Podróż podziemna/Rozdział 13

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Podróż podziemna
Podtytuł Przygody nieustraszonych podróżników
Wydawca Wydawnictwo „Argus“
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia aukc. T. Jankowskiego, ul. Wspólna 54
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Voyage au centre de la Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ 13.

Pobyt w chacie chłopa. Nieprzebyte śniegi.

Była już noc, ale nie znać było tej pory, gdyż noce polarne są, jak dzień jasne, a w czerwcu i lipcu słońce nie zachodzi zupełnie.
Temperatura tylko ogromnie się ochłodziła, było mi zimno a i głód mi dokuczał.
Wkrótce weszliśmy do lepianki chłopa islandzkiego, który nas przyjął bardzo gościnnie.
Gdyśmy przybyli, gospodarz wyszedł na nasze spotkanie, podał nam rękę i kazał iść za sobą.
Postępowaliśmy za nim przez długi i wąski korytarz, aż doszliśmy w zupełnej ciemności do mieszkania, składającego się z czterech izb.
Była tam kuchnia, warsztat tkacki, sypialnia i pokój gościnny.
Stryj mój, o którego wzroście nie myślano wszak przy budowaniu tego domu, uderzył ze cztery razy głową o sufit.
Zaprowadzono nas do gościnnego pokoju, przypominającego dużą salę z podłogą glinianą.
Pokój oświetlony był jednem oknem, którego szyba zrobiona była z przezroczystego pęcherza.
Posłanie składało się z futra, rozłożonego w dwuch skrzyniach drewnianych, pomalowanych na czerwono i ozdobionych sentencjami islandzkiemi.
W pokoju tym czuć było odór ryby suszonej, wędzonego mięsa i kwaśnego mleka.
Zapachy te, mieszając się ze sobą, były nie do wytrzymania..
Jak tylko położyliśmy swoje ręczne walizki, nadszedł gospodarz i poprosił, żebyśmy przeszli do kuchni, gdzie stale płonął ogień.
Stryj mój przychylił się do zaproszenia, ja zaś postępowałem chętnie za nimi, byłem bowiem bardzo zziębnięty.
Komin w kuchni był kształtu starożytnego. Pośrodku pokoju znajdował się kamień, służący za ognisko, w dachu zaś był otwór, przez który wychodził dym.
Kuchnia ta służyła też za jadalnię. Kiedyśmy do niej weszli, gospodarz, pomimo, że nas już zastał, podszedł do nas i powitał słowem: bądźcie szczęśliwi! i ucałował nas w policzek.
Żona jego powitała nas w podobny sposób, poczem oboje małżonkowie położyli rękę na sercu i pokłonili się nam do samej ziemi.
Żona gospodarza była matką dziewiętnaściorga dzieci.
Duże i małe zataczały się koło komina, grzejąc się i dokazując.
Co chwila zjawiały się blond głowy o melancholijnych oczach.
Zdawały się być wieńcem aniołków, unoszących się w dymie kadzideł. Stryj mój i ja wkrótce zostaliśmy otoczeni przez chmarę tych istotek.
Jedne wlazły nam na ramiona, drugie na kolana, trzecie plątały się nam u nóg, a każde powtarzało powitanie wykonane pierwej przez rodziców.
Te, które nie umiały mówić, krzyczały z całych sił.
Koncert ten skończył się przywołaniem wszystkich na kolację.
W tejże chwili wszedł myśliwy po nakarmieniu koni, to znaczy, że wyprowadził je na nędzną paszę, złożoną z mchu, rosnącego w małej ilości między skałami.
— Bądźcie szczęśliwi! — odezwał się Jan. Potem automatycznie ucałował gospodarza, gospodynię i wszystkie ich dzieci. Po skończonej ceremonji wszyscy zasiedli do stołu, w liczbie osób dwudziestu czterech i prawie jedno na drugiem. Cisza zapanowała wśród dzieci, gdy rozniesiono zupę.
Gospodarz dał nam po misce doskonałej zupy, potem ryby suszonej w maśle, potem ugoszczono nas mlekiem z biszkoptami i sokiem z jagód, nakoniec, jako napitek, postawiono znów świeże mleko z wodą, zwane „blanda“.
Nie zastanawiałem się nad dobrocią tych wszystkich potraw. Byłem straszliwie głodny i jadłem to, co przedemną stawiali, nie krytykując niczego.
Po kolacji dzieci znikły, dorośli zaś otoczyli ognisko, na którem palili gałęzie, rogi krowie, ości rybie i t. p.
Potem, po ogrzaniu się, każdy przeszedł do swego pokoju.
Nazajutrz, o godzinie piątej rano, pożegnaliśmy się z gospodarzami, a stryj mój miał dużo kłopotu, zanim zdołał zmusić go do przyjęcia pieniędzy za pożywienie i gościnę.
O sto kroków od Gardaru, grunt zaczął się zmieniać, stał się błotnistym i niedogodnym do jazdy.
Po stronie prawej góry ciągnęły się bez przerwy, jakby jakieś nieskończone fortece. Gdzieniegdzie widać było strumyki.
Pustynia stawała się coraz bardziej ponura. Czasem ukazywało się jakby jakieś widmo ludzkie i znikało czemprędzej.
Uczuwałem niesmak na widok opuchniętej głowy o skórze połyskującej, pozbawionej włosów i ran straszliwych, wyglądających z za łachmanów.
Taka nieszczęśliwa istota nie wyciągała dłoni, przeciwnie, uciekała czemprędzej, ale Jan dążył zawsze powiedzieć: — Bądźcie szczęśliwi!
— Trędowaci, — tłomaczył mi stryj.
Sam wyraz ten przenikał strachem do głębi.
W Islandji choroba ta, była bardzo pospolita, była dziedziczną.
Droga, którąśmy obecnie przebywali, była bardzo smutna.
Ani jednego drzewa. Trochę karłowatych wierzb, jak gałązki suche wetkniętych w grunt. Ani jednego zwierzęcia, prócz kilku koni, tych, których właściciel nie miał czem karmić i które błądziły teraz po gołej płaszczyźnie.
Czasem sęp szybował ponad tą pustynią, poczem, trzepocząc skrzydłami, uciekał w stronę południa.
Melancholja tego kraju obudzała we mnie tęsknotę za opuszczonym domem.
Wieczorem, po przebyciu dwóch rzek, byliśmy zmuszeni zanocować w jakiejś chacie, opuszczonej przez ludzi.
Dokuczało nam tu straszliwe zimno.
Następnego dnia znów powtarzały się te same krajobrazy, ten sam grunt błotnisty, ta sama jednostajna przyroda.
W nocy byliśmy w Krösolbt, gdzieśmy przenocowali.
Dziewiętnastego czerwca natknęliśmy się na grunt, zalany lawą.
Widać było wygasłe wulkany, z których nie wydobywały się już lawa, ale ślady jej wszędzie.
Widać też było czasem parę, unoszącą się z gorących źródeł.
Nie mieliśmy czasu na obserwowanie tych zjawisk, trzeba było wciąż jechać bez zatrzymywania się.
Wkrótce znowu grunt stał się błotnisty, pokryty małemi jeziorkami. Z odległości pięciu mil widzieliśmy już Sneffels.
Konie szły dobrze, niewygodna droga nie zatrzymywała ich wcale; co do mnie, to czułem się bardzo zmęczony, natomiast stryj mój siedział wyprostowany, jak pierwszego dnia podróży, nie mogłem się powstrzymać od podziwiania stryja i przewodnika, którzy zdawali się uważać tę uciążliwą drogę za zwykłą przejażdżkę.
W sobotę 20 czerwca przybyliśmy do Büdir, miasteczka, położonego nad brzegiem morza, i tutaj przewodnik zażądał zapłaty.
Stryj mój wypłacił mu ją natychmiast.
Tutaj również krewni Jana przyjęli nas i ugościli.
Ludzie ci z radością zaprosili nas pod swój dach, nakarmili i namawiali do wypoczynku.
Z chęcią zgodziłbym się wypocząć jeszcze u nich, ale stryj mój, jak zawsze gorączkowy; nie chciał o tem słyszeć i zaraz nazajutrz wyruszyliśmy dalej.
Spotykaliśmy po drodze góry, skały i objeżdżaliśmy dookoła olbrzymi wulkan. Nareszcie, po czterech godzinach jazdy przybyliśmy do Stapi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.