebywał po dni parę, ciesząc się postępem roboty jak dziecko.
Nareszcie dokończył Świda podłogi i z wielką radością wypakowali wóz z przyborów i wnieśli się do swego pałacu. Pałac to był niski i trochę krzywy, bez drzwi jeszcze i okien, nie miał też ścian wewnętrznych i komina, wyglądał na chlew sklecony naprędce, ale ich radości, gdy się znaleźli pod dachem, niktby nie zdołał opowiedzieć.
Najcięższa połowa pracy była przebyta...
Następnego dnia Świda zaciągnął jedyne okienko błoną wołową i wziął się do skomplikowanej konstrukcji drzwi, a Władka rozgościła się w chacie.
Umeblowanie składało się z ławy, tj. deski opartej na dwóch pniach i takiegoż stołu, w dwóch skrzynkach mieściła się ich odzież i statki, a w kącie z desek też niezgrabnie zbite było posłanie, nad którem zabłysła w swej glorji Częstochowska Boga Rodzica, umajona amerykańskiemi kwiatami.
Niedziela nastąpiła po tym dniu radosnym i Świda pozwolił sobie na wypoczynek.
Raniutko orzeźwił się kąpielą w strumyku, zrzucił łachmany z siebie, ostrzygł i ogolił zdziczałą brodę, przybrał w nowy bawełniany kaftan.
Uklękli potem oboje przed Polską Królową i pomodlili się z głębi serc.
Simsonowie dnia tego, odśpiewawszy obowiązkowe psalmy, poszli w odwiedziny do sąsiadów i zdala już powitani zostali pieśnią poważną na dwa głosy, nieznaną sobie.
Głos kobiety srebrzysto czysty intonował, męski głęboki wtórował jej.
I tak w swej samotności, złożywszy spracowane dłonie, oparci o krzywe ściany swej tułaczej siedziby, siedzieli we dwoje i zapatrzeni w pogodne niebo, śpiewali swoją pieśń daleką:
Kto się w opiekę poda Panu swemu...
Przed myślą Świdy stanął obraz wymarszu do katorg, tęż samą pieśń śpiewali oni wtedy, na śmierć pędzeni w moskiewskie śniegi, i ze łzami ją dokończył i z wielką dla Boga podzięką, bo nie ludzka go moc stamtąd wywiodła, nie ludzka łaska z tej przepaści dobyła!...
I jak rzekł, chata stanęła do jesieni, chata całkowita z drzwiami, z niezdarnym kominem, podzielona na dwie izby. Wszystek jego pot spłynął — i krwi niemało, ale dokazał swego i gdy deszcze się rozpoczęły, znalazły go już zajętego kopaniem rowu i wznoszeniem palisad, polana się rozszerzyła wokoło zagrody, zwierz odstraszony kilkakrotnie ustąpić musiał, zabrawszy jednak dwa jeszcze woły biedakowi.
Jedna jeszcze panterza skóra przybyła koło posłania Władki, a osadnikowi został koń tylko i jeden wół z dobytku.
Bury kundys, dar Sama, powiększył zato dobytek i w nocy Władka miała już trzech obrońców, bo i borsuk istniał i myszkował z wielkim zapałem po zaroślach.
A Władka na jesień pobladła i niedomagała czasem, trwożniejsza się zrobiła i lada czego płakała biedna i tylko wobec męża siłą woli panowała nad osłabieniem. Niepokój ją dręczył po nocach, drżała na każdy szelest w pustej chacie i bezsennie wyglądała poranka.
Świda za nią wszystko robił, nie pozwalając ani wody nosić, ani prać nad strumykiem. Stał się kucharzem i praczką i niańką i niewiadomo, skąd brał czasu na tysiące drobnych zajęć.
Zabił nawet trzy bobry, za których skóry Sam im przyniósł z magazynów, o kilkadziesiąt mil odległych, różnych zapasów, soli i nabojów.
Dni tymczasem stawały się coraz krótsze i posępniejsze. Robota palisad szła coraz wolniej, a wilgoć i chłód nabawiły wreszcie Aleksandra ciężkiej niemocy. Pasował się tydzień cały z gorączką i legł wreszcie.
Stary Simson, zapędziwszy się w te strony za rannym jeleniem, wstąpił do nich i zastał biedaka bez mowy i ruchu, w paroksyzmie szkaradnej febry, kobieta krzątała się sama przy nim w dusznej chacie, blada i okropnie mizerna.
Nie skarżyła się wcale i spokojnie opowiedziała, że już trzecią noc sama rozpala ognie wokoło i tak noc spędza, chodząc od posłania chorego do chudoby, gdy pies zaszczeka, i strzelając w zarośla.
Stary aż się zatrząsł z żalu nad nią, obejrzał chorego, uspokoił stroskaną, że każdy tak odchorować musi pierwszą zimę w puszczy, dla pośpiechu okulbaczył ich konia i ruszył do domu.
Wieczorem sukurs przybył w osobie Sama z dwoma starszymi braćmi, przybyła też żona Willa, atletyczna skwaterka, w mokasynach na nogach, z toporem za pasem i dzieckiem na ręku.
Władka słów nie znalazła wdzięczności, a ludzie ci nieokrzesani nie wymagali ich wcale, tylko zrzuciwszy sakwy w chacie, zabrali się do roboty.
Z kobiety najwięcej się ucieszyła Władka, bo leki różne znała i we dwie zajęły się chorym.
Już nad ranem odeszła go gorączka i rozejrzał się wokoło, a ujrzawszy schyloną twarz żony nad sobą, uśmiechnął się do niej, potem zasnął mocno.
— Jutro wstanie! — zdecydowała Simsonowa.
A na dworze mężczyźni raźno pracowali. Drzewa się waliły z trzaskiem, mozolili się szczerze, jakby dla siebie robili i, tylko Sam rzucał co chwila robotę i zaglądał do chaty niespokojny.
Aleksander spał dobę całą i według obietnicy Simsonowej wstał zaraz potem, jakby odrodzony, i ledwie go żona uprosiła, by natychmiast nie porwał siekiery.
Nazajutrz tamci odeszli pożegnani błogosławieństwem i tylko Samuel rozgościł się.
I tak dni mijały coraz posępniejsze, gdy zima nadeszła, palisady były gotowe jako tako, do zagrody był tylko jeden wchód, na noc barykadowany drzewem.
Śniegi spadły i przerwały komunikację. Władka niedomagała coraz częściej, zapasów żywności mało było i proch się kończył.
Zrzadka tylko wychodził Świda na łowy, najczęściej siedział w chacie i troskał się o żonę.
Wtedy to uczył się — rzemiosł wszelkich. Skóry wołowe wyprawił popiołem i uszył z nich niezgrabne chodaki, bo obuwie ich się dawno zdarło, potem ciosał sprzęty różne, sto razy psując drzewo i zaczynając na nowo.
Nareszcie pewnego dnia przyniósł pęk giętkich trzcin i uśmiechając się do swej roboty, jął je przebierać i gatunkować.
— Co to będzie, Aleks? — zagadnęła Władka.
Popatrzył na nią promienny.
— Będzie gniazdko! — odparł wesoło.
Zarumieniła się i uśmiechnęła doń smętnie.
Marzył bo on o tem gniazdku i o swem szczęściu dnie i noce, drżał nad swem kochaniem, tulił i pieścił, tknąć nie dał najdrobniejszej roboty.
Sypiał w chacie teraz, a raczej nad jej snem czuwał, nasłuchując oddechu, otulając przed chłodem. Jemu za sen i wygodę starczyła radosna nadzieja.
Śniegi zatrzymały nawet przyjaciela Sama w jego wędrówkach, dwa miesiące dobrać się nie mógł, nareszcie pewnego dnia zatęsknił za przyjaciółmi z polany i ruszył do nich, odszukując w puszczy ścieżyny, którą latem wytrzebił w gąszczu.
Nad wieczorem zaledwie zhasany okropnie i pomimo zimna potem zlany, dobił się trzebieży. Śnieg ją zasypał do połowy palisad, ślad tylko był do potoku po wodę, wejście było zabarykadowane.
— Hop, hop! — począł wołać.
Kundys mu odpowiedział głosem przeraźliwym jak piszczałka.
— Hop, hop! — powtórzył donioślej.
Drzwi chaty się rozwarły i Świda się pokazał.
— Kto? — zawołał.
— Któżby jak nie ja! — odparł Sam. — Co u was słychać?
— Dobrze słychać! Witaj, przyjacielu!
Odwalił barykady i uścisnął dłoń przybyłego.
— A u nas od dwu tygodni gość jest w chacie! — rzekł wesoło, idąc za Simsonem.
— Gość! — powtórzył zdziwiony Sam. — Może kto z waszego kraju?
— A swój gość! — zaśmiał się Świda, otwierając drzwi.
Samuel wszedł i stanął jak wryty.
Koło ogniska, na sznurach zwieszała się trzcinowa kołyska, a z ławy na jego spotkanie wstała Władka, a gość półmiesięczny, czerwony, malutki na jej ręku, powitał przyjaciela domu żałosnem kwileniem.
— Ot, masz i ojca chrzestnego, Władko! — zawołał Świda, zamykając starannie drzwi przed chłodem.
Simson z wielkiego uszanowania bał się odezwać, uścisnął dłoń kobiety i ciekawie zdaleka obejrzał dziecinę. Nigdy w domu na dzieci nie patrzał i traktował je mianem, „raków“, ale ten drobiazg Świdów wydał mu się czemś nadzwyczaj pięknem i zajmującem.
— Malutkie kociątko! — wymówił czule, zniżając swój niedźwiedzi głos. — Niedarmo tak mi do was było tęskno. Jakbym przeczuł nowinę! Ot, dobry gość taki! A do was podobne; takie same ma siwe ślepki!
— Chwała Bogu! — wtrącił Świda. — Będzie ładne, dziewczyna! Ale gość to dobry. Teraz w tej czarnej chacie, jakby sto gwiazd się paliło, jakby stu aniołów śpiewało! Dawniej tom się wydzierał na powietrze, duszno było, a teraz to mnie żona i kijem nie wygoni od komina.
— Zaraz cię głód wygoni! — uśmiechnęła się. — Spocznijcie, panie Simson, dziękuję wam za odwiedziny w taką porę. To prawdziwa przyjacielska przysługa!
Świda usadowił skwatera przy dobroczynnem ciepłe komina, a ona, jeszcze blada i osłabiona, jęła się krzątać po izbie, złożywszy dziecko w kołyskę.
Po chwili woń palonej wódki i korzeni połechtała powonienie Sama, na stole zjawiło się trochę mięsa, placek z kukurydzy i ognisty napój.
Zasiedli do biesiady, rozmawiając naturalnie o gościu.
— Jak się raz pierwszy odezwało w chacie — mówił Świda — tom myślał, że oszaleję ze szczęścia. Dawniej pusto było i głucho, a teraz gwarno, jakby nas dziesięcioro było. Dziwo, ile takie małe stworzenie uciechy z sobą niesie!
A dzieciak, jakby przeczuł, że go chwalą, otworzył szafirowe oczęta i jak pisklę obrócił główkę ku ogniu. Władka w milczeniu przytuliła go do serca.
— Ochrzcić go trzeba! — rzekła.
— Chyba wiosną. Powędrujemy szukać swego księdza. Teraz sami go wodą zlejemy! Bóg dał, Bóg chować będzie, a gdy nas nie umorzył i nad nim okaże miłosierdzie! Od Niego to gość, byśmy Mu i z nędzy swojej chwałę wołali! Jakże nazwiemy to pisklę?
— Nazwijcie ją dla mnie Irenką! — rzekł Simson.
— A to czemu, bracie Samie! — zaśmiał się Aleksander. — Co ci to imię przypomina? Może narzeczoną?
— Siostrzyczkę miałem Irenkę. Przed trzema laty umarła od wężowego ukąszenia. Taka była śliczna i matka mi ją w opiekę zdała, umierając malutką!
— Będziecie mieli zatem drugą Irenkę malutką! — rzekła Władka serdecznie.
— Jak dorośnie dacie mi ją za żonę! — poprosił zupełnie serjo. — Mam teraz dopiero dwadzieścia lat. Poczekam szesnaście i tak jak wy, Sanders, chatę jej sam postawię. Zobaczycie!
Pochylił się nad dzieckiem, w wielką łapę wziął drobniutką rączynę i jak świętość ucałował.
Teraz ośmielił się zupełnie i przejęty rolą opiekuna, wypytywać począł Świdy o łowy i zapasy i zgorszył się bardzo, dowiedziawszy się, że proch wyszedł zupełnie, a z zapasów było tylko stare dymione mięso i garść kukurydzy.
— Pójdziemy jutro za tropem! — rzekł, dzieląc sumiennie naboje. — Teraz ja do was przystanę do wiosny, będziemy razem polować. Trzeba dużo skór nabić!
— Będą was szukać w domu! Może być ojciec nierad! — wtrąciła Władka.
— Nie! My czasem po miesiącu i więcej nie wracamy. A w domu strzelców dosyć. W magazynie futra się nie mieszczą! Zostanę z wami!
I został. Tegoż wieczora zapalono świecę woskową, którą Władka z Europy przywiozła, i pod obrazkiem Bożej Matki złożył Sam dziecinę, a Świda wodą z potoku polał jej główkę trzy razy w krzyż i mówił uroczyście:
— Ja cię chrzczę, Ireno, w Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Daj jej, Boże ojców naszych, żywot w cnocie i prawości i wierze, jakoś ją nam dał, Panie, tak i uchowaj sobie na sługę, nam na szczęście. I doprowadź ją, Ojcze wielki, zpowrotem do pól ojczystych, do kraju własnego!
Wyrwało mu się to niechcący z duszy, wbrew prośbie Samuela, a Bogarodzica Częstochowska z pośród swej glorji spoglądała na tę drobinę, zrodzoną w puszczy amerykańskiej, jak na swą poddankę, a Władka w oblicze Patronki wpatrzona powtarzała gorąco:
— Do Twego kraju, do jej Ojczyzny, odprowadź ją, Matko, pod Twoją opiekę, przyjmij ją, Królowo nasza!
Samuel sztywny i uroczysty, nie rozumiejąc słów, modlił się na swój sposób i tylko Irenka sama, trzepiąc nóżkami i rączkami, nie pojmowała, co się z nią dzieje i protestowała głośno.
Ojciec jej krzyżyk zakreślił nad czołem i wziął na ręce, długo jednak uspokoić się nie dała.
Potem noc zapadła i Sam zmęczony zasnął jak drewno w drugiej izbie na posłaniu z trawy suchej i liści.
Około północy niemowlę zbudziło Władkę cichem kwileniem. Tylko matka posłyszeć je mogła.
Wstała ostrożnie, Świda spał, uśmiechając się przez sen. Kobieta utuliła głodne maleństwo i uśpiła je potem u piersi, zapatrzona w nie, nucąc półgłosem. Między mężem i dzieckiem nie bała się teraz niczego, szczęścia jej nie mąciła żadna trwoga, żadna zmora. Zapomniała o Czaplicu.
Tylko ją czasami tęsknota ogarniała, marzyły jej się zielone rozłogi i szumiące sosnowe bory i jakby zapach zbóż ją zalatywał. Nie mówiła o tem Świdzie, bo i poco przypominać, co minione. Ale teraz on spał, więc dziecku swemu skarżyła się piosenką smętną i żałosną:
Stoi jawor wedle drogi,
Jawor zieloneńki,
Ginie kozak w obcej stronie,
Kozak młodziusieńki.
Urwała w pół tonu i zamyśliła się.
A Świda przez sen się poruszył i niewyraźnie wyszeptał: „Władko, moje kochanie“.
Upłynęło od tego dnia półtora roku.
Na polanie Świdów wiele się zmieniło. Trzebież się rozszerzyła, chata podrosła, wyglądała już na dom farmera, a nie szałas awanturnika, palisady sterczały zuchwale, pocięte gdzie niegdzie strzelnicami, na łące przy potoku pasło się kóz kilkanaście, owiec kilkoro, cztery majestatyczne krowy i mustang dzikiej maści, o lśniącej sierści i wypukłem oku. Między pniami widać było ślad pługa, a pod samą zagrodą na grzędach bujało warzywo.
Gospodarza tej zagrody nie widywano w dzień prawie nigdy. O świcie ze sztućcem przez plecy, gwiżdżąc piosenkę, szedł z psami w puszczę, wracał pod wieczór, objuczony skórami zwierząt i zdaleka już hukał po lesie na powitanie.
Przez dzień na polanie rozlegał się tylko głos kobiety i niewyraźne jeszcze szczebiotanie dziecka. Kobieta doglądała trzody, warzyła posiłek lub na grzędach pełła warzywo, dzieciak towarzyszył jej wszędzie, szczebiotał, śmiał się, o coś pytał i uczył się pełzać.
Gdy wieczorem myśliwiec hukał w borze, kobieta podnosiła się od roboty z radosnym błyskiem w oczach, a dziecko wyciągało do matki ramiona i wołało: Tata tata, prosząc, by je wzięła na ręce i zaniosła do ojca. Więc je przytulała do serca i ze swym drogim ciężarem szła na spotkanie wracającego aż do skraju puszczy.
Na widok ojca dziecko wydzierało się ku niemu, obejmowało za szyję, skakało w jego silnem objęciu, gwarzyło swoją mową o wszystkiem, co widziało czerwonego i jasnego przez dzień cały, i tak wracali we troje ku domowi, jak uosobienie cichego szczęścia i spokoju.
O bo szczęśliwi byli nareszcie. Jak to niebo letnie rozpogodziła się ich dola i jak mgliste wspomnienie rozwiała się czarna, złowieszcza przeszłość. Obszary puszcz rzucili między siebie i ludzi i w tym zakątku ukryli się ze swem szczęściem bezpieczni!
Praca ciężka wypełniała ich dni, wieczorem we troje odpoczywali z rozkoszą i zasypiali spokojni z miłością w duszy, z uśmiechem na ustach myśląc o jutrzejszym znoju.
Czasem w niedzielę, Świda siodłał mustanga, sadzał na nim żonę i dziecko i, kierując zwierzęciem, prowadził je drogą wśród puszczy do osady Simsonów.
Sąsiadom wypłacił się — jak on to rozumiał — ryzykując życie dla ratunku starego ojca. Niedźwiedź gonił starego Jakóba, o krok był już, gdy Świda poskoczył z nożem tylko w garści, rzuciwszy wystrzelony karabin. Zaczęli się borykać, Świda krwią się oblał, zwierz padł z kordelasem w sercu. Władce przyniesiono męża bez czucia i krwi, ale Simsonowie pielęgnowali go jak brata i syna, i odtąd bratem i synem im był.
Z osady do osady odwiedzano się często, a już najczęściej przychodził Sam, biorący zupełnie na serjo rolę narzeczonego Irenki. Narzeczona odpłacała mu się niekłamaną sympatją. Wołała go wyraźnie po imieniu, targała za włosy, dawała się wycałowywać, ile chciał. I tak dni biegły, miesiące, lata, bez wielkich wstrząśnień i wypadków.
W magazynie Świdy gromadziły się cenne skóry, dostatek był w chacie, zbliżała się trzecia jesień, jaką tu spędzali.
Pewnego dnia karawana zbrojnych Simsonów zaszła do przyjaciół, eskortowali dwa wozy pełne skór, które doprowadzić mieli do magazynów na sprzedaż. Rozlokowali się na nocleg, a rano zabrawszy razem i towar Świdy, poszli dalej. Dopóki ich bór nie zakrył, Sam strzelał na pożegnanie i wyrzucał kapelusz, potem wszystko znikło i ścichło.
Świda pozostał w domu dla strzyży owiec i zabrał się zaraz do dzieła przy pomocy Władki. Dziecko bawiła się z młodym psiakiem, Aleksander gwizdał przy robocie, a za nim razem gwizdał przedrzeźniacz w klatce nad drzwiami, wesoła, zupełnie swojska ptaszyna, złowiona przez Świdę w puszczy dla żony.
Irenka zaśmiała się srebrzystym głosikiem, zawtórował natychmiast ptak, przekrzywiając główkę, i śmiali się też małżonkowie cichym śmiechem wewnętrznego wesela.
Dzień im zszedł jak chwila, pod wieczór, zmęczeni upałem, wyszli na przechadzkę nad potok i spoczęli wreszcie na trzebieży, rozmawiając wesoło.
Świda dziecko trzymał na ręku i spoglądał na nie co chwila. Zasnęło z główką na jego piersi, więc mówił zcicha i od czasu do czasu całował je zlekka.
— Ile za skóry myślisz wziąć, Aleks? — spytała Władka.
— Dolarów trzydzieści po potrąceniu kosztów zapasów i amunicji.
Kobieta umilkła, kreśląc laseczką cyfry jakieś na ziemi.
— Żeby dużo, dużo dolarów — szepnęła.
— To co, jedyna?
— Ot, marzenie. Zabralibyśmy dziecko i pojechali za morza!
— Żeby wrócić do katorgi!
— Nie. Tylko chwilę spojrzeć na swoje niebo, powietrzem odetchnąć i dziecku pokazać Ojczyznę. Wrócilibyśmy znowu tutaj!
— Bardzo ci tęskno?
— A tobie? — odpowiedziała pytaniem.
— Mnie byle z tobą! — odparł szczerze. — Chcesz, pojedziemy. Poddani tutejsi jesteśmy, a tam, kto nas pozna, chyba groby! Nie zostało tam ni brata, ni pamięci, ni znajomych!
— Brzozy nas poznają, powitają zboża. Czy tobie się nie śnią nasze łąki i ruczaje, stare krzyże i bory nie takie, jak tutejsze?
— Śniły mi się po etapach i katorgach, a teraz to mi się śni albo ty, albo dziecko, ale pojadę rad z tobą, choć po łzy próżne pojedziemy, i koniec! Za dwa lata zbiorę potrzebną sumę!
— O jakiś ty dobry, Aleks. Nicbym więcej nie chciała od życia, by tylko nasze dziecko wróciło do ziemi swojej, do pracy tam, do Grabów moich.
— A, jabym chciał, by kiedy w życiu było takie szczęśliwe, jak ja teraz!
— Jak my oboje! — dodała Władka.
— Ha, ha, ha! — rozległo się nagle. Nie ryk, nie wycie i nie głos ludzki.
Oboje drgnęli i podnieśli oczy.
Jakaś straszna postać wypełzła z gąszczu, o dwadzieścia kroków od nich.
Wypełzła jak upiór leśny i zarehotała głosem, co mroził krew w żyłach.
Miało to straszydło derkę indyjską na sobie, źle okrywającą wstrętną nagość, w pokaleczonych rękach długi sztuciec.
— O Boże, to on! — krzyknęła Władka, nim Świda miał czas się opamiętać.
— Ha, ha, ha! — rozległo się szatańskim triumfem, lufa sztućca zabłysła w krwawym zachodzie, zmierzona w piersi Aleksandra i w uśpione dziecię, i strzał padł jak błyskawica szybki.
Nie uprzedził Władki.
Rzuciła się przed broń, piersiami zasłoniła swe szczęście i skarb, przyjęła w siebie morderczą kulę bez jęku: zachwiała się tu i tam, szukając oparcia, i śmiertelnie tknięta, upadła na ręce męża i dziecko, obryzgując oboje potokiem gorącej krwi.
— O Jezu! zajęczał Świda, porywając ją w objęcia.
Rzucił dziecko i przypadł do niej oszalały, krew buchała z rany, oczy były zamknięte, twarz jak marmur biała, członki bez ruchu.
Jego kochanie i życie gasło jak gwiazda, prześniony był sen szczęścia...
I nagle obłęd go chwycił, porwał się od żony, skoczył. Krwi chciał, krwi, zemsty.
Oślepły furją na tego szatana, biegł bezbronny, ale ten go nie dopuścił do siebie i o obronie nie myślał.
Gdy Władka padła, chwilę stal jak gromem rażony, potem zacharkał dziko, strzelbę na ziemię postawił, lufę do ust wziął, nogą pociągnął za cyngiel. Huk się rozległ, czerep rozprysnął w sztuki i potwór się zwalił na ziemię głucho. Nie takiej on zemsty chciał, pomylił się, pomylił...
Świda zawrócił oszalały, bez głosu już, bez myśli porządnej. Na ręce wziął nieszczęsną i niósł machinalnie do chaty, sam nie wiedział, co się z nim działo, zataczał się, odchodziły go zmysły.
Na posłaniu ją złożył i osunął się sam na ziemię bez czucia też i sił, i życia.
A dziecko zostawione samo, płakało rozpacznie, potem zmysłem zachowawczym wiedzione, poczęło się czołgać ku chacie, i nagle do uszu zmartwiałego Świdy przedarł się jego płacz i wołanie:
— Mamo, mamo! Tata, tata!
Ocucił się i rzucił do drzwi. Maleństwo zmęczone leżało u bramy, a ujrzawszy ojca, wyciągnęło doń rączki z prośbą o ratunek.
Podniósł je z ziemi i wrócił do chaty ze swym ciężarem. Strwożone wyrazem twarzy ojca, szlochało rozpacznie, garnąc się do niego.
I nagle na ten głos źrenice Władki podniosły się zwolna, duch jej odchodził już, serce zamierało, ale na ten dźwięk duch wrócił raz jeszcze, a serce raz ostatni zabolało w poszarpanej piersi.
— Władko! — krzyknął Świda z wybuchem.
Obudziła się w nim energja nadziei.
Do rany się rzucił i obwiązał, tamując sączącą się wciąż krew, ułożył ją wygodniej, rozebrał, wody podał.
Wypiła i zemdlała po raz drugi, z bladością śmierci na twarzy, z okropnym kurczem bólu w rysach. Uciekało z niej życie szybko...
Wieczór zstąpił na ziemię, księżyc w pełni z za boru zajrzał na polanę i wszedł przez otwarte okna do chaty. Cicha była i martwa, nie taka jak wczoraj, nie taka jak zawsze — leżała, jak wymarła i pusta.
Oczy konającej rozwarły się raz jeszcze. Leżała bez ruchu na swem skrwawionem posłaniu, blask miesiąca ślizgał się po jej rozrzuconych, złotych włosach, po bieliźnie poznaczonej wielkiemi płatami krwi, po rękach odrzuconych bezwładnie, zaglądał w te oczy ciemne, co jedne tylko żyły jeszcze wśród lic bez koloru i ruchu.
Powiodła niemi po sprzętach chaty, żegnając przedmiot każdy, jak towarzysza i przyjaciela, a wreszcie spoczęła gasnącemi źrenicami na kołysce trzcinowej, gdzie dziecko zmęczone płaczem, usnęło wreszcie. I wtedy źrenice zadrżały, rozbłysły tęczą łez, chciała coś powiedzieć, nie mogła.
Za każdym oddechem trochę krwawej piany osiadało na wargach, twarz kurczyła się bólem, bielała coraz bardziej.
Wówczas kobieta zebrała resztę sił, podniosła rękę, wyciągnęła ostatnim wysiłkiem. Sztywniejące palce spoczęły na pochylonej, jak gromem przybitej głowie mężczyzny. Klęczał u tego posłania sam śmiertelnie tknięty.
Podniósł głowę, spojrzał suchem, okropnem spojrzeniem rozpaczy na to kochanie całego życia i dźwignął się z kolan, nie mówiąc ani słowa. Automatycznie sięgnął po czarkę z wodą, uniósł delikatnie bezsilną głowę rannej, podał jej napój.
Wypiła chciwie i opadła znowu na poduszki, zamykając oczy. Ręka Świdy pozostała wsunięta między jasne włosy. Przykląkł nad nią.
— Władko! — szepnął prawie bez dźwięku, z bólem straszliwym.
Podniosła z trudem powieki.
— Bardzo cię boli? — spyta! głucho.
Poruszyła ustami, pochylił się do niej.
— Ciebie gorzej — rzekła cicho jak tchnienie.
Patrzała na niego, szeptała coraz wolniej.
— Dziękuję ci za całe życie i daruj! Żeby nie ja, takbyś nie cierpiał, o Aleks, już odchodzę od ciebie! Boli!
Wzrok dodawał resztę, niósł mu całą miłość i ofiarę i prośbę serdeczną.
— Aleks, ty zostaniesz, nie pójdziemy razem...
— Pójdziemy! — rzekł przez zaciśnięte zęby.
— A dziecko?
— I ono pójdzie.
— Aleks... nie, nie... ach nie! Mój jedyny... nie!
Nic nie odparł. Przeczuła, że dopełni zamiaru, i zgroza wstrząsnęła ją całą. Zajęczała z głębi duszy.
— Aleks — szeptała z rozdzierającym wyrazem — Aleks! Jam cię nigdy napróżno nie prosiła, nigdy, a teraz ostatniej prośbie odmawiasz! O Aleks! Nie odmówisz!
— Władko!
Trwoga dodała jej sił. Obie ręce wyciągnęła doń i głosem przerywanym mówiła z gorączką:
— Nie cała odejdę. Życie i krew dałam dziecku i czem ja ci byłam, ono będzie. Musisz zostać, musisz. Weź je i oddaj matce tej wielkiej, tam daleko.
Oddaj, i żyj dla mego dziecka, musisz żyć, bo ci je zostawiam po sobie na osłodę, na kochanie, bo ci je oddaję, jak oddałam orła wtedy, jak oddałam ci serce, duszę — wszystko!
Rozpacznym ruchem objęła jego głowę i ostatniemi łzami błagała i ostatnim jękiem.
Nieludzki dźwięk wydarł się z gardła Świdy za całą odpowiedź. Chciała więcej niż śmierci, niż krwi, niż katorg, chciała życia, kazała zostać bez siebie.
Zrozumiała ów dźwięk i, uspokojona w swej ostatniej żałości i niepokoju, przytuliła złotą główkę do niego i, zamknąwszy oczy, zamierała wyczerpana do reszty wybuchem.
Raz jeszcze podniosła powieki i wyszeptała już bez dźwięku:
— Tak ciężko w obcej ziemi! O moje mogiły! Ach, jak tutaj grób cudzy będzie i zimny! O Marjo, Marjo, nie opuść moich na ziemi... Aleks, żegnaj!
Więcej nic nie wyrzekła i niewiadomo kiedy odeszła, bo bez jęku umarła i w wielkiej ciszy...
Ramię Świdy wciąż było wsunięte w jej rozplecione warkocze i nikt się nie poruszył.
Na polanie w głębi rozlegały się wycia przeraźliwe, to kujoty, zwabione krwią, szarpały zwłoki Czaplica, a psy z osady, strwożone tą ucztą, wtórowały przeciągle drapieżnikom.
Nareszcie słońce zalało jasnością izbę, a dziecko głodne, zziębnięte, płaczem napełniło chatę, zbudziło ojca.
Świda wstał.
Wzrok miał błędny, rysy kamienne, włosy przez noc zbielały pasmami.
Jak automat wziął dziecko, machinalnie sięgnął po naczynie z mlekiem i karmił je, nie mówiąc słowa. Piło biedactwo chciwie, połykając razem łzy. Nikt go dziś nie pieścił, nie całował, a matka spała tak długo, tak twardo.
Ojciec ją wyniósł z chaty daleko, na ziemi posadził i odszedł. Płakałaby ze strachu, ale psy przyjaciele przybiegły z powitaniem, poczęły ją lizać po twarzy, wokoło wyprawiać swawolne kroki. Więc się uspokoiła i bawiła z niemi.
A Świda wrócił do chaty, nad żoną się pochylił, pocałował zimne usta, na piersi Częstochowski obrazek położył, złotych włosów garść odciął i w zanadrze schował, z palca zdjął obrączkę. Czynił to wszystko z nienaturalnym pośpiechem, bez jęku i rozpaczy, jak drewno znieczulał.
Potem nad nią stanął i chrypliwym głosem wybełkotał:
— Nie będzie cię obca ziemia gniotła, cudzy grób ziębił, nie będzie! Nigdyś ty mnie próżno nie prosiła, nigdy! A tyś mi odeszła zato! Coś chciała, czyniłem, i uczynię, wiesz, żem ci wierny był! I odeszłaś! Już ja teraz nie twój, niczyj! Ale ci wszystkiego dochowam, śpij cicho, nie będziesz w tej ziemi leżała!
Wióry leżały u komina, zebrał je, wziął też siekierę z chaty, strzelbę i dziecka garstkę odzieży, zresztą nic, i wyszedł, zawierając drzwi za sobą.
Na dworze począł spokojnie rąbać suche drwa i znosić pod węgły chaty, potem wiórami je obłożył i zapalił pokolei z czterech rogów.
Słup dymu buchnął w powietrze, potem języki ognia poczęły łapczywie lizać ściany, wyciągać się do dachu, biegać po bierwionach, zaglądać w szczeliny mchem zatkane.
O kilka kroków człowiek na strzelbie się oparł i patrzył. Płomień zaczynał hulać, trzaskając i zwijając się, jak żywy. Dobiegł do chaty i jak wąż ślizgał się po niej, przez otwarte okna do wnętrza zajrzał, próbował pułapu, chwytał sprzęty, nabierał z chwilą każdą sił i potęgi. I nagle zahuczał złowieszczo, stu ramiony objął chatę w uścisk zniszczenia, już nie lizał, ale szarpał, rozdzierał, wjadał się jak potwór ognistą paszczęką, przerzucał się, szalał.
Człowiek wciąż stał nieporuszony i patrzył.
Żar się tak wzmógł, że go prawie dosięgał i zagarnąć chciał, a jemu jak rozkoszy się chciało pójść tam do tego grobu.
Ale stał w miejscu, ogarnięty zewsząd dymem, piekłem, nieczuły na żadne ludzkie wrażenie.
I nagle zatrzeszczały belki i zwaliły się wgłąb z dachem razem. Pożar wystrzelił w górę, orkanem ognia, dymu, zaduchu, wzbił się ku niebu słupem czerwonych płomieni, ogarnął palisady zagrody, w jedno krwisto-bure morze ognia.
Wówczas Świda się cofnął, powoli, z żalem, jak od biesiady, na którą mu tylko patrzeć dano, i wyszedł z tego piekła na polanę.
Dziecko śmiertelnie strwożone, tuliło się do psa, który też przelękły skowyczał i wył. Bydło, spłoszone gorącem, rycząc uciekało w gąszcza.
Na widok ojca dziecko wyciągnęło ramiona, podniósł je i na ręce wziął, wciąż patrząc na płonącą chatę.
— Mama, mama! — zawołało rozpacznie.
Wówczas pierwszy raz popatrzył na nie trochę przytomniej i rzekł głucho:
— To twoje pierwsze pożary i zgliszcza, ty, sieroto, a moje ostatnie już!
Patrzaj i zapamiętaj!
— Mama, mama! — powtarzało ciągle.
— Mama tam, przed nami, i poprowadzi nas. Pójdziemy, bo kazała, aż padniem! Nie płacz, bo ci i łez nie stanie, a ona nas nie posłucha, ani się zlituje.
Nie pozwoliła ginąć z sobą, trzeba iść! Już czas w drogę.
Pożar opadał. Z ciężarem swoim na ręku, ze strzelbą przez plecy, człowiek poszedł, nie oglądając się, pędzony naprzód jakąś mocą nieludzką.
Szedł i szedł, naprzód pochylony, myśliwską ścieżyną, nie szukając kierunku, ani drogi...
Ani razu się nie obejrzał, ani zawahał, szedł i szedł...
A między nim a tym celem wskazanym, leżały mil setki i morze głębokie, a on bez ducha już był, i bez życia, ruina...
I niewiadomo, który bór go zatrzymał, która rzeka mu była ostatnią, gdzie legł i zginął, ale nie zobaczyły już nigdy swego bohatera zielone zalewy Piny i Prypeci, nie posłyszały jego modlitwy powrotnej szare, wielkie krzyże po litewskich rozdrożach, i nie utuliła jego kości własna mogiła.