Początek powieści/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Początek powieści. |
Podtytuł | I. Człowiek i lalka. |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1886 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
W jednéj z najpiękniejszych okolic nadbużnych stał przed kilkunastu laty duży, dwu-piętrowy dom, ogólnie przez sąsiadów pałacem nazywany. Zgrabne balkony, wsparte na lekkiéj kolumnadzie, wznosiły się nad dziedzińcem, otoczonym pięknemi gospodarskiemi budowlami. Od ganku do murowanéj bramy, zamykającéj sztachety, w przeciwległe półkola, zginały się dwie, osadzone kwiatami i usiane żółtym źwirem, drogi, jakby ramionami obejmując wielkie koło świeżéj i równéj murawy. Za bramą szeroka biała droga biegła coraz wyżéj, pnąc się na górę, — a daleko, na krańcu widnokręgu, jak okiem zajrzéć, ciągnęły się prześliczne wzgórza, to pokryte lasami, to usiane zbożem. Z za lasów i zwgórków gdzie-nie-gdzie wychylały się wioski, rysując na tle krajobrazu grupy szarych chat i wysokich krzyżów. Z drugiéj strony domu w tysiące wzorów łamały się klomby z kwiatami, a między niemi ścieżki wiodły ku wstędze wązkiéj i bystréj rzeczki, biegnącéj w wężowych kręgach między zielenią krzewów i traw. Daléj stare lipy i smutne jodły tworzyły cieniste ogrodowe aleje, a w śród nich otwierały się szerokie, jasne przestrzenie, oblane słońcem, usiane murawą i kwiatami.
Miejsce to, nazywające się Próżnowo, wraz z kilku wsiami i obszernemi łanami pól, należało do pana Swatowskiego.
Pan Andrzej Swatowski miał w owéj porze lat przeszło 50, majątek wynoszący blizko milion, córkę jedynaczkę i opinią porządnego człowieka. W dwudziestym roku życia, skończywszy siedm klas szkół gimnazyalnych, zaczął gospodarować w majątku ojcowskim. Po śmierci rodziców ożenił się i pojechał parę razy za granicę. Wróciwszy z ostatniéj podróży, postawił dom, zwany w okolicy pałacem, sprowadził piękne meble, powozy i dwie guwernantki cudzoziemki dla swojéj jedynaczki. A że gospodarstwo szło mu dobrze, że nie grał w karty, nie pił i wyraźnie nikogo nie krzywdził, z żoną żył bardzo przykładnie i córkę bardzo starannie wychowywał, za te wszystkie cnoty swoje jakże nie miał otrzymać nazwy porządnego człowieka?
W roku 1857, w połowie Czerwca, pola zieleniły się, kwiaty żywemi jaśniały barwami, słońce oświecało ziemię ciepło, radośnie.
W ładnym salonie próżnowskiego domu, wielki bronzowy zégar oznajmił trzecią godzinę po południu. Pan Swatowski, w-pół leżąc na fotelu, oddawał się codziennemu poobiedniemu spoczynkowi. Na okrągłém i rumianém jego licu rozlewał się spokój zupełny; wąsy sumiaste, nieco siwe, pokrywały usta, złożone jakby do smakowania potrawy. Głowę miał wspartą na poduszkach fotelu, a ręce splecione spoczywały na zaokrągleniu figury, która przez regularny sen i posiłek przybrała dość znaczne rozmiary.
W rogu salonu, na małéj kanapce, z francuzkim romansem w ręku, siedziała kobiéta około lat czterdziestu. Pani Leokadya Swatowska piękną była-by jeszcze, gdy-by nie wyraz pychy i chłodu, zalewający twarz jéj i mówiący przez wpół zmrużone oczy. Córka dawnéj, arystokratycznéj a zrujnowanéj rodziny, z wychowaniem skrzywioném, przyzwyczajona do zbytków i błyskotek, wyszła za mąż nie z popędu serca, ale dlatego, że pan Swatowski miał znaczny majątek. Pan Andrzej zaś ożenił się z nią dla stosunków, a że oboje nie mieli skłonności do marzeń i pragnieniem nie wybiegali po za rzeczywistość, dobrze było pani Swatowskiéj z majątkiem pana Swatowskiego, i panu Swatowskiemu ze stosunkami pani Swatowskiéj. Oboje cenili wysoko to, co nabyli. Pan Andrzej często mówił o arystokratycznych stosunkach swoich, brzmiącemi imionami imponując słuchającym sąsiadom; pani Leokadya ubierała się bogato, z głębi miękkich foteli rozkazywała licznym sługom, jeździła często za granicę, i wróciwszy, o niéj tylko mówiła.
Między śpiącym ojcem i czytającą romans francuzki matką, w białéj, lekkiéj sukience, z wachlarzem w drobnéj rączce, przechadzała się panna Zofia Swatowska. Piękne było bardzo to ośmnasto-letnie dziéwczę. Wysmukła i kształtna, lice miała przezroczystéj białości. Włosy bardzo jasne wznosiły się wysoko, jakby aureolą promieni, a dziwną sprzecznością, czarne brwi i czarne długie rzęsy otaczały duże, szafirowe oczy, to pałające tysiącem ogni, to wabne, łzą jakby zamglone. Usta małe, karminowe, jakby gałązka korali, rozkwitały śród białéj twarzyczki; głos miała dźwięczny, srebrny, mowę dziwnie miękką, pieszczoną. Wychowana przez matkę dumną, próżną i pamiętającą o swojém wysokiém pochodzeniu, od dzieciństwa uczyła się próżności i dumy. Bony i guwernantki od kolébki mówiły jéj o piękności, bogactwie i blasku, jako o jedynych dobrach ziemi. Uczono ją czterech obcych języków, muzyki, rysunku, tańców; uczono, jak się ma znaléźć w każdém towarzystwie, jak ma siedziéć, chodzić, stawać i mówić, aby jéj ruchy i słowa miały jak najwięcéj arystokratycznéj dystynkcyi.
Mając lat siedmnaście, skończyła wychowanie. Mówiła obcemi językami, grała na fortepianie, śpiéwała dźwięcznie i słodko; wiedziała, jak w towarzystwie odróżnić ludzi według sfer, kiedy i komu uchodzi, albo nie, podać rękę, uśmiechnąć się, przemówić uprzejmie. O dziejach, naturze, o poważnych prawdach życia, najlżejszego nie miała wyobrażenia; rodzinnym językiem z trudnością wypowiadała myśli; o gorących a zacnych uczuciach nie zasłyszała nawet. Słowem, córka porządnego człowieka i arystokratki z rodu, była piękna... piękna kobiéta-lalka.
Kiedy po raz piérwszy włożyła sukienkę dorosłéj panny, i M-me Lacour, ostatnia z guwernantek, opuściła Próżnowo, Zofia pobiegła do swojego pokoju, stanęła przed dużém lustrem i długo patrzała na swoję postać, wdzięcznie uśmiéchniętą w zwierciedlanéj szybie. Powiodła dłonią po aureoli jasnych włosów, poprawiła osuwające się na ramiona warkocze, uśmiéchnęła się, podniosła główkę i zawołała:
— Śliczna jestem!
Potém zaśmiała się przeciągłym, śrebrnym śmiechem, i nuta walca wpół skoczna, wpół tęskna w tysiącznych spadach wypłynęła z różanych ustek. Za chwilę lekka, wesoła, zbiegała z szerokich schodów; biała sukienka owijała ją jak obłoczkiem, a myśl walcowym wirem krążyła około jednych wyrazów: w świat! w świat bogactwa! w świat blasku i wielkości!
Pan Andrzej usypiał w fotelu snem błogosławionych, pani Leokadya zamknęła książkę i z roztargnieniem patrzała przed siebie, Zofia zaś przechodziła od okna do okna, uderzała się wachlarzem po ręku, śliczne usta złożyła z wyrazem niezadowolenia, a na białém czole zarysowała się lekka zmarszczka.
— Mamo, — rzekła po chwili, zbliżając się do matki, — nudzę się!
Pani Swatowska podniosła głowę, spojrzała na córkę i odrzekła:
— Ma chère, każ konie założyć i jedź na spacer.
— Nie chcę jechać na spacer, mamo, — z niecierpliwością zawołała Zosia.
— Więc graj albo czytaj, — mówiła znów matka
— Oh, j'en ai assez muzyki i czytania! Chcę ludzi, towarzystwa, świata... nudzę się!
— Przyjedzie dzisiaj pan Warzecki, to cię rozerwie. Je crois, qu'il vous fait sa cour. Jeżeli się o ciebie oświadczy, wyjdziesz za niego, a będzie ci daleko weseléj. On jest bogaty i ma dobre w świecie stosunki. C'est un mariage tout à fait sortable pour vous
Gdy pani Swatowska wymówiła te słowa, ocknął się pan Andrzej i przetarł oczy.
— O panu Warzeckim mowa, o ile się domyślam, — rzekł, poziéwając.
— Tak, — odpowiedziała pani Leokadya; — Zosia nudzi się, my dla niéj do miasta wyjechać nie możemy. Il faut la marier. Pan Warzecki, zdaje mi się, zupełnie odpowiada warunkom dobréj partyi. Znam jego krewnych na Wołyniu, ma piękny majątek et l'extérieur tout à fait distingué.
— Chłopoman! — mruknął pan Andrzej.
— To prawda, — mówiła znowu pani Leokadya, — que sa tournure d'esprit n'est pas taut à fait aristocratique. Niéma się jednak czém zastraszać. Pan Warzecki, choć chłopoman, gospodaruje dobrze, jak mówiła mi sąsiadka jego, marszałkowa Z. Cóż ty na to wszystko, Zosiu?
— Je trouve, maman, że pan Warzecki strasznie jest nudny ze swoją powagą. Bywa tu często; ani razu żadnéj miłéj nie powiedział mi grzeczności. Kiedym mówiła mu, że nudzę się na wsi, on, zamiast przyznawać, jak inni panowie, żem stworzona do wielkiego świata i uwielbień, a nie do ciszy wiejskiéj, zaczął prawić o książkach, pracy, o szczęściu i zadowoleniu w jakiémś uczuciu, jak mówił, serdeczném i gorącém. Myślałam, że usnę!... Mais enfin, quoique il m'assomme avec sa morale, gdybym była pewną, że po ślubie powiezie mię za granicę, a potém, że będziemy mieszkali w Warszawie, je serais prête à l'epouser.
— Bądź pewna, że tak będzie, — zawołała pani Swatowska. — Un homme de race, comment donc! C'est toujours si galant! zrobi, co zechcesz...
— Za prędko, za prędko, moje panie, — przerwał pan Andrzej. — Warzecki nie oświadczył się jeszcze o Zosię, a jeżeli się i oświadczy, trudno wprawdzie odrzucać taką partyą, przecież wolał-bym kogo innego na zięcia.
W téj chwili na szerokiéj drodze zbiegała z góry czwórka siwych koni, zaprzężonych do wołyńskiego wózka.
— Otóż i jedzie! — zawołała pani Leokadya.
— Ale nie pan Warzecki, — rzekła Zofia, patrząc w okno.
Pan Andrzej wstał i zaczął się téż przypatrywać. Czwórka szybko zbiegła z góry, i po chwili była już na dziedzińcu.
— To Michał Starski! — zawołał pan Andrzej, wytaczając się z salonu na spotkanie gościa.
— Michał! — powtórzyła pani Swatowska.
— Kuzynek Michaś! — zawołała Zofia.
Drzwi się otworzyły, i wszedł mężczyzna średniego wzrostu, szerokich ramion, z włosami jasnemi, wpadającemi w rudawy kolor, z okrągłemi, blado błękitnemi oczyma.
— Jak się ma ciocia? — rubasznie zawołał u drzwi i, zbliżywszy się, głośno ucałował rękę pani Swatowskiéj.
— Dzień dobry, kuzyneczko! — rzekł, zwracając się do Zofii. — Od roku nie widziałem kuzynki. Jakże wyładniała! Już, dalibóg, śliczna panna!
Zofia zimno podała rękę panu Michałowi, który złożył i na niéj głośny całus.
— Pewno bez obiadu? kiedyż z domu? jak się mają znajomi? — pytał pan Andrzej.
Gość usiadł, prosił o obiad i zaczęła się rozmowa.
Pan Michał Starski był krewnym pani Swatowskiéj. Silny, barczysty, z białém, szerokiém czołem i okrągłemi, rumianemi policzkami, był, w pospolitém znaczeniu tego wyrazu, przystojnym mężczyzną; ale umysłowe kształcenie się swe skończył, niestety! na pięciu powiatowych klasach, i młodość przepędził śród polowań, jarmarków i odwiedzin sąsiadów lub krewnych. Po śmierci rodziców odziedziczył niewielki i zadłużony majątek ziemski. Mimo zaniedbanego wychowania i małego funduszu, piękne imię i liczne stosunki dały mu pewną pozycyą w świecie, i ogólnie utrzymywano, że, aby został całkiem porządnym człowiekiem, brakło mu tylko w układzie pewnych cech arystokratycznych, startych z niego śród jarmarków i hulanek z przyjaciołmi różnych sfer.
Niezbyt go téż lubiła za ten brak arystokratycznéj dystynkcyi pani Swatowska; ale pan Andrzej imponował sąsiadom pokrewieństwem ze Starskimi, lubił więc i pana Michała, który to imię nosił. Wiedząc o bardzo krytycznym stanie jego majątku, postanowił wydźwignąć Starskiego ze złych interesów, i za najstosowniejszy ku temu środek uznał wezwanie w pomoc bożka hymenu.
— Jakież tam u was urodzaje? — zapytał pan Andrzej.
— Złe; pszenica wymarzła, jarzyny poschły.
— A w Jałówce?
— Gorzéj niż wszędzie.
— To źle z tobą, panie Michale.
— Oj źle, źle panie Andrzeju. Kredytorowie na karku siedzą, niech ich dyabli wezmą! Trzeba będzie wziąć bizun za pas i pójść na ekonoma.
Pani Swatowska powąchała flakonik z perfumami.
— Fi donc! co téż to mówisz, kuzynku! — wyrzekła pogardliwie.
— Na ekonoma! fi donc! — powtórzyła Zosia.
— A i cóż uczynię, proszę cioci, jak mi Jałówkę zabiorą? A nastąpi to niezawodnie, bo długu bankowego mam zaległe dwie raty, prócz prywatnych opłat, których i nie zliczę. Sprzedadzą majątek z publicznego targu.
— Poczekaj, może się znajdzie na to rada, — odezwał się na to pan Andrzej. — Czy otrzymałeś mój list?
— Otrzymałem, i właśnie na wezwanie przybywam.
— Jeżeli tak, to wiész, że możesz tu doskonale się ożenić. Toby wszystko uratowało. Panna młodziutka, kaprysić nie będzie, a rodzice z chęcią wydadzą ją za ciebie, bo to parweniusze, Żytowscy, a ty przecież Starski. Posag zaś co się zowie!...
— Lolę Żytowską swatasz Michałowi? — rzekła pani Leokadya. — To dobra partya.
— A ile ma posagu? — spytał pan Michał.
— Dadzą jéj zaraz 80 chat, śliczny majątek! Oprócz tego Żytowscy mają niezły folwark, w którym mieszkają, i podobno kapitały.
— Mniejsza o kapitały. Ośmdziesiąt chat, nie bagatelka! Ale czy tylko panna za mnie wyjdzie?
— Już ja w tém... pomówimy.
Drzwi się otworzyły, lokaj zaprosił do stołu. Przy obiedzie pan Michał jadł za czterech; perspektywa wyjścia z kłopotów dodawała mu apetytu.
— Wyborny u ciebie kucharz, panie Andrzeju, — mówił, zajadając. — Ale, ale, przywiozłem ci dwie sarny. Kiedym otrzymał twój list, wychodziłem na polowanie. Myślę sobie: jeżeli co zabiję, panna moja, jeżeli nie, dostanę harbuza. Ledwiem wszedł do lasu, słucham, Doskocz goni! Wypuściłem Lutnią i stanąłem na przesmyku; aż i sarna skacze. Strzeliłem! ani tchnęła! Myślę sobie: dobrze!... Jeszczem się nie ruszył z miejsca, aż i druga! Fuzya do oka... paf w nią... i wyciągnęła cztery łapy! Kazałem wziąć obie i przywiozłem tutaj. Dobra wróżba, panie Andrzeju, nie prawdaż?
Obadwaj porządni ludzie mieli błonki oczne skłonne do wypuszczenia łez; gdy więc pan Michał, uniesiony wdzięcznością, rzucił się w objęcia pana Andrzeja, obaj wydobyli z kieszeni chustki do nosa, i obiad skończył się rozczuleniem publiczności, jak wielkopostne kazanie księdza proboszcza. Panie nie były obecne przy téj rzewnéj scenie, a z salonu dochodził srébrny głos Zofii, śpiewającéj pieśń o Kalinie.
Po obiedzie pan Andrzéj i pan Michał naradzali się o jutrzejszéj wyprawie do państwa Żytowskich, pani Leokadya czytała romans, leżąc na kanapie, a Zofia poziewała, bawiąc się wachlarzem i chodząc po pokoju, gdy na drodze, z góry, ukazała się znowu czwórka koni, ale czarnych, i zaprzężonych do ładnego koczyka.
— Pan Warzecki jedzie, — zawołała Zofia, patrząc w okno.
Pani Swatowska wyprostowała się na kanapce, pan Andrzej wybiegł na ganek. Koczyk zajechał przed dom, i po chwili wszedł do salonu mężczyzna, około lat trzydziestu, kształtnéj postaci i poważnych ruchów. Czarne włosy trochę niedbale spadały mu na wysokie i nieco opalone czoło; czarne, ogniste oczy patrzały z wyrazem zamyślenia i pewnéj dumy, a nawet surowości. Ten-to wyraz dumny a surowy był jedynym zarzutem męzkiéj i pięknéj twarzy wchodzącego, ale przy uśmiechu, rzadkim wprawdzie, znikał zupełnie, i serdeczna dobroć zalewała lica młodego człowieka.
Pan Wacław Warzecki, właściciel znacznego majątku, wychował się w stolicy. Kilka lat młodości przepędził na uniwersyteckich pracach; z pojęciem i zamiłowaniem badał naturę, dzieje ogólne i wszelkie nauki, rzucające światło na cudowną budowę ludzkości i świata. Po ukończeniu uniwersytetu, długo podróżował; znał stolice Zachodu i Południa, wiele widział i czytał, więcéj jeszcze myślał i rozważał. Ztąd na twarzy jego rozlał się wyraz surowości i powagi; śmiał się rzadko, mówił poważnie i treściwie. Trudny do zawierania związków przyjaźni, badawczo zaglądał w serca ludzkie. Nazywano go za to dumnym i zimnym; ale on mało zwracał uwagi na pochwały i nagany, a jeżeli komu raz podał dłoń przyjaźni i szacunku, dla tego już zawsze serce miał otwarte z radą i pociechą, i ramię, gotowe do pomocy. Kwestye społeczne zajmowały go żywo, wzbudzając w nim wiele głębokich rozmyślań, i właśnie to zamiłowanie kwestyi społecznych miał mu za złe pan Andrzej; więc téż i teraz ceremonialnie raczéj niż uprzejmie wprowadził go do salonu.
Wacław ukłonem powitał panie, a po wzajemném przedstawieniu, zimno podał rękę Michałowi. Zofia usiadła przy matce i ogólna rozpoczęła się rozmowa.
Ubranie, ruchy i sposób mówienia Wacława, obok smaku i powagi, nacechowane były znajomością najoświeceńszych towarzystw, co nieskończenie podobało się pani Leokadyi. Zosia, chociaż znudzona powagą gościa, z przyjemnością jednak na jego piękną twarz spoglądała. Pan Andrzej tylko, jak ciężar, niósł w sercu chłopomanią młodego człowieka; pan Michał zaś, onieśmielony grzecznym ale zimnym układem i pełną myśli rozmową przybyłego, usunął się ku oknu, a blademi oczyma patrząc na płynące chmury, myślał o pannie Żytowskiéj, która ukazywała się jego wyobraźni, otoczona uroczym wieńcem swoich ośmdziesięciu chat.
Po herbacie Zofia usiadła do fortepianu i poważne melodye Mendelssohna popłynęły z pod jéj ręki. Pani Swatowska wyszła z salonu, pan Andrzej z panem Michałem rozmawiali w przyległym pokoju, Wacław zaś stał naprzeciw Zofii, z założonemi na piersi rękoma, wsłuchany w muzykę, zamyślony. Przez otwarte okno płynęły do salonu potoki woni różanéj, łącząc się w powietrzu z tonami cichéj, miękkiéj muzyki; po niebie przesuwały się obłoczki złote; zachodzące słońce purpurą rysowało krańce widnokręgu. Zofia, w białéj sukience, z szafirowym kwiatem nad skronią, z rumieńcem, wywołanym muzyką i rozmową, bardzo była piękna. Wacław zwiedził wiele krajów, zachwycały go czarnookie Włoszki i zgrabne Paryżanki, ale zawsze tęsknił za czémś inném, marzył o jasnowłosém, młodém i czystém dziewczęciu, z przezroczystém licem i szafirowém okiem, które-by jego mówiło językiem, pojęło go i kochało nieskażoną duszą.
W obcych stolicach i w gorących południa krajach, wśród atmosfery miłości i blasku, płonącą wyobraźnią marzył Wacław o lekkiéj, białéj, jasnowłoséj dziewczynie, i myślał, że znajdzie ją tylko pośród swoich. Wrócił do kraju i poznał Zofią; zachwyciły go piękne formy dziewczęcia; zdało się mu, że wyczytał w jéj oczach skarby miłości i rozkoszy, że w głosie dosłyszał harmonią uczucia i słodyczy. Dojrzał on wprawdzie fałszywy kierunek, jaki nadano jéj sercu i myślom, ale témbardziéj żałował pięknego kwiatu, nieumiejętną pielęgnowanego ręką; zapragnął wyrwać Zofią ze sfery próżności i głupoty, ogrzać jéj serce siłą własnego uczucia, podnieść ją, uszlachetnić, ukochać i postawić na piedestale ideału kobiéty.
Pieścił Wacław to marzenie swoje, i dla niego porzucił z wiosną postępową gospodarkę, którą się był niedawno zajął, prace swoje i swój piękny pałacyk, a przyjechał do domu siostry, aby ztamtąd często widywać Zofią.
Zalotna i piękna dziewczyna przykuwała go co raz mocniéj do siebie. Przy nim biegléj mówiła po polsku, wkładała w oczy wyraz tęsknego zamarzenia, który wabił tysiącem obietnic, w mowę wlewała miękkie i słodkie tony. Wiedząc, że Wacław lubi muzykę cichą i poważną, grywała mu śpiewy Mendelssohna, Szopena, śpiewała smutne piosenki Szuberta. Wacław coraz bardziéj rozkochany, wpatrywał się w głąb' jéj oczu, wsłuchiwał się w głos, i odjeżdżał zawsze upojony, pieszcząc wspomnienie chwili, w któréj dotknął białych palców dziewczyny, podając jéj kwiat zerwany, albo téj, w któréj spotkały się ich spojrzenia, i zdało się jemu, że w oczach Zofii były obietnice miłości i szczęścia.
— O, gdyby ona mnie kochała! — myślał zawsze Wacław, opuszczając Próżnów. — O, gdy-by tylko mnie kochała! nauczył-bym ją myśléć i kochać to, co sam miłuję. Uniósł-bym ją z atmosfery głupoty i próżności, podniósł ku sobie i ku światłu. Gorącém tchnieniem moich pocałunków wlał-bym w jéj piersi wszystkie miłości moje i wiary; byłbym jéj kochankiem i nauczycielem, jéj mistrzem i jéj stróżem. Ale czy ona mnie kocha?!...
Uczucie paliło mu piersi, nadzieje pieszczące, to znowu gorzkie obawy, rozrywały głowę. Raz tworzył sobie obrazy pełne niewysłowionego wdzięku, jak wśród ciszy swego pięknego domu będzie uczył Zofią prawd życia, których dotąd nie znała, jak będzie jéj tłómaczył cuda natury i opowiadał dzieje ludzkości, jak gorącą pieszczotą rozgrzewać będzie jéj serce młode, ale chłodem owiane. Marzył, że Zofia, wkrótce podniesiona, stanie obok niego, jako rozumna i silna towarzyszka, i będzie dzieliła jego prace, myśli i dążenia; że ręka w rękę pójdzie z nią poprzez bóle i radości ziemskie, osłaniając ją męzkiém ramieniem i wzajemnie z ust jéj pijąc rozkosz życia, ze słów słodkich czerpiąc zachętę i pociechę.
To znowu gorzka obawa obręczą bólu ściskała mu serce. A może Zofia go nie kocha? Może nie poda mu ręki na wspólną wędrówkę? Może od moralnéj nędzy rodziców przejdzie do człowieka im podobnego; wtedy na zawsze upadnie, a on pojedzie do pustego domu, z tęsknotą i gorzkim żalem.
Silna, bogata była natura Wacława. Zdolny czuć potężnie, gwałtownie nawet, umiał jednak wśród uczucia zawładnąć sobą. Dotąd myślał on zawsze, że miłość dla kobiéty nie powinna pochłaniać całkiem istnienia poważnie myślącego człowieka. Stawiał on kobiétę bardzo wysoko, jako dozgonną towarzyszkę mężczyzny, równą mu prawem i rozumem, dzielącą z nim całą treść życia; ale myślał, że miłość dla niéj nie powinna, nie może być jedyném uczuciem życia, jedynym celem wszystkich pragnień i walk. To téż, gdy po kilko-miesięczném bywaniu w Próżnowie zajrzał w głąb' siebie i przebiegł ów czas, upłyniony w miłosném rozmarzeniu, uznał, że pora już była skończyć sprawę swojego serca i wrócić do prac rozpoczętych. A choć wewnętrznie pragnął oddalić stanowczą chwilę, zdrowa myśl przemogła i przyjechał tym razem do domu państwa Swatowskich, aby stanowczo oświadczyć się o rękę Zofii i, bądź co bądź, z nią czy bez niéj, wrócić do życia godniejszego mężczyzny.
Zofia grała długo, Wacław zadumany wpatrywał się w jéj twarz. Słońce zaszło, zmrok zaczął zapadać; zaczynała się pora, tak trafnie u nas nazwana szarą godziną. Pani Swatowska nie wróciła jeszcze do salonu, pan Andrzej z panem Michałem rozmawiali półgłosem w przyległym pokoju. Rozmowa między dwoma porządnymi ludźmi toczyła się o domu państwa Żytowskich, o młodéj Loli i jéj 80 chatach. Ostatni przedmiot był niewyczerpany. Pan Andrzej opowiadał panu Michałowi o gruntach poleskich, o doskonałości tamecznych lasów, — dodając często:
— Znam ja, znam Polesie; bywam tam u hrabiny O. i u marszałka Z.
Tymczasem Zofia przestała grać i jedną tylko ręką wydobywała z klawiszy oderwane tony. Wacław usiadł przy niéj.
— Przyjechałem tu dzisiaj, — rzekł, — aby powiedziéć pani ważne słowo i zadać bardzo téż ważne pytanie.
Zofia podniosła głowę, śliczny uśmiech otworzył na-pół jéj usta i ukazał białe ząbki. Spojrzała na Wacława pytającym wzrokiem i odrzekła:
— Słucham pana.
Lekko zsunęły się brwi młodego człowieka. Jakby walcząc z wewnętrznym bólem, potarł ręką czoło; — ale po chwili wyraz nieopisanéj słodyczy i miłości zalał mu twarz, — schylił się do Zofii i, głęboko patrząc w jéj oczy, rzekł:
— Kocham panią i pytam, czy chcesz być moją żoną?
Zofia pochyliła głowę. Przez chwilę trwało milczenie.
Zmrok zapadał coraz ciemniejszy, przez otwarte okna płynęły wonne tchnienia kwiatów i przeciągłe echa dalekiéj, żałośnéj pieśni ludowéj.
Po chwili Zofia podniosła głowę, uderzyła nóżką o posadzkę, a szybko powstawszy, podała obie ręce Wacławowi i rzekła:
— Oto moja odpowiédź! Niech pan o naszéj rozmowie powié moim rodzicom.
Wysunęła ręce z dłoni Wacława i szybko, lekko, jak biały śród zmroku obłoczek, wybiegła z salonu.
Młody człowiek, upojony, szczęśliwy, zbliżył się ku otwartemu oknu. Ciepły, wonny wiatr owiał mu twarz gorącą; wpatrzył się w błękitne niebo, na którém gdzieniegdzie mrugały gwiazdy nocne, i pełną piersią pił powiew letniego wieczora. W myśli jego przesuwały się obrazy przyszłości, pełnéj szczęścia i spokoju, przyszłości z myślą, pracą i miłością. Życie witało go radośnie, jak różany promień wschodzącego słońca wita pragnącą światła ziemię. Rozumny, kochany, bogaty, wszak wszystkie uroki życia miał posiąść.
W tém — z dala, z powiewem cichego wiatru, przypłynęły smutne nuty ludowego śpiewu. Przykrém wrażeniem pieśń ta owiała Wacława; pochylił czoło, zadumał się. Dlaczego w chwili, gdy widział przed sobą otwarte życie nadziei i szczęścia, tęskne echo tchnęło nań smutkiem? Czemu pieśń żałosna przypłynęła do jego ucha wtedy właśnie, gdy mu życie najżywiéj zaśpiewało hymn wesela?
Wniesiono światło, wrócili do salonu państwo Swatowscy, a po chwili z zarumienioném licem weszła Zofia.
Czy uderzyło serce w jéj 18-letniéj piersi? Czy, gdy podawała ręce Wacławowi, uścisk jego gorącéj dłoni obudził w niéj struny życia? Gdyby Wacław patrzał w głąb' jéj istoty, jęknął-by z rozpaczy i ściskając swoje męzkie serce, aby nie pękło od żalu, porzucił-by kobiétę-lalkę. Zofia była wychowaną w Próżnowie, i kiedy Wacław obejmował ją wzrokiem gorącym, ścigał płonącemi oczyma, w jéj myśli roiły się obrazy przyszłéj swobody, niedalekich zabaw, i blasku, i gwaru, i tłumów, bijących przed nią czołem. Wpatrywała się w te rojenia swoje, a twarz jéj się rozpromieniała i rozmarzało oko, i piękną była, jak nigdy. Tak była piękną, że nawet kuzynek Michaś, stojąc z daleka i pokręcając rudawe wąsy, pomrukiwał:
— Dalibóg, ładna kuzynka! Niech ją dyabli, co za oczy!...
Około północy koczyk pana Warzeckiego biegł znowu po szerokiéj drodze, pod górę. Wacław odjeżdżał po oświadczynach, przyjęty, szczęśliwy.
W salonie Próżnowa, pani Swatowska mówiła do męża:
— Mon cher, trzeba myśléć o wyprawie dla Zosi. Za tydzień pojedziemy do Warszawy.