Podróż Naokoło Księżyca/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż Naokoło Księżyca |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1870 |
Druk | Drukarnia Gazety Polskiéj |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Autour de la Lune |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Ocalenie.
Miejsce w którem pocisk pogrążył się w głębokości fal, bardzo dokładnie było wiadome, brakowało tylko narzędzi do schwytania go, i wydobycia na powierzchnię Oceanu. Potrzeba je było najprzód wymyślić, a następnie zrobić. Taka drobnostka nie mogła w kłopot wprowadzać inżynierów amerykańskich. Gdy haki pochwycą kulę, to przy pomocy pary łatwo ją będzie wyciągnąć, tembardziej że ciężar jej o wiele zmniejszała gęstość płynu w którym spoczywała.
Lecz nie dość było wyłowić pocisk; potrzeba jeszcze działać bardzo szybko, w interesie podróżników; nikt nie wątpił bowiem, że żyją jeszcze.
— Tak jest, powtarzał bezustannie J.—T. Maston, którego wiara wszystkim się udzielała, — tak jest, to są ludzie zręczni ci nasi przyjaciele, i nie mogli spaść jak niedołęgi. Oni żyją, z pewnością żyją, ale trzeba się spieszyć aby ich zastać jeszcze przy życiu. Wody i pożywienia mają podostatkiem, o to jestem spokojny. Ale powietrza! powietrza im zabraknąć może. A więc prędko! prędko do dzieła!
I spieszono się w rzeczy samej. Przysposobiono korwetę do nowego jej przeznaczenia. Ogromne i potężne jej machiny tak były urządzone, aby mogły być do nich przyczepione łańcuchy do wyciągania. Pocisk z aluminium ważył tylko 19,250 funtów, a przeto mniej znacznie od liny transatlantyckiej, która była wydobywaną w podobnych warunkach. Jedyną więc trudność stanowiło schwytanie kuli cylindro-stożkowej, której ściany bardzo śliskie pochwycić się nie dawały.
W tym celu inżynier Murchison, przybywszy do San-Francisco, kazał zrobić ogromne haki systemu automatycznego, któreby nie puściły pocisku raz go pochwyciwszy w swoje potężne szpony. Kazał on także przysposobić, kaftany korkowe dla nurków, aby ci mogli rozpoznać dno morza. Zabrał również na pokład Susquehanny przyrządy do zgęszczania powietrza, bardzo dowcipnie pomyślane. Były to prawdziwe pokoje z okienkami, które woda, prowadzona do pewnych przedziałów, zanurzała swym ciężarem do znacznej głębokości. Przyrządy takie znajdowały się w San-Francisco, gdzie używano ich do zbudowania tamy podmorskiej, i traf zrządzał tu bardzo szczęśliwie, gdyż nie byłoby czasu na ich zbudowanie.
Jednakże, pomimo doskonałości tych przyrządów, pomimo zręczności i doświadczenia uczonych, którzy się mieli niemi posługiwać — skutek pomyślny bynajmniej nie był zapewnionym. Ileż się tu przedstawiało szans niepewnych, gdy chodziło o wydobycie pocisku z głębokości 20,000 stóp pod wodą. Zresztą, choćby nawet kula i została na wierzch wyciągniętą, jakże ludzie w niej zamknięci mogli wytrzymać straszne przy spadaniu wstrząśnienie, którego nawet 20,000 stóp wody zupełnie usunąć, a nawet zobojętnić nie mogło.
Nareszcie wypadało działać szybko. J.—T. Maston dniem i nocą napędzał swych robotników. On sam gotów był przywdziać kaftan korkowy, lub odbyć próbę z przyrządami powietrznemi, aby tylko jak najprędzej dowiedzieć się o położeniu swych odważnych przyjaciół.
Jednakże, pomimo całego pośpiechu z jakim przysposabiano różne machiny i narzędzia, pomimo ogromnych summ przez rząd Stanów Zjednoczonych oddanych do rozporządzenia klubu puszkarskiego, pięć długich dni, pięć wieków! upłynęło, zanim wszystkie zostały wykończone. Przez ten czas ciekawość powszechna podrażnioną była do najwyższego stopnia. Druty i liny telegraficzne roznosiły bezustannie telegramy po wszystkich krajach świata całego. Ocalenie Barbicane’a, Nicholl’a i Michała Ardan’a, stało się sprawą międzynarodową. — Wszystkie narody które zapisały się na pożyczkę klubu puszkarskiego, bezpośrednio zainteresowane były ocaleniem podróżników.
Nareszcie łańcuchy windy, przyrządy powietrzne, i haki automatyczne zabrane zostały na pokład korwety. J.—T. Maston, inżynier Murchison, i delegaci klubu puszkarskiego zajęli już swoje kajuty. Tylko odpłynąć pozostawało!
Dnia 21 grudnia, o ósmej godzinie wieczorem korweta wypłynęła na morze spokojne, przy wietrze północno-wschodnim, i dość przejmującem zimnie. Cała ludność San-Francisco cisnęła się w przystani cicha, milcząca, zachowując na powrót okrzyki radości.
Natężono parę do najwyższego stopnia ciśnienia, a szruba w ruch wprawiona szybko uniosła z przystani korwetę Susquehanna.
Zbytecznem byłoby powtarzać rozmowy na pokładzie statku toczące się pomiędzy oficerami, majtkami i podróżnymi. Wszyscy ci ludzie jedną tylko zajęci byli myślą; wszystkie te serca jednakiem biły wzruszeniem. Ale gdy spieszono na pomoc, cóż robił wtedy Barbicane i jego towarzysze? co się z nimi działo? czy byli oni w stanie probować czegoś dla odzyskania wolności? — Nikt o tem wiedzieć nie mógł. Zdawałoby się że nie mieli w swej mocy żadnego środka. Zatopieni w Oceanie prawie na głębokość dwóch lieues, musieli pozostać w tem metalowem więzieniu.
Dnia 23 grudnia o ósmej godzinie rano, korweta przy takiej z jaką pędziła szybkości, powinna była stanąć na miejscu. Lecz do południa czekać było potrzeba, aby się zorjentować z pozycją, gdyż nie spostrzeżono dotąd kłody drzewa, do której przywiązano linę uciętą.
W południe, kapitan Blomsberry przy pomocy swoich oficerów pilnujących obserwacji, zajął się punktowaniem na mappie, w obecności delegatów klubu. Była to chwila niecierpliwej trwogi. Gdy pozycja została oznaczoną, przekonano się, że Susquehanna była o kilka minut od miejsca, w ktorem pocisk zniknął w falach morskich.
Skierowano zatem korwetę tak, aby do punktu oznaczonego dopłynęła.
O dwunastej minut czterdzieści siedm spostrzeżono kłodę, która była w najlepszym stanie, i jak się zdawało w tem samem miejscu.
— Nareszcie! zawołał J.—T. Maston.
— Czy mamy zaczynać? spytał kapitan Blomsberry.
— Nie tracąc ani sekundy! odpowiedział J.—T. Maston.
Przystąpiono przedewszystkiem do utrzymania korwety w zupełnej nieruchomości.
Zanim zaczęto chwytać pocisk, inżynier Murchison chciał najprzód poznać położenie jego na dnie Oceanu. Przyrządy podmorskie przeznaczone do tego zbadania, zaopatrzone zostały w potrzebną ilość powietrza. Działanie wind nie zupełnie było bezpieczne, bo 20,000 stóp pod wodą, i pod ciśnieniem tak znacznem, mogły się zerwać, i spowodować najsmutniejsze następstwa.
J.—T. Maston, Blomsberry brat, i inżynier Murchison nie myśląc wcale o tem niebezpieczeństwie zajęli miejsce w aparatach powietrznych. Dowódca stojąc na swoim mostku kierował robotami, gotów wstrzymać lub popuścić łańcuchy na najmniejsze skinienie. Całą siłę machin zwrócono na windę, i wkrótce przyrządy na pomost zostały przeniesione.
Spuszczanie rozpoczęło się o godzinie pierwszej minut dwadzieścia pięć po południu; przyrząd pociągany ciężarem wody jaką w sobie zawierał, znikł w falach Oceanu.
Obawa oficerów i majtków podzieliła się teraz pomiędzy uwięzionych w pocisku, i uwięzionych w przyrządzie podmorskim. Ci zaś ostatni zapominając o sobie, z okiem wlepionem w szybę okienka badali uważnie tę płynną massę, jaką przebywali.
O godzinie drugiej minut siedmnaście J.—T. Maston ze swymi towarzyszami był już na dnie Oceanu Spokojnego, lecz nie widzieli nic prócz pustyni jałowej, nieożywionej ani fauną, ani florą morską. Przy świetle swych lamp opatrzonych potężnemi reflektorami, mogli oni obserwować ciemne warstwy wody na promieniu dość rozległym, lecz nigdzie nie spostrzegli pocisku.
Trudno opisać niecierpliwość tych odważnych nurków. Ponieważ ich przyrząd pozostawał w kommunikacji elektrycznej z korwetą; dali więc znak umówiony, a Susquehanna przyciągnęła ich przyrząd po przestrzeni jednej mili, uniosłszy go o kilka metrów nad grunt.
Przeszukali tak całą płaszczynę podmorską, oszukiwani co chwila złudzeniami optycznemi, na które serce im biło z większą gwałtownością. Tu skała, tam jakaś wyniosłość dna, wszystko to wydawało im się pociskiem upragnionym i poszukiwanym, lecz prędko poznawali swój błąd, i w nową wpadali rozpacz.
— Ale gdzież oni są? — Gdzież oni są? wołał Maston.
I biedny człowiek głośno wołał po nazwisku NicholI’a, Barbicane’a, i Michała Ardan’a, jakby ci nieszczęśliwi mogli go słyszeć, i odpowiedzieć przez te grube ściany.
W takich warunkach odbywały się poszukiwania, aż dopóki powietrze nie zepsuło się w przyrządzie tak, że musieli na wierzch wypłynąć.
Holowanie rozpoczęło się około szóstej wieczorem, a ukończyło dopiero o północy.
— Do jutra tedy, rzekł J.—T. Maston wstępując na pomost korwety.
— Tak jest, odpowiedział kapitan Blomsberry.
— Ale już w innem miejscu.
— Tak.
J.—T. Maston nie wątpił jeszcze o skutku, lecz towarzysze jego, których nie upajał już zapał pierwszej chwili, zaczęli pojmować całą trudność przedsięwzięcia. To co się łatwem wydawało w San-Francisco, tu na pełnym Oceanie przedstawiało się jako niepodobne do urzeczywistnienia. Szanse powodzenia zmniejszały się w ogromnym stosunku, i przypadkowi tylko można było przypisać znalezienie pocisku.
Nazajutrz 21 grudnia, niezważając na trudy dnia poprzedzającego, rozpoczęto poszukiwania. Korweta posunęła się o kilka minut na Zachód, a przyrząd zaopatrzony w powietrze, tychże samych poszukiwaczy zaniósł znowu na dno Oceanu.
Cały dzień przeszedł na bezużytecznych poszukiwaniach. Łożysko Oceanu było puste. Dzień 25 także minął bez skutku, równie jak i dzień 26.
Położenie było rozpaczliwe. Myślano o nieszczęśliwych zamkniętych w kuli od dwudziestu sześciu dni. Może już w tej chwili dusi ich brak powietrza, jeśli tylko przy spadaniu nie zostali zabici. Powietrze wyczerpywało się, a wraz z powietrzem odwaga i siła moralna.
— Powietrze, tak być może — stale odpowiadał J.—T. Maston, ale siła moralna nigdy!
Po dwóch jeszcze dniach bezowocnego poszukiwania w d. 28 wszelką już stracili nadzieję. Kula ta był to atom, pyłek w tej nieskończonej przestrzeni morza. Wypadało wyrzec się nadziei znalezienia go kiedykolwiek.
Jednakże J.—T. Maston nie chciał słyszeć o odjeździe; nie mógł pogodzić się z myślą, aby opuścić te miejsca, nie poznawszy przynajmniej grobu swych przyjaciół. Lecz dowódca Blomsberry nie mógł także upierać się dłużej, i pomimo nalegań i reklamacji szanownego sekretarza, musiał wydać rozkaz wyruszenia w dalszą drogę.
O godzinie 9 rano 29 grudnia Susquehanna zawróciwszy na północo-wschód płynęła ku zatoce San-Francisco.
Była dziewiąta z rana. Korweta sunęła wolno po wód przestrzeni, jakby jej żal było opuszczać miejsce wypadku, gdy majtek służbowy siedzący na wysokim maszcie nagle zawołał:
— Kłoda pod wiatr stoi nam na drodze.
Oficerowie spojrzeli w stronę wskazaną. Przy pomocy lunet poznali, że przedmiot wskazany był rzeczywiście podobnym do tych kłód drzewa, które ostrzegają o niebezpiecznych przejściach w zatokach lub rzekach. Lecz co było szczególnego w tym razie, że na stożkowym wierzchołku tej kłody wystającym na 5 lub 6 stóp nad wodę, bujała chorągiew rozpuszczona na wolę wiatrów. Ta kłoda błyszczała pod promieniami słonecznemi, jak gdyby miała boki wyłożone blachą srebrną.
Dowódca korwety, J.—T. Maston i delegaci klubu puszkarskiego, weszli na mostek, i badali zdaleka ten przedmiot rozbijający się o fale morskie.
Wszyscy patrzyli z gorączkową niecierpliwością, lecz w milczeniu. Nikt nie umiałby określić co się działo naówczas w ich umysłach.
Korweta zbliżyła się do przedmiotu na odległość około 240 sążni.
Cała załoga zadrżała! Chorągiew była amerykańska.
W tej chwili rozległ się ryk prawdziwy. Dzielny J.—T. Maston upadł na ziemię. Zapomniawszy że zamiast ręki prawej miał przyprawioną sztuczną z żelaza, a z drugiej znowu strony, że tylko cienka czapeczka gutaperkowa okrywała jego czaszkę; uderzył się w głowę silnie, tak że aż zemdlony upadł na ziemię.
Rzucono się ku niemu. Podniesiono go, i otrzeźwiono. I jakież były pierwsze jego wyrazy?
— Ah! Jacyż my głupcy! jacyż my durnie! jakież my bałwany.
— Cóż się to stało? zawołano naokoło niego.
— Co się stało?...
— Mówże pan nareszcie.
— A oto niedołęgi to się stało, zawył okrutny sekretarz, że kula waży tylko 19,250 funtów!
— A więc?...
— I że zanurza się tylko na 28 beczek, czyli 56,000 funtów, a przeto „wypływa z wody.“
Ah! jakże to zacny ten człowiek umiał w mowie podkreślić ten wyraz „wypływa.“ I miał słuszność. Wszyscy, tak niestety! wszyscy ci uczeni zapomnieli o tem prawie zasadniczem: że w skutek lekkości gatunkowej, pocisk upadkiem swoim zanurzony w największych głębiach Oceanu, musiał naturalnie wypłynąć na powierzchnię, a teraz pływał rzucany bałwanami.
Spuszczono statki na morze. J.—T. Maston i jego przyjaciele wskoczyli w nie coprędzej, i ze wzruszeniem, z gwałtownem biciem serca zbliżali się w czółnach do pocisku. Cóż on w sobie zawierał? Żyjących czy trupy? — Żyjących! tak, żyjących! jeśli tylko śmierć nie zaskoczyła Barbicane’a, i dwóch jego przyjaciół od chwili jak zatknęli swą chorągiew.
Głębokie milczenie panowało na czółnach. Serca biły gwałtownie, w oczach się ćmiło. Jedno z okienek pocisku było otwarte. Szczątki szkła pozostałe w osadzie dowodziły że szyba musiała być stłuczoną. To okienko właśnie było w wierzchołku wynurzonym na kilka stóp z wody.
Najpierw rozumie się dopłynęło czółno J.—T. Mastona. Szanowny sekretarz rzucił się do stłuczonego okienka.....
W tej chwili usłyszano głos wesoły i czysty, głos Michała Ardana, który krzyczał z zadowoleniem:
— Po mydle, Barbicanie, po mydle!
Barbicane, Michał Ardan i Nicholl, grali w domino!