Pożary i zgliszcza/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pożary i zgliszcza |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Rolnicza Drukarnia i Księgarnia Nakładowa Sp. z o. o. w Poznaniu |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Opadły liście, co patrzały na ten krótki, krwawy dramat.
Opadły... i szeleszcząc smutno po szronie zimowym szemrały o ofierze tysięcy, o łzach, o bólu, zgubie.
Z liści opadły nadzieje i wiara; nad krajem wisiał siwy, posępny tuman, tłocząc piersi i czoła; po pustkach szalały wichry zimowe. I pomimo tylu nieszczęść i tyla krwi, nie było ni kraju, ni swobody i marzonej przyszłości! Po szale kilkumiesięcznym, który pochłonął miljony, nastąpiły dni obrachunku i wypłaty, potem grobowa cisza rozpaczy i śmierci.
Kto na Sybir nie poszedł, kto nie zginął, ten się zamykał w domu, bojąc się na świat wyjrzeć, bojąc się sąsiada, służby, chłopów, szakali urzędników. Twarz każda miała wyraz martwej rezygnacji, duch każdy był rozbitą czarą, w której nie zostało nic oprócz mętów rozpaczy i bezsilnej wściekłości.
Niekiedy zdaleka nadchodziła wieść tajemnicza o tych, co ginęli z nędzy i mąk po kazamatach, po turmach, po kopalniach lub na sybirskiej drodze.
Wieść szła z ust do ust, z dworu do dworu, aż dochodziła tam, gdzie niosła wdowieństwo lub sieroctwo. Dwór stawał w żałobie i jęk zbolałych piersi szedł z jesiennym wichrem na oszronione lasy i, łącząc się z innemi, ogarniał Litwę całą...
Liście opadły na mogiłę Żelisławskiego i innych pod Krasną Choiną — i uleciały polne ptaszęta, co długo śpiewały szczątkom wesołego chłopaka pod kurhanem z darni — cichego już na wieki.
Piosenka jego trwała jedno lato i umilkła, a on sam z moskiewską kulką w piersi spał, jak tego pragnął, we własnej ziemi — szczęśliwy, że nie przeżył ostatniego boju!
Opadły liście po borach i sadach, po wsiach i miasteczkach, osypały też różnobarwną sukienką cmentarzyk stary, gdzie w jeden dół złożono zwłoki Kazimierza i żony. Nie było nikogo na pogrzebie; ksiądz naznaczył grób sosnowym krzyżykiem, co w kilka miesięcy sczerniały od wilgoci, pochylił się już ku ziemi.
Chłopak sierota nie znajdzie go po latach, gdy się pomodlić zechce.
Sterdyń stał pustką. Wnet po aresztowaniu Świdy, Czaplic wyjechał z siostrą zagranicę, jak twierdził — i wrócił sam. Dwór huczał życiem, błyszczał bogactwem — pałac tylko stał niemy, ponury — i po salonach rozlegał się z grobowem echem krok jednego człowieka. Jak potępieniec snuł się po nim Czaplic.
Czasami porywał się gorączkowo do pracy, lub książki, lecz wnet opadał fikcyjny zapał, wracała dzika martwota. Godzinami siadywał w fotelu, zapatrzony w próżnię, lub chodził z kąta w kąt, trapiony wewnętrznym niepokojem, nie odzywając się do nikogo. Głucha cisza była mu towarzystwem.
Nie żałował straconej opinji, znajomych sąsiadów, dawnych stosunków, nimbu, który go otaczał niegdyś; samotność w domu była mu najcięższą do zniesienia. Dawniej napełniał ją czarem dźwięczny głos Władki, dźwięki jej fortepianu lub elastyczny, lekki krok. Nie była wesołą, żywą, swawolną, a jednak ją jedną żył dawniej Sterdyń — a teraz?...
Teraz było to więzienie. W ogrodzie pomarzły jej kwiatki, po alejach opadłe liście przysłały ślad jej stóp, w jej mieszkaniu tak uroczem niegdyś panowała wilgoć i pył osiadał na rzeźbionych sprzętach. I przyznał w duchu Czaplic, że jej jednej żałował ze wszystkiego, co stracił, jej jednej brak mu było okropnie — za nią tęsknił, jej pożądał.
Mijały tygodnie, miesiące — nadeszła zima. Czaplic czegoś czekał, spodziewał się, jakaś myśl podtrzymywała jego życie, łagodziła chwilami samotność. Aż wreszcie pewnego grudniowego wieczora przyszedł doń list z gubernjalnego miasta z ważną wieścią.
Bure oczy zdrajcy pojaśniały złośliwym triumfem. Odczytał list raz i drugi — nie był syt nowiny. Wieść to była radosna dla niego; przed dwoma tygodniami skończył się proces Aleksandra Świdy; powstaniec poszedł, skąd się nigdy nie wraca, poszedł do kopalń miedzi na Ural.
Zapłacił Czaplicowi za to, że śmiał kochać Władkę.
Pan Dominik wstał, rozłożył na biurze wielką mapę Rosji, pochylił się nad nią i kreślić począł czerwonym ołówkiem długą linję na wschód. Linja szła wśród śnieżnych pustyń, przebiegała wilgotne turmy, smrodliwe etapy, okropne szpitale. Na tej drodze czatowały na więźnia, pędzonego piechotą, mrozy i choroby, wycieńczenie i gorączka, czatowali strażnicy i szpitalni dozorcy, czyhały wszystkie nędze i niedole! Któż to przebędzie? Dziesiąty może — dziewięciu legnie!
Za czerwoną linijką szły iskrzące, złe oczy Czaplica, jakby wypatrywał i odgadnąć chciał to miejsce, gdzie ofiara jego padnie, by nie powstać. Aż wreszcie kreska dobiegła Uralu.
Czaplic się wyprostował, złowieszczy uśmiech skrzywił chudą twarz, ostatniem wejrzeniem zgóry objął kartę.
Nie wyciągnie już ręki Świda po tę, której on pożądał — nie zobaczy jej więcej, nie przemówi, nie spotka. Między nimi wróg potężny położył otchłań! Triumfujący uśmiech Czaplica zbladł zwolna i znikł.
Usiadł, czoło dłonią podparł, przymrużył oczy — myślał. Przechodził koleje życia swego. Bardzo młodym nakreślił sobie był plan, ułożył obowiązki, wyznaczył zadanie. Został tem, czem pragnął, miał to, co wówczas za szczęście uważał, stał na szczycie! I nagle zrodziło się nowe pragnienie, podeptało tamte, rozwielmożniło się wszechpotężnie. Chciał posiadać Władkę. Chciał — Czaplic nie pamiętał, by kiedykolwiek chęci nie dopiął, a więc i ta musi być zaspokojoną.
Jak? Myśli tysiącami oblegały mu mózg — i znowu, jak za lat młodych, kreślił plan, układał obowiązki, wyznaczał zadanie. Czasem wśród tych myśli obraz jakiś zalewał mu krwią serce i na chude policzki występowały ciemne piętna rumieńca, a źrenice zapalały się zwierzęcemi błyskami szału. Wówczas był straszny, ohydny i widać było, że do tej walki najcięższej, a najważniejszej w życiu użyje sił wszystkich, każdego sposobu i cofnie się chyba na skraju grobu, przed potęgą śmierci! Noc mu zeszła w ten sposób, długa, mroźna, hucząca wichrem. Wtór to był dobry do tego, co się w nim działo.
Nazajutrz po południu kazał podać konie, list złowrogi wziął z sobą, ruszył do Grabów. Władka mieszkała tam od aresztowania Świdy. Nie była samą. Obok Świdy, pod Krasną Choiną padł młody obywatel, sąsiad Grabów. Jedynakiem był u starej matki, którą Moskale wygnali z domu, konfiskując majątek. Władka przygarnęła staruszkę. Była to kobieta spartańskich cnót, w nieszczęściu wyrosła do wielkości owych matek bohaterek, o których mówią rzymskie podania. Surową była zawsze i małomówną, skamieniała po śmierci syna, włosy jej zbielały, twarz nabrała twardych, dzikich konturów. Nie skarżyła się nigdy i nie płakała, a Władka, patrząc na ten spokój siłą zdobyty, wstydziła się chwil słabości, hartowała duszę na ból, uczyła się znosić bez znaku najsroższe udręczenia.
Na przyjęcie Czaplica wyszedł stary Makarewicz sczerniały, wychudły, zjedzony troską. Zbladł i cofnął się na widok gościa, rękę podniósł do boku, jakby broni szukał, patrząc zpodełba.
— Czego pan potrzebuje? — zapytał, opierając się o drzwi, do których zmierzał Czaplic.
— Żebyś mnie panience oznajmił, fagasie! — odparł sterdyński pan, z odrobiną gniewu w głosie.
— Panienki niema! — odparł strażnik, nie zmieniając postawy. — A fagasów toś pan w Sterdyniu zostawił!
W tejże chwili z przeciwległej strony otwarły się drzwi.
— Ignacy! — rozległ się głos Władki.
Czaplic drgnął. Cały gniew na sługę opadł natychmiast. Obejrzał się. Panna Władysława stała w progu. Delikatna jej postać, odziana czarno, wyglądała prawie przezroczyście; twarz pociągła, blada, zeszczuplała jeszcze, jak gwiazdy świeciły wśród niej myślące, ciemne oczy, zwiększone łzami i troską.
Trzeba być szatanem, żeby, spojrzawszy na nią, ośmielić się rzec choć jedno przykre słowo.
— Proszę pana! — rzekła, wzywając gościa lekkim ukłonem.
Wszedł do jej gabinetu. Jak niegdyś Świda, był po raz pierwszy w jej osobistem mieszkaniu, i jak Świda, przychodził po los swój.
Pokoik był nawet podobny — tylko nie było słońca, lata, kwiatów i rozpiętego w krosnach białego orła na purpurze. Wszystko znikło jak sen! Na dworze szalała zadymka, na stole paliło się świec kilka i leżała otwarta książka, na kominku dogasało parę głowni.
— Dobry wieczór, pani! — rzekł Czaplic, wyciągając rękę.
Władka usunęła się o krok, spojrzała mu w oczy.
— Dobry wieczór! — odparła poważnie, nie podając dłoni.
Wskazała mu krzesło i usiadła sama, usuwając książkę.
Siadł. I jemu jak ongi Świdzie brakło słów w myśli, ale ona nie zachęcała serdecznym wyrazem.
— Tak długo nie miałem wieści, żem się zaniepokoił o zdrowie pani! — ozwał się po dość długiem milczeniu.
— Dziękuję! Nic mi nie brak! — rzekła krótko.
— A jednak, pani zbladła i zeszczuplała. Czy pani myśli tu stanowczo zamieszkać nastałe?
— O nie. Za parę tygodni opuszczam Graby.
— Pani wyjeżdża daleko? Na długo?
— Tak, daleko, i może na zawsze. — Przesunęła rączką przez jasne włosy i spojrzała na Czaplica. — Rada jestem, że mam sposobność pożegnać się z panem — zaczęła po małej przerwie — i pomówić z nim raz ostatni. Sądzę, że się nie spotkamy więcej, za życia!
— Jakto? Co to znaczy? Pani wyjeżdża? Istotnie? To być nie może! — zawołał przerażony.
— I pan się dziwi, nie wierzy, pan, co wszystko zrobił, co pomógł, by się tak skończyło! — ozwała się gorzko.
— Ja! Życiebym dał, by panią tu zatrzymać!. O pani, nie o takim ja końcu myślałem i myślę!
— Panie Czaplic, dość komedji! Bądźmy szczerzy dziś! Pan życie całe grał komedję, dlatego pan, żyjąc lat tyle pod jednym dachem, nie poznał mnie wcale. Nie trzeba było pańskiego życia, by mnie zatrzymać, trzeba było pozostać Polakiem, cierpieć ze mną, kochać ze mną, i walczyć za jedną sprawę! I ja panie, nie myślałam o takim końcu i zgroza mię zdjęła, gdym znalazła w panu odszczepieńca mojej sprawy, zdrajcę mojej Ojczyzny, wroga mojej miłości!
Czaplic głowę zwiesił, gryzł wargi, długo szukał odpowiedzi.
— Pani mnie potępia — zaczął nieśmiało — żebyż świat, ale pani nie! Nie myślałem o sobie! Jam was kochał, szalał za panią — i zdradziłem! Chciałem was ocalić, wywieźć jak skarb z ogólnej pożogi...
— To fałsz, panie Czaplic — przerwała mu żywo — to fałsz! Czyś pan mnie kochał, wydając partję, bratając się z Moskalami, czyś pan mnie kochał, zdradzając setki naszych, szpiegując i donosząc?! To fałsz, pan mnie nie kocha, bo nie pamiętam żadnej radości z pana powodu; a w każdym bólu, w każdem nieszczęściu czułam pana rękę! Jeśli to się zwie miłością, cóż będzie nosiło nazwę nienawiści?
Milczał, ona dłonią przetarła oczy i patrzała chwilę w światło zamgloną źrenicą.
— Dwie miłości miałam w duszy — zaczęła smutno — kochałam Polskę i pana Aleksandra Świdę! Zostały mi po mojem kochaniu dwa zgliszcza: kraju i człowieka. Znalazłam go pewnej nocy w stosie trupów i w grób niosłam, gdy mi ożył na rękach cudem. Żyłam tygodnie w strasznej niepewności, co mi jutro przyniesie, życie czy śmierć; potem żyłam otuchą, nadzieją — wreszcie wiarą w ocalenie! Wydarłam śmierci ofiarę, myślałam, że go ocalę z pośród tych wszystkich ruin, co miałam wokoło. I paneś mi go wziął, podstępem, zdradą ohydną. Czyś pan mnie kochał wtedy?!
Podniósł się z miejsca, blady z nabrzmiałemi na skroniach żyłami. Głos mu świstał przez zacięte zęby.
— Tak, kochałem panią — o i jak jeszcze! On mi rywalem był, zmiotłem go z drogi, zmiażdżyłem! Onby mnie zgubił, żeby mógł!
— O nie, nigdy! Pan Świda nie zgubiłby pana, nawet gdybym was kochała! On na moją prośbę poszedł na śmierć bez żalu, choć wiedział, że mnie straci. I nie rywalem pana był, ale moim narzeczonym, świadomym mej wzajemności. Za moje kochanie dał życie i gdybym mu powiedziała, że pana kocham, toby piersią swą was zasłonił, ochotnie, by mnie uszczęśliwić!
Nigdy jeszcze Władka nie powiedziała tyle naraz. Lata całe zbierały się na tę rozmowę ostatnią.
Czaplic dłońmi ścisnął czoło, przeszedł się po pokoju, do krwi rozgryzał wargi. Potokiem napływały mu słowa, hamował je siłą całą.
— Myślałem inną zapłatę otrzymać — wyrzekł ponuro — za tyle lat pracy i starań dla pani, niż pogardę i potępienie.
Zasępiła się.
— Za pracę gotowam zapłacić! Weź pan Graby, a uwolnisz mnie od ciężkiego długu. Istotnie winnam panu wiele i dziękuję za to i cierpię, że was opuścić nie mogę ze słowem uznania i szacunku. Pan sam tak uczynił!
— Graby! — zaśmiał się okropnie. — To nie zapłata dla mnie. Niech pani wróci do Sterdynia, niech pani mi przebaczy, zapomni...
— Czyż to możliwe? Czyż to podobne? — potrząsnęła głową. — Nie, przeszedł czas nieświadomości, milczenia, wiary, ja wrócić nie mogę. Jam już nie swobodna, przede mną ciężki obowiązek i długa wędrówka — może bezpowrotna. Ja żegnam pana!
Podniósł głowę, spojrzał na nią.
— Długa wędrówka, gdzie? — wyjąkał.
— Powstańczą drogą — na Ural!
Podskoczył, zbielał aż do warg, chwilę wściekłość zatamowała mu głos.
— Na Ural, za nim, do niego! — wyszeptał z okropnym wyrazem twarzy. — Więc pani wie wszystko.
— Wiem, że on cierpi, to dosyć! Czy pan sądził, że miłość moja to kwiat, co od szronu się warzy i opada? Kocham pana Świdę i przysięgłam mu, że go do śmierci nie odstąpię — nigdy!
— Cha, cha. To niedaleki kres dla niego! — syknął.
— Może być. Drogę mu pan zgotował! Ha, to grób znajdę na sybirskim szlaku — życie krótkie, a potem odnajdziemy się może!
— Czy to stanowcze pani postanowienie?
— Tak. On tam o mnie myśli, dla niego każda chwila wiekiem, muszę pospieszać.
Milczał chwilę, pasując się z sobą.
— Pani, miej litość nade mną, raz ostatni was o łaskę proszę! Pozostańcie w kraju, wróćcie do Sterdynia, zapomnijcie o przeszłości.
— Nie mogę, panie Czaplic!
— Zrobicie ze mnie innego człowieka, uratujecie mi duszę — proszę pozostać!
— Za późno. Wiary w pana nic mi nie wróci.
Zawahał się chwilę.
— Pozostańcie... on tu wróci na moje słowo! — wyjąkał z niesłychaną trudnością — dajcie mi szczęście, a ja mu wrócę wszystko, co stracił.
Uśmiechnęła się smutnie.
— On wrócić nie zechce pod takim warunkiem... znam go! To darmo, panie Czaplic, losy rzucone, trzeba się do nich zastosować. Zapomnijcie o mnie jak o umarłej. Możecie mnie zgubić, wiem i boję się was dla niego! Miłość daleko sięga, lecz nienawiść jeszcze dalej, bo nie przebiera w środkach! Przeto was proszę, zapomnijcie o mnie... dajcie mi cierpieć w spokoju!
Podniosła na niego swe piękne oczy.
Straszny był. Zmieniony wściekłością, upokorzeniem, wstydem i zawiścią. Potęga jego oślizgiwała się jak tępe ostrze po woli słabej dziewczyny. Nie miał broni na nią. Przestał panować nad sobą, po raz pierwszy wobec niej zrzucił maskę; czarna dusza wyjrzała w całej swej ohydzie. Śmiał się kurczem, a w oczach migotał mu dziki ogień.
— Miłość, nienawiść, cha, cha, one podobne do siebie, bo krok je tylko dzieli. Idź więc pani ze swą miłością, ja cię już słowem nie zatrzymam! Losy rzucone! Ja pójdę z nienawiścią dla was obojga i zemstą! Z zemstą za pogardzone uczucie, za miłość dla mego najgorszego wroga, za to, że go wam z serca wydrzeć nie mogłem, pomimo wszystko, com uczynił. Idźcie do niego, idźcie, nie zgubię was... dam cierpieć bez przeszkody! Oh, to nie łaska i nie zapomnienie, ja tylko rafinuję nienawiść. Oddaję wam niedolę, trudy, nędzę bez podziału... mnie trzeba czegoś innego, mnie trzeba waszego szczęścia. Słyszycie, strzeżcie się szczęścia, biada wam wówczas. Miłość daleko dochodzi, kruszy łańcuchy, z katorg wydziera, ratuje w pogoni, ocala od śmierci. Gdy wam trud pozostanie jak ciężkie wspomnienie, pamiętajcie o mnie; gdy osiągniecie szczęście, niech wam w uszach brzmi to słowo: wasze szczęście, to moja własność, mój lup! Piekło przejdę, oceany, światy i znajdę was i wezmę je z krwią waszą, z życiem, by zalać pożar, coś mi pani zapaliła w duszy! Gdy uśmiech poznają wasze usta, radość wasze serca, wówczas jam blisko! Strzeżcie się, bo nie ujdziecie mi na tej ziemi nigdzie...
Zabrakło mu głosu, oparł się plecami o ścianę — śmiał się ciągle, pomimo woli, okropnie, oczy zabiegły mu krwią.
Władka wyprostowała się dumnie. Dopóki prosił, była cierpliwą, na groźbę podniosła hardo głowę. I na jej czoło wybiegła purpura wstrętu i oburzenia i jej płomieniem zaszły oczy.
— Skończyłeś pan? Ha, byłeś szczerym przynajmniej. Idźcie mi z oczu teraz, czekajcie na moje szczęście, nie boję się was, i jeżeli je osiągnę, nie zatruję go sobie waszem wspomnieniem! Idźcie, miałam was dotąd za człowieka, lecz wy zwierzem jesteście! Mścijcie się! Kto między nami był skrzywdzonym, a kto katem, rozsądzi Bóg! Żegnam was!
Chwiejnym krokiem zmierzył ku drzwiom.
W progu stanął raz jeszcze.
— Do zobaczenia! Com rzekł, dotrzymam! Piekłem się klnę i duszą własną. Strzeżcie się kłów i pazurów wściekłego zwierza, piękna pani! Do zobaczenia!
Nie odpowiedziała nic. Chwilę słuchała jego kroków, a gdy przebrzmiały, wróciła do stołu, drżąc ze wstrętu. Na dworze szalała zawieja, po kominach pałacyku wicher wygrywał ponure melodje.
W duszy Władki było spokojnie, cicho, ale chwilami zdawało się jej, że powietrze pokoju brzmi złowrogiem echem: „strzeżcie się szczęścia, bo je wezmę na łup swój — możecie tylko cierpieć w spokoju!”
Władka miała dwadzieścia lat — pod wróżbą tą wchodziła w życie — co ono jej przyniesie?