Podróż na wschód Azyi/21 lutego
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż na wschód Azyi |
Podtytuł | 1888-1889 |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1899 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Parę dni milczenie w moim dzienniku; bo też niech każdy przyzna, co dziennik podróży kiedyś pisał, czy jest coś zmudniejszego, prawie nudniejszego nad sam akt spisywania tych wrażeń? Nie zawsze, co prawda. Z początku podróży z jakąż werwą się pisało; potem werwa słabła; zdarzają się chwile gdzie powraca, ale rzadko; bo czem dłuższa podróż, tem wrażliwość tępieje i słabnie, a z nią i ochota przenoszenia na papier doznawanych wrażeń. A może i wrażeń już niema, tylko chwilowe pobudzenie ciekawości, i zaspokojenie jej częściowe.
W międzyczasie byliśmy w Szang-haju — Paryżu chińskim, do niedawna stolicy świata handlowego Chin z resztą świata. Ponieważ jednak żyjemy w epoce decentralizacyi, więc i to centrum się zdecentralizowało. Handel do niedawna jedynie przez Szang-haj idący, będący w rękach kilku krezusów angielsko-amerykańskich, co się tu osiedlili, przeszedł częścią w inne ręce: licznych Niemców, Szwajcarów, mniejszych Amerykanów i Anglików, częścią, i to znaczną, w ręce Chińczyków; zresztą rozdrobnił się on na liczne, rozsiane wzdłuż wybrzeża zachodnio-południowego Chin, porty, a głównie na kilka miast wzdłuż wielkiej rzeki Yang-tse-kiang położonych. Za pięknie i za dobrze napisał o tem Hübner, bym śmiał i chciał się tu w długie, szczegółowe opisywanie Szang-haju, jego rozwoju i indywidualności wdawać. Jak prawie we wszystkich kierunkach, więc opisach Chin i Japonii, tak i o Szang-haju na długie lata uczynił Hübner zbytecznemi wszelkie opisy i rozumowania. Patrzył on na rzeczy z tak wyniosłego stanowiska, że prawdy, które zdefiniował, zapatrywania, którym dał wyraz, opisy, których raczył się podjąć, na długie lata pozostaną jedynymi, najlepszymi, bo prawdziwymi — prawdziwie kraj, ludzi, życie moralne i materyalne malującymi. To też mógł spokojnie dać odpowiedź tak pewną siebie, jak następująca, kiedy mu Biegeleben przed wyjazdem swym mówił, że zastanie zapewne Japonię już inną niż on ją nakreślił — uśmiechnął się Hübner i odpowiedział spokojnie: »Inną na powierzchni«.
Co się tyczy Szang-haju, to tu na powierzchni w jednym kierunku się zmieniło, mianowicie w kierunku rozwielmożnienia się Chińczyków. Szang-haj w pierwszych czterech dziesiątkach lat bieżącego stulecia był istotnie najpierw rezydencyą kilku potentatów handlowych angielskich, później miejscem, gdzie spekulacya angielsko-europejska doszła była przez jakiś czas do zenitu. W chwili wybuchnięcia rewolucyi Tipingów, setki tysięcy bogatszych i uboższych Chińczyków schroniło się do Szang-haju. Stąd przedewszystkiem urosła niezmierna i gwałtowna potrzeba mieszkań; budowano na łeb na szyję, sprzedawano domy, grunta pod domy za bajeczne ceny. Handel rósł jak na drożdżach. Tak długo, dopóki nie było w środku kraju bezpiecznie, wszystko się tu koncentrowało. Potężny »Yang-tse« z jednej strony dowoził na swych mętnych wodach wszelkie produkta najbogatszych w jedwab, porcelanę, herbatę prowincyj Chin. Z drugiej strony, morze, ten gościniec, wszędzie, a zwłaszcza prosto do Anglii prowadzący, rozwoziło produkta surowe w świat. Tu był główny skład wyrobów, którymi Anglia zasypywała w zamian Chiny.
Po prostu fantastyczne historye słyszy się do dziś dnia o majątkach, jakie i jak szybko tu powstawały. Z chwilą uspokojenia Chin, zdruzgotania przez sławnego Gordona powstania Tipingów — co bogatsi Chińczycy, mimo wielkiego, zdawało się przywiązania do cywilizacyi i przyjemności europejskiego życia, które w Szang-haju kwitło, zaczęli się wynosić, wracać do dawnych sadyb i opuszczonych ognisk rodzinnych. Szang-haj się po części wypróżnił; wartość ziemi, domów, wreszcie nagromadzonego nadmiernie towaru, z dnia na dzień spadała; najstraszliwszy krach zakończył świetne czasy. Dziś ten Szang-haj, zawsze imponująco wielki, zawsze jeszcze między miastami portowemi, otwartemi dla białych, pierwszą gra rolę; ale spekulacya ustała, tylko twarda praca opłaca — jak i gdzieindziej.
Za czasów bytności Hübnera, Anglicy jeszcze tu mieli wszystko w rękach; dziś już wielką im czynią konkurencyę Niemcy; tak się tu zagnieździli, że istnieje już klub niemiecki i wychodzi osobny niemiecki dziennik. Ale jednym i drugim jeszcze potężniejszą czynią konkurencyę sami Chińczycy. Nawet w koncesyach europejskich mnóstwo domów, które początkowo do Europejczyków należały, przeszło już w ręce chińskie; i ten proceder postępuje ciągle, choć z wolna i cicho, tak, że niewielkiej umiejętności ni sprytu na to potrzeba, by obliczyć, za wiele lat cała europejska koncesya przejdzie w ręce chińskie, i kiedy te sklepy europejskie, dziś egzystujące, znikną, by ustąpić miejsca chińskim.
Jedyna forteca cywilizacyi i chrystyanizmu, ale nie europeizmu, która się Chińczyków nie obawia, bo nie przeciw nim tu pracować przyszła, ale dla nich i przez nich, — to kolegium Jezuitów w pobliżu Szang-haju położone. Ogromny kompleks gruntów do nich należy. Najpierw wspaniały kościół farny; obok właściwe kolegium; dalej mieszkanie biskupa, Jezuity (księdza Garnier, staruszka 70-letniego), i mieszkania Ojców i kleryków — Chińczyków. Dalej potężne, rozległe zabudowania wielkim ogrodem otoczone, to dom sierot męskich »Świętego Dziecięctwa«; tu rozliczne warsztaty od snycerzy począwszy aż do szkółki (rodzaj preparandy dzieci do chrztu) i drukarni ogromnej, gdzie obok tej drukarni, zupełnie europejskim wymaganiom odpowiadającej, drukują jeszcze na starodawny sposób chiński, starszy o całe wieki od Guttenberga, za pomocą tablic drewnianych, pokrytych płasko-wypukłemi literami chińskiemi. Naturalnie wszystko tutaj drukuje się w języku i pismem chińskiem. Kupuję tu biblię chińską, nader ciekawą, za dwa dolary.
Wreszcie opuszczając dom sierot, mijamy znaczny klasztor Karmelitanek, liczący dziś około trzydzieści i kilka sióstr chińskich, i wchodzimy do widnego daleko obserwatoryum meteorologiczno-magnetycznego, znanego i cenionego na cały świat, — owego obserwatoryum, które w sposób tak znakomity przyczyniło się do umniejszenia grozy cyklonów, grasujących po morzach Żółtem i Chińskiem. Tu zbadano, o ile się dało, naturę i zwyczaje tych straszliwych orkanów, i stąd też wychodzą telegraficzne o nich wiadomości i przestrogi dla żeglarzy. Skoro tylko jedna ze stacyj filialnych doniesie o objawach poprzedzających powstanie lub zbliżanie się cyklonu, wnet obserwatoryum uwiadamia o tem główne zarządy portowe. Iskra elektryczna roznosi wieść równocześnie na południe i północ. Ostrzeżeni żeglarze już tylko na krótkie mety się puszczają, wiedząc o niebezpieczeństwie, którego nadejście z podziwu godną dokładnością co do godziny i minuty obserwatoryum zapowiedziało. Zresztą nawiasem trzeba wspomnieć, że dobrze zbudowane a raczej silną maszyną zaopatrzone parowce, nie boją się prawie cyklonów, bo są w stanie cyklonowi z drogi uciec. Wiedząc przez obserwatoryum szang-hajskie, skąd cyklon idzie, jaka jego szybkość i dążność, kierują się tak, żeby cyklonowi ujść z drogi. Jeżeli według doniesienia obserwatoryum cyklon pędzi w kierunku jazdy statku, a statek będąc w pewnem oddaleniu przed cyklonem, może jechać o kilka węzłów na godzinę szybciej niż cyklon za nim pędzi — wówczas puszcza się kapitan najspokojniej w drogę, lecz biada mu, jeżeli się w drodze coś w maszynie popsuje.
Z prawdziwą dumą patrzeć można na tych Ojców, co jak niegdyś, za dobrych, dawnych czasów, ogół mnichów katolickich, pracą i nauką cywilizują, uszczęśliwiają i prowadzą naprzód całe społeczeństwo. Na czele obserwatoryum, które głównie się trudni badaniem magnetyzmu ziemskiego, stał do niedawna Jezuita O. Chevalier, dziś dla zdrowia odwołany do Francyi. Wspaniały i imponujący widok przedstawia ta istna forteca katolicyzmu, więc światła i wiedzy, forteca, która zapewne przejść będzie musiała jeszcze niejedną nawałnicę i burzę — nie wątpię, że zwycięsko, jak również nie wątpię, że nie pieniądz, nie armaty, nie dyplomacya, zdołają przełamać opór Chin przeciw białym djabłom, ale ci cisi, spokojni, ubodzy ale wytrwali Ojcowie.
Kraj wkoło Szang-haju, jak już Hübner zauważył, dziwnie mi Morawę, gdzieś koło Przerowa przedstawiał — podobieństwo tak łudzące, że dopiero widok ogromnego warkocza naszego woźnicy przypominać mi musiał, gdzie jestem. Wreszcie jeszcze ta uwaga, także już przez Hübnera zrobiona: Dziwny jest wpływ, jaki wywiera katolicyzm na Chińczyka, a raczej nie dziwny, ale naturalny; dziwna tylko, że w takim stopniu zmienia nietylko duszę, co się samo przez się rozumie, ale nawet wyraz fizyognomii. Rysy zostają te same, ten sam ubiór, ta sama płeć, a jednak między stoma poznasz od razu katolika; z przyjęciem szczerem religii naszej, znika ów wyraz sceptycyzmu, obojętności na wszystko, co leży poza obrębem »jaźni«, co nie jest pieniądzem, interesem; a natomiast przyjmuje ta twarz wyraz pewnego spokoju, słodyczy, dobroci.
Dziś rano, po 6-ciu dniach żeglugi od Hong-kong, wpłynęliśmy nareszcie na morze tak zw. Wewnętrzne, zamknięte na wsze strony setkami wysep, wysepek, ogromnych głazów w morze zrzuconych. Raniutko przepływamy koło Simonosaki, — śliczny to rzeczywiście musi być kraik, nader oryginalny, uroczy, ale słońca mu trzeba; a tu leje od rana jak z cewki, zimno na statku jak w psiarni. Kto nie marzł w życiu nigdy na statku, ten nie wie co znaczy słowo marznąć. Kto nie budził się 10 razy w nocy w łóżku, poprzykrywawszy się wszystkiem, co za przykrycie służyć może, w zimno-wilgotnej pościeli — ten nie wie, co znaczy źle spać. Przejazd z Szang-haju do Kobe, przez kończyny morza Żółtego i zatoki Koreańskiej — zwłaszcza ostatni kawałek przed Kobe, gdzie od Władywostoku, korytarzem między lądem stałym a Japonią ciągną zimne prądy od północy — jest dla ludzi, co temu dwa tygodnie niespełna dusili się od upału — okropnym. Dziwnym sposobem ani kataru żaden z nas dotąd nie złapał. Wśród dnia mieliśmy dziś prawdziwe lato, ale już około godziny 31/2 zerwał się wicher szalony, który na pełnem morzu musiał być formalnym orkanem. Gdy się ściemniło, mimo że mamy sternika z Simonosaki na pokładzie, zatrzymano maszynę. Ciemności formalnie egipskie w połączeniu z tą burzą, nie dozwalają nam dalszej żeglugi; i tak czekamy w pół drogi, parę godzin od Kobe, czekamy słońca, by dalej ruszyć. Nadto niebezpieczny przejazd przez to morze Wewnętrzne, zasiane głazami podwodnymi, by w tak absolutnej ciemności ryzykować się naprzód. Musi być ważna przyczyna, skoro kapitan Messagerie maritimes zdecydował się tracić tyle czasu, bo całą noc, na czekaniu na słońce. Zimno nieopisane, rady sobie już nie wiemy.
Ale Japonia! Japonia! — jutro staniemy na tej japońskiej ziemi, o której tyle marzyłem, tyle razy śniłem, jak o raju jakimś niedoścignionym! Doprawdy, płakać mi się chce z rozczulenia. Ale czy rzeczywistość odpowie moim oczekiwaniom?...