Pożary i zgliszcza/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pożary i zgliszcza |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Rolnicza Drukarnia i Księgarnia Nakładowa Sp. z o. o. w Poznaniu |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Straszny grób!
Stokroć gorszy od czarnego dołu, gdzie piersi człowiecze przywali ciężka warstwa ziemi; i stokroć gorszy od dna morskiego i zgliszcz spalonych: — tam koniec zupełny — spokój!
Świdy mogiłą był ponury, głęboki szacht górniczy. Powietrza tam brakło, oddychało się zaduchem, pyłem, szczątkami lotnemi miedzi.
O świcie bęben i bat spędzał w tę stęchłą przepaść gromadę wychudłych, przerażających widm. Codzień po korytarzach zapalały się nieliczne światełka, słychać było łoskot młotów, turkot taczek, skrzyp windy, czasem bójkę, klątwy i gwizd pletni dozorców.
Straszny grób i straszna ironja wyroku: skazany na lat 15, 20, 30!
W Uroczyńsku nikt się długo nie męczył, najsilniejszy organizm zabijały miazmaty miedzi, najzdrowsi padali w lat parę.
Wieczorem ustawała robota. Skazańcy wychodzili na wierzch ziemi; u wnijścia do szybów formowały się w zimowym zmierzchu gromady zziębnięte, głodne, bezsilne i czekały w ponurem milczeniu nadzorcy. Liczono ich, straż skuwała dwójkami za nogi i pędziła przed sobą, do osady. Szereg domów, skleconych niedbale, źle zaopatrzonych od mrozu, nosił tę nazwę.
Więźniowie rozchodzili się po norach gorszych niż kotlina zwierza, jedli obrzydliwą strawę, zasypiali na zgniłych barłogach, by nazajutrz wrócić znowu do kopalń, zmienić tylko łańcuch i zamiast kostnieć z zimna, dusić się w ciasnych podziemiach. Rozkuwano tylko chorych, bo się nie lękano, że spróbują ucieczki.
Chaty były pełne tych nieszczęsnych. Okryci ranami, w gorączce, gnijąc za życia, tarzali się po słomie, przerywając sen zdrowych wyciem i przekleństwy.
Doktór wprawdzie był w Uroczyńsku, ale tylko dla urzędników, służby i żołnierzy. Kto dbał o ludzi, których zgon uwalniał ludzkość od zbrodniarza? Więc doktór pił, hulał, grał w karty po domach urzędników, a ludzie marli jak muchy i codzień pisano akty zejścia. Pomimo to nie brakło robotników.
Rosja wyrzucała tu jak w rynsztok szumowiny i pomyje.
Pierwszego dnia pracy u taczki Aleksander zemdlał kilka razy, sądził, że nie dożyje wieczora. Okropne obezwładnienie ogarniało mu członki, szumiało w uszach, jak młotem stukało w skroniach, nieznośne nudności wypędzały mu zimny pot na czoło. Oskard górniczy wypadał mu z dłoni lub oślizgiwał się po ścianie, bez mocy, pod biednym skazańcem uginały się nogi, ustawał opierając się o ścianę — zamierał...
Bat dozorcy przypomniał mu, że jeszcze żyje, to jest, że się jeszcze męczy. Drżące dłonie dźwigały młot, kuł nim, nie wiedząc, co robi.
Wieczorem, na pierwszy kłąb świeżego powietrza, padł jak odurzony i znowu go ocuciła pletnia. Wstał zataczając się; czuł, że dobrze znana żelazna obręcz objęła jego lewą nogę — ktoś go pociągnął.
— Ech, brataszku! Ty słaby, czy pijany! Nie targaj mnie tu i tam, bo ci zęby powyłuszczam! Nie możesz-to prosto iść!
Świda drgnął na tę interpelację obok siebie. Spojrzał i przeraził się towarzysza łańcucha. Potwór to był. Kadłub olbrzyma osadzony na koszlawych, krótkich nogach, zakończony głową szeroką, byczą, okrytą rudemi, splątanemi w kołtun włosami. Fizjognomję trudno opisać. Wszystkie zbrodnie i nałogi i najohydniejsze spodlenie patrzało z niej. Na niskiem czole bez śladu brwi nie było myśli. Pod niem wyzierało na świat jedno oko czerwone, małe, dzikie, po drugiem została jama, nos szeroki, zadarty, z nozdrzami widocznemi, usta nabrzmiałe, trochę otwarte, z za których wyglądały nierówne czarne zęby — wszystko to umieszczone na twarzy bez zarostu, opuchłej, pełnej szwów, plam, szram i znaków ospy.
Kosmata, niekształtna łapa oparła się poufale na ramieniu Świdy.
— O tak — ozwał się znów chrypliwy głos — trzymaj się prosto, raz, dwa, raz, dwa, jak sołdaci! Naucz się maszerować równo, my druhy teraz, póki nie zdechniesz! A masz ty pieniądze?
Aleksander głową potrząsnął.
— Nu, to co będzie. Jak mnie dziś wódki nie postawisz na nową znajomość, to cię zduszę w nocy jak szczenię! Ot tak!
I łącząc czyn do słów, ścisnął szyję Polaka tak silnie, że biedak zacharczał zdławiony.
— Widzisz, nie słodko! — rzekł puszczając go. — A dasz wódki?
— Nie mam za co.
— No to zdechniesz, zaduszę!
— Zaduś! — odparł obojętnie.
Kryminalista spojrzał nań uważniej. Spostrzegł, że groźba żadnego nie wywiera skutku.
— Kto ty? — zagadnął.
— Katorżnik, jak widzisz.
— A za co ty tutaj? Za krew?
— Za bunt.
— Aha, to ty Polak, ristokrat! Fiu, to u ciebie worek jest pewnie! Nu, to ja go sobie wezmę. Będziesz żyw, Polaczok — i poklepał go przyjaźnie po ramieniu.
Szli milcząc jakiś czas i znowu zaczął gruby głos:
— A nie masz ty czasem zaszytych papierków w odzieniu? Polaki to robią! Przed tobą był jeden taki. Mieszkał w mojej budzie i raz dopatrzyłem, jak wyjmował asygnatę. Dałem ja jemu, dałem, że aż zdechł coś w tydzień! Było w świtce sto rubli. Jak masz ty, to lepiej oddaj, pókim dobry.
— Nie mam!
— Ja sam zobaczę.
Znowu milczeli, dochodzili do ostatniej chaty.
— Teraz ty jeden Polak tylko! Wy jak muchy, przy mnie zginęło dwunastu, a ja zdrów i jeszcze drugie tyle przeżyję. Ot i nasza buda, my tylko zdrowi, pięciu chorych gnije. Zobaczym, może który doszedł, to zabiorę odzienie, Giersz da wódki za świtę. Nu, wchodź, Polaczok, i dawaj worek.
Aleksander popchnięty wpadł przez wysoki próg, w jakąś czarną, cuchnącą jamę. Było ciemno zupełnie, z kątów wydzierały się jęki; jakiś głos odezwał się tuż koło niego:
— Perfiło, czy to ty?
— Milczeć bydło! — burknął towarzysz Świdy, wlokąc go za sobą, pomimo ciemności orjentował się wybornie.
— Wody, wody! — zawyło kilka głosów. — Zapal w piecu, Perfiło — krzyczał ktoś niewidzialny.
— Cicho, robactwo, bo jak się jeszcze który odezwie, to otworzę chatę i wymrożę was jak tarakany! Czy Czerkies żyje?
— Żyje.
— Przeklęty pies nieochrzczony! A ja myślał...
Kacap urwał. Namacał piec, dobył z kieszeni zapałkę, potarł ją o rękaw i przykląkł, pociągając Świdę.
Po chwili zajaśniało światełko. Powstaniec obejrzał się uważnie po swem nowem schronieniu.
Była to izba niska, niebielona, opatrzona jednem oknem i drzwiami. Po kątach, na słomie, leżało kilkoro ludzi, ściany iskrzyły się zmarzłą wilgocią, piec zajmował połowę przestrzeni, na środku stał drewniany, brudny kubeł, więcej sprzętów nie było.
Perfiło, zapaliwszy drwa, wstał, stękając. Bystre jego oko dojrzało natychmiast przedmiot nowy koło progu; porwał go. Był to worek powstańca.
Aleksander obojętnie towarzyszył szczegółowemu przeglądowi swej garderoby. Kacap mruczał, niechętnie przerzucając nędzne te szmaty.
— Nawet spić się nie będzie za co! Nu, teraz na ciebie kolej rewizji!
Jednem uderzeniem pięści obalił Świdę na ziemię i, klęcząc na nim, szarpać począł jego łachmany.
— Tu nic i tu nic i tu pusto! — monologował, przewracając kieszenie, macając podszewkę. Widocznie był wprawny w tej czynności.
— Podłe bydlę! — ryknął wkońcu. — Tyle fatygi na nic! Ach, ty gałganie polski, zrobię ja z tobą prędko koniec!
Już siedział skulony na nim i chwycił za gardło. Szamotać się zaczęli, tarzając po ziemi, w słabem oświetleniu ogniska. Chrapali obydwaj dziko.
Wtem się drzwi otwarły. Dwu stróżów wniosło na kiju dymiący kocioł, wlali zeń część w kubeł drewniany, resztę dźwignęli znowu na plecy i wyszli. Nie spojrzeli prawie na mord pod nogami.
Mord to był. Kacap całym ciężarem tłoczył osłabłego Polaka, kolanami gniótł piersi, a tymczasem olbrzymie jego łapy ściskały jak kleszcze szyję nieszczęśliwego. Świda próbował się bronić, ale był osłabiony przebytemi trudami, nie zdołał się uwolnić, odrzucił ramiona, chrapał, potem zesztywniały mu członki, oczy wyszły na wierzch, ciężkie świstanie wydarło się raz z gardła, krew zalała mu źrenice. Jedna myśl, upragnienie, mignęła mu: żeby raz umrzeć przecie, skończyć tę egzystencję i stracił przytomność.
Nie. Bóg nie wysłuchał jego prośby; obudził się na ziemi znowu.
Ciemno. Nie pamiętał, gdzie jest. Wyciągnął rękę. Dotknął ziemi, palce jego ośliznęły się po kilku wielkich tarakanach, po nim samym pełzały setki plugawego robactwa, w kątach jęczeli chorzy, zaduch był nie do zniesienia.
Poruszył się i zastękał. Zbity był haniebnie, gardła nie mógł się dotknąć. Wtem błysnęło coś. To w wypalonym piecu zajął się kawałek węgla. Aleksander spróbował wstać i ze zdumieniem poczuł, że łańcuch ciągnął się za nim, wziął go w rękę, okowa kacapa była otwartą, jego samego nie było. Myśl zbyt zmęczona, nie była w stanie pojąć tego faktu, odetchnął tylko jak uwolniony od zmory i, czołgając się, dopełzł do pieca. Robactwo szło za nim gromadą, opędzić się nie było sposobu. Na ruch jeden z chorych podniósł się z barłogu.
— Kto tam? — spytał.
Aleksander nic nie odrzekł.
— Żyjesz! — mówił dalej tenże głos, jakby miał możność dojrzenia w ciemnościach. — Perfiło cię nie zabił dzisiaj, nu to zabije jutro! Och, och, jak mnie pali! Żeby choć śniegu garść. Ałłach, kiedy mnie uwolnisz! Ach, pali we wnętrznościach! Daj wody, jeśliś człowiek!
Głos był straszny, krtań ledwie wyrzucała z siebie dźwięki. Świdę żal zdjął, podniósł się stękając, odnalazł drzwi, nabrał śniegu z ulicy.
— Gdzie ty? — zagadnął wracając. — Masz śnieg!
Chory się dźwignął, nie wierząc uszom.
— Przyniosłeś! Daj, daj! Och, ty nie Perfiło, i nie żaden z tutejszych. Jaki ty dobry!
— Cóż tam wielkiego! Jak się położę, a ty wstaniesz, to mnie napoisz kiedy!
— Eh, ja już nie wstanę. Trzy razy zwyciężałem chorobę i uciekałem stąd, trzy razy złapali! Ałłach tak chciał! Teraz ucieknę, będę wolny. Ach, ach, jak ciężko! Ty nowy?
— Nowy. A gdzie podział się Perfiło?
Świda usiadł obok niewidzialnego więźnia na ziemi.
— Perfiło poszedł pić za twój worek.
— Rozpiłował łańcuch?
— Nie. Ma klucz, sam go sobie dorobił.
— Gdzież on pije?
— U Giersza, odstawnego sołdata. On trzyma wódkę. Perfiło obdziera wszystkich po chatach, chorym zabiera ostatnie łachmany i tam zanosi.
— Czemuż się nie skarżą?
— A któżby słuchał. Tu można źle zrobić! Kto silniejszy, broni się sam, ale każdego zwali powietrze, a wtedy koniec! Perfiło lękał się mnie przed pół rokiem, teraz lada nocy czekam, że mnie dobije. Mam srebrny amulet na piersi. Będzie pić za niego.
Zamilkli i znowu ozwał się nieznajomy:
— Ty słaby, żeś się poddał pierwszego wieczora. Ale drugi raz tak nie będzie. Dałeś mi śniegu, nie zapomnę. Gdy się rzuci na ciebie, przypełznę i zębami mu żyły porozrywam! Popamięta Czerkiesa.
— Ty z Kaukazu?
— Aha.
— A dawno tutaj?
— Dwa lata. Przedtem siedziałem w turmie, długo, bardzo długo. Nie było świadków żywych.
Aleksander nie spytał, za co go sądzono. W historji tej była zemsta i krew.
— Perfiło zaraz wróci, skuje ciebie i będzie spał. Och, on już wielu zamęczył! Biedny ty, nie da spoczynku i wytchnienia. Ach, ach, daj jeszcze śniegu!
Aleksander spełnił żądanie.
Gdy drzwi otworzył, posłyszał na ulicy ciężki, nierówny chód.
Był to kacap. Wszedł, zataczając się i klnąc. W izbie nikt się nie odzywał.
— A gdzie ty, psie! — zachrapał dziko. — Chodź tu, na łańcuch. Słyszysz! Dość tobie swobody!
Potrącił nogą Aleksandra, usiadł. Zabrzęczało żelazo, powstaniec poczuł, że jest znowu skuty. Kacap poczęstował go pięścią w bok.
— Nu, co milczysz! Podziękuj, żem ciebie nie dobił! Teraz już spokojnie będę spać! Jak się ruszysz, to ci czerep rozgniotę.
Położył głowę na piersi Świdy i po chwili zasnął.
Sen to był pijaka, niespokojny, przerywany, pełen zmor. Świda nie zmrużył oka.
W okienku wprost niego poczęło sinieć niebo, powoli dzień się robił, mglisty, ołowiany, zimny. Straż przyszła ich pędzić na robotę, poszli głodni, zmarznięci. Perfiło napół był trzeźwy, Polak obojętny jak głaz na wszystko. I przekonał się biedak, że są gorsze męki niż taczkowa praca w podziemiu bez powietrza, że są okrutniejsze katy od żołdaków i stróżów i cięższa nędza od owej strasznej pieszej wędrówki z kraju.
Tym szczytem tortur były noce w budzie. Chyba niema bardziej wyrafinowanego okrucieństwa, jak to skucie z sobą dwóch ludzi, z których jeden był zbrodniarzem, drugi męczennikiem. Nie było udręczenia, któregoby kacap nie wymyślił dla swej ofiary. Bił go, klął, nie dawał sięgnąć do jadła, odbierał rację chleba, stał, gdy tamten chciał leżeć, budził go, gdy oczy zamknął — pastwił się, jak tygrys.
— Daj wódki, to cię puszczę! — wołał.
Wódki, skądże ją miał wziąć nieszczęsny, którego całym majątkiem był szynel, buty i koszula.
— Nie dasz, to cierp! — ryczał potwór.
Cierpiał też. Żadna stal nie dorównałaby hartowi tego człowieka. Perfiło nie zdołał wyrwać z tej udręczonej piersi ani jęku, ani skargi, ani uniesienia. Nie posłyszał nikt jego głosu, nie dopatrzył moralnego osłabienia. Zduszony w kopalniach, męczony w nocy, bez snu, jadła, spokoju, stoczony robactwem, okryty sińcami i ranami, człowiek ten miał zawsze na twarzy jednaki, spokojny wyraz. Czerniał tylko i sechł, rysy wyciągały się, jak u konającego, spadał z sił okropnie, wychudł na szkielet, ale świt zastawał go codzień u taczki, a Perfiło odnajdywał go o zmroku z kamienną wytrwałością znoszącego prześladowanie.
Tymczasem w budzie śmierć przy pomocy zimy zaczęła robić porządek. Po miesiącu pobytu Świdy zostało ich dwóch tylko i Czerkies dogorywający. Trzy trupy straż wywlokła, trzy trupy nagie, sine, straszne. Kacap odarł ich z nawpół zgniłych szmat i zwitek ten wstrętny ukrył za piec, chowając jak trofea swego panowania, z myślą o wódce!
Czerkies zrazu bronił jak mógł Świdę, lecz powoli stracił resztę siły. Leżał całemi dniami, palony wewnętrznym żarem, patrzał błędnie w pułap, nie opędzał się przed robactwem, nie sięgał jadła.
Kacap parę razy chciał mu zedrzeć amulet z obnażonej, wyschłej piersi. Wówczas trup ten się ożywiał, oczy zapalały się iskrami wściekłości, podnosił chude ręce nad głową, rzucając się na posłaniu, mruczał coś dziko, mową swego kraju, jakieś zaklęcie, groźby, czy modlitwę do Ałłaha.
Perfiło cofał się wylękły. Imponował jego grubej zabobonnej naturze ten szept kabalistyczny. Odkładał grabież na potem.
Aż dnia pewnego znudził się. Siedział w budzie, chcąc zamęczyć Aleksandra, torturą zdobyć pieniądze, które, jak sądził, ten gdzieś ukrył. Wreszcie dokuczyło mu pastwienie się bezowocne, zatęsknił za wódką, przypomniał o łachmanach zmarłych, wieczorem rozkuł towarzysza i poszedł.
Powstaniec chwilę był jak ogłuszony spokojem.
Głos Czerkiesa obudził go z martwoty.
— Wody! — wołał jak zwykle.
— Czemu nie uciekasz? — zagadnął, gdy Świda położył się nieopodal, spełniwszy jego prośbę. — Ile masz lat?
— Nie pamiętam.
— Wyglądasz młody i silny, uciekaj!
— Niewarto! Niema do czego i poco! Już niewiele męki, umrę niedługo!
— Szkoda ciebie! Żebym był zdrów, ucieklibyśmy razem na Kaukaz, w góry! Twój kraj dalej?
— Oh, dalej! — westchnął z tęsknotą.
Położył głowę na wilgotnej ziemi i zasnął z myślą o kraju... I śniły mu się brzozy białe i krzyże po rozdrożach i tajemnicze, zielenią obrosłe zalewy Piny i Prypeci, potem sztandary, srebrne wota po ołtarzach i twarze różne, opłakane a drogie, których już nigdy nie zobaczy.
A gdy on spał, Czerkies umierał. Poczuł koniec, więc się zwrócił na wschód i szeptał modlitwy, trzymając w sztywniejących dłoniach swój talizman. Potem się nieco podniósł, zerwał ostatnim wysiłkiem sznurek z szyi, cisnął swą świętość w dogasający żar pieca i upadł znowu, martwy, z rozkrzyżowanemi ramiony...
Świda wciąż spał. Zbudził go ryk Perfiła.
Jak szakal, katorżnik rzucił się na zwłoki Czerkiesa, iskrzyły mu się ślepie.
— Gdzie amulet? — wrzasnął. — Psie, okradłeś mnie! Oddawaj, bo cię na szmaty porozdzieram.
Świda po raz pierwszy oburzył się i nie ścierpiał. Porwał się na nogi, chwycił kacapa wpół, wstrząsnął nim i cisnął jak masę od siebie. Kryminalista nie przywykły do oporu, pijany, stracił przytomność, położył się, zwalił w kąt i zasnął.
A Polak schylił się nad Czerkiesem. Ta pokurczona twarz, z wyszczerzonemi w ostatnim spazmie zębami, żałością napełniła mu duszę. Był to ostatni przyjaciel, ostatnia otucha — nie żył! Wielkie, szerokie, otwarte, bielmem oszklone oczy patrzyły jeszcze na niego.
Zacisnął powieki, trupa zaciągnął na słomę, okrył jakąś płachtą i siadł obok. Perfiło chrapał w kącie. Tak ich straż zastała.
— Kto was rozkuł? — było pierwsze słowo.
Aleksander wskazał kacapa.
Grad nahai zbudził Perfiłę.
Wstał, dzikiemi oczami powiódł wkoło — milczał, ale z warg wybiegła mu piana i sapał.
Stróże skuli ich znowu, grożąc kacapowi podwójną dozą plag, jeśli się to powtórzy, i pognali do szachtu.
Dzień zeszedł spokojnie. Aleksander był pewny, że to jego ostatni, ale się nie trwożył. Perfiło, wracając do budy, milczał, jak drzewo, dopiero, gdy się drzwi zawarły, popatrzył na towarzysza — i zaśmiał się złowieszczo.
— To ty się w donosy bawisz, Polaczok! Myślałeś, że mnie stąd zabiorą, jak oskarżysz, ha, ha! Zabiorą, brataszku, ale jutro — bo mnie tu nie stanie pary — a ty tego nie zobaczysz!
Zapalił w piecu i gadał uśmiechając się.
— Ja kiedyś w Syberji wziął łotra, co mi się nie podobał, i głową w kocioł, gdzie się łój topił. Ot gracko! Tu niema łoju, ale ja i bez niego dam tobie radę. A drugi raz dziewkę jedną, to ja namówił do lasu zimą — i rzucił na wilki, związawszy! I wilki nie pozostawią śladu!
Drwa zajęły się doskonale, kacap otworzył swoją obrożę z nogi, wziął na barki Świdę.
— Co, nauczyłeś się opierać Perfile — nu, zobaczym — jak ci łeb wsadzę w ogień!
Zaczęli się borykać i niewiadomo, na czemby się to skończyło, ale szczęściem otwarły się drzwi i stróże z kotłem weszli do budy.
— Znowu! — krzyknął jeden. — Oblej ich ukropem, Fiodor. Mało zjadł łajdak nahai!
Rozdzielono zapaśników.
— Gdzie klucz od kajdan?
Perfiło zaśmiał się zuchwale.
— Niema, głupcy! Dajcie jeść — i idźcie won! Nic wam do nas w nocy!
— Zabieraj jego stąd, Fiodor, do naczelnika!
Kacap poturbował ich trochę, dali mu jednak radę, powlekli z sobą. Aleksander był samotny, tylko w kącie, leżał jeszcze trup Czerkiesa, zastygły...
O północy zdało się Świdzie, że ktoś drzwi otworzył. Widział, jak Perfiło wracał, zwalił się nań, dusił, kąsał, palił ogniem.
Była to zmora, gorączka, początek śmierci!
Stróż go obudził nad ranem.
— Stupaj!
Chciał usłuchać i upadł. Miał twarz nieprzytomną, wzrok obłąkany, członki pokurczone od bólu. Stróż go trącił, splunął, zaklął, poczem z kolegą zabrali Czerkiesa, zamknęli chatę i poszli.
Zostawili go, by się sam z śmiercią rozprawił.
Pierwszych dni wieczorem zachodzili z kotłem: zastawali jedzenie nietknięte, zmarzłe — przestali myśleć o piecu, nikt nie zajrzał do budy!
Ale dla biedaka nora była pełną. Zaludniały ją mary gorączkowe; tłoczyły się po ziemi, czepiały ścian, zasiadały piec, tańczyły po jego barłogu, po nim samym, pełzały wspólnie z robactwem!...
Spalony pragnieniem, niezdolny się poruszać, bełkotał czasem z niemi — wypędzał, błagał, przeklinał — czasem zamierał zupełnie, i tylko niekiedy głos jego zmieniony pytał szeptem owych mar, jak w drodze z kraju:
— Czy to już etap?...
A etap nadchodził najlepszy, bo ostatni — odpoczynek wieczysty!
Musiał długo się męczyć, bardzo długo, bo wreszcie zimno przestało mu dokuczać, a natomiast ze ścian i pułapu sączyć się poczęła wilgoć, tok izby zamieniając w śliskie błoto.
Nie rozumiał, że to wiosna była, tylko posuwał się do ściany i chciwie lizał brudną wodę z drzewa. Był to cały jego posiłek.
Pewnego dnia posłyszał kroki koło budy. Nadstawił uszu, wpatrzył się we drzwi i rzucił się wtył, spostrzegłszy gościa.
Był to Perfiło!
Skąd się on wziął w porze, gdy inni byli w kopalni? Czego chciał?... Strasznie był obdarty, wychudły, pokaleczony. Zaduch wódki rozchodził się od niego. Wszedł, zatoczył się parę razy, obszukał kąty, zajrzał na piec, skosztował jedzenia w kuble, skrzywił się i wreszcie zbliżył do Aleksandra i usiadł ciężko przy nim.
— Witaj, Polaczok! A co już zdychasz, a ja żyw, choć ty mnie zgubić chciał! Hu, hu, Perfiło chytry! Nu, co, nie przywitasz się z kolegą?
Aleksander odwrócił się od niego.
— Idź mi z oczu, daj umrzeć spokojnie! Nie masz czego wyglądać mojej śmierci. Woda podeszła pod słomę, zgnił szynel.
— Ech, brataszku, kiedy ja zaszedł w odwiedziny to i zostanę, póki mi się podoba! Masz ty lepszą gratkę jak trzy szynele! Gdzie amulet Czerkiesa? Słuchaj, oddaj, bo pożałujesz!
— Nie mam amuletu. Nie widziałem go nigdy.
— Łżesz, psie, złodzieju!
Kacap wziął go za włosy i wstrząsnął brutalnie. Biedak zgrzytnął zębami.
— Puść mnie, zbóju!
— Nie puszczę! Oddaj amulet, bo cię pokraję na sztuki, żywcem!
Czkawka przerwała mu mowę. Był bardzo czerwony, siny prawie, sapał... musiał mu alkohol palić wnętrzności.
— Amuletu nie mam, więc dać nie mogę — odparł Polak słabym głosem i zamknął oczy.
— Nu, to poczekamy!
Perfiło wziął go na ręce, wyniósł na środek izby.
Tam w wyżłobieniu stała błotnista kałuża, wrzucił go w nią, sam usiadł obok, sięgnął po łańcuch, który zostawiono u nogi Aleksandra... chwilę majstrował przy nim i legł wreszcie.
Powstaniec podniósł się mozolnie, oparł rękami o ziemię; chciał wyczołgać się z błota... nie mógł. Kacap przykuł go do siebie, musiał zachować klucz.
— Nu, leż cicho, bydlę, chcę spać! — wrzasnął ochrypłym głosem. — Uh, jak tu gorąco!
A gdy Świda zrozpaczony wciąż się targał, Perfiło porwał się go bić, chciał kląć, ale się tylko zakrztusił, zachłysnął, otworzył szeroko usta i stał chwilę, jak rażony gromem.
Twarz jego robiła się straszną, wargi poruszały się bez dźwięku — zaczął szarpać i rozdzierać odzież na piersi, i nagle zawył, jak zdławiony zwierz, i padł w błoto, nawznak, aż jękła ziemia.
Aleksander patrzył przerażony.
Pierś kacapa wzdymała się, rosła — chrapanie z niej się wydzierało okropne — z ust szła para cuchnąca wódką, czoło okryło się potem. Polak chciał wstać, odsunąć się od tej ohydnej postaci, ale bezskutecznie tylko targał łańcuch.
— Perfiło! — krzyknął. — Puść mnie, gdzie klucz!
Kacap się wyprężył, rzucił, stoczył mu na piersi, palce wpił w błoto, zębami chwycił go, chciał gryźć, ale szczęki odmówiły posłuszeństwa, ryknął, zsiniał cały i — skonał.
Poraziła go wódka...
Przywalony tem cielskiem, Świda leżał jakiś czas osłabły, potem wił się jak robak, odpychając od siebie sztywniejące wstrętne zwłoki, nie zdołał, stracił przytomność.
Gdy ją odzyskał, noc była. Zdjęty zgrozą zdołał wreszcie usunąć z siebie trupa, ale z jamy nie mógł się wydostać. Wilgoć przejęła go całego, miał dreszcze i nieznośne cierpienia błotem nasiąkłych ran.
A trup leżał przy nim, nieodstępny towarzysz, i za każdym ruchem czuł nieszczęsny opór niezwalczony, przypominający, że to nie zmora była, tylko straszna rzeczywistość.
I nagle w ciszy nocnej wyrwała mu się skarga pierwsza — jęk rozpaczy:
— O Boże wielki! Com ja ci tak ciężko zawinił, że nade mną litości nie masz, śmierci nie spuścisz!
A potem umilkł znowu i tylko niekiedy zgrzytnął łańcuch i wśród gorączkowego dyszenia, rozlegało się nieprzytomne pytanie:
— Czy to już etap?...
Nie czuł już nic i nie widział nic. Nie widział, jak noc zeszła i dzień się zrobił, i nie słyszał, jak o południu drugiego dnia drzwi budy rozwarły się powoli i wpuściły do wnętrza dwoje ludzi. A jednak znał ich oboje z dawnych czasów i widział często w snach tę smętną, śliczną twarzyczkę, co się pochyliła nad nim blada, z rozszerzonemi bólem oczami i po długiem wpatrywaniu się weń, skurczyła się rozpaczą.
— Boże! Czym nie przyszła za późno! — szepnęła, a łzy gradem oblały wychudłe oblicze biedaka.
A on się poruszył słabo i spytał żałośnie jak zwykle:
— Czy to już etap?...
Wówczas osunęła się na kolana i, objąwszy głowę męczennika, tuliła ją do serca i płakała cicho ze szczęścia, że przyszła jeszcze w porę.