Pod polską banderą/Długa ręka królewska

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Pod polską banderą
Wydawca Książnica - Atlas
Data wyd. 1929
Druk Zakładt Graficzne S. A. Książnica-Atlas we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział IV.
Długa ręka królewska.

Życie w Lipkowszczyźnie popłynęło nowem łożyskiem. Na twardym chlebie żyjąca szlachta kresowa, nie mająca spokoju i wygód na pogranicznych połaciach Rzeczypospolitej, zasmakowała we dworze Haraburdowym, gdzie wysoko urodzona pani Wanda królowała, czyniąc z warownej osady wielkopańską siedzibę, do której garnęli się bene nati i szaraczkowie zagrodowi, dumni z możnej znajomości.
Osiadłe na niedawno zdobytych polskim orężem ziemiach rycerskie rody oszajców Batorowych, zakładających nowe gniazda szerszeniów, broniących wschodniej i północnej rubieży, zwykle zmuszeni byli poskramiać swawolę chłopów Białej Rusi, krzywo patrzących na nowoprzybyłych „panów“ a nawet nieraz napadających dwory i zagrody za namową wysłańców od moskiewskiej strony.
Twardą miał rękę nad swemi włościami pan Władysław Haraburda i bez litości karał hajdamaków, tępiąc wszelki rokosz, niekarność i zdradę, lecz, gdy do Lipkowszczyzny zawitała młoda małżonka, stał się tam cud naoczny.
Ponure twarze czeladzi i ludzi z wiosek i folwarków, nigdy niepatrzące wprost w oczy, rozjaśniały się na widok jaśnie pani, chociaż dziedziczka nie zniżała się do chłopstwa. Jednak od strzechy do strzechy, od kurnej chaty białoruskiej do szałasu leśnego bartnika lub smołokura, co łyko darł i dziegieć gnał z wykarczowanych pni brzozowych, biegła gadka, że jaśnie wielmożna dziedziczka użaliła się nad losem żony i dzieci Justyna Szeweriuka, co to odrynę w Sawkach panu swemu podpalił i omal, że nie puścił „czerwonego kura“ na cały folwark, i życie jego z surowych dłoni męża-rycerza wyrwała; opowiadano sobie wszędy, że gdy srogi mór spadł na dzieci, z Witebska sprowadziła niemca-lekarza i niejedno chłopskie dziecko ocaliła od śmierci.
Sąsiedzi oczom i uszom swoim nie wierzyli, słysząc o ciszy, panującej dokoła Lipkowszczyzny, i o tem, że Haraburda z żoną odwiedzają bliskie i dalekie włoście, nie mając przy swej kolasie zbrojnych pachołków dla obrony przed napaścią różnych łotrzyków najemnych, włóczęgów bezdomnych i z lada jakiego powodu podnoszącego się chłopstwa.
Lubiono powszechnie pana Władysława, jako dobrego kurdesza do wypitki i do szabli, za zmysł wojacki, za stateczny rozum na radzie oszajców, za powagę imienia znakomitego i za list przypowiedni, podpisem i pieczęcią królewską ozdobiony, a czyniący z młodego rycerza regimentarza na cały kraj inflancki. Polubiono go teraz jeszcze bardziej za nadobną małżonkę, panią „całą gębą“, jaką była młoda Haraburdzina z możnego rodu Sieniawskich.
To też zjeżdżali się goście z bliskich i dalekich stron w odwiedziny, z upominkami, na naradę i po pomoc w różnych sprawach. Gwarno było w Lipkowszczyźnie i wszystkim raźniej i jaśniej na duszy we dworze Haraburdów.
Pan Władysław kilka razy zbierał szlachtę okoliczną i zaufaną czeladź zbrojną i rzucał się w pościg za uchodzącemi watahami moskiewskich zbirów, gdy uprowadzali bydło z dalekich wygonów, lub krzywdę czynili chłopom okolicznym, doganiał, osaczał i w pień wycinał, a raz zapędził się nawet po przez bagna aż pod Załużje pskowskie, zdobył dwór bojara Telepniewa i dużą zdobycz do dworu przywiózł w srebrnych rublach, bogatej broni, złotogłowiach, kunach i sobolach. Innym razem, wezwany na pomoc przez pana Szmurłę, siedzącego aż za Marienhauzem, gdzie go niepokoili Szwedzi, zaszedł najeźdźców od granicy moskiewskiej i na szablach rozniósł, nie żywiąc nikogo.
W dwa miesiące od tego pogromu, przyszedł do Lipkowszczyzny pozew dla pana Władysława Haraburdy na sąd do Warszawy za gwałt, uczyniony na obcokrajowcach na pograniczu państwa polskiego.
Rycerz zebrał świadków z panem Szmurłą na czele, dowody konieczności obrony życia i mienia polskiego spisał, pożegnał żonę i, ufny w sprawiedliwość sądu, wyruszył w daleką drogę, pieczę nad Lipkowszczyzną powierzywszy wiernemu towarzyszowi i sąsiadowi — Wacławowi Mzurze.
Szeroki trakt wiódł w owe czasy do Warszawy przez Dyneburg, Wiłkomierz, Kowno i Łomżę. Jednak nie zdążył jeszcze pan Władysław opuścić Kurlandji, gdy dognał go na popasie pchnięty przez Mzurę pachołek z listem, wzywającym go do domu jak najprędzej, a uprzedzającym, aby strzegł się w drodze powrotnej.
— Słuchajno, chłopcze, — zapytał rycerz pachołka — czy aby dziedziczka w dobrem zdrowiu przebywa?
— A jak to słonko w niebie nasza pani-krasawica! — zawołał posłaniec.
— Więc cóż, do czarta, takie trwożne pismo posyła imć pan Mzura? — pytał dalej.
— Ja nie znaju — odparł pachołek — tylko ludziska bajut o tem i owem...
— Mów, o czem bają i co wiesz! — krzyknął rycerz.
— Bajut, że graf Magnus, ten, co ma kasztel srogi pod Kokenhausen, na wielmożnego pana wojną chce iść...
— Graf Magnus? Na mnie? Za co? Co ja mu zrobiłem? — zdziwił się pan Haraburda. — Co jeszcze powiesz?
Pachołek oczy opuścił i miętosił w dłoniach czapkę.
— Mów, nie bój się! — rzekł rycerz.
— Słychał ja, że graf chce wam, wielmożny panie, żonkę porwać... Oj, panie!
Chłopak drgnął, bo ujrzał, jak nagle zbladła twarz dziedzica, a na niej odrazu wystąpiła szkarłatna pręga, niby rana, niewidzialną zadana szablą.
— Nic to, nie bój się! — szepnął młody rycerz. — Każ siodłać konie, a niech masztalerz kupi dobre bachmaty, bo potrzebuję luzaki. Pojadę w dzień i w nocy. Kolasę zostawimy tu, bo będzie nam zawadą w drodze. Dostaniesz pismo do pana Dubissa-Kraczaka, a panu Mzurze powiedz tylko jedno słowo: „Dobrze!“ Rozumiesz? A, posiliwszy się, pędź co tchu z powrotem, jeno bacz, abym cię nie dogonił...
— Budu gnać, jak wiłkołak! — odpowiedział pachołek i w pół godziny później, zaszywszy list pana do kapuzy, a pieniądze w kulbace, wyleciał z bramy zajazdu jak oszalały i pomknął aż się kurzyło za nim.
Pan Władysław Haraburda pozostawał do wieczora w karczmie, dając posłańcowi kilka mil przed sobą i rozmyślając nad listem przyjaciela.
Zmiarkował młody rycerz, że Mzura obawiał się pisać szczegółowo, na co, widocznie, miał poważne powody.
— Co ma do mnie ten Magnus, możny Szwed, zaufany przyjaciel królewski, stały bywalec na dworze warszawskim? — głowił się pan Władysław. — Chyba nie za sprawę Marienhauzką mści się na mnie? Boć to zaufany lennik polski i marszałka koronnego powiernik? Porwać Wandkę? Przebóg, przecież on jej nigdy nie widział?!
Do żadnej konkluzji stanowczej i jasnej pan Haraburda nie doszedł i późnym wieczorem szerokim szłapem dobrych, mocnych koni sunął traktem na Dyneburg.
Przed Rzeżycą spotkał go pan Tomasz Dubissa-Kraczak z zebraną na odsiecz szlachtą. Nikogo tu z okolicznych sąsiadów nie brakowało, ani możnych, ani szaraczków, co rapcie przy szabliskach z pieńki mieli splecione, a siodła proste, drewniane, roboty domowej.
Pan Tomasz, odprowadziwszy przyjaciela na stronę, opowiadał:
— Otrzymawszy wczoraj o świcie twoje pismo, poleciałem do Lipkowszczyzny. Pani Wanda w dobrem zdrowiu przebywa, a Wacek do obrony się przysposobił...
— Chwała Bogu, chwała Bogu! — przerwał mu pan Władysław. — Powiedzże mi nareszcie, człowieku, co się tam dzieje? Czego chce ode mnie ten szwedzki graf?
— Widzisz, rzecz się tak ma — rozpoczął Dubissa-Kraczak. — Po twoim odjeździe nazajutrz przywieziono dwa pisma: jedno do ciebie, drugie — do pani Wandy. Mzura przeczytał pismo, nadesłane do ciebie od Sapiehy Witebskiego.
— Pan Piotr pisał?
— A no, któryżby inny? On — stary druh! Pisał, że w Warszawie dowiedział się, iż król jegomość jest mocno gniewny na ciebie, a, podsycany przez wojewodę Sieniawskiego, uchwalił ściganie ciebie za gwałt nad Szwedami pod Marienhauzem i, że polecił komuś z możnych szwedzkich lenników inflanckich lub kurlandzkich siłą zniewolić cię do stawienia się na sąd, gdzie wyniknie sprawa gardłowa, bo tak wszystko tam przedstawiono! Pisze pan Piotr Sapieha, że król nie może w niczem negować żądań pana wojewody, boć to nawet wróble na płotach wiedzą, że gdyby nie Potoccy, Zamojscy, Ostrorogi, Wiśniowieccy, Sieniawscy, Żółkiewscy i Koniecpolscy, którzy w ciężkiej opresji króla płaszczem obywatelskim i powagi swej osłonili, — połknąłby Zygmunta Wazę, niby kiełbia, Maksymiljan Habsburg, a Karol Sudermandski przetrawiłby go do cna! W niczem, więc, odmówić im nie może, a Sieniawscy — ojciec i syn, który to u imć pana Fuggera odszczekiwał dla nas z pod ławy, uwzięli się na ciebie, niby ogary na odyńca!
— Rozumiem — odparł w zamyśleniu rycerz. — Lecz cóż ma do tego graf Magnus? Czyż to on ma być owym możnym lennikiem szwedzkim z inflant?
— A właśnie utrafiłeś, bracie, w same sedno! — zawołał pan Tomasz. — O tem mówi pismo, nadesłane od ciotki pani Wandy, stolnikowej lubelskiej, przywiezione przez zacnego szlachcica.
— Cóż pisze jejmość pani stolnikowa? — zapytał pan Władysław, marszcząc brwi.
— Pisze ad rationis praecepta accomodans o wszystkiem! Primo, że w domu wszyscy zdrowi, i, że umiłowana przez panią Wandę siostrzyczka Regina chowa się, ku chwale Bożej, w dobrem zdrowiu i cnocie, bo...
— Dalej, dalej! Gadasz, jak kauzyperda! — przerwał mu zniecierpliwiony pan Haraburda.
Secundo, że młody Sieniawski zwąchał się na dworze królewskim z rezydentem szwedzkim i z grafem Magnusem, z którymi uradzili porwanie ci żony, gdyż obawiają się jaśnie wielmożni Sieniawscy, że o fortunę pani Wandy, po rodzicu pozostałą, będziesz tentował...
— Jeszcze co?
Tertio, że sam król, podobno, dał na ten gwałt zezwolenie i przyrzeczenie swoje, że sądy Rzeczypospolitej w sprawę się nie wmieszają i grafa ścigać nie będą...
— To — zdrada stanu! Infamia dla króla i narodu! — zawołał rycerz.
— Powiedz to Zygmuntowi Wazie, który po matce Jagiellonce odziedziczył tylko urok dla narodu naszego, a duszę szwedzką, serce habsburskie, bo oddał je podwakroć Niemkom — Annie i Konstancji, a nie mów tego do mnie, bo sam wiem i nad tem boleję!
— Przyjdzie czas, gdy powiem to królowi! — syknął pan Haraburda.
Quarto: wojewoda Sieniawski z synalkiem uradzili oddać panią Wandę do klasztoru, aby sczezła z oczu i praw swoich, jako zakonnica, dochodzić nie mogła. Quinto: Magnus ma zezwolenie na zgładzenie ciebie, gdybyś usiłował wyrwać się z jego rąk, a majątek twój zagarnąć prawem kaduka — za zgodą sądu i z łaski najjaśniejszego pana naszego, króla Zygmunta III. Finis! Dixi.
— Niedość mądrą głowę acz siwą nosi na karku pan wojewoda! — szyderczo zaśmiał się pan Władysław. — A nasi chłopi mówią, że „długa ręka ma zawżdy ciężkie ramię“. Urwie się ona tedy królowi na grafie Magnusie. Moja w tem będzie głowa!
— No i nasza, bośmy kły naostrzyli wszyscy i ręce nam świerzbią, oj, świerzbią! — odpowiedział olbrzymi pan Tomasz, wyciągając mocarne dłonie. — Hej, hej, poigramy, potańcujemy!
— Kiedy? — rzucił pytanie pan Haraburda.
— Graf Magnus pod pozorem obrony swoich włości, położonych na rubieży, niedaleko od Izborska, ciągnie z pułkiem rajtarów i w trzy dni ujrzy wały Lipkowszczyzny.
— Nawarzę ja dla niego piwa po same gardło! — mruknął rycerz. — Zachłyśnie się niem...
— Pohulamy po dawnemu! — zakrzyknął radośnie pan Tomasz, chwytając przyjaciela w ramiona. — Nie będzie to jazda po karkach tałałajstwa. Na rajtarach grafskich spróbujemy, czy nie stępiały brzeszczoty szabel. Oj, chwała Ci, wielki Boże! Obawialiśmy się, że ugniesz kark przed wolą króla!
Quidquid delirant reges, plectuntur Achivi — odpowiedział pan Władysław. — Król krzywdę na mnie obmyślił niemądrze, a ja ją odbiję na skórze szwedzkich pachołków!
Gdy o postanowieniu dziedzica z Lipkowszczyzny dowiedziała się szlachta, powstał huczek niemały, a w karczmie, odległej o dwie mile od Rzeżycy, ubyło sporo wódki gdańskiej, lubelskiej alkiermesówki i gorzkiego, chłopskiego piwa-cieńkacza.
Działo się to we wtorek o zmierzchu dnia, a w sobotę o świcie, zaczajeni w zagajnikach rycerze i czeladź zbrojna, przyglądała się, jak pan Wacław Mzura, broniący Lipkowszczyzny, spuścił most zwodzony i grzecznie rozmawiał na wale z posłańcem grafa Magnusa, który tymczasem ustawiał spieszonych rajtarów do bitwy.
Poseł odjechał, a most zwodzony natychmiast podniósł się na łańcuchach, niby wierzeja potężnej bramy. Długo trwała cisza, aż zdaleka rozległo się granie trąbek i drabanci szwedzcy ruszyli do szturmu, gęsto strzelając.
Pan Wacław przypuścił ich do fosy i tu dopiero żygnął ogniem rusznic i hakownic, rykiem ich pokrywając wrzaski napastników i jęki rannych rajtarów. Potrzykroć szli Szwedzi do ataku i potrzykroć Lipkowszczyzna szczerzyła kły, ryczała, targała powietrze hukiem swoich armatek i złośliwem trajkotaniem rusznic, które gadały i chichotały niby rozwścieczone, kłótliwe wiedźmy. Trupy pokryły obszerne pola, gdzie pokładło się stratowane żyto, a plamy krwi na żółtej roli wykwitły do olbrzymich maków podobne.
Gdy Szwedzi cofnęli się w nieładzie, wtedy szlachta wsiadła na koń i, na komendę pana Haraburdy, zaczęła zajeżdżać rajtarom z dwóch stron, nagle wyłaniając się z czeluści jarów, okrążających dwór.
Hałłakując, mknęła bitna szlachta do ataku w pędzie niepohamowanym. Rajtarja w popłochu wsiadała na koń i ustawiała się w szyku.
Zderzyły się, jak dwie toczące się z gór lawiny piargowe i zawrzała robota. Biegła w szermierce krzyżowej szlachta, w mig podzieliła pomiędzy sobą rajtarów i grzmocić poczęła potężnie i ochoczo.
Pierwszy dopadł grafa Magnusa, utorowawszy sobie drogę przez jeźdźców, olbrzymi pan Tomasz, poodcinał od niego, jak konary od dębu, broniących możnego pana giermków i starszyznę, a później podniósł się na strzemionach i krzyknął radośnie:
— Władysławie, przybywaj! Wielmożny graf czeka na ciebie... z upragnieniem!
Pan Haraburda ciął przez hełm stojącego mu na drodze rajtara i, obalając go wraz z koniem, poskoczył ku Magnusowi.
— Nie ujdziesz mi, najemny oprawco, więc broń się!
Nie długo trwała potyczka, bo cięty w policzek graf potoczył się z siodła.
Widząc, że rajtarowie cofają się, usiłując rozerwać żelazne koło rycerstwa, pan Haraburda krzyknął:
— Darować im życie, niech uchodzą!
Szlachta opuściła szable, lecz nie zdążyli Szwedzi dopaść boru, gdy z niego wyłoniła się czarna chmara chłopstwa okolicznego. Załomotały cepy, wyrwane z płotów pastewnych żerdzie, zamigotały topory, zamiotały się piesznie i sękate kije; zrzadka buchnął strzał pistoletowy, błysnął w słońcu rapier rajtarski. Wkrótce ciemne mrowie ludzkie pokryło szamoczących się jeszcze Szwedów, aż wszystko się uciszyło i umilkło.
— Cóżeście narobili, ludzie! — wołał, przypadając do rozwścieczonych chłopów, pan Haraburda.
— My za swoją panią, co dzieciny nasze od zakłady choroniła, cich zbirów pobili, psia ich woroża krew!
Rycerz się zdumiał, bo wiedział, że chłopstwo zdradzało w takiej opresji kresowych panów i nie spodziewał się po nich wierności i ochoty do obrony.
— Dziękuję wam z duszy-serca! Tego wam nigdy nie zapomnę, ani ja, ani pani! — zawołał wzruszony.
Pan Haraburda podjechał do szlachty, dziękował im za pomoc i braterstwo, a potem skinął na pachołka dworskiego i rzekł do niego, wskazując na bladego, zlanego krwią Magnusa:
— Ten człowiek chciał porwać dziedziczkę i na życie nasze dybał. Masz wziąć dwóch chłopów i powiesić grafa na wierzbie na skrzyżowaniu dróg!
Zawrócił konia i pomknął ku Lipkowszczyźnie.
Szlachta pędziła za nim, wiwatując, wyrzucając czapki w powietrze i paląc z bandoletów.
Nikt nie mógł widzieć w tej chwili oblicza pana Haraburdy. Było ono posępne i trwogą okryte. Rozumiał bowiem młody rycerz, że zaszedł straszliwy wypadek, gdyż stanął, jako wróg, oko w oko z królem, że w tej godzinie jego własne życie załamało się i miało pójść innym, nieznanym jeszcze szlakiem.
Na tym szlaku nie widział przed sobą rycerz ani celu, ani dalekiego kresu, nic, krom mgły gęstej, nierozwianej, tylko mrok bezdenny, i czuł, jak wżera się mu w serce tęsknica i głuchy, ciężki lęk, czarne przeczucie skradającej się, czyhającej zewsząd klęski.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.