Podróż podziemna/Rozdział 11

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Podróż podziemna
Podtytuł Przygody nieustraszonych podróżników
Wydawca Wydawnictwo „Argus“
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia aukc. T. Jankowskiego, ul. Wspólna 54
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Voyage au centre de la Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ 11.

Plany podróży. Odbiór przewodnika.

Wieczorem zrobiłem krótką przechadzkę nad brzegiem Reykjawiku i powróciłem wcześnie, poczem położyłem się do łóżka i zasnąłem snem głębokim.
Po przebudzeniu się, posłyszałem głos mego stryja, rozmawiającego w sąsiedniej sali.
Wstałem natychmiast i poszedłem, aby wspólnie rozmawiać.
Właśnie stał przed stryjem człowiek wysokiego wzrostu, o ruchach energicznych.
Oczy jego, osadzone głęboko w bardzo dużej głowie, wykazywały inteligencję. Miały one kolor błękitny, a wyraz marzycielski.
Długie włosy opadały mu na ramiona, wyraz twarzy był energiczny i skupiony.
Wszystko w nim znamionowało temperament spokojny, ale charakter stanowczy i wytrwały.
Spokojny ten i pełen godności człowiek zajmował się łowieniem edredońskich kaczek, ptaków, których puch stanowi największe bogactwo wyspy.
Puch ten nazywa się edredonem i z łatwością bywa zbierany.
W pierwszych dniach lata, samica, gatunek prześlicznej kaczki, buduje swe gniazdko pomiędzy skałami.
Po zbudowaniu gniazda wyścieła je miękkim puchem, który wydziera ze swej piersi.
Nadchodzi myśliwy, bierze gniazdo, a samica zaczyna nanowo budować i wyściełać je puchem.
Kiedy już jest zupełnie z puchu ogołocona, wtedy samiec zaczyna dostarczać pierza delikatnego do gniazda.
Ale ponieważ pierze samca nie mają wartości, myśliwi pozostawiają to ostatnie gniazdo dla lęgu małych kaczątek, które w rok potem dają już daninę ze swego pierza.
Ponieważ zaś kaczki edredońskie nie wiją gniazd wśród skał urwistych, lecz nizko między skałami, nad brzegiem morza, przeto myśliwy taki nie denerwuje się, nie zna przeszkód i dlatego jest zawsze spokojny i zrównoważony.
Osoba ta poważna, flegmatyczna i spokojna, nazywała się Janem Bjelke; przybył on z polecenia doktora Fridrikssona.
Był to nasz przyszły przewodnik. Ruchy jego powolne, były prawdziwym kontrastem ruchów mego stryja.
A jednak pogodzili się z sobą doskonale i co do ceny i do przekonań.
Ani jeden, ani drugi nie targował się zupełnie. Zgodzili się odrazu.
Jan Bjelke zobowiązał się zaprowadzić nas do wioski, sąsiadującej ze Sneffels, a leżącej prawie u stóp wulkanu.
Podróż, podług mego stryja, potrwać miała dwa dni; po zamianie jednak na mile duńskie, przekonano się, że wynosiło to, licząc na dni, ośm do dziewięciu godzin.
Na drogę tę trzeba było wziąć cztery konie. Dwa na wierzchowce dla stryja i dla mnie, dwa pod bagaże. Co do Jana, to chciał on iść pieszo. Znał doskonale tę drogę i miał poprowadzić nas najkrótszą.
Wyjazd naznaczony był na czwartego czerwca.
Stryj chciał dać przewodnikowi zadatek, ale ten odmówił.
— Później, — odpowiedział tylko ze spokojem.
— Dziwny człowiek! — zawołał mój stryj, nie myśli nawet, jak wielką rolę odgrywa w tej podróży.
— Czy towarzyszyć nam będzie aż...
— Tak, Axelu, aż do wnętrza ziemi.
Czterdzieści ośm godzin pozostawało nam jeszcze do odjazdu, zużyłem je na przygotowania.
Trzeba było rzeczy ułożyć w wielkim porządku; narzędzia z jednej strony, naczynia z drugiej, żywność jeszcze gdzieindziej.
Pakiet z instrumentami zawierał:
1) Termometr stustopniowy Eigla.
2) Manometr dla oznaczania ciśnień atmosfery na poziom oceanu.
3) Chronometr, doskonale uregulowany z południkiem Hamburga.
4) Dwie busole.
5) Lunetę.
6) Dwa aparaty Rumkorfa, świetnie prosperujące i dające pewne światło elektryczne.
Broń składała się z dwóch karabinów i dwóch rewolwerów.
Na co broń? Wszak nie będzie tam ani dzikich ludzi, ani zwierząt.
Ale stryj mój przypisywał dużą wartość broni w podróży i chronił wciąż proch przed wilgocią i zamoczeniem.
Narzędzia składały się z siekiery, młota, haków, gwoździ, drągów żelaznych i długich sznurów.
Wreszcie mieliśmy i pożywienie, były tam mięsne konserwy, biszkopty, wszystko obliczone na przeciąg sześciu miesięcy.
Za napój służyć miało wino genewskie, co zaś do wody, to nie braliśmy jej wcale, wzięliśmy tylko hermetycznie zamknięte blaszanki, do których mieliśmy zamiar nalewać wodę z napotykanych strumieni i zdrojów.
Prócz tego mieliśmy z sobą apteczkę, bandaże, szarpie, we flaszkach eter, amonjak, i inne niezbędne środki.
Stryj mój nie zapomniał też o tytoniu, prochu i o zapasie pieniędzy.
Ubraliśmy się w odzież nieprzemakalną, odporną na deszcz i zimno i wyruszyliśmy na odpoczynek chwilowy, aby nazajutrz wyjść wypoczętymi w drogę.
Wieczorem w przeddzień podróży jedliśmy u barona Trampe, w towarzystwie mera i doktora Hyaltalin.
Na drugi dzień rano nasz gościnny gospodarz dał stryjowi mapę Islandji. Był to dla przyrodnika kosztowny dokument.
Ostatni wieczór spędziliśmy w towarzystwie p. Frydrikssona, dla którego uczuwałem wielką sympatję, poczem ułożyłem się do snu. O godzinie piątej rano obudziło mnie rżenie czterech koni, które stały przed oknem.
Jan układał nasze bagaże, a stryj hałasował, nic nie robiąc.
Wszystko skończyło się o godzinie szóstej.
Pan Fridriksson uścisnął nam ręce serdecznie.
Stryj dziękował mu za gościnność, co do mnie, to pożegnałem go, jak umiałem najlepiej po łacinie, poczem siedliśmy na konie i odjechaliśmy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.