Pod polską banderą/W winiarni imć pana Fuggera

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Pod polską banderą
Wydawca Książnica - Atlas
Data wyd. 1929
Druk Zakładt Graficzne S. A. Książnica-Atlas we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział I.
W winiarni imć pana Fuggera.

— Kiej w izbie, jak w barci, jaśnie wielmożni panowie! — mruczał oddźwierny pachołek, stojący przy wejściu do winiarni imć pana Fuggera na Rynku warszawskim.
Trzej dorodni młodzianie, do których skierowane były słowa pachołka, nic nie odrzekli, uderzyli kołatką w okute żelazem drzwi i weszli do obszernej, przyciemnej sieni, z biegnącym w głąb domu korytarzem, o nagłych załamaniach, jak gdyby to były blanki twierdzy.
Ze sklepienia na łańcuchu zwisała trzymasztowa galera kupiecka — znak przynależności właściciela do potężnego związku kupców Hanzy. Latarnia z grubą, kopcącą czerwoną łojówką rzucała niepewne, słabe błyski na szeroką ławę ze zwalonemi w nieładzie deljami, opończami, czamarami i kożuszkami, pilnowanemi przez dwóch hajduków.
Zrzuciwszy na ręce jednego z nich ciepłe, szczekockie burki, do „futrem rybim podbitych“ kaftanów wielkomiejskich niepodobne, weszli do izb gościnnych.
Huczno i gwarno tu było, bo szlachta w ten mroźny wieczór listopadowy obficie popijała, zagryzając miód i wino dowcipami i krotochwilnemi dykteryjkami.
Wesołość i beztroska panowały niepodzielnie; co chwila zrywały się grzmiące okrzyki, brzmiały wiwaty i wybuchy śmiechu, rozlegały się mocno podchmielone głosy, śpiewające:

„Smutek czas zrzucić, wziąć na się wesele...“

Szlachcie, zebranej w winiarni imć pana Fuggera, już mocno kurzyło się z głów, zarówno podgolonych staropolskim obyczajem, jak i uczesanych na modłę szwedzką lub niemiecką. W izbie huczało od wesołych krzyków: „Oj bre, bre — lej, nalej!“
Nowi goście z podziwem przyglądali się tłumowi, oczami szukając w obydwóch izbach wolnego miejsca. Przy stolikach jednak siedziało po dziesięciu i więcej biesiadników i nigdzie nie można było dostrzec niezajętego stołka, zydla lub ławy.
Nie wiedzieli, co mają ze sobą począć, gdy nagle jakiś starszy jegomość, o twarzy dostojnej i poważnej, skinął w ich stronę ręką i, gdy się zbliżyli, rzekł:
— Mogą waszmościowie usiąść przy tym stole, gdyż wkrótce odjadę.
— Dziękujemy waszmość panu! — odparł jeden z młodzianów, wysoki, barczysty, jak dąb, o twarzy groźnej, bo od lewego oka aż do podbródka przeciętej szeroką czerwoną blizną, snać, niedawno zagojoną.
Gdy usiedli i kazali usługującemu pacholikowi podać trzy kubki miodu, młodzian, co miał bliznę przez twarz, rzekł półgłosem, pochylając się ku towarzyszom i uśmiechając się:
— Polak zawsze wesołym w królestwie swem jest! Śpiewa, tańcuje swobodnie, nie mając na sobie niewolnego obowiązku żadnego, nie będąc nic królowi, panu swemu zwierzchnemu innego winien, jako to: tytuł na pozwie, dwa grosze z łanu i pospolite ruszenie. Czwartego nie ma Polak nic, coby jemu w królestwie myśl dobrą kaziło! Przebóg! Zali te wydrwinki z nas z czasów króla Zygmunta Augusta i nam przekazał krotochwilny pan Orzechowski?! Zaliż nie żyjemy w żalu po klęsce cecorskiej, po męczeńskim zgonie wielkiego hetmana?! Animus meminisse horret!...
Dostojny jegomość, siedzący przy stole i zachowujący pozory, że nie słucha rozmowy sąsiadów, nagle podniósł głowę i bystro spojrzał na mówiącego.
— Cichaj, Władysławie! — rzekł, kładąc dłoń na ramieniu towarzysza, inny młodzian. — Cichaj i ściśnij zęby, aby ci skrzypnęły jak bułat po szkle! Pomnij przysłowie, że „lepiej w nocy na wsi, niż w dzień w Warszawie...“
Mimo tłoku, gwaru, obłoków dymu i pary z kurzących się łbów, tupotu nóg i zrywających się co chwila śpiewów i tańców tuż przy stolikach i ladzie, przybyła trójka zwróciła na siebie ogólną uwagę.
Nie znano ich tu, gdzie się zbierała szlachta, żerująca przy dworze królewskim lub przybywająca z innych województw w przeróżnych sprawach, związanych z obecnością króla w nowej stolicy z jej wesołem życiem, nowinami, plotkami, intrygami i zabiegami o wakansy, zaszczyty i łaskę.
Kilku strojnych paniczów uważnie przyglądało się siedzącym przy stole młodzieńcom, których staropolskie żupany z dobrego sukna węgierskiego, ze srebrnemi zaponkami i klamrami, szerokie pasy z tureckiego altembasu i proste, czarne szable, na rapciach wysoko podwieszone, — były całkiem niezwykłe dla wesoło nastrojonej rzeszy biesiadnej, coraz chętniej z cudzoziemska się noszącej.
— Gile oczy na nas wyłupiają, Tomaszku! — mruknął młodzian z blizną na twarzy. — Uważaj!
Przyjaciel uśmiechnął się pod wąsem i mruknął:
— Nie strachaj mnie, bo się miodem zachłysnę... Cobyśmy z tymi szwedzkimi drabantami uczynili, Wacku, gdyby tak do czego przyszło... po naszemu?! Hę? Jak suponujesz?
— Torba sieczki i flaki na wiechę! — rzekł cicho trzeci i błysnął jak u młodego wilka kłami. — Tylko teraz to już nie jest summa gaudio po tem, na co się człeczysko napatrzyło, chyba, że suplikę nader uniżoną zaniosą...
Dostojny jegomość, który wyjął już był kiesę, aby płacić za antałek węgrzyna, nagle schował worek do kieszeni i, błądząc obojętnym wzrokiem po izbie, przysłuchiwał się teraz coraz uważniej.
Korzystając z wszczętego w końcu winiarni śpiewu, młodzian, nazwany Władysławem, pochylił się niżej i mówił do towarzyszy:
— Po śmierci pana Sieniawskiego-ojca, stryj Wandy nie zechciał oddać mi jej! Za wysokie uważa dla mnie swoje progi!... Ale, przebóg, nie na takich natrafił jaśnie oświecony pan wojewoda! Ani ja się nie ugnę, ani Wanda cofać się nie będzie. Połączył nas nieboszczyk ojciec i woli jego zadość się stanie!... Dziś będzie gotowa do drogi. Umknę ją staremu panu Piotrowi... Przysłać ma tu do mnie Wanda pachołka z listem, gdy wojewoda do króla się uda na jakoweś narady. Was prosiłem na drużbów, no, i na wypadek, gdyby...
— Gdyby serpentyny w łan musiały pójść? — dokończył Tomaszek, klepiąc towarzysza po ramieniu. — Poznaję Haraburdów krew!
— Może masz przy sobie konterfekt panny, to pokaż! — rzekł Wacek.
Zapytany rozpiął żupan i wyciągnął z zanadrza wiszący na złotym łańcuszku medaljon.
W tej chwili, jakaś dłoń schwyciła za łańcuszek, a ochrypły pijacki głos zawołał:
— Pewno masz tu, mopanku, fizjognomję swojej gamratki? Wiele, bowiem, tych samopasek z cesarstwa przybyło do stolicy. A gładkie to, a przytulne, a pieszczotliwe i do trzosu pochopne. Pokaż-no, pokaż!
Mówiąc to, opój ciągnął łańcuszek do siebie.
Młodzian, nie oglądając się, ścisnął rękę awanturnika tak, że coś chrzęsło głośno, a palce wyprężyły się natychmiast i wypuściły trzymany przedmiot.
Wtedy dopiero się obejrzał.
Za nim stał wspaniale i barwnie wystrojony rycerz. Że był to rycerz, to wlot poznał napadnięty młodzian. Butna mina, sumiasty wąs, zawadjackie oczy, ciężki pałasz, czerwone buty z ostrogami i zsunięta na tył głowy rysia czapa-ableucha — wszystko to odrazu spostrzegł młodzian i zmiarkował, z kim ma do czynienia.
— Jestem Horb-Kiczyński, rotmistrz chorągwi lisowczyków! — rzekł zawadjaka buńczucznie, kładąc dłoń na rękojeści szabli.
— Nie zwykł jestem obyczajów stołecznych w ten sposób zawierania znajomości — odparł młodzian spokojnym głosem — lecz „z wilkami żyć — trzeba jak one wyć“, mówią w naszych stronach. Jestem Władysław Haraburda, towarzysz chorągwi pancernej wielkiego hetmana Stanisława Żółkiewskiego. Świeć, Panie Boże, nad jego duszą smętną!
— Ha! Toś taki?! — ryknął rotmistrz. — Toś z tych bohatyrów, co wodza opuścili?... Już cię mam! Patrzę i patrzę... Moderunek rycerski, ostrogi — srebrny dzwon, czarna szabla, rapcie krótkie... Wojownik wielki! A tu hyc, hyc; już zając za górą!
— O czem, waszmość, mówisz? — spytał, podnosząc brwi, Haraburda i nagle ostrożnie zdjął rotmistrzowi rękę z szabli, dodając:
— Nie imaj się, waszmość, jelca, bo słyszałem chrzęst w dłoni, może boli?
— Bracie, nie wywołuj wilka z lasu! — rzekł Tomaszek, figlarnie mrużąc oczy. — Straszliwie to sierdzisty rycerz! Ho, ho! Takiemu w drogę nie właź!
— Jestem rotmistrz lisowczyków — Jan Horb-Kiczyński! — wrzasnął zawadjaka.
— Z wielką modestją przyznaję się, że jestem towarzyszem tejże pancernej chorągwi, co i mój zacny przyjaciel, a nazywam się Tomasz Dubissa-Kraczak — odparł olbrzymi młodzian z ukłonem, a gdy się podnosił z zydla, zadarł głowę do góry, bo zawsze jakoś tak wypadało, że uderzał nią w pułap.
Sklepienie izby pana Fuggera było jednak dość wysokie, więc młodzian wyprostował się i stanął przed lisowczykiem w całej okazałości.
— No to już i ja się wywiodę! — zaśmiał się trzeci młodzian. — Towarzysz husarskiej chorągwi wielkiego hetmana koronnego — Wacław Mzura, panie „Strateniec“.
— Znasz mores, młodziku! — zawołał, podkręcając wąsa, rotmistrz. — Szczycimy się tem, że lisowczyków za odwagę nazywają strateńcami...
— Było to dawniej, waszmość panie, — przerwał mu Haraburda — ale teraz, gdy jako najemni gemajni służycie cesarzowi i walczycie z kalwińskimi ministrami, modlącymi się po zborach dziadami i staruchami a wycinacie dzieci, — inaczej o tem głosi fama! Minęły moskiewskie i kłuszyńskie czasy walecznego pana Aleksandra Józefa Lisowskiego, sławnego zagończyka i wojownika, minęły! Z babami i klechami wojna — to nie wojna!... Znałem pana Aleksandra, bijąc się pod Kremlinem, znamienity wojownik to był, a inni — to już... pożal się Boże!
— Jakto?! — krzyknął lisowczyk. — Jego królewska mość, nasz najjaśniejszy pan zezwolił cesarzowi Sacri Imperii Romani Nationis Teutonicae robić zaciąg naszych chorągwi dla walki z heretykami, wyklętymi przez Ojca Świętego, a ty, chłystku, negujesz wolę królewską?! Pewnoś sam heretyk i rokoszanin, taki synu?!
— Nie jestem heretykiem i nie jestem rokoszaninem — odparł, blednąc, Haraburda, — więc proszę waćpana o umiar w słowach! Nie szukam zwady, nawet chciałbym jej uniknąć, lecz, gdybyś pomiarkowania nie miał, jako szlachcic nie salvis legibus de scartabellis, lecz rodu senatorskiego, musiałbym waszmość pana pokarać, jako warchoła, opoja, zawalidrogę!
Usłyszawszy to, rotmistrz trochę się zmieszał, obawiając się przykrych dochodzeń i inkwizycyj, gdyby porąbał szlachetnie urodzonego, a widocznie, możnego młodzika.
Jednak towarzysze lisowczyka natychmiast wszczęli alarm.
— Horb, nie dawaj się! — krzyczeli. — Ten młokos infamiam rzucił na całe wojsko! Nie puszczaj płazem!
Słysząc to, pijany Horb-Kiczyński potoczył dokoła groźnym wzrokiem i, wyciągając brzeszczot, rzekł już spokojnie:
— No, proszę do tańca, jeśli cię tchórz nie obleciał! Miejsca, waszmościowie!
— Chcesz, to będziesz miał! — odpowiedział, jeszcze bardziej blednąc, Haraburda. — Proszę jednak waszmościów poświadczyć, gdy zajdzie potrzeba, że unikałem waśni. Nie chcę przez bylejakiego opoja dostać się na sąd oboźny, bo na huczek, jaki może powstać, suponuję, że zlecą się tu ceklarze miejscy.
— Ja chętnie poświadczę justitiam causae i wymienię nazwisko prawdziwego sprawcy zajścia. Nazywam się Jan Bąk-Lanckoroński, kasztelan tczewski! — z powagą odezwał się dostojny jegomość, głębiej usadawiając się na ławie.
Kilku ze szlachty natychmiast zgłosiło się na świadków.
— Zakasuj, asan, rękawy żupana, bo będziesz machał, jak wiatrak! — rzucił szyderczym głosem Hort-Kiczyński, stając w pozycji i czekając, aż goście oczyszczą plac boju.
— Nie warto, bo niedługie machanie z takim zapaśnikiem, — odparł Haraburda.
Dobył szabli, dotknął dłonią klingi i uśmiechnął się.
— Nie stępiała na tureckich głowach! — rzekł. — Tylko bacz, waść, aby nie potłuc pająków i kubków pana Fuggera, bo spadkobiercom twoim płacić za nie wypadnie!
Rotmistrz w tej chwili przyciął, robiąc „primę“.
Haraburda odbił cios i odezwał się:
— Powiadam, że waść porąbiesz pająki! Lepsze od „głowy“ jest cięcie referendarskie, ot — takie, bo można go użyć nawet w karocy. Widzisz?!
Lecz lisowczyk już nic nie widział, bo padł, niby piorun weń trząsł i krwawił.
Haraburda skinął na pachołka i, jego fartuchem wytarłszy szablę, włożył ją do pochwy. Usiadł, zły na siebie i na wszystkich, obojętny na pochwały i zachwyty szlachty.
— Przepraszam pana kasztelana za niemiłe widowisko — rzekł z ukłonem do pana Bąk-Lanckorońskiego — lecz nie moja w tem culpa...
— Prawdziwą rozkosz miałem, widząc tak znakomitą robotę w sztuce krzyżowej — odparł dostojny pan — ale przepraszam, czy jesteś pan synem kasztelana mińskiego, pana Michała Haraburdy, wielkiego statysty, a mego dawnego znajomka?
— Jestem wnukiem jego, a synem Stefana, dawnego rezydenta królewskiego w Kurlandji, — odparł młodzieniec. — Miłe mi jest spotkanie z tak dostojną i znamienitą osobą, od której też sztuki wojennej się uczyłem!
— Jakto? Co waść mówisz? — zdziwił się kasztelan.
— Uciekłem w roku pańskim 1610-ym, jako czternastoletni wyrostek na wojnę moskiewską, a wtedy pod Kłuszynem i Kremlem któż nie podziwiał harców waszej dostojności?!
— Ha! Robiło się, robiło i na bojarach Szujskiego i na Szwedach! — zawołał pan Bąk-Lanckoroński. — Ale widzę, że z waści to też wojak nie od wczoraj! Gdzieżeś to zarobił ową bliznę przez całą gębę?
— Pod Cecorą...
— Jakto pod Cecorą? Przed ucieczką niekarnego wojska, czy... — pytał, lecz nie skończył, bo Haraburda przerwał mu ponurym głosem:
— W ostatniej bitwie z Iskander-baszą, gdy śmiercią waleczną a męczeńską poległ hetman koronny... Wszyscy trzej byliśmy tam i po klęsce przebiliśmy się z trudem...
— Z kości jego niech powstanie mściciel! — szepnął kasztelan z ciężkiem westchnieniem.
— Takim był testament hetmański przed bitwą cecorską, gdy pospolite ruszenie i kwarciane chorągwie opuściły obóz — dodał Dubissa Kraczak. — Byłem wtedy przy hetmanie, jako ordynansowy towarzysz, i na własne uszy słyszałem...
— My już dawno myślimy tam u siebie na Inflantach o czasie, gdy zjawi się mściciel za krzywdy, czynione Rzeczypospolitej. Siedzimy jak borsuki w norach na pograniczu i bronimy się! — mruknął Mzura.
— Gorąco tam u was? — rzucił pytanie kasztelan.
— Jak w ukropie! — odparł Haraburda. — Posiadłości nasze objęliśmy zaraz po wojnie moskiewskiej i te dziesięć lat szabli z garści nie popuszczamy! Moskwa nasyła nam hajdamaków i watażków, a w tych bandach służą ludzie z drużyn wojewodów pskowskich. Szwedzi spływają z Narwy i z Pejpusa, czynią najazdy srogie, chłopa buntując i obietnicami jątrząc i zwodząc.
— Nasze strony Rzeżyckie i Lucyńskie — to niby Dzikie Pola, ale harców tam nie dokona człowiek, bo to zaraz Szwedy, co pozostali, skargi do króla zanoszą, a biskupi i popy unickie gardłują, że ich łany się niszczą! — wmieszał się Mzura. — Możemy tylko się bronić, a to — nie radość, nie sława i nie zwycięstwo!
— Tak! — zgodził się kasztelan. — Inflancka sprawa nie stoi jeszcze in fundamento legis! Nad tem trzeba długo pracować, aż w jakoweś pacta regulata zostanie ujęta!
— Nie zostanie! — ponuro patrząc na kasztelana, odparł Haraburda.
— Waść tak sądzisz? — zapytał pan Bąk-Lanckoroński.
— Nie inaczej, wasza dostojność! — gorącym szeptem odparł młodzieniec. — Czegóż możemy się spodziewać po królu, tak niewojennym panu i nie-statyście?
— Co waszmość mówisz?! — zniżając głos, upomniał go kasztelan.
— Przepraszam waszą dostojność, — odparł stanowczo Haraburda — lecz gotów jestem zrobić te zarzuty wobec króla i jego stronników na nowym sejmie inkwizycyjnym! Nie mamy absolutum dominium, ale mamy proditionem absolutam! Król walczy nie o Polskę i krwi Jagiellonów w żyłach nie czuje! Chodzi mu o tron szwedzki; poszły na marne ofiary i sukces wojny moskiewskiej; nie ujęto w karby ad usum Rzeczypospolitej kozaczyzny, bo tego królewięta ukrainne nie chciały; skojarzyliśmy się z Habsburgami, którym służymy, siejąc u siebie zarazę belli civilis; do morza Czarnego dostępu nie mamy, nad Bałtykiem stoimy jedną zaledwie nogą, albowiem nie mamy okrętów zbrojnych...
— Czego, powiadasz waść, nie mamy? — żywo zapytał pan Lanckoroński.
— Okrętów bojowych, galer, galjon, brygów, w działa ciężkie i lekkie zbrojnych! — odpowiedział Haraburda. — Gdybyśmy je mieli, cicho byłoby w Prusach Książęcych i w Gdańsku, co, jak ladacznica, nie wie za kim ma iść? Spokój byłby na Inflantach szwedzkich i Pomorzu brandenburskiem! Gdybyśmy mieli swoją armatę morską, jak Hiszpanja, Olendry, Franki i Hanza, tobyśmy znaczne wzmożenie Rzeczypospolitej w jej bogactwie i potędze dali, a na Czarnem morzu zdobylibyśmy ziemię chana Krymskiego i Stambułowi w oczy śmiało skoczylibyśmy w jego legowisku! Na czajkach i bajdakach kozackich tego nie dokona nikt... Próżne gadanie, babskie brednie!...
— Waszmość w dziada się wrodził! — zawołał kasztelan. — Masz głowę do spraw magni valoris!
— Widziało się sporo, a jeszcze się więcej myślało! — odparł Haraburda. — Często bywałem z nieboszczykiem rodzicem w Kłajpedzie, Libawie i Rydze. Widziałem siłę morską innych ludów i mówiłem o tem z szyprami i komendorami na okrętach...
— Byłeś w Gdańsku? — zapytał kasztelan.
— Nie!
— Odwiedź mnie w Tczewie przy okazji! — rzekł pan Lanckoroński.
— Dziękuję waszej dostojności — nie ominę! — odparł młodzieniec z ukłonem, widząc, że kasztelan podniósł się, aby odejść.
Wkrótce pan Lanckoroński opuścił winiarnię i przyjaciele pozostali sami, przyglądając się, jak lisowczycy wynosili na rozpiętej delji poturbowanego Horb-Kiczyńskiego, a hajdukowie zacierali ślady pojedynku, posypując posadzkę żółtym piaskiem wiślanym.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.