<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Podróż Naokoło Księżyca
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1870
Druk Drukarnia Gazety Polskiéj
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Autour de la Lune
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
ROZDZIAŁ XXI.

J.—T. Maston przyzwany.

Niemały był ruch i ożywienie na pokładzie korwety Susquehanna. Oficerzy i majtkowie zapomnieli o strasznem niebezpieczeństwie jakiego cudem prawie uniknęli, gdyż przed chwilą mogli być zgnieceni i zatopieni. Zajęci byli jedynie katastrofą zakończającą tę sławną podróż. Tak więc, najśmielsze z przedsięwzięć starożytnych i nowych czasów, opłacone było życiem odważnych awanturników, którzy je spełnić probowali.
— To „oni“ wracają, — powiedział młody miczman, a wszyscy zrozumieli jego wyrazy; nikt nie wątpił że ten meteor jest pociskiem klubu puszkarskiego: o losie podróżników w nim zamkniętych zdania były podzielone.
— Oni umarli! mówił jeden.
— Żyją, odpowiadał drugi. Warstwa wody jest bardzo głęboka, a przeto odbicie się przy spadaniu było nic nieznaczące.
— Ale im zabrakło powietrza, mówił inny, musieli się przeto podusić.
— Spalili się! wtrącił trzeci. Pocisk przebywając atmosferę, do czerwoności był rozpalony.
— Cóżkolwiekbądź, odezwano się jednozgodnie, żywych czy umarłych, trzeba ich wydobyć z wody.
Tymczasem kapitan Blomsberry zgromadził swych oficerów, i „z wielkiem ich pozwoleniem“ złożył radę. Chodziło o postanowienie czegoś natychmiastowe. Najpilniejszą rzeczą było wydobyć pocisk. Operacja to bardzo trudna, ale nie można powiedzieć że niemożliwa. Korweta jednak nie posiadała potrzebnych do tego wind, które musiały być i silne i dokładne zarazem. Postanowiono zatem dopłynąć do najbliższego portu i zawiadomić klub puszkarski o spadnięciu kuli.
Wszyscy się na to zgodzili stanowczo, chodziło tylko o wybór portu. Na poblizkiem wybrzeżu nie było żadnej przystani pod 27 stopniem szerokości. Wyżej na półwyspie Monterey znajdowało się duże miasto tegoż samego nazwiska. Ale rozłożone na krańcach prawdziwej pustyni, nie łączyło się ono siecią telegraficzną z resztą kraju, a elektryczność tylko zdolną była dość szybko roznieść tę ważną wiadomość.
O kilka stopni wyżej była zatoka San-Francisco. Ze stolicy krainy złota komunikacja była bardzo łatwa z resztą związku. Susquehanna pędząc całą siłą pary w niespełna dwa dni mogła stanąć w porcie San-Francisco. Wypadało więc jechać bez najmniejszej zwłoki.
Rozniecono ognie pod kotłami; za chwilę statek mógł być gotowym do podróży. Dwa tysiące węzłów sondy pozostawało jeszcze na dnie. Kapitan Blomsberry nie chcąc na wydobywanie jej tracić drogiego czasu, postanowił przeciąć swą linę.
— Przywiążemy ją do sztuki drzewa pływającej, a tym sposobem mieć będziemy zarazem i wskazówkę gdzie spadł pocisk.
— Chociaż i tak, dodał porucznik Bronsfield, mamy pozycję bardzo dokładnie oznaczoną; 27 stopień 7 minuta szerokości północnej, i 41 stopień 31 minuta długości zachodniej.
— Dobrze panie Bronsfield, odpowiedział kapitan, i z pozwoleniem twojem, bądź łaskaw każ odciąć linę.
Duża i silna sztuka drzewa, wzmocniona jeszcze wiązaniami, rzuconą została na powierzchnię oceanu wraz z przybitym do niej końcem liny pozostałej w wodzie.
W tejże chwili inżynier kazał uwiadomić kapitana, że wszystko do odjazdu gotowe. Kapitan polecił ślicznie mu podziękować za tak wyborną i przyjemną, jak się wyrażał — nowinę. Potem wskazał drogę w kierunku północno-wschodnim. Korweta całą siłą pary pędzona zwróciła się ku zatoce San-Francisco, o trzeciej godzinie z rana.
Dwieście dwadzieścia lieues do przebycia, była to fraszka dla takiej jak Susquehanna zapaśnicy. Przestrzeń tę przeleciała ona w trzydziestu sześciu godzinach, i 14 grudnia o godzinie 1 minut 27, stanęła w zatoce San-Francisco.
Na widok tego statku marynarki narodowej, pędzącego jak strzała z roztrzaskanym na przedzie masztem, tłumy ciekawych zbiegły się do przystani, czekając na wylądowanie.
Zarzuciwszy kotwicę, kapitan Blomsberry i porucznik Bronsfield wsiedli do czółna ośmiowiosłowego, które ich szybko zawiozło do lądu.
Wyskoczywszy na ziemię — Gdzie jest telegraf?, zapytali z pośpiechem, nie odpowiadając na tysiące pytań rzucanych im ze wszystkich stron.
Oficer służbowy z portu doprowadził ich sam do biura telegraficznego, wśród niezliczonego tłumu ciekawych.
Blomsberry i Bronsfield weszli do biura; cisnący się tłum przy drzwiach pozostał.
W kilka minut potem wysłano depeszę pod czterema adresami: 1a do sekretarza marynarki, w Waszyngtonie, 2a do Wice-prezesa klubu puszkarskiego w Baltimore; 3a do czcigodnego J.—T. Maston’a w Long’s Peak na Górach Skalistych; 4a do pomocnika dyrektora Obserwatorjum w Cambridge, w Massachussetts.
Depesza ta zawierała co następuje:
„Pod 27 stopniem 7 minutą szerokości północnej; i 41 stopniem 37 minutą długości zachodniej, dnia 12 grudnia o godzinie 1 minut 17 rano, pocisk kolumbiady spadł do oceanu Spokojnego. Czekam na instrukcje. Blomsberry, dowódzca korwety Susquehanna.“
W pięć minut potem całe miasto San-Francisco wiedziało już o tej wielkiej nowinie, a przed szóstą jeszcze wieczór wszystkie Stany Związku powiadomione już były o wielkiej katastrofie. Do północy za pośrednictwem liny elektrycznej cała Europa poznała rezultat ostateczny znakomitego przedsięwzięcia amerykańskiego.
Trudno opisać wrażenie jakie w świecie całym sprawiło to niespodziewane rozwiązanie.
Po otrzymaniu depeszy, sekretarz marynarki przesłał telegrafem korwecie rozkaz, aby czekała w zatoce San-Francisco, trzymając dzień i noc ognie pod kotłami rozpalone, tak aby w każdej chwili na morze wypłynąć mogła.
Obserwatorjum w Cambridge zebrało się na posiedzenie nadzwyczajne, i z tym czystym spokojem, jaki cechuje ciała uczone, chłodno dyskutowało kwestję z punktu naukowego.
W klubie puszkarskim powstało nadzwyczajne zamięszanie. Zbiegli się wszyscy artylerzyści. Wiceprezes klubu czcigodny Wilcome w tej właśnie chwili czytał przedwczesną jak się zdaje depeszę, w której J.—T. Maston i Belfast donosili, że pocisk został dostrzeżony w olbrzymim reflektorze na Long’s Peak, dodając zarazem, że kula zatrzymana przyciąganiem księżyca, odegrywała rolę satelity drugiego rzędu w świecie słonecznym.
W tej chwili wiedziano już o prawdzie rzeczywistej.
Za przybyciem depeszy Blomsberry’ego, tak formalnie zaprzeczającej prawdzie telegramu J.—T. Mastona, dwa się utworzyły stronnictwa w łonie Klubu puszkarskiego. Z jednej strony stanęli tacy, którzy przypuszczali spadnięcie pocisku, a przeto i powrót podróżników; z drugiej strony ci, którzy ślepo wierząc w obserwacje z Long’s Peak, przypisywali błąd dowódzcy Susquehanny. Utrzymywali oni, że mniemany pocisk był poprostu bolidem, niczem innem jak bolidem, kulą spadającą, która spadając roztrzaskała maszt na przedniej części korwety. Niewiadomo co było odpowiedzieć na ich twierdzenia, bo prędkość z jaką spadał ten bolid, utrudniała wszelką obserwację. Dowódzca korwety Susquehanna i jego oficerowie, mogli się omylić w najlepszej wierze. Jeden jednakże argument przemawiał za nimi, a mianowicie: że gdyby pocisk spadł na ziemię, to spotkanie się jego z kulą ziemską nie mogło nastąpić gdzie indziej jak pod tym dwudziestym siódmym stopniem szerokości północnej, i (ze względu na czas upłyniony i na ruch obrotowy ziemi) pomiędzy czterdziestym pierwszym, a czterdziestym drugim stopniem długości zachodniej.
Bądź co bądź, postanowiono jednozgodnie w klubie puszkarskim, że Blomsberry brat, Bilby i major Elphiston pojadą natychmiast do San-Francisco, i zajmą się obmyśleniem i przygotowaniem środków do wydobycia pocisku z głębin Oceanu.
Ci pełni poświęcenia ludzie nie tracąc ani chwili czasu, odjechali koleją środkowej Ameryki do Saint-Louis, gdzie na nich czekały szybkie karety pocztowe.
Prawie w tej samej chwili, kiedy sekretarz marynarki, wice-prezes klubu puszkarskiego, i pomocnik dyrektora Obserwatorjum odbierali depesze z San-Francisco, czcigodny J.—T. Maston doznawał dziwnego jakiegoś wzruszenia, większego może nawet niż mu sprawiło pęknięcie sławnej jego armaty, i o mało co nie pozbawiło go życia.
Przypominają sobie zapewne czytelnicy, że sekretarz klubu puszkarskiego, jednocześnie z pociskiem (i tak samo prawie jak on prędko) odjechał na swe stanowisko do Long’s Peak w Górach Skalistych. Uczony J. Belfast dyrektor obserwatorjum w Cambridge, towarzyszył mu w tej wyprawie. Za przybyciem na stację dwaj przyjaciele urządzili się należycie, i nie odeszli już więcej od swego ogromnego teleskopu.
Wiadomo że to olbrzymie narzędzie ustawione było w warunkach reflektorów, przez Anglików front view nazywanych. Takie ustawienie dawało jedno tylko odbicie przedmiotów, a przeto przedstawiało je jaśniej i wyraźniej. Dla tego też J.—T. Maston i Belfast obserwując musieli siadać przy wierzchniej, a nie przy spodniej części instrumentu. Dostawali się oni tam przez schody kręcone, arcydzieło lekkości, pod któremi dopiero ustawiona była ta studnia metalowa, zakończona zwierciadłem metalicznem, mająca 280 stóp głębokości.
Otóż to na wąziutkiej platformie urządzonej ponad teleskopem, dwaj uczeni przepędzali wszystkie swe godziny, przeklinając dzień kryjący księżyc przed ich wzrokiem, i chmury uporczywie zakrywające go w nocy.
Jakaż więc była ich radość, gdy po kilku dniach oczekiwania, w nocy 5 grudnia spostrzegli wehikuł unoszący ich przyjaciół w przestworza. I jakież znowu po tej radości przykre nastąpiło rozczarowanie, gdy ufając swym niezupełnie dokładnym obserwacjom, przez pierwszy swój telegram puścili w świat to błędne twierdzenie, że pocisk został satelitą księżyca, i że krąży po drodze niezmiennej.
Od tej chwili kula nie ukazała im się już więcej, co łatwo tem się objaśniało, że przechodziła ona wtedy po stronie tarczy księżyca niewidzialnej. Lecz gdy powinna się była znowu ukazać, proszę zrozumieć niecierpliwość wrzącego J.—T. Mastona, i jego niemniej niecierpliwego towarzysza! Każdej nocy, co chwila zdawało im się że spostrzegają pocisk, a nie spostrzegali go jednak. Ztąd żywe pomiędzy nimi i nieustanne powstawały sprzeczki; Belfast utrzymywał że nie widzi pocisku, — J.—T. Maston przeciwnie twierdził że „go ma pełne oczy.“
— To kula! powtarzał J.—T. Maston.
— Nie! odpowiadał Belfast. To zaspa śniegowa staczająca się z góry księżycowej.
— No, to jutro ją zobaczymy.
— Nie, już nigdy jej nie zobaczymy, gdyż wciągnięta jest w przestrzeń.
— Ale tak!
— Ale nie!
I zawsze w takich chwilach, kiedy podobne wykrzykniki jak grad się sypały, znana gniewliwość zapalonego sekretarza klubu puszkarskiego, nieustannem groziła niebezpieczeństwem czcigodnemu dyrektorowi Obserwatorjum.
I niedługoby tak we dwóch wytrzymać ze sobą mogli, gdyby nie to, że wypadek całkiem niespodziany przerwał raz na zawsze te sprzeczki nieskończone.
W nocy z 14 na 15 grudnia, dwaj niepogodzeni przyjaciele zajęci byli obserwowaniem tarczy księżycowej. J.—T. Maston według zwyczaju lżył uczonego Belfast’a, utrzymując po raz tysiączny że spostrzegł pocisk, i że nawet widział twarz Michała Ardan’a, wyglądającą przez jedno z okienek. Popierał on swoje uporczywe dowodzenia, bardzo wyrazistemi gestami, które przy zamaszystem wywijaniu żelazną ręką, stawały się prawdziwie groźnemi, i niebezpiecznemi.
W tej chwili służący Belfasta wszedł na platformę (była dziesiąta godzina wieczór), i oddał mu depeszę. Był to telegram dowódcy korwety Susquehanna.
Belfast rozerwał kopertę, przeczytał, i wydał okrzyk zadziwienia.
— Cóż tam? zapytał J.—T. Maston.
— Pocisk!
— No cóż?
— Spadł na ziemię!
Na ten raz J.—T. Maston krzykiem, wyciem prawie, odpowiedział.
Belfast obrócił się do swego przyjaciela. Nieszczęśliwy ten pochyliwszy się nieostrożnie nad rurą metalową, wpadł w ogromny teleskop, aby się stoczyć w przepaść dwustu ośmdziesięciu stóp! Belfast oniemiały rzucił się ku otworowi reflektora.
Odetchnął przecie. J.—T. Maston zahaczył swoją ręką sztuczną o jeden z przedziałów teleskopu, i wisiał tak wrzeszcząc okropnie.
Belfast przywołał swych pomocników i służbę, i z trudem niemałym zdołano wyciągnąć nierozważnego sekretarza klubu puszkarskiego.
Bez wypadku wydobył się na wierzch.
— A gdybym był stłukł zwierciadło, hę?
— Tobyś za nie zapłacił, surowo odpowiedział Belfast.
— A ta przeklęta kula spadła? zapytał trzęsąc się J.—T. Maston.
— W Ocean Spokojny.
— Jedźmy tam natychmiast!
W kwadrans potem, dwaj uczeni schodzili ostrożnie po pochyłości Gór Skalistych, a w dwa dni potem jednocześnie ze swymi przyjaciołmi członkami klubu puszkarskiego przybyli do San-Francisco, zajeździwszy pięć koni przez drogę.
Elphiston, Blomsberry brat, Bilby, rzucili się na ich spotkanie.
— Co robić? zawołali.
— Wydobyć pocisk, odpowiedział J.—T. Maston, i to jak może być najprędzej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.