Pod polską banderą/Koniec wieczora listopadowego

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Pod polską banderą
Wydawca Książnica - Atlas
Data wyd. 1929
Druk Zakładt Graficzne S. A. Książnica-Atlas we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział II.
Koniec wieczora listopadowego.

Przyjaciele cicho rozmawiali, a, widocznie, mimo ich młodego wieku, gdy wszelka troska spływa z serca, niby woda z piór łabędzich, rozmowa ta nie była wesoła, bo oczy błyszczały im ponurym ogniem, a głębokie zmarszczki brózdziły czoła.
Gdy umilkli, w zadumie pociągając miód, pierwszy odzyskał fantazję mocarny Tomasz Dubissa-Kraczak. Podniósł bary, jakgdyby zrzucał z siebie niewidzialne a ciężkie brzemię, potrząsnął głową i zawołał:
— Już to lata nie one, kiedy z kiełbas płoty pleciono, połciami i gomółkami domy pobijano, a mleko i miód rzekami płynęły! Teraz inaczej! Przyszedł frasunek, a czyż do dziadów i pradziadów nie przychodził? Ha! A taki pili, jedli, miłowali i radość w sercu i wesołość żywili... Czyż my z inszego ciasta upieczeni? Hej, chłopcze, a wyciągnij-no z piwnicy jaki antałek pyzaty!
Haraburda spojrzał na przyjaciela i mruknął:
— Wesoła woda w waszej Dubissie płynie...
— A no! — odparł Tomasz. — Różna bywała tam woda: smutna, kiedy krzyżak dolewał do niej naszej krwi, a wesoła, gdy my krzyżackiej posoki ze dwa dobre strumienie wpuściliśmy do Dubissy! Nie frasuj się, bracie! Żyjemy my trzej, głowy się nam mocno trzymają na karkach i rozważają, jak się widzi; ramiona machać mogą szablą aż miło, — widzieliśmy na tym nieboraku-lisowczyku! Żyją lube druhy — Komar z Mohlera, i co krzaczek — to Korsaczek, kabłąkowaty Kiełpsz, rudy, jak lis, Mohuczy i mohucze, jak Mohuczy, Lisowie; oddycha, do zwady, niby litwin, skory Stulgiński Seweryn! Toż to cała chorągiew setna, bo co chłop — to na schwał, a każden — niby kij nasiekany, wszystkiego spróbował i wszystko zdzierżył! Nie frasujmy się! Napijmy się...
Rzekłszy to, dorodny pan Tomasz duszkiem wychylił swój kubek.
— Ciesz się, matko, syn pije gładko! — zaśmiał się Mzura. — Wasze zdrowie, mili moi!
Kubki zaczęły krążyć gęściej, co widząc, pacholik, usługujący przy stole, mrugnął na hajduka, a ten po chwili postawił na stole omszały gąsiorek.
— Zabierz wino, chłopie, bo co nadto, to niezdrowo, a żebyś nie był z krzywdą, naści dukata. Co z niego pan Fugger zwróci, sobie weźmiesz na pociechę! — rzekł pan Haraburda i rzucił na stół złotego dukata.
Powiedział to tak głośno, że wszyscy w izbie słyszeli.
Goście przyglądali się nieznajomym, a bitnym i hojnym młodzieńcom z coraz większą ciekawością i podziwem.
Był to jednak dla przyjaciół dzień feralny. Zdawać się bowiem mogło, że ze starych, grubych murów i z potężnych sklepień winiarni imć pana Fuggera tryskały jakoweś niewidzialne źródła waśni i burdy.
Jeden z wystrojonych na modłę szwedzką młodzików zjadliwym, niedbałym głosem rzekł do swoich kompanów.
— Nabrali łupów, służąc w Moskwie na hańbę Polsce drugiemu Samozwańcowi i Mniszchównie, niedoszłej carycy, co męża od męża odróżnić nie mogła! Tacy to teraz do Warszawy napływają! Szlachciury z pod ciemnej gwiazdy, a za bene nati podają się buńczucznie!
Młody szlachcic powiedział to przyciszonym głosem, lecz ci „z pod ciemnej gwiazdy“ mieli uszy zagończyków, co słyszą nieuchwytne drganie ziemi, tętniącej pod kopytami dalekiego bachmata, plusk ostrożnie opuszczanego wiosła wśród szumiących oczeretów, udawane przez człowieka kwilenie ptaka, lekki szczęk szabli, muskającej strzemię. Posłyszeli więc odrazu słowa młodzika.
Wacek Mzura, połyskując w zawadjackim uśmiechu białemi kłami, szybko się obrócił i, patrząc na wystrojonego jak lala włoska panicza, kiwnął nań palcem:
— A chodż-no tu, mopanku!...
Młodzik, niby nie rozumiejąc, że do niego mowa, zaczął coś opowiadać swoim sąsiadom.
— Nie udawaj, mopanku, bo za uszy podniosę i do kąta, jak w infimie, na groch postawię! Chodź, chodź już tu!... Pięknie przeproś, układnie gadaj, może coś wskórasz tym razem.
Zapanowało milczenie. Biesiadnicy, zgromadzeni w izbie, wyczuli nowe zajście i czekali, co nastąpi.
— No, ruszaj się! — rzekł Mzura i gwizdnął, jak na psa.
Młodzik przybladł i po chwili odezwał się:
— Nie wiem, z kim mam do czynienia, więc nie wdaję się z waćpanami ani w kompanję ani w waśnie.
Na to odpowiedział Haraburda:
— Śmiało możesz, waćpan, choćbyś był Potockim lub Radziwiłłem, z tym oto szlachcicem w tę lub inną komitywę wejść. Nazywa się on Mzura, a jego przodkowie przyszli z Piastami, rycerstwu — herb a rzece naszej polskiej — nazwę przynieśli. Setny ród!...
Młodzik milczał, a Haraburda ciągnął dalej:
— Obraziłeś nas tą „ciemną gwiazdą“, samozwańcem i Mniszchówną, bo do wszystkiego tego zgoła nie przyznajemy się. Gdybyś nie był żółtodzióbem, zaprosilibyśmy paniczyka na tany, lecz nie chcę ad vim atque arma descendere, albowiem byłyby to jatki. Mzura, wielki osiłek, niczem Staszek Ciołek z Ostrołęki, co miecz skręcał w ręku jak postronek. Przeciąłby waści niby pakułami wypchaną kukłę, a matula, babki i ciotki łzami skrapiałyby tak szpetnie poćwiartowanego kawalera. Musisz więc waść bez zwłoki wleźć pod ławę i odszczekać, coś zełgał o nas. Inaczej — nic z tego i stanie się ci wielka kontuzja... na dereszu. Jednak spes me tenet, że odszczekasz!...
Młodzik zbielał jak płótno, gdy o wschodzie słońca skrzętna prządka skropi je wodą. Wargi chłopakowi drżały i, zdawało się, że wybuchnie płaczem.
Wahał się jednak, borykał się jeszcze ze sobą. Żeby go ostatecznie do decyzji skłonić, Mzura wyciągnął z worka, wiszącego na pasie, duży talar gdański i, podrzuciwszy go parę razy w powietrze, żartem zgiął w palcach a później rozdarł, jakgdyby to był skrawek zmurszałego pergaminu.
— Przystaję na żądanie waszmościów, — wyjąkał młodzik, — chociaż gwałt mi się tu dzieje...
— Właź pod ławę i powtarzaj za mną, a diligenter i głośno, aby wszyscy słyszeli! — rzekł Haraburda, podnosząc się.
Młodzik w jednej chwili znikł pod stołem i z pod ławy powtarzał słowo po słowie:
Habeo dicere, iż szlachetnie urodzeni panowie Haraburda, Mzura i Dubissa-Kraczak nigdy nie służyli samozwańcom i Mniszchównie, będąc towarzyszami pancernych chorągwi hetmańskich i wiernymi obrońcami Rzeczypospolitej...
— Teraz potwierdź to swojem nazwiskiem, asan, i wyłaź! — rzucił Haraburda, siadając.
Ad perpetuam rei memoriam juro ego — Stanisław Sieniawski.
Haraburda nagle drgnął i, nie patrząc na gramolącego się z pod ławy młodzieńca, rzekł do przyjaciół:
— Nic tu po nas, — chodźmy!
Zawrócił się i szybkim krokiem wyszedł z izby.
Gdy trzej przyjaciele opuścili winiarnię, na nowo wszczęto tam hałasy i przerwaną zabawę.
— Panie Fugger! — wołała szlachta, a gdy poważny patrycjusz, znamienity, rodowity kupiec zjawił się wśród gości, rozległy się skargi i narzekania:
— Biją twoich gości, panie Fugger!...
— A czyż moi goście nie mają szabel? — pytał kupiec, mrużąc oczy i zapinając na mosiężne weneckie guzy kaftan z cienkiej granatowej karazji.
— Jakieś rarogi wdzierają się do winiarni! — krzyknął siedzący w kącie otyły gość z przewiązanem czarną płachtą okiem.
— Prawdziwy rycerz zawsze bywa rarogiem dla nieprzyjaciela, co na ojczyzny zdrowie lub na honor szlachecki nastaje — spokojnie odcinał się imć pan Fugger.
— Jak tak pójdzie dalej, nie będziemy tu więcej przychodzili! — rozległy się tu i ówdzie głosy biboszów.
— Będę czekał na gości, którzy in praesenti bić się idą z sułtanem Osmanem pod wodzą hetmana Karola Chodkiewicza, a nie choboczą w dzień i w nocy po zamtuzach, przynosząc te mores do mojej winiarni! — odpowiedział kupiec i jął zapalać fajkę, podaną przez hajduka.
— Obrażasz nas, kupiecki gemajnie! — wrzasnął otyły szlachetka.
— Jestem kupcem, lecz herbu starszego, i non dubito, słynniejszego od waszmościowego, bo mojej tarczy z upragnieniem wyglądali królowie w całej Europie, a Ojciec Święty powierzył nam pobieranie i dostarczanie do Romy świętopietrza! — odparł pan Fugger i głowę dumnie podniósł. — Zrozumiałeś waść? A jeżeli nie, to wolna wola i fora ze dwora! Goddam!
Gdy taka szermierka językowa wynikła w winiarni imć pana Fuggera, Haraburda, wyszedłszy na Rynek, mówił do przyjaciół:
— Oj, źle się stało! Wiecie, że ten chłystek i papinkarz Sieniawski — to syn pana Piotra, stryja mojej Wandy?!
— Niechże to czarci wezmą! — wyrwało się Tomaszowi.
— Źle! Wielkie impedimentum z tego wyniknąć może... — dodał Mzura.
— Musimy się śpieszyć, dopóki młody nie opowie o spotkaniu ze mną! — mruknął Haraburda.
— Ho, ho, malec z pewnością nie będzie się tem chełpił przed rodzicem! — zaśmiał się Dubissa-Kraczak.
— Pewno! — zgodził się Haraburda. — Jednak wśród tej hołoty służalczej i dworującej znajdzie się delator, co uniżenie o wszystkiem rozpowie panu Piotrowi. Musimy natychmiast zabrać pannę i — w drogę! Ty, Tomaszu, ruszaj do zajazdu Barcika i sanki w gotowości trzymaj!
— Rozumiem — rzekł z westchnieniem ogromny, barczysty Tomasz. — Nie sporo mi jednak odchodzić stąd. Wielki bowiem czas na wieczerzę, na naszą jużynę inflancką! Chrapy mi już latają, bo tu takie zapachy!...
Istotnie, na rogach gmachu uwieńczonego wieżyczką ratusza, stojącego na Rynku, z kramami kupieckiemi na dole i kuchniami wkrąg, paliły się ogniska. Uwijali się tam pachołkowie, zaglądali do dymiących kotłów, rąbali kłody drzewa, znosili wodę, ryby, mięsiwo i co chwila podawali cynowe talerze i misy stojącym dokoła ludziom. Różne zapachy zalatywały od ognisk, chociaż dymiły okrutnie, aż stojący obok jednego z nich pręgierz, gdzie wystawiano w klatce nieuczciwych kupców, pokrył się sadzą smolną od kamiennej podstawy aż do grzebienia blaszanego daszka. Na ogromnych rożnach pieczono magnam bestiam, całego barana, który już rumienić się zaczynał i ronił krople przezroczystego tłuszczu; ziały parą kotły i kociołki z polewką-gramatką, pachnącą piwem, i z sałamachą-zacierką jęczmienną, suto skwarkami okraszoną; w małych garnczkach prażył się przy ogniu i wionął ostrością octu i korzeni sapor, ulubiony przez szlachtę sos, bo przytłaczał opary wina i wódki, gdy człek ponad miarę podchmielił. Przy ogniskach, w popiele, piekły się podpłomyki — małe bochenki chleba, przypominające rycerskiej braci życie obozowe i gorące czasy bojów, pochodów i zwycięstw Batorowych.
Pan Tomasz zwęszył to wszystko i, parsknąwszy głośno, rzekł ze śmiechem:
Delibera nos a malo... Biegnę!
Za chwilę zniknął za rogiem kamienicy.
Pan Haraburda z Wacławem Mzurą szybko szli w stronę pałacu prymasowskiego. W owe czasy klęski pod Cecorą i zbliżającego się zwycięstwa polskiego rycerstwa pod Chocimiem, gdy mrowie janczarów sułtańskich połamało zęby o mury tej twierdzy i o zbroje rycerzy Chodkiewicza, Lubomirskiego i Konaszewicza Sahajdacznego, którzy u granicy Polski wstrzymali potężną Turcję niby niedźwiedź, osadzający żubra w kniei, — obok gmachu prymasowskiego stał mały pałacyk Sieniawskich, rzadko przez nich odwiedzany.
Zamieszkiwał go teraz wojewoda Piotr Sieniawski z synem Stanisławem i bratanicą Wandą, dla której, po śmierci ojca, przeprowadzano w sądach i urzędach intromisję.
Haraburda wyjął z zanadrza pektoralik. Dochodziła godzina ósma.
— Pewno rozminęliśmy się z posłańcem — szepnął, patrząc na ciemne okna frontowe pałacyku Sieniawskich. — Wejdę, a ty, Wacku, czekaj na mnie i przybywaj, gdy usłyszysz alarm.
— Z Bogiem! — odparł Mzura i, odrzuciwszy połę burki, namacał głownię szabli i trochę zwolnił rapciów.
Haraburda podszedł do drzwi wchodowych i uderzył kołatką.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — powitał go stary famulus, otwierając ciężkie podwoje.
Młodzieniec chciał zapytać o wojewodę, gdy nagle do sieni wpadła panna Wanda w kożuszku lisim i w kapturku. W ręku niosła obraz Matki Boskiej Częstochowskiej i małą okutą szkatułkę.
— Prędzej, prędzej, bo stryj...
Nie dokończyła, gdyż boczne drzwi szeroko się rozwarły i w nich wyrosła wyniosła postać wojewody Piotra Sieniawskiego.
— Stać! — zawołał nawykłym do rozkazów głosem.
Wszyscy znieruchomieli i czekali.
— Odpowiesz przed sądem za zamach na porwanie szlachcianki i dziewicy — rzekł surowym głosem pan Sieniawski. — Nie wymkniesz mi się, asan! Panna ma iść do swojej komnaty, a przed waścią — tymczasem drzwi otworem! Proszę!
— Rodzic Wandy pobłogosławił nasz przyszły związek ślubny, panie wojewodo, więc nie godzi się stryjowi negować woli ojca! — odezwał się Haraburda i postąpił krok naprzód. — Wanda pójdzie ze mną z woli, czy wbrew waszej woli!
— Zachciało się szlachetce fortuny Sieniawskich! — syknął stary magnat.
— Zachciało mi się żony po sercu, z zacnego domu, gdzie nie frymarczą słowem! Fortuna — furda, mam swego poddostatkiem, panie wojewodo! — hardo odparł młodzieniec.
— Dość tego! — krzyknął Sieniawski. — Słysz ty, pachołku?! Hola z mego domu!
Wykrzyknąwszy to, skierował się do Haraburdy i chciał go porwać za kołnierz.
— Wara, wara, panie wojewodo! — warknął rycerz. — Bacz, abym nie zapomniał, kogo mam przed sobą...
Stał wyprostowany i groźny, bo straszliwa blizna zsiniała mu i nabrzękła, jakgdyby krwią wnet trysnąć miała.
Wojewoda jednak był to człek popędliwy i dumny nadmiernie.
Zamachnął się szeroko i już cios miał spaść na policzek stojącego przed nim młodzieńca, gdy nagle Haraburda stracił cały swój spokój i, schwyciwszy szablę w połowie pochwy, rękojeścią uderzył Sieniawskiego w podniesione ramię.
Stary magnat szybko cofnął dłoń, a ciężka głownia, nie spotkawszy oporu, spadła mu na pierś. Ogromną posiadał siłę Haraburda, bo w sieni aż jęknęło i zahuczało od ciosu. Wojewodę odrazu zamroczyło; zatoczył się i osunął na ręce starego sługi.
Haraburda podbiegł, zajrzał mu w oblicze, dotknął piersi i, pochyliwszy się nad zemdlonym, słuchał.
— Nic mu nie będzie! — mruknął. — Uniósł się zbytnio gniewem, krwią mu nabiegły żyły i rozum zamroczyło od uderzenia. Rychło powróci do przytomności ducha...
Powiedziawszy to, młody rycerz ogarnął ramieniem drżącą pannę i razem z nią opuścił dom, przed którym chodził Mzura i nadsłuchiwał.
W pół godziny później troje sanek, poprzedzanych przez pięciu hajduków, prowadzących kilka tęgich luzaków, wyjeżdżało za rogatki Warszawy.
Zatrzymali się koło północy we dworze Bielany, należącym do Henryka Stulgińskiego, ciotecznego brata Seweryna, towarzysza i przyjaciela Haraburdy z lat dziecinnych i wojny moskiewskiej.
Tu już czekano na gości, bo nietylko cały dwór, lecz nawet kościół płonęły ogniami we wszystkich oknach, a pachołkowie z pochodniami o pół mili od bramy spotkali nadjeżdżające sanie.
W godzinę później z kościółka wyszli w otoczeniu gospodarzy, przyjaciół i gości młodzi Haraburdowie, odprowadzani wiwatami i strzałami z pistoletów.
Dopiero nad ranem młodzi pozostali we dwoje. Haraburda usiadł i przygarnął do siebie młodą żonę.
— Co postanowię, tego dokonam! — rzekł z mocą. — Serce moje pożądało ciebie, Wandko najmilejsza, i oto Bóg nas połączył na zawsze!
Przytuliła się do niego i szepnęła:
— Wstyd mi, że Sieniawska ani wiana ani parafernaljów przystojnych mężowi do domu nie wniosła!
— Zaś tam! — zaśmiał się serdecznie młody. — I wiano jest i parafernalja są! Wiano — serce twoje, parafernalja — gładkość twoich lic, luba moja! A jest jeszcze ordynacja przednia — wiara w długie trwanie miłości, nie płochej, lecz mocnej jak stal z Damaszku! Hej, bogaty jestem i szczęśliwy!
— Przynoszę ze sobą niepokój i troski dla ciebie! — szepnęła znowu. — Stryj, jeżeli nie zemrze, ścigać nas nie ustanie...
— Nic mu nie będzie!... Zerwało mi się szablisko, ale ocucił się już dawno. Nie tak go obuchem ogłuszył chłop przez zemstę za syna, na śmierć zakatowanego, a wszelako wrócił wojewoda do zdrowia... Ścigania jego nie boję się, bo „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie“ i niech do tej zagrody nosa swego nie wścibia... Źle na tem wyjdzie i on i ciury jego. Nie dam się nikomu, a z pomocą mi przyjdą całe Inflanty nasze, jak są szerokie, i kamraty z Kurlandji. Niech się pan Piotr nie targa na mnie, bo kły sobie poszczerbi!
Siedzieli jeszcze długo, chociaż świece dawno spłynęły soplami wosku i zgasły. Przypominali sobie młodzi czasy pierwszej znajomości, gdy się spotkali na dworze kniazia Ostrogskiego, znajomka i kombatanta kasztelana Haraburdy.
Wanda poznała młodego zagończyka, gdy powracał z wyprawy budziackiej, ścigając tam i znosząc czambuły tatarskie i luźne watahy hultajstwa, włóczącego się po Dzikich Polach. Widywali się później często, gdyż pan Sieniawski jeździł w poselstwie do chana tatarskiego, a kniaź Ostrogski — na odwiedzenie coraz bardziej podnoszącej głowę kozaczyzny siczowej, młody zaś Władysław straż trzymał zbrojną w posiadłościach kniaziowych.
Tam się zrodziła w nich pierwsza słodka tęsknota, jej — w alkierzu, gdy wypatrywała powrotu bujnego młodziana, strzegącego, jak brytan stada, niezmierzonych obszarów włości Ostrogskich, a jego — na siodle, z szablą w garści, w oczeretach i jarach, gdzie tropił i podchodził podstępnych ordyńców i zbirów, chciwych łupu.
Była to bezwiedna jeszcze tęsknota dwóch młodych, gorących serc, później przeszła ona w miłość, gdy stary pan Sieniawski, ojciec, i potężny, możny książę Ostrogski pod niebiosa wychwalać zaczęli rycerskie zalety młodego zagończyka, jego umysł stateczny i bystry, wróżący mu świetny los i wielką sławę na wiernej służbie Rzeczypospolitej.
Z podziwem powtarzali starzy słowa młodzika, niemal wyrostka zaledwie, gdy, usłyszawszy od naocznego świadka opowieść o rokoszu Zebrzydowskiego, odezwał się:
— Wielka hańba spadła na szlachtę naszą! Nie wolno bowiem targnąć się rycerstwu na króla, przez naród obranego na prawie pacta conventa. Złe exemplum poruszy chłopstwo, hultajstwo, kozaków i w proch zrzuci majestat najwyższej władzy...
Nie dziw więc, że gdy młody Haraburda, wnuk znamienitego statysty z czasów dzielnego króla Stefana, wyznał swoją miłość pannie, a później do kolan pana Sieniawskiego przypadł, prosząc go o córki rękę, stary magnat zgodził się odrazu i błogosławieństwo swoje dał.
Szczęśliwy młodzian przyrzekł, że będzie czekał, aż panna dorośnie, a on okryje się sławą rycerską, większą niż ta, jaką mogła być wojna podjazdowa na Dzikich Polach i potyczki z bojarami carów Szujskich lub z gemajnami służących im za lafę najmicką szwedzkich pułkowników, chociaż sam Żółkiewski „szerszeniem“ młodego zagończyka nazywał.
Sławą znaczną okrył się młody Władysław Haraburda pod wodzą Żółkiewskiego w wojnie tureckiej, w którą uwikłało Polskę podstępne Cesarstwo za nierozważną służalczość króla Zygmunta III przed Habsburgiem, lecz Sieniawski tego się już nie doczekał, bo nad Dniestrem życie postradał.
Młody rycerz był zmuszony zdobyć pannę, porywając ją z domu wojewody, dumnego pana, pełnego ohurstwa zaciętego, a o ludziach sądzącego z fortuny, koligacyj i możnych, wspaniałych rodowodów.
Na wspomnieniach tych minęła pierwsza noc ślubna.
— Żoną moją będziesz w domu Haraburdów, nie tu, jako włóczęga, pod obcą strzechą, lecz w swojej zagrodzie, gdzie stadło na chwałę Bożą założymy! — mówił pan Haraburda i tulił Wandę do piersi, głaskał ją po złotych włosach i szeptał:
— Śpij, moja zezulo, zezuleńko, śpij kwiecie mój biały... nie troskaj się i nie trwóż! Jam przy tobie... umiłowana sercem, wyśniona duszą! Śpij spokojnie!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.