Podróż na górę-białą (Mont-blanc)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż na górę-białą (Mont-blanc), |
Podtytuł | opisaną w liście do profesora Picteta |
Pochodzenie | Antoni Malczewski, jego żywot i pisma |
Wydawca | Jan Milikowski |
Data wyd. | 1843 |
Druk | J. P. Sollinger |
Miejsce wyd. | Lwów, Stanisławów i Tarnów |
Tłumacz | Józef Rejzner |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Chcesz mieć waćpan opis mojej podróży do Szamuni; ożywiony miłością swego kraju, i śledząc gorliwie wszystko, co tylko może być pożytecznem dla ludzi, ciekawy jesteś szczegółów mojej drogi; ponieważ sądzisz, że i drobne nawet rzeczy niekiedy interesować mogą, powinienem więc zadość uczynić woli jego, i wziąć się do pisania w języku, który nie jest moim rodowitym.
Dziwiłem się jak wszyscy wyniosłym górom i roskosznym dolinom ojczyzny waćpana; lecz brzegi genewskiego jeziora nadewszystko mi się podobały, przypatrywałem się z tamtąd lodowatym wierzchołkom gór szamuńskich, i ubolewałem, gdym przy zachodzie słońca nie mógł już ich widzieć, lub gdy obłoki skrywały ich wierzchołki przed moim wzrokiem; nakoniec podczas pięknego jednego wieczoru w lipcu, tak mię spaniały widok góry-białej zachwycił, żem postanowił przypatrzeć się jej zbliska. Nie będę opisywał waćpanu podróży mojej z Genewy do Szamuni, sama tylko góra-biała zajmowała moją uwagę, i pałałem niecierpliwością wstąpienia na jej wierzchołek. W Salenches, gdziem pierwszą noc przepędził, chciałem zasięgnąć wiadomości, lecz mi ją dano w sposób bardzo niepochlebny mojemu zamiarowi: wystawiano mi nieskończone trudności, powiadano o ogromnych rozpadlinach, które się niewiadomo jakim potworzyły sposobem; wreszcie, że niepodobna już było zbliżyć się do góry-białej, i śmiano się, gdym powiedział, że chcę wyjść na jej wierzchołek. Nazajutrz nowe nieszczęście, niebo się zachmurzyło, i powiadano mi o deszczu w ten sposób, jakoby mię z honorem miał wyprowadzić z tak niebezpiecznego przedsięwzięcia. Przybyłem więc do Szamuni z niewielką nadzieją osiągnienia celu mojej podróży, lecz przewodnicy umniejszyli mi natychmiast wyobrażenia o tych straszliwych rozpadlinach. Poszliśmy nieco po lodach, lecz wkrótce powiedziano mi o górze stertą południową (l’aiquille-du-midi) zwanej, na której nikt jeszcze niebył. Chodziło więc o odkrycie nowej pomiędzy górami doliny, a przynajmniej nowego przechodu; zapomniałem już o górze-białej, a cały pałałem chęcią zwiedzenia tej sterty. Nie chciałem jednak porzucić dla niej góry, która niejako jest wszystkich innych królową, i dla pogodzenia mych chęci, zamierzyłem daleko rozciąglejszą drogę, to jest, przybywszy na stertę-południową, szukać z tamtad przejścia na górę-białą, a z niej zwyczajną powrócić drogą.
Poszedłem ku stercie-południowej w towarzystwie sześciu przewodników. Przebywszy wąwóz Montanvert i morze lodowe (Mer-de-glace) przyszliśmy do Tacul o godzinie siódmej wieczorem. Wiesz waćpan, że ten nocleg nie jest bardzo wygodny: sąto skały otoczone lodami, w bliskości niewielkiego jeziora, które na noc znika. Zimno było dość wielkie: ciepłomierz Réaumura stał na 1 st. pod zero. Nazbierano prędko rośliny rododendron, która jeszcze rośnie na tych skałach, a naniecony wielki ogień wkrótce ogrzał i rozweselił naszą gromadkę. Po wieczerzy śmieliśmy się i rozmawiali; powiadano mi wiele dziwnych rzeczy o tych górach, nakoniec przewodnicy moi układli się spać około ogniska, a mnie dano wygodniejsze miejsce na jednym, mniej niż inne, ostrym i chropawym kamieniu. Znajdowaliśmy się pod ogromnem urwiskiem skały, która wisiała nad nami, a za najmniejszym powiewem wiatru dym okrywał nam twarze; to widowisko było dla mnie tak nowe, żem nie mógł spokojnie zostawać na miejscu; wdrapałem się na bryłę kamienia niedaleko z tamtąd leżącą. Xiężyc oświecał te pełne skał i lodów pustynie, ale nic oka zabawić, ani umysłu uspokoić niemogło; ludzie spiący naokoło gasnącego już ognia, zdawali się być przychodniami do krainy śmierci, gdzie uledz mieli nieodzownemu losowi, którym wiszące nad głową bryły lodu i śniegu groziły. Zimno nakoniec spędziło mię z miejsca z któregom się przypatrywał. Obudzili się ze snu przewodnicy, naniecono znowu ognia, i resztę nocy spędziliśmy na rozmowie. O godzinie czwartej rano gotowaliśmy się w dalszą drogę. Ciężkomierz, który wieczorem pokazywał 22 cale i dwie linie, rano spadł nieco; ciepłomierz stał na 4 st. (R.) pod zero; dla bespieczeństwa powiązaliśmy się jedni do drugich powrozami, i poszliśmy dalej. Szliśmy naprzód brzegiem jeziora, które było znikło, widzieliśmy bowiem tylko nagie kamienie, które składały jego łożysko, i przebywszy rozpadliny będące na drodze do góry Col-du-Géant, weszliśmy na płaszczyznę utworzoną ze śniegu. Tam naradzaliśmy się którą drogą pójść nam należało; były przed nami trzy lodowate sterty, które nas na stertę południową wyprowadzić mogły. Sterta po prawej stronie będąca, zdawała się bardzo urwista i rozpadlin pełna, udaliśmy się więc na drugą, której pochyłość podnosiła się dosyć powoli, a umysł mój wyobrażeniami pięknych dolin, któreśmy znaleść mieli, był całkiem zajęty. Lecz same tylko natrafiliśmy przepaści. Znużeni wielkim trudem, i przebywszy dość znaczne niebespieczeństwa, ujrzeliśmy nakoniec południową stertę, i o godzinie czwartej po południu weszliśmy na jej wierzchołek. Góra ta ze strony Szamuni przedstawia dwie skały, przedzielone bryłą ziemi, okrytą śniegiem. Weszliśmy na niższą z tych skałę, i nawet na bryłę okrytą śniegiem, albowiem druga skała jest niedostępna, i podzielona na wiele ostrych wierzchołków; poznaliśmy nakoniec, że ztąd żadną miarą na górę-białą dostać się niemożna. Widok z tej skały jest bardzo rozległy; widać tu przez grzbiet góry Col-du-Géant wielką część Lombardii, i te piękne Włochy, które dając się widzieć z poza wierzchołków gór lodem pokrytych, zdawały się przypominać roskoszne elizejskie pola, które imaginacia starożytna za smutnemi widziała grobami. Ponieważ bespiecznie aż na zachodnim kraju tej skały stanąć można było, postrzegliśmy z tamtąd przeorstwo szamuńskie, lecz obłok część doliny przed nami zakrywał. Że zaś barometer uległ przypadkowi, niemogliśmy czynić żadnych postrzeżeń, i zaraz o powrocie poczęliśmy zamyślać. Było już poźno, a koniecznie potrzeba było powrócić na noc do Tacul, ponieważ przemokli, znużeni i nietak dobrze byliśmy odziani, żebyśmy noc na śniegu przepędzić mogli. Spuszczając się na powrót, ominęliśmy przykre przeprawy, które nas tyle kosztowały znoju, i wcale inną udaliśmy się stroną, idąc brzegiem stert lodem pokrytych, które nas przedzielały od góry-białej, a o godzinie dziesiątej dostaliśmy się na nasze kochane skały. Tam zaniechałem wszelkich uwag, i powróciłem szczęśliwie do Szamuni.
Oto więc podróż moja prawie skończona, bo co się tyczy zwiedzenia góry-białej, o której mam mówić, droga moja była prawie taż sama, którą niegdyś przebywał p. de Saussure. W towarzystwie 11 przewodników poszedłem przez górę Lacôte zwaną; nocowaliśmy na skałach Grands-mulets, a nazajutrz 4go sierpnia o godzinie pół-do-pierwszej wstąpiliśmy na wierzchołek. Barometer stał na 15 cali i 9 linij[2] a ciepłomierz 3 st. (R.) pod zero pokazywał. Czas był piękny. Ciekawym będąc czyli żywość kolorów nie traciła nic w tak wielkiej wysokości, wziąłem był z sobą pryzma. Kazałem w Genewie odmalować jak najdokładniej kolory pryzmatu, lecz żadnej w nich niepostrzegłem różnicy, żywość kolorów była jednostajna. Zostawaliśmy półtory godziny na wierzchołku góry, z której widok był zachwycający, i wyższy nad pojęcie. Świeżość drzew i dolin, śliczne zakręty jeziora mogą przyjemnie zachwycać oczy i umysł; ale zostając pośrodku tego nieporządnego gór tłumu, tych brył olbrzymich i niekształtnych, które z pośród śniegów i lodów widzieć się dają, patrzący mniema się być świadkiem stworzenia rzeczy, kiedy wszystko, cokolwiek ma cechę człowieka, znika, zaledwie postrzegać się dają lekkie miast ślady, które ręka przeznaczenia oznacza do wzniesienia na przyszłość, wszystko zdaje się zapowiadać tę wielką godzinę, i przerażony tą myślą wędrownik skwapliwie schodzi na dół, żeby w ogromie wielkich przemian, które dziać się mają, pochłonionym niezostał. Opuściliśmy więc ten jedyny w świecie widok, i około godziny szóstej wieczorem przybyliśmy do skał Grands-mulets. Radość, którą nas pomyślny skutek wyprawy napełniał, wszystkiemu przyjemną i czarującą nadawała postać, a wejście na górę-białą zdawało się być igraszką, w porównaniu do smutnych i straszliwych przepraw na południową-stertę. Nazajutrz pyszni z powodzenia naszego zeszliśmy na dolinę Szamuni. Znalazłem tam przyjaciela waćpana, kapitana Bazylego Hall, pisarza bardzo ciekawej do Chin podróży, która niedawno na świat wyszła; ubolewał on bardzo, że niebył w naszem towarzystwie, ponieważ chciał także odwiedzić górę-białą, i wymienił mi wiele ważnych postrzeżeń, które tam czynić zamierzał.
Otoż opisanie podróży przez waćpana żądane. Ciekawość i pochlebna chęć dokonania tych rzeczy, które codzień dopełnić nie można, zaprowadziła mię na wasze góry. Przyjemna ich pamięć, równie jak i zaszczytu poznania się z waćpanem, do którego one powodem mi były, na zawsze mi w umyśle wyrytą zostanie.