<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Pożary i zgliszcza
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Rolnicza Drukarnia
i Księgarnia Nakładowa Sp. z o. o. w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.
SYBIRSKIM SZLAKIEM

W zimowy, mroźny poranek otwarły się szeroko drzwi dawnego klasztoru Bazyljanek, zamienionego na turmę powstańczą, i na zaśnieżoną ulicę wojsko wywiodło dwunastu ludzi.
Szkielety to były. Półroczne śledztwo, spędzone w cuchnącej, ciasnej celce, starło z nich siły i piękność, zniszczyło myśl i wyraz, zrównało różnicę wieku.
Widma to były: chude, dzikie, obrosłe. Siwą sukmanę zesłańców i nieodłączną sukienną czapkę z uszami mieli na sobie, na plecach świecił im żółty kwadracik sukna i dwie litery: to katorżniki.
Przed więzieniem był tłok. Sto rodzin drobnej szlachty zaściankowej, zbitej jak śledzie na kilkudziesięciu kibitkach, eskortował pułk piechoty i secina kozaków. Za wojskiem, głowa przy głowie, tysiące wolnych niby ludzi, dalej domy miejskie i dzwonnice kościołów.
W powietrzu jeden ryk i jęk wszystkich piersi. Kobiety z tłumu, obojętne w rozpaczy na kolby piechoty i nahaje, wdzierały się do środka, słychać było razy i przekleństwa, czasem werbel, krótką komendę, to znów nieprzytomny, rozdzierający duszę, nabożny śpiew z kibitek.
Skazańcy wyszli skuci po dwu, podzwaniając łańcuszkami. Chwilę stali oszołomieni krzykiem i widokiem tłumu. Śnieg olśniewał ich wpadłe oczy, świat Boży, dawno niewidziany, raził ich, przerażał, ale straż popchnęła nieszczęsnych na czoło długiej kolumny, co szła na Golgotę daleką.
Mijali kibitki, patrząc szklistemi oczami przed siebie. Byli już tak znękani, że nie szukali w tłumie znajomej twarzy, nie wyglądali pożegnania.
Oficer z numerowaną listą przyjmował ich od naczelnika więzienia, licząc, jak trzodę, rękojeścią nahajki. Mierzwa to była, co użyźnić miała trupami swemi sybirską drogę.
Stanęli.
Wtem o dwa kroki od nich zgiełk się zrobił i zamieszanie. Staruszka, biała jak gołąb, złamana we dwoje wiekiem i zgryzotą, rzuciła się między konie kozackie.
— Antoś, Antoś! — rozległ się krzyk, stłumiony klątwami Dońców.
Zwaliła się pod konie.
Skazany w pierwszym rzędzie drgnął. Podniósł głowę, całem ciałem rzucił się naprzód, jakby piersią chciał zakryć tratowane członki kobiety, ale tylko szarpnął łańcuch i runął na ziemię.
— Matko! — zajęczał.
— W pochód! — zagrzmiała komenda.
Kozacy zwrócili konie, ruszyli. Żołnierz bagnetem trącił leżącego, ale go kolega poderwał i niósł prawie.
— W pochód!
Bębny zagłuszyły jęki, kibitki się wstrząsnęły, szereg posunął się powoli.
— Raz, dwa. Raz, dwa...
Tłum się rozstępował pod naciskiem kozaków, parskały konie, dudniły wozy, brzęczały kajdany, burczał bęben, ale ponad to wszystko górował z kibitek chór łkaniem przerywany, nieumiejętny, ponury:

Kto się w opiekę podda Panu swemu...

Staruszka, przybita kopytami, wstała ze śniegu. Włos jej się rozwiał, twarz wstrząsały konwulsje, rękę prawą, skrwawioną, obdartą podkową, wzniosła do siwego, zimowego nieba.
— Oby was za mojego syna własne dzieci pomordowały... o wy... wy... co sądzicie na ziemi... szatany!...
Straż więzienna rzuciła się ku niej, ale tłum ją skrył, poniósł... zginęła.
Klątwa gdzieś szła do Boga!...
Bęben cichł, turkot ginął w ruchu miejskim, orszak więźniów wyminął ostatnie domy i roztoczył się na białej drodze, długi, czarny, posępny.
Śpiewano ciągle:

Ciebie on z łowczych obieży wyzuje,
I w zaraźliwem powietrzu ratuje,
W cieniu swych skrzydeł zachowa cię wiecznie,
Pod jego pióry uleżysz bezpiecznie...

Katorżnik na przodzie, wysoki, czarny mężczyzna wciąż niósł omdlałego towarzysza. Gdy byli na polu, obejrzał się za miastem, przeszedł wzrokiem linję kolegów. Szli jak automaty, zwiesiwszy ręce i głowy, wyglądali jak ciała bez duszy. Wówczas on się wyprostował, podniósł czoło i, przejmując nutę pieśni z kibitek, złączył swój głos z innemi:

Aniołom swoim każę go pilnować,
Gdziekolwiek stąpi, będą go piastować,
Na rękach nosić, aby idąc drogą,
Na ostry kamień nie ugodził nogą.

Zemdlały ocknął się, stanął na nogi.
— Dziękuję, kolego! — rzekł. — Pójdę już sam. Że też ty jeszcze śpiewać możesz! Po tobie chyba nikt nie płacze.
— A nikt, chwała Bogu! — odparł spokojnie, chowając zsiniałe ręce w rękawy szynela.
Wzrok mu zgasł, poszedł w dal, na białe zaspy. Były to żółtawo-brunatne, sokole oczy Aleksandra Świdy.
Szedł czerwonym szlakiem, naznaczonym mu przez Czaplica na Ural. Jak w partji powstańczej, tak i tu w tym orszaku, prowadził innych i jak w partji, był i tu, ten sam, małomówny, gotów na wszystko, wytrwały, cierpliwy, nieustraszony. Nie złamało go śledztwo i tortury, więzienie i wyrok; nikogo nie wydał, nikim się nie zasłaniał, nie tłumaczył się, ani bronił.
Odarto go z majątku, z praw obywatelskich, wygnano na wieki z kraju; — został mu szynel katorżniczy, płócienny worek i obręcz żelazna u nogi, naznaczono go, jako herszta pierwszym numerem, i poszedł, przodując reszcie.
Obwiniony, nie bronił się, skazany, nie skarżył się, miał w duszy talizman na ten swój spokój bohaterski, miał słowo, co go dźwigało w rozpaczy, tłumiło mękę, żywiło hart. Gdy inni zgrzytali, wyli lub przeklinali, on się zamyślał i uśmiechał pogodnie.
— To za kochanie Władki — szeptał suchemi wargami.
Długa, okropnie długa była czerwona kreska Czaplica, a towarzyszyły jej akcesorja śmierci: mróz, głód i choroby z wycieńczenia. Codzień wieczorem silniejsi rąbali na skraju dół w śniegu, czasem dwa i trzy. Dzieci i kobiety marły z zimna i zmęczenia; codzień na kibitkach płacz się rozlegał, śpiew pogrzebowy i zapalały się żółte, z Polski zabrane gromnice.
Skazani do kopalń poodmrażali ręce i nogi, wlekli się siłą woli, by raczej paść w drodze, jak zostać w szpitalach, gdzie truto i obdzierano chorych.
Świda jeszcze się trzymał, choć go gorączka rzucała nocami na zgniłej słomie etapów, choć nie mógł wreszcie nic jeść i chciwie tylko pożerał śnieg na drodze, choć obręcz łańcucha przetarła mu but i nogę do kości. Szedł zawsze na przodzie, nie ustawał, tylko głos stracił, — zapytany, rzadko odpowiadał, a oczy miał dzikie i mgławe, bez myśli.
Gdzie był, jakie miasta mijali, ile wiorst i mil rzucił między siebie i rodzinne strony, a ile miał jeszcze przed sobą, o to się nigdy nie spytał, nie wiedział, nie troszczył. On znał tylko u końca każdego kursu wielki biały dom murem obwiedziony, brudny, cuchnący, ciasny, i tego wyglądał dzień cały na śniegu.
— Czy to już etap? — pytał niekiedy, rzeźwiejąc na widok wsi lub miasteczka.
W etapie rozkuwano ich. Kładł głowę na swym worku i dyszał. W izbie gorąco panowało tropikalne. Zmokła odzież zesłańców parowała, napełniając salę kłębami mętnej, brudnej wilgoci. Brakło tchu, oczy wychodziły na wierzch, połowa dla ciasnoty musiała stać lub siedzieć skurczona; słabsi kładli się jak drewno.
Pewną taką noc pamiętał Aleksander. Nawpół zduszony, pięścią wytłukł szybę: straż się zbiegła, chciano wszystkich batożyć, sprawca ledwie ubłagał, by na nim poprzestano. Wziął dwadzieścia plag, a nazajutrz za karę niósł tornister jednego z żołnierzy.
I znowu pewnej nocy, gdy leżał z otwartemi oczami, śledząc halucynacje gorączkowe, ktoś go trącił.
— Kolego, czy śpisz? — ozwał się zmieniony głos Antoniego.
— Nie — odparł.
— To dobrze. Wiesz, mnie już koniec.
Świda oprzytomniał pierwszy raz oddawna.
— Co ci? Słabo?
— Nie, ale ot tak, głupio jakoś! Matka tam stoi w kącie i kiwa. Musiała już umrzeć i tęskni, byłem u niej jeden. Pójdę zaraz. Słuchaj, weź moją czapkę jak umrę, znajdziesz w podszewce trochę pieniędzy. Tam, gdzie ja idę, niski kurs papierków, a tobie się zdadzą. Bywaj zdrów, kolego, no, zapal gromnicę, a jeśli pamiętasz pacierz, to zmów. Mnie czegoś bardzo dobrze, ale dziwnie. Zapal świecę.
Świda usłuchał. Promień oświecił czarną od żaru twarz powstańca. Oczy zamrugały od blasku, były już bez wzroku. Poruszał jednak ustami, powtarzając pacierz półgłośny.
Kilku kolegów poklękło wokoło, modląc się w milczeniu. Zamoczona świeca pryskała i drgała w pokurczonych palcach biedaka, po członkach chodziły mu nieregularne dreszcze.
— Kolego — ozwał się jeszcze raz wśród charkań ostatnich, — kolego, nie zabierajcie mi medalików z piersi, niech razem idą w ziemię, widzisz, to matka, matka...
Zakrztusił się i nie dokończył, wyprężył się ostatnim kurczem.
Aleksander bez słowa wziął świecę z bezwładnej dłoni i zgasił. W ciemnościach odmówili razem: „Anioł Pański“.
Nazajutrz pusta obręcz wlokła się u nogi Świdy, więzień był wolny, leżał pod słupem wiorstowym w śniegu, a Świda szedł sam, jak wódz tych męczenników na czele.
I znowu szły etapy po etapach, groby po grobach, miasta po miastach. Oddział zdziesiątkowały choroby i śmierć, ze skazańców zostało siedmiu.
Straszna droga. Świda stracił czucie i myśl, wzdłuż czerwonego szlaku Czaplica zostawił swe siły, młodość, wolę, zobojętniał na wszystko. Przestał pojmować i czuć cośkolwiek, stępiał na trud i mękę; obraz Władki majaczył mu czasem jak widzenie z innego świata, w gorączce, w nocy, w dzień nie pamiętał o niczem, szedł apatycznie, brnąc w śniegu, zapatrzony w zimowy krajobraz.
Pewnego dnia stanęli na nocleg w wielkiem, dzikiem mieście z fizjognomją wybitnie już azjatycką. Spędzono ich jak bydło do etapu, rozstawiono nieliczne straże, naczelnik zliczył, spisał, ponumerował. Zostali sami. Świda oparł się plecami o ścianę, wyciągnął przed siebie pomdlale nogi, zwiesił głowę na piersi. Nagłe przejście z mrozu do gorąca odbierało mu resztę przytomności, jak przez sen słyszał gwar, ruch i głosy kolegów.
Śnieżyca tego dnia była straszna. Idąc, myśleli, że ich pochłonie rosyjski „buran“ i teraz w malignie zdawało się Aleksandrowi, że zaspy rosną wokoło niego: sięgają kolan, pasa, ramion — duszą.
— Świda! — ktoś go szarpnął.
Podniósł ciężką głowę, rozejrzał się zamglonemi oczami. Noc była. Łojówka dogasała na kominie skwiercząc. Kilku zesłanych otaczało go półkolem, szepcząc tajemniczo i gestykulując. Reszta spała po kątach. Ten, co go zbudził, stał pochylony nad nim i czekał, aż oprzytomnieje.
— No, słyszysz! — zagadnął po chwili.
— Aha.
— Wiesz, my uciekamy zaraz tej nocy, sześciu.
— Aha.
— To miasto Ekaterynburg, rozumiesz. Kraj pełen kopaczy złota, są swoi, ukryją nas, pomogą. Straż przekupiona, pijana, w zawieję stracą ślad. Rozumiesz?
— Aha.
— No to wstawaj, ruszamy!
Świda głową potrząsnął, pokazał wymownym ruchem swe nogi, ociekające krwią.
— Głupstwo! — tamten zaprzeczył. — Gdy wolność blisko, ból fraszka. Chodź, wrócim do kraju.
— Nie mam poco wracać.
— Będziesz wolny.
— Wszystko mi jedno.
— Ależ, człowieku, opamiętaj się! Za trzy dni zostaniesz sam w katorgach, nas za Ural pędzą do browarów, tam lżej, a wolimy ryzyko ucieczki, czy ty rozumiesz, co to miedź kopać dożywotnio?
— Mnie wszystko jedno. Nie uciekajcie, będzie źle. Ja już drewno.
Plątał coś nieporządnie. Kolega ręką machnął i odszedł. Świda zapadł znów w gorączkowy pół-sen, pół-jawę. Słyszał szepty i szmer, skrzyp drzwi, czuł chłód, ale oczu nie otworzył, potem ucichło.
Wicher wył, chrapali śpiący, czasem który jęknął, nic zresztą.
Nad ranem ront zastał drzwi otwarte, korytarz zawalony śniegiem, szyldwach nie potrafił zdać sprawy. Śnieg go zawiał w budzie; gdy odkopano, ledwie żył. W izbie nie dorachowano się sześciu, z pozostałych nahaj nie zdołał wydobyć słowa. Znieczuleni byli oddawna, zresztą oprócz Świdy, mało co wiedzieli o spisku. Kozacy, klnąc, rozbiegli się w pogoń na cztery wiatry.
Wygnańcy zostali w etapie, nasłuchując z przestrachem i zgrozą każdego hałasu.
O południu kilka bogatych mieszczek przyszło ich odwiedzić, niosąc odzież i posiłek. Powtarzało się to ciągle po drodze; lud rosyjski wynagradzał dobrem sercem za okrucieństwo cara. Polacy byli wszędzie witani z współczuciem. Kobiety na progu wzdrygnęły się przerażone tym stosem łachmanów i ran, ale litość przemogła. Weszły, pozdrawiając biedaków bożem imieniem.
Trzy ich było. Dwie stare, korpulentne matrony w tułubach, i jedna młodsza, śniada, chuda, fertyczna, młoda jeszcze i wesoła. Za nią wsunął się naczelnik więzienia, opowiadając straszny bunt Polski i straszniejszą nad wszystko nocną ucieczkę.
Kobieta słuchała z zajęciem, obserwując swemi żywemi, czarnemi oczami postacie biedaków.
— Ale ich połapią? — spytała.
— Naturalnie.
— I ukarzą?
— Wezmą po sto pletni.
— A ci, co tu są?
— Ci już wzięli.
— Za to, że nie uciekli?
— A tak — odparł dobrodusznie naczelnik.
Kobieta zaśmiała się.
— To sąd słuszny, Makar Iwanow!
— Ot, głupstwo splotłem przez wasze oczy, Pałagieja Fokowna. Wy mi zawsze rozum odbieracie, — śmiał się oprzytomniały urzędnik. — Ci dostali, bo milczą.
— Może nie wiedzą nic.
— Oho! Ten pod waszemi nogami, mógłby wiele powiedzieć, a zabić go można, nim usta otworzy. Wańka dziś go tak siekł, że mu ręce mdlały, a on ani pisnął.
— Br... znać to po nim! Oh, wasz Wańka, to kat! Wszak on już nie żyje, czy dogorywa. Młody jeszcze, a gdzież go wloką?
— Do waszego szwagra Michała, do Uroczyńska. Musiał tęgo nabroić. Ale żebym szukał powiernika, tobym go wziął.
— Biedny on, biedny — szepnęła Moskiewka, wpatrując się w leżącego nawznak Świdę, i zadumała się, podparłszy brodę pięścią.
— Makar Iwanow! — rzekła nagle. — Zróbcie mi przyjemność.
— Sto, tysiąc!
— Każcie go stąd wziąć, wykąpać, ostrzyc, ubrać, obwiązać rany i nakarmić.
— A to poco?
— Żeby mi dogodzić.
Podniosła się, spojrzała na oficera całym ogniem czarnych oczu.
Miał minę zgorszoną, potem zdziwioną, potem zakłopotaną, potem zawrócił się na pięcie i ryknął w głąb kurytarza dwa imiona stróżów.
Pokazała mu w uśmiechu zadowolenia dwa rzędy małych, równych, trochę od tytoniu żółtych zębów.
— Lubię was za to, Makar Iwanow. Chodźmy.
Wańka, co rano siekł Aleksandra, z równą pilnością zabrał się do jego toalety. Więzień dostał świeżą bieliznę, szynel, buty, ostrzyżono dziką brodę. Dał z sobą robić, co chciano. Myśl jego roztargniona błądziła ciągle wokoło owych, co uciekli w śnieżycę.
Popchnięto go jak tłumok do kuchni naczelnika, Stróże się oddalili. Usiedł, a raczej padł na ławę u progu i pozostał bez ruchu, z opuszczonemi rękami i głową.
— Posilcie się. Może chcecie wódki — posłyszał po chwili głos swej opiekunki.
Stała u stołu z naczelnikiem i podawała mu własnoręcznie posiłek.
Urzędnik był uśmiechnięty przyjaźnie.
Świda spojrzał ponuro, odsunął misę ręką.
— Dziękuję, nie chcę — zamruczał.
— Czemu?
— Tamci głodni.
— Jakto głodni! — oburzył się naczelnik. — Przed chwilą ponieśli im pełen kocioł.
— Ale nie tego samego.
— Tegoby brakło, żeby aresztanci jedli z mojego stołu!
— I ja aresztant.
— Ty pod protekcją tej pani. Jedz!
— Dziękuję, zjem z kotła.
Kobieta patrzała na niego dziwnym wzrokiem. Zdejmowała ją cześć dla tego męczennika, co miał może ledwie parę dni do życia, a nie chciał się ratować.
— Ot, macie za wasze dobrodziejstwo! — zaśmiał się naczelnik, ale ona się nie śmiała.
— Więc nic nie chcecie? — spytała Świdy.
— Dla siebie nic. Ja mężczyzna, sam, ale w celi kobiet są wdowy z dziećmi, sieroty, matki! Jeśli serce macie miłosierne, tam pójdźcie!...
Tętent i ruch przed etapem przerwał mu. Naczelnik wypadł bez czapki. Aleksander wstał.
— To pogoń wraca — szepnął, wzdrygając się — puśćcie mnie do swoich!
Na skinienie Moskiewki Wańka wywiódł go z kuchni. Tłum był na kurytarzu więziennym, nie zdołali się przecisnąć, stanęli.
Straszny obraz ukazał się oczom więźnia. Tak, to pogoń wracała ze zdobyczą, ale już zbiegli nie dbali o pletnię i katowania. Sześć sinych, zdrętwiałych, śniegiem okrytych trupów wnieśli kozacy i rzucili na stos jak worki u stóp naczelnika.
— Odkopaliśmy z zasp, pierwszego o wiorstę za miastem, ostatniego o cztery — raportował starszy kozak i śmiał się, szczerząc śpiczaste zęby. — Przerachowali się, łotry! Mróz, rosyjski sługa. A siarczysty był tej nocy. — Dla rozgrzania począł zabijać ręce o boki i tupać nogami.
— Zakąska nas czeka! — rzekł naczelnik. — Wania, przybrać tych z drogi, a my chodźmy spisać protokół. No, dobrze, że choć trupy mamy. Nie będzie „wygaworu!“
Następnego ranka jeden Świda wlókł łańcuch, potykając się na nierównościach gruntu.
Droga powoli się wznosiła. Ural był blisko. Śnieg zasypał wszystkie szlaki.
Brnęli, zapadając po pas, ustając co chwila. Żołnierzom nawet z eskorty i koniom w kibitkach brakło sił, pochód stawał co parę wiorst, sołdaci pili wódkę, powstańcy jedli śnieg i kładli się na ziemi pomimo trzaskającego mrozu. Jeśli możliwe stopniowanie, to ostatnie doby były właściwą koroną takiej drogi.
Aż wreszcie pewnego południa, żołnierz, idący obok Aleksandra, wskazał ręką czarny punkt.
— Ot i wasz Uroczyńsk! — rzekł.
Czarny punkt rósł w miarę zbliżania się. Występowały kontury domów, a gdy zapadł zmrok, zaczerwieniły światełka, mgliste i ruchliwe, jak oczy zwierza wśród skał i śniegu. Chwilami zalatywał więźniów gryzący zapach dymu i ruch większej osady. Wreszcie znikło wszystko na załomie drogi, noc stawała się coraz czarniejszą, dobywano resztki sił. Kilku znajomych z kibitek towarzyszyło Świdzie, płakali na myśl rozstania.
Nagle błysło znowu, tuż przed nimi, wkraczali do kopalń. Etap leżał na samym wstępie, zagnano ich do ogólnej sali...
W godzinę potem, gdy siedzieli u kotła, jedząc w milczeniu okropny, czerwony krupnik i stęchłe suchary, naczelnik eskorty wszedł z nadzorcą kopalń i zawołał Świdę.
Zdawał go jak towar na rzeź i wręczał jego papiery nowemu panu.
Nadzorca był to człowiek jeszcze młody, mizerny, żółty, a zastygły jak głazy wokoło. Twarz jego płaska, źle obrosła, ziemistego koloru, była gładką, zimną, nic nie znaczącą, jak pieniądz miedziany.
Obejrzał Polaka obojętnie, bez złości i współczucia. Tysiące kryminalistów miał za całe towarzystwo w tem bezludziu — nauczyli go pobłażania. Rzucił okiem w papiery, szukał w wyroku nazwy podpalacz, fałszerz, morderca — znalazł tylko buntownik — tj. zero!
— Nędzny będzie robotnik, ale nie porani dozorców — mruknął — znam ja ich, panicze!
— Weźmiecie go dziś? — zagadnął oficer.
— Za godzinę przyszlę swoich stróżów.
Wyszli.
W sali ryk się podniósł nieludzki. Płakali wszyscy, żegnając jak rodzonego brata tego sierotę. On nie płakał, on stał uroczysty i w tej chwili ostatniej, podniecony rozpaczą i bólem, rósł, zda się, nad świat, nad ziemię, nad wszystko, co ludzkie i małe.
Mówić począł. Sokole oczy zaiskrzył prąd życia, na żółte czoło wybiegła krew, z ust jak potok płynęły słowa.
Ów cichy, milczący bohater, co się nigdy nie skarżył i nigdy nie moralizował i uczył, a tylko przykładem był dla wszystkich, streścił w tem pożegnaniu, co czuł, co kochał, w co wierzył, czego nienawidził...
— Bywajcie zdrowi, a nie płaczcie, że mi jutro w grób żywy iść trzeba! Jam już zginął, jam człowiek umarły — więc wolny! Bywajcie zdrowi! O zdrowi ciałem i duszą i zapamiętajcie me słowa, może ostatni raz mówię swoją mową do swoich bratnich serc! Idziecie daleko, rzucą was jak ostatnią placówkę wśród obcych i wrogów. Kto placówkę uwolni, kto wesprze posterunek, kto obroni? Powiadacie nikt, stracony posterunek, zginie! Nie, nie i po trzykroć nie! Kto pod żebrami serce nosi i kto widział białego orła nad sobą, ten zginąć nie powinien, nie może, temu upaść nie wolno! Rozumiecie! Placówki wróg nie weźmie i choć z pomocą jej swoi nie przyjdą, ona się nie podda, nie przejdzie w cudze szeregi, chyba padnie. Słuchajcie! Garść ziemi siwej polskiej każdy ma na piersiach i obrazek Matki Boskiej z Ostrej Bramy, strzeżcie tego do ostatniego tchnienia, a na głos brata idźcie wszyscy za jednego i każdy za wszystkich. Rodziną bądźcie i twierdzą warowną, nie dopuśćcie do siebie ani zwyczajów, ani mowy, ani religji wroga! A nie zginiecie, przez Bóg żywy nie! Nie płaczcie tedy, bo wielka praca przed wami i wielka męka! A jeśli wspomnicie mnie kiedy, odmówcie pacierz, nie za mnie, za Polskę i powtórzcie mą prośbę do was. Bracia, strzeżcie się przyjaźni z Moskalami gorzej jak trądu i pamiętajcie, że po każdej nocy jest dzień i mija ból, i troska, i życie, ale trwa na wieki podłość i żyje zawsze kara za złe, nagroda za dobre! Bywajcie zdrowi. Jam doszedł kresu. Jeślim zgrzeszył względem was, darujcie! Nieszczęście jak rdza zjada człowieka, a jam słaby! Żegnajcie, żegnajcie!
Straż na kurytarzu słyszała zrazu płacz i jęki, potem wołania bezładne, aż umilkło niby czarem, i wśród ciszy głos jeden począł pieśń uroczystą, surową, a reszta głosów za intonującym odpowiadała chórem.
Gdy dozorcy, wysłani przez naczelnika kopalni, wkroczyli do sali, zobaczyli dziwny obraz.
Tłum zesłańców klęczał długim rzędem, najstarszy, siwy starzec, który przez drogę pochował całą rodzinę, śpiewał „Suplikacje“. Aleksander Świda leżał krzyżem na wilgotnej ziemi, na ścianie przed nim powieszono mały obrazek Bogarodzicy, a na podłodze, pod tą pamiątką rodzinnej ziemi, zapalono gromnicę.
Wszystkie oczy łez pełne patrzały w obraz, wszystkie usta drżącym od łkań głosem powtarzały za starym. Jęk to był, a nie śpiew.
Gdy drzwi otwarto, nikt się nie poruszył. Świda nic nie słyszał, tamci śpiewali:

„Jezu przepuść, Jezu wysłuchaj, Jezu zmiłuj się nad nami!“

— Numer pierwszy! — krzyknął jeden z żołnierzy.
Wezwany podniósł głowę, dźwignął się i wstał.
— Jestem.
— Stupaj!
Przeżegnał się, spojrzał po braciach i posłał im ręką ostatnie pożegnanie.
Mówić nie mógł.
Pieśń szła dalej, coraz częściej łkaniem przerywana.
Dozorcy popchnęli Aleksandra na kurytarz, zatrzaśnięto drzwi. Głuchy, stłumiony jeszcze się doń śpiew przedarł:

„O Marjo, Marjo, Matko Boża, przyczyń się za nami!“

Otwarto bramę. Znalazł się na placu i nic już nie słyszał, tylko skrzypienie śniegu pod nogami i dalekie ujadanie psów.
Zstępował do żywego grobu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna .