Podróż podziemna/Rozdział 12

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Podróż podziemna
Podtytuł Przygody nieustraszonych podróżników
Wydawca Wydawnictwo „Argus“
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia aukc. T. Jankowskiego, ul. Wspólna 54
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Voyage au centre de la Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ 12.

Podróż odbywa się bez przeszkód. Profesor zachwycony.

Podróż nasza odbywała się w bardzo dogodnych warunkach.
Nie było ani wielkiego upału, ani zimna. Pora wymarzona dla podróżników.
Radość z powodu jazdy na koniu kazała mi zapominać o złych stronach podróży.
Zacząłem nawet brać żywy udział w wycieczce.
Bo i cóż zresztą to złego? Jadę po obcym kraju; widzę wspaniałe góry, wejdę w głąb krateru.
Ten Saknussem nie robił chyba nic innego. Gdy zakończyłem swoje rozmyślania znajdowaliśmy się już poza Reykiawikiem.
Jan szedł pieszo, krokiem szybkim i równym. Dwa konie, obciążone bagażami, postępowały za nim bez kierowania.
Islandja, jak zauważyłem, jest jedną z wielkich wysp europejskich.
Ma ona tysiąc czterysta mil w obwodzie, a liczy tylko sześćdziesiąt tysięcy mieszkańców. Geografowie rozdzielili ją na cztery części.
Co do nas, to mieliśmy przejść tę część, która zwie się Krajem południo-wschodnim.
Jan, od opuszczenia Reykjawiku, szedł ciągle nad brzegiem morza.
Przebyliśmy nędzne pastwiska, które nie miały nic z zieloności, i gdzie przeważał kolor żółty.
Przyroda była tu bardzo uboga, parę wierzchołków pokrytych śniegiem, trochę sosen, obłoki szare — oto wszystko...
Często łańcuchy skał wrzynały się w morze i w pastwiska, pozostawiając jednak wązkie przejście.
Konie nasze wyszukiwały mocą instynktu najwygodniejsze przejścia i nie zwalniały ani na chwilę swego biegu.
Stryj mój nie miał nawet tej pociechy, żeby mieć powód do krzyku, lub popędzania batem.
Śmiać mi się chciało, patrząc na niego, jak siedział na koniu taki uroczysty i wyprostowany i podczas, gdy jego długie nogi dotykały ziemi, wydawał się być Centaurem o sześciu nogach.
— Dobre zwierzę! Dobre zwierzę! — mówił do konia.
— Widzisz, Axelu, że żaden z koni nie dorówna islandzkiemu. Śniegi, burze, niemożliwe drogi, skały, lodowce, nic go nie powstrzyma.
Jest dzielny, wytrwały i pewny. Nigdy nie postawi fałszywego kroku, nigdy nie zmienia chodu.
Jeśli zdarzy się po drodze jaka rzeka lub fjord, nie zatrzymuje się ani chwili, lecz rzuca się w wodę bez namysłu i przepływa do brzegu.
Ale nie trzeba go drażnić, lecz należy zostawić go samemu sobie a przejedziemy dziesięć mil dziennie na takim koniu.
— My, zapewne, — odpowiedziałem — ale przewodnik?
— Och! o niego się nie niepokoję! Ludzie ci idą bez zmęczenia. Ten idzie tak powoli, ledwie się porusza, nie zmęczy się więc napewno.
A w razie potrzeby, ustąpię mu swego wierzchowca.
Skurcz mnie wkrótce złapie, o ile nie zejdę na czas jakiś.
Rękom jest dobrze, ale trzeba i o nogach pomyśleć.
Tymczasem jechaliśmy bardzo szybko. Kraj robił się coraz bardziej pustynny.
Gdzieniegdzie jakaś zrujnowana chata, to znów kawałek wysuszonego pola.
W kraju tym brakło kompletnie dróg, ścieżek, roślinności a nawet ludzi. Gdzieniegdzie ukazywał się rzadki przechodzień.
A jednak, ta część Islandji, oddalona od swej stolicy o dwa kroki, zaliczała się do najlepiej uprawnych i najbardziej ludnych w Islandji.
Jakież więc musiały być inne okolice?
Przejechawszy pół mili, nie spostrzegliśmy ani jednego człowieka, stojącego choćby przy swej chatce, ani jednego pasterza dzikiego, któryby pasł swą trzodę mniej nieraz dziką od niego samego, zauważyliśmy tylko stado krów i baranów samotnie się pasących.
Jakież były w takim razie okolice, nawiedzane przez wybuchy wulkanów i trzęsienia podziemne?
Przeznaczenie wiodło nas do takich stron.
W dwie godziny po opuszczeniu Reykjawiku przybyliśmy do Aoalkirkja albo Głównego Kościoła.
Nie było tam nic godnego uwagi. Kilka domów zaledwie, nic więcej.
Jan zatrzymał się tu na pół godziny, zjadł z nami śniadanie, odpowiadał na pytania stryja co do drogi; tak, albo nie, a kiedyśmy się spytali, gdzie zamierza przenocować, odpowiedział, że w Gardarze.
Spojrzałem na mapę, aby odnaleźć ową miejscowość i ujrzałem ją o cztery mile od Reykjawiku. Pokazałem to memu stryjowi.
— Cztery mile tylko! — powiedział — Cztery mile na dwadzieścia dwie zamierzone! To mi śliczna przechadzka!
Chciał zwrócić na to uwagę przewodnikowi, ale ten, nie czekając na dowodzenia, popędził konie i dalej wyruszył w drogę.
W trzy godziny potem konie zostały napojone i wkrótce, przejechawszy jeszcze kawałek drogi, znaleźliśmy się o cztery mile od domu.
Fjord w tem miejscu był bardzo szeroki, z pół mili miał conajmniej. Obawiałem się o konie, których nie byłem pewien, czy przejdą.
Ale stryj uspokoił mnie co do tego, twierdząc, że o ile będą czuły, że są w stanie przebyć fjordy, to pójdą, gdyż instynkt ich jest niezawodny.
Nie poruszały się jednak, widocznie nie mogły się zdecydować na tę przeprawę.
Wtedy stryj, jak zwykle niecierpliwy, zaczął je poganiać.
Najpierw spokojnie, a potem coraz zapalczywiej. Wreszcie wziął się do bata. Ale stworzenia te nie znosiły napędzania. Czuły one dobrze, kiedy mogą ryzykować lub nie, i dlatego oburzało je bicie.
Stryj jednak nie przestawał pchać swego konia na fjordy, aż nareszcie zniecierpliwiony i oburzony koń zrzucił go z siodła na dwa kamienie, jak olbrzyma z Rhodes.
— Ach, niegodziwe zwierzę! — wykrzyknął mój stryj, tak raptownie zrzucony z siodła.
Był ogromnie zawstydzony tym niespodziewanym wypadkiem.
— Nie można przejść przed odpływem — odezwał się przewodnik.
Musieliśmy więc chwilę zaczekać, aby wysokie fale, mogące przykryć nas wraz z końmi, opadły.
Dopiero o szóstej godzinie wieczorem zdarzyła się sposobność do odjazdu.
Wsiedliśmy w rodzaj płaskiej barki, która przewiozła nas na drugi brzeg fjordu.
W pół godziny potem przybyliśmy do Aoalkirkja-Gardar.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.