Poczekalnia (Čapek)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Poczekalnia |
Pochodzenie | Boża męka |
Wydawca | Księgarnia F. Hoesicka |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia Ludowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Stanisław Alberti |
Tytuł orygin. | Čekárna |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Ale restauracja była już zamknięta, a jedyną poczekalnię zapełnił transport wojska.
Żołnierze spali na ławkach i stołach. Leżeli na ziemi z głowami opartemi o podstawę stołu, o spluwaczkę, o zmięte papiery, z twarzami, zwróconemi ku podłodze, ściśnięci, jak stos trupów.
Zaruba schronił się w korytarzu.
Było tu zimno, a dwa gazowe płomienie trzęsły się znużone w wilgotnym półmroku, który pachniał dziegdziem i klozetem.
Trochę ludzi chwiało się i ziewało na ławkach w tępej cierpliwości długiego czekania.
Ale tu było przynajmniej trochę miejsca. Trochę miejsca dla człowieka. Trochę miejsca na milczącą drzemkę zmęczonego.
Zaruba wyszukał ławkę. Usadowił się na niej tak, aby mu było jak najcieplej, jak najwygodniej.
Ze siebie samego uczynił kąt, w którym mógł się przespać — łóżko — krawędź łóżka, prostokąt, schronienie.
— Och, niewygodnie! — wyrwał się z półsnu — jak ułożyć członki?
Długo i usilnie rozmyślał nad tem.
Wkońcu — jak dziecku — zachciało się mu leżeć i rozciągnął się na ławce.
Ale ławka była zbyt krótka. Zaruba z rozpaczą starał się dostosować do niej rozmiar swego ciała. Rozzłościł się tak bezwzględnym oporem.
Wreszcie leżał jakby skrępowany, bez ruchu — taki mały chłopczyna — i patrzył na wielkie, świetlane kręgi, które toczyły się w mroku na krążącej tarczy.
— Wszakże już śpię — rozbłysło mu w głowie i w tej chwili otworzył oczy.
Wtedy zobaczył rozstępujący się kąt dwu ścian.
Zmieszał się niewypowiedzianie.
— Gdzie jestem? Co to jest właściwie?
Wytrzeszczył oczy, ale nie mógł zorjentować się ani w przestrzeni, ani w kierunku.
Zebrał wszystkie swoje siły i wstał.
Znowu zobaczył długi i zimny korytarz, ale wydał się mu smutniejszym, niż przedtem.
Spostrzegł, że wybił się już zupełnie ze snu i poczuł w ustach gorzki smak niewyspania.
Oparł ręce na kolanach i myślał o swych sprawach. Wykonać wreszcie ten ostatni krok! Jąć się ratunku! tak! ale jeszcze tyle godzin!
Z roztargnieniem spoglądał na brudną posadzkę korytarza. Obserwował pomięte papiery, obrzydliwe plwociny i ślady nieprzeliczonych nóg.
A tam jest coś, jakby podobnego do twarzy: oczy z błota, a usta ze śliny, obrzydliwa próba uśmiechu.
Zniechęcony podniósł oczy.
Tam, na ławce leży żołnierz, śpi z głową, odwróconą do tyłu i stęka, jak umierający.
Jakaś pani śpi, z głową dziewczynki na kolanach. Pani ma złą i wynędzniałą twarz. Śpi. Ale dziewczynka rozgląda się blademi oczami i coś do niej szepta. Ma długą, sterczącą brodę i szerokie usta w ramach mizernych policzków. Dziecinna staruszka o smutnych, szerokich, niespokojnych oczach.
A oto tam jak chrapie grubas, opuchły z rozespania, bezwładnie spadający z ławki, przestraszony i głupi, miękka bryła, która się zwali na pierwszą lepszą podporę.
Pod zielonym kapelusikiem mrugają czarne, bystre oczy młodego mężczyzny.
— Chodź tutaj! — świszcze przez szpary popróchniałych zębów do bladookiego dziewczątka. — Chodź tu — szepta i śmieje się.
Dziewczynka wierci się zakłopotana i uśmiecha się okropnym, starczym uśmiechem. Jest bezzębna.
— Chodź tu — gwizda młodzik i przysiada się sam do niej — jak się nazywasz?
I głaska dłonią jej kolanka.
Dziewczynka uśmiecha się bojaźliwie i wcale nie pięknie.
Śpiący żołnierz rzęzi, jak w godzinie śmierci.
Zaruba otrząsł się z zimna i obrzydzenia.
Godzina po północy.
Czas posuwał się męczeńsko powoli, a Zaruba czuł się jakby wleczony i bezmyślnie rozciągany przez jakieś w zrastające i bezkierunkowe naprężenie.
— Dobrze — powiedział sobie — zamknę oczy i wytrzymam tak bez myśli, bez ruchu, jak najdłużej, całe godziny, dopóki się nie przewali ten czas.
I tak stężały siedział, zmuszając się, aby wytrzymać w tej pozycji jak najdłużej.
Minuty zaskrzepły na długi czas.
Wkońcu po chwili tak długiej, jak nieprzeżyta doba — otworzył oczy. Pięć minut po pierwszej.
Korytarz, papiery, dziecko, ten sam zakłopotany, starczy uśmiech.
Nic się nie zmieniło.
Wszystko zdrętwiało, nie posuwając się naprzód, zastygło w bliskiej obecnej chwili.
Nagle odkrył Zaruba człowieka.
Siedział w kącie, bez ruchu, tak jak i on sam i nie spał.
— Ten człowiek jest w tem samem, co i ja położeniu. Nie może przespać czasu. O czem myśli? O czekaniu bez końca, tak jak ja?
Człowiek wzdrygnął się, jakby zrozumiał to pytanie i jakby ono było dla niego niemiłe.
Zaruba niechcący wpatrzył się w jego bezkształtną twarz. Dojrzał na niej spokojny odruch. Tak, jakby ktoś odpędzał natrętną muchę.
Nagle ten człowiek wstał, na palcach przeszedł korytarz, ocierając się o Zarubę.
— Było panu nieprzyjemnie, że się patrzyłem na pana — odezwał się Zaruba przytłumionym głosem.
— Tak.
Obaj milczeli długo.
— Niech pan spojrzy — zaszeptał wkońcu człowiek, wskazując palcem na ziemię — to wygląda jak ludzkie oblicze.
— Już przedtem przyglądałem się temu.
— Już się pan przyglądał — powtórzył człowiek melancholijnie. — Pan się więc czuł również tak —
— Jak?
— Niema nic cięższego od czekania. — odpowiedział człowiek.
— Jak się czułem?
— Ciężko. Ciężko czekać. Cokolwiek się zdarzy jest zawsze wyzwoleniem. Ale czekać — tak ciężko!
— Dlaczego pan mówi o tem?
— Dlatego, że ciężko czekać. I pan starał się coś wyczytać w tych twarzach wypisanych prochem i śliną. I pan się dręczył. Nic niema bardziej męczącego, aniżeli obecne położenie.
— Dlaczego?
— Dlatego, że czekać jest ciężko.
Człowiek umilkł i patrzył w ziemię.
— Gdzie pan jedzie? — zapytał Zaruba po chwili.
— Jadę tak tylko, — odpowiedział zapytany w roztargnieniu. — Można bowiem często znaleść piękne miejsca. Pojedzie pan tak daleko, że już o niczem pan nie myśli i nagle znajdzie się pan w takiem miejscu: potok, albo źródło w lesie, albo dzieci — coś nieoczekiwanego, coś pięknego. A wtedy zaskoczony zrozumie pan, co to jest szczęście.
— Co to jest szczęście?
— Nic. Spotkanie z niem jest takie proste. Krótko mówiąc, wzbudza ono podziw. Czy myślał pan kiedyś o pogańskich bogach?
— Nie myślałem!
— To było tak: nikt na nich nie czekał i niespodziewanie ujrzał ich. Gdzieś w wodzie, albo w krzakach, albo w płomieniach. Dlatego byli tacy piękni! O, gdybym to potrafił wysłowić! Gdybym to tylko potrafił wysłowić!
— Dlaczego pan myśli o bogach?
— Tak tylko. Szczęście trzeba spotkać nagle i niespodziewanie. Jest to tak osobliwy przypadek! Takie nagłe wydarzenie, że rzecby można: „ach, jaka przygoda!“ Czy pana spotkało to już kiedy?
— Spotkało.
— A wtedy wydawało się to panu snem. To najpiękniejsze jest tylko — przygodą. Tam, gdzie miłość przestaje być przygodą — staje się udręczeniem.
— Dlaczego, dlaczego tak jest!
— Nie wiem. Nie mogłaby trwać, gdyby nie była udręką. Niech pan sobie przypomni: starożytność miała jedno imię na określenie szczęścia i losu. Ale to było imię boskie.
— Fortuna! — pomyślał Zaruba z tęsknotą. — Gdyby mnie spotkała na tej drodze! Ale ciężko jest czekać na los.
— Czekać jest ciężko, — przemówił znowu człowiek — tak ciężko i przykro, że na cokolwiek pan czeka, czeka pan jedynie na: koniec czekania, na wyzwolenie z czekania. Czekanie jest tak ciężkie, że to czego się pan wreszcie doczeka, nie może już być ani piękne, ani szczęśliwe, ale dziwne sam o w sobie i jakieś owiane smutkiem, boleścią tego czekania. Nie wiem nawet jak powiedzieć? Każde wyzwolenie ma to do siebie, że nigdy nie jest prawdziwem szczęściem.
Poco on to mówi? — myślał Zaruba — jakże byłbym szczęśliwy gdybym się doczekał.
— Czekali na boga samotnego, — mówił nieznajomy dalej — ach, jakiż był ten człowiek, który przyszedł i wyzwolił ich z czekania? Nie jaśniał ani postawą ani zewnętrznem pięknem, on z mężów najostatniejszy, mąż boleści! Dźwigał wszystkie ułomności człowiecze i człowieczy cierpiał ból, jakby nie był Bogiem.
— Dlaczego pan mówi o tem?
— Bo jak pan widzi — czekać jest ciężko, to Boga nawet złamie i upokorzy. Niech pan oczekuje przez lata jakiegoś szczęścia, wielkiego i pięknego wydarzenia. Gdy przyjdzie w końcu, będzie jakieś małe i posępne, będzie jak ból. Ale pan powie: „Tak, Boże! to jest to, na co tyle lat czekałem, aby mnie wyzwoliło!“
— Co pan przez to rozumie?
— Rozumiem przez to, że jedyną nagrodą za czekanie, jest koniec czekania. I tylko dlatego istnieje czekanie, aby się mogło skończyć. Dlatego — — dlatego trzeba czekać. To jest treść naszej wiary!
— Jakiej wiary?
— Jakiejkolwiek, — odpowiedział człowiek i umilkł.
Ludzie na korytarzu budzili się. Zaczęli się przechadzać.
Bezzębne dziewczątko, okryte szalem, usnęło w objęciach matki.
Przez korytarz przelewało się trochę życia. Było ono bezmyślne i nieporządne, ale w każdym razie obudziło się i mogło się utrzymać.
— Co pan rozumiał przez tych bogów? — zapytał nagle Zaruba głośno.
— Byli piękni, — mówił człowiek. — Do tego stopnia, że gdy ci tylko sprzyjało szczęście, albo los — i zobaczyłeś ich — przez to samo sam stawałeś się trochę bogiem. Tak sobie myślę, że piękno i szczęście są przedziwne i mogą się zdarzyć tylko przez cud i los. Ale kto czeka — — kto czeka na coś, co się zdarzyć musi, doczeka się nie piękna i szczęścia, tylko czegoś, co zakończy jego czekanie. Niech pan popatrzy, każdy czeka — — — i pan. Zeszliśmy z drogi radości, aby czekać na wielkie rzeczy. Ach, czekanie jest strasznem napięciem życia. Prawie takiem, jak wiara. Ale czem dłużej czekamy — — — Niechże przyjdzie cokolwiek, będziemy odkupieni. Niech pan patrzy już jest dzień.
Na dworzec zwalił się prąd ludzi ze śmiechem, kaszlem i hałasem. Zgiełk przesunął się przez korytarz jak wielka miotła. Zmiótł zatęchłą ciszę i owiał zapylone głosy.
Pasażerowie wstawali z ławek, strząsali z oczu pajęczynę senności i spoglądali na siebie bez nieprzyjaźni, złączeni wspólnemi przeżyciami nocy.
Ale na dworze — za oknami — świtał dzień.
Człowiek, który mówił, zginął Zarubie z oczu. Zagubił się między ludźmi.
Nowy tłum, bilety, krzyk i dzwonienie.
Czarny i huczący pociąg wjeżdżał na dworzec. Wessał tłum, zasyczał, odetchnął parę razy i ruszył do celu.
— Boże! tylko szybciej! — myślał Zaruba. — Jeszcze nie wszystko stracone! Jeszcze pozostaje nadzieja.