Podróż podziemna/Rozdział 14

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Podróż podziemna
Podtytuł Przygody nieustraszonych podróżników
Wydawca Wydawnictwo „Argus“
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia aukc. T. Jankowskiego, ul. Wspólna 54
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Voyage au centre de la Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ 14.

W miasteczku Stapi.

Stapi jest to miasteczko, składające się z trzydziestu chatek, zbudowanych na lawie, pod ciepłemi promieniami słońca, odbijającemi się na wulkanie.
Zatrzymaliśmy się przed drzwiami rektora. Była to chatka ani większa ani lepsza od innych.
Ujrzeliśmy przed nią człowieka, przybijającego podkowę koniowi, z młotem w ręku i w skórzanym fartuchu.
— Bądź szczęśliwy! — powitał go przewodnik.
— Dzień dobry! — odpowiedział kowal.
— Rektor, — powiedział Jan, zwracając się do mojego stryja.
Tymczasem ów kowal wydał ostry okrzyk i z chaty wyszła ogromna kobieta, bardzo brzydka i skierowała się ku nam.
Z przerażeniem myślałem o tem, że okropna ta olbrzymka zacznie nas obcałowywać po kolei, ale na szczęście nie zrobiła tego, a nawet z niezbyt wielką uprzejmością wprowadziła nas do swego domu.
Pokój gościnny był ciemny, brudny, ale trzeba było i tem się zadowolnić.
Rektor też nie uważał za potrzebne być dla gości uprzejmym. Nie okazywał nam bynajmniej grzeczności i nawet do nas nie zbliżał się.
Stryj mój zaraz zrozumiał, z kim ma do czynienia.
Zamiast uczonego i inteligentnego człowieka, jakim winien być rektor, zastał człowieka nieokrzesanego i niemiłego w obejściu.
Postanowił przeto jaknajprędzej opuścić ten niegościnny dom i poprowadzić swoją wyprawę naukową.
Przygotowania do wyprawy rozpoczęły się na drugi dzień po przybyciu do miasteczka. Wówczas to stryj oznajmił naszemu przewodnikowi, że postanowił zbadać środek wulkanu do ostatecznych granic.
Przewodnik kiwnął głową na znak zgody. Nie sprawiało mu żadnej różnicy, iść po powierzchni, czy też w głębi ziemi.
Co do mnie, to zajęty wciąż jazdą, zapomniałem o tem, co będzie, gdy dojedziemy do celu. Teraz dopiero zacząłem myśleć o niebezpieczeństwach, jakie na mnie czekały.
Co było robić?
Należało sprzeciwić się stryjowi i nie jechać jeszcze w Hamburgu, nie zaś tutaj.
— Tak! — mówiłem do siebie, — dobrze wejść na krater, spuścić się nawet do wnętrza, ale co dalej?
Toć można tam zginąć, zabłądzić w tych labiryntach podziemnych...
Zresztą, kto wie, czy Sneffels jest już zupełnie wygasły?
A może przygotowuje się nowy wybuch? To, że potwór śpi już od 1229-go roku, nie znaczy, żeby się nie mógł obudzić. A jeśli się zbudzi, co będzie z nami? Nie mogłem usnąć, myśląc wciąż o tych możliwościach.
W końcu postanowiłem wyznać stryjowi swe wątpliwości.
Wyszukałem go i zwierzyłem się ze swemi obawami.
— Myślałem o tem, — odrzekł zupełnie spokojnie.
Co znaczyły te słowa? Czy posłyszał głos rozsądku, który go powstrzyma od tej szalonej wyprawy?
Ale było to tylko złudzenie.
Po kilku minutach ciszy, kiedy nie śmiałem odezwać się słowem, rzekł do mnie:
— Myślałem o tem, odkąd jesteśmy w Stapi. Myślałem, gdyż nie można działać lekkomyślnie.
— O, tak! — odrzekłem z mocą.
— Od sześciuset lat Sneffels milczy, ale może przemówić.
Ale wybuchy poprzedzane są zawsze zjawiskami znanemi.
Badałem tutejszych mieszkańców, badałem grunt i nic nie zapowiada wybuchu.
Mówię ci, Axelu, bądź spokojny!
Gdy w dalszym ciągu powątpiewałem, wziął mnie stryj za rękę i poprowadził na grunt koło wulkanu.
Ujrzałem, jakby płomyki wychodzące z głębi ziemi.
Wychodziły one wraz z parą z głębi źródeł gorących.
Wytłomaczył mi wtedy stryj, że, o ileby wulkan miał wybuchnąć, nie byłoby tych płomyków, gdyż skoncentrowałyby się wszystkie we wnętrzu wulkanu.
Tak jest zawsze, tak byłoby i teraz.
— Ależ... — wyjęczałem.
— Cicho bądź! Gdy nauka przemawia, milczeć wypada.
Wróciłem do chaty ze spuszczoną głową. Stryj zwyciężył mnie naukowemi wywodami. Miałem teraz jeszcze słabą nadzieję, że, gdy zejdziemy do głębi krateru, niepodobieństwem będzie posunąć się daleko i w ten sposób zmuszeni będziemy powrócić.
Przebyłem noc w strasznych snach. Śniłem wciąż, że błądzę po labiryntach podziemnych i ginę w nich.
Nazajutrz, 23-go czerwca oczekiwał nas Jan ze swymi towarzyszami, obładowanymi żywnością, instrumentami i narzędziami.
Była godzina dziewiąta. Rektor ze swą żoną czekał na nas przed drzwiami. Sądziliśmy, że chcą nas serdecznie ucałować na drogę, tymczasem upomnieli się o ogromną zapłatę, którą stryj, naturalnie bez sporu, zapłacił.
Po uregulowaniu rachunku wyruszyliśmy w drogę i w kilka minut potem opuściliśmy miasteczko Stapi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.