Podróż na wschód Azyi/22 sierpnia
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż na wschód Azyi |
Podtytuł | 1888-1889 |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1899 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wiatr szalony wiał, fale na jeziorze Bajkalskiem znaczne. Że zaś naturalnie praktyczny zmysł słowiańskich żeglarzy nigdy i w niczem ich nie opuszcza, więc też pomost do lądowania w taki szczególny sposób jest ustawiony, iżby czy z zachodu, czy z północno-wschodu wiatr wiał, żadną miarą parostatki (kołowe) przybijać nie mogły. W klamrze dodać należy, że właśnie na wschód północny i zachód jezioro jest najszersze, brzegów zupełnie nie widać; z tych więc dwóch stron najczęściej wiatr wieje i największe fale podnosi. Niech żyje zmysł praktyczny Słowian!
O Bajkale cóż powiem? — że jest największym basenem wody słodkiej w Azyi, że blizko 60 razy jest większy np. od jeziora genewskiego, że łowią w niem przedoskonałe ryby, nieco kształtem śledzia przypominające, pospolicie tu śledziem sybirskim zwane; że obok owych śledzi, łowią tu i foki, zupełnie do fok mórz północnych podobne, że wkońcu wybrzeże zachodnio-południowe, o ile widziałem, nader malownicze, podczas gdy, jak już wspomniałem, wybrzeże wschodnie i wschodnio - północne, płaskie, lasem po brzeg przykryte i wcale niepiękne. Tu znowu nowy dowód, jak Francuzi podróżują i opisują. Z opisów p. Coteau np., który w lecie jechał przez Bajkał, sądzićby można, że Bajkał, to drugie genewskie jezioro, że zimą przez cały Bajkał na łyżwach przejechaćby można, że woda w nim kryształowa, tak iż rusałki na dnie śpiące z łatwością, oczy nieco przymrużywszy, zobaczyć można. W istocie rzecz ma się przeciwnie, jak od zamieszkałych nad Bajkałem wiem i o ile sam widziałem; Bajkał zamarzłszy, śpi pod lodami do połowy maja; czem bardziej ku północy, tem mniej ma być romantyczny; lód na nim piętrzy się w najdziwaczniejsze, nieraz wysokie góry, woda mętnawa, choć ją ogólnie piją. Prawdziwie piękny krajobraz, to nad wypływem Angary; góry wkoło; na wschodzie widne szczyty, o tej porze śniegiem przyprószone. Dziś przy wchodzie słońca, gdy szczyty różowieć i kraśnieć, a jezioro i niebo przesadzać się na wyścigi poczęło, kto piękniejszym błękitem słońce zadziwi, kto podobniejszym będzie do skał nierzadkiego tutaj lapis lasuli — wówczas istotnie było się czem zachwycać. Tylko jakże się tu zachwycać i unosić, kiedy najpierw coraz bardziej poczyna być pilno, by raz do Irkucka dojechać; przytem obawa, czy konie wszędzie się znajdą; wreszcie zimno nieludzkie i, co najgorsza, tamożnia przede mną.
Tak jest — tamożnia — sławnie ostra i szczegółowa rewizya. Cło pobierają bajeczne od strzelb, a ja mam sztuciec ze sobą! Wiozą mnie nieszczęsnego jak na ścięcie; stajemy; wychodzi dwóch urzędników; pomagają mi wysiąść z powozu. Robi to wrażenie owych chińskich katów galantów, co przed ścięciem łba lub powieszeniem, ba nawet rozćwiertowaniem, fundują delinkwentowi sznapsika chińskiego, herbatą i miłą nader rozmową uprzyjemniają mu ostatnie pół godziny przed końcem. Wchodzę do biura; ciemnawo jeszcze, słońce ledwie wstało, i lepiej, bo brudno okropnie. — Kak wasza familija — Sapiega. — Ukłony urzędników. — Siedyte kniaź. — Pomocnik tamożnika w dwóch susach przynosi mi stołek z drugiego pokoju. — Masz tedy! pomyślałem, teraz źle! chcą mnie widocznie przygotować do wyjątkowo przykrej operacyi celno-fiskalnej. — Przynoszą pliki papierów, zaczynają szukać; widocznie musi być na mnie donos. Czekam, minę słodką i niewinną naciągam; udaję nader szczęśliwego i spokojnego. Nareszcie obertamożnik zaczyna czytać: »Po ukazu Jego Imperatorsko Wieliczestwa i t. d. i t. d. — (zginąłem, myślę, aresztują mnie) — Jego Siatelstwo pan minister finansów Wyszachradzki — (już po mnie!) — i t. d. i t. d., nakazał, aby księcia S. i t. d. i t. d. — (o Boże, dziękuję ci!) — puścić bez oglądania nawet jego pakunków« — (oddycham). — Niesłychanie potulnie i grzecznie obertamożnik pyta mnie o jakikolwiek dokument podróżny i ilość moich pakunków. Paszportu znaleść nie mogę, bom go umyślnie przygotowując dla tamożni, gdzieś zbyt dobrze schował. Znajduję tylko stary paszport. Obertamożnik na wszystko się zgadza — i wreszcie, nadmiar szczęścia, er entpupt sich jako Polak. Czyta mnie ten poczciwiec z pół tuzina rozlicznych ukazów i pism z Petersburga, gdzie nakazano puścić mnie bez rewizyi. To dzieło Sechena i Aehrenthala — podobno rzecz nader trudna i ogromny wyjątek.
Po małej półgodzinie jadę dalej; wciąż nad Angarą. Skała Chamanitów niewidoczna; wyobrażam ją sobie jednak dokładnie. To owa skała, która ma bronić Irkucka i całej doliny od zalania przez Angarę, względnie przez Bajkalskie jezioro. Podanie Chamanitów niesie, że ta skała jest niby czyśćcem. Tu gromadzą się po śmierci wszystkie dusze; która bez winy, utrzymać się może na cyplu spiczastym skały i zbawioną bywa; która winna, spada w Angarę i ginie śmiercią przeklętych w jej ciemnych nurtach.
Czem więcej na zachód, tem Angara szersza być powinna; tak jednak nie jest; cały jej górny bieg, egzystencję swą Bajkałowi zawdzięcza, to też w miejscu, gdzie opuszcza Bajkał, jest równie szeroka, jak o kilkadziesiąt wiorst dalej; po dwóch godzinach zaś jest o połowę węższa, i taka staje nareszcie na granicy wschodniej i zachodnią Azyi. Tu istotnie powinno być rozgraniczenie; na wschodzie i południu zdala widne pagórki i góry, na zachód bezgraniczna płaszczyzna, aczkolwiek poprzerzynana wieloma jarami, nieraz dość głębokimi. Patrząc z wyżyny stacyi kwaterononskaja, nigdy i nigdzie tak dokładnie nie widziałem różnicy przedziału między dwiema formacjami powierzchni naszej planety. Za nami na wschód i północ Bajkał i otaczające góry, przed nami równina, co aż pod Ural, i pod biegun się ciągnie. Zdala widnieje cerkiew irkucka. Więc nareszcie dojechałem! oczom, uszom wierzyć się nie chce. Widać tu dokoła grunta uprawne i nawet nieźle, lasu już niemasz — snać cywilizacya! Jednak znowu dziś już skonstatować muszę, że chyba niełatwo rasę słowiańską powoła Opatrzność do jakiej większej misyi. — W r. 1879 spaliło się miasto; do dziś dnia stoją niezliczone budynki, nawet niepobielone po pożarze! Ulice szerokie, domy małe, po największej części drewniane, bez stylu, wszystko razem: ulica, przechodnie, domy — smutne. Mieszkam w »Sybirskiej gościnnicy« u pana Goryckiego — zesłany za rok 1863; brudno, kuchnia nieświetna; alem to zrobił z przyjaźni dla poczciwego Głębosia.