Podróż podziemna/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Podróż podziemna
Podtytuł Przygody nieustraszonych podróżników
Wydawca Wydawnictwo „Argus“
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia aukc. T. Jankowskiego, ul. Wspólna 54
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Voyage au centre de la Terre
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
ILUSTROWANA BIBLJOTEKA DLA MŁODZIEŻY.


JULJUSZ VERNE.


PODRÓŻ PODZIEMNA
PRZYGODY
nieustraszonych podróżników.
WARSZAWA

oooWYDAWNICTWO „ARGUS“ooo


Drukarnia aukc. T. Jankowskiego, ul. Wspólna 54, tel. 266-07.




ROZDZIAŁ 1.

O profesorze Lidenbrock i jego siostrzeńcu.

Dwudziestego czwartego maja 1863 roku w niedzielę, wuj mój, profesor Lidenbrock, wbiegł nagle do swego małego domku, położonego przy ulicy Królewskiej Nr. 19, w jednej z najstarszych dzielnic Hamburga.
Służąca przerażona była tą wczesną wizytą, gdyż obiad jeszcze nie był gotów.
— Co to będzie? — pomyślałem — jeżeli wuj mój głodny, dopiero będzie awantura!
— Przyszedł już pan Lidenbrock! — wykrzyknęła Marta zrozpaczona, wchodząc do jadalnego pokoju.
— Tak, Marto — odpowiedziałem, uspokajając starą służącę — ale obiad może być nieugotowany, gdyż brak jeszcze pół godziny do drugiej.
— A więc dlaczego pan Lidenbrock już powrócił?
— Powie nam wkrótce.
Oto już wchodzi! Panie Axelu, proszę mu przemówić do rozsądku! Ja umykam!
I poczciwa Marta zabrała się do kucharzowania. Zostałem sam, ale bojąc się gniewu profesora, o ileby był głodny, chciałem uciec do siebie, na górę. Tymczasem profesor stał już we drzwiach pokoju.
Ciężkie stąpania rozległy się, profesor przeszedł jadalnię i skierował się do gabinetu.
Przechodząc, rzucił w kąt laskę, na stół cisnął kapelusz z ogromnem rondem, poczem donośnym głosem zawołał na swego siostrzeńca:
— Pójdź za mną, Axelu!
— Cóżto? Jeszcze ciebie tu niema?
Wszedłem do gabinetu mego wymagającego pana.
Otto Lidenbrock nie był złym człowiekiem, był natomiast wielkim oryginałem.
Piastował on urząd profesora w Johanneum, wykładał mineralogję i podczas tego wykładu ze dwa razy conajmniej unosił się gniewem. Wuj mój nie cieszył się wielką łatwością wymowy, szczególniej, gdy przemawiał do publiczności, często zacinał się w środku zdania, nie umiejąc znaleźć odpowiedniego wyrażenia i stąd gniew.
Tem nie mniej jednak, wuj Lidenbrock był niezaprzeczenie wielkim uczonym. To też imię jego rozbrzmiewało wszędzie, we wszystkich murach gimnazjum i w narodowych związkach.
Znaną też była wszystkim jego świetna książka: „O przezroczystości kryształów“. Nietylko wielkim uczonym i pisarzem był sławny profesor Lidenbrock, pracował też w muzeum mineralogicznem Struvego, ambasadora rosyjskiego. Muzeum to zyskało sławę europejską.
Wygląd profesora Lidenbrocka da się opisać w ten sposób:
Postać wysoka, chuda, o żelaznem zdrowiu, z siwiejącemi blond włosami, świadczącemi o pięćdziesiątce.
Duże oczy biegały bezustannie pod szkłami okularów, nos długi i cienki, przypominał uciętą włócznię.
Dodać trzeba, że profesor szedł bardzo szybko i wielkiemi krokami, ręce trzymał zawsze ze ściśniętemi pięściami, co świadczyło o gwałtownym temperamencie.
Zamieszkiwał w małym domku na Królewskiej, do połowy prawie pochylonym, który jakby się kłaniał przechodniom. Całość jednak tego domku była niebrzydka, tembardziej, że przed budynkiem rosły klomby prześlicznych kwiatów.
Wuj, a raczej stryj mój nie czerpał środków do życia z profesury. Dochody z domku i pisanie książek były źródłem utrzymania. W posiadłości jego mieszkali: stryj Lidenbrock, kuzynka siedemnastoletnia, Małgosia, ja i stara Marta.
Co do mnie, to byłem mu pomocą w jego doświadczeniach, jako jego bratanek i jako zupełny sierota.
Z wielką radością zajmowałem się nauką geologji, miałem w swych żyłach krew mineraloga i nie nudziłem się nigdy w towarzystwie mych drogich kamieni. W rzeczywistości można było żyć szczęśliwie w małym domku na Królewskiej, pomimo gwałtowności jego właściciela, gdyż, pomimo żywego usposobienia tego ostatniego, wiedziałem, że mnie bardzo kocha.
Profesor należał do rzędu tych ludzi, którzy chcieliby wyprzedzić przyrodę.
I tak, naprzykład, gdy w kwietniu zasiał w doniczkach rezedę lub inny kwiatek, to każdego ranka regularnie wyciągał ją za liście, aby przyśpieszyć wzrost rośliny.
Z podobnym oryginałem nie można było się sprzeczać. Pośpieszyłem więc natychmiast do gabinetu.






ROZDZIAŁ 2.

Gabinet profesora i jego książki.

Grabinet profesora był prawdziwem muzeum. Wszystkie okazy z królestwa minerałów znajdowały się w szafach z napisami w nadzwyczajnym porządku.
Jakżeż wybornie znałem te kawałki minerałów! Ileż to razy, zamiast łobuzować się z chłopcami mego wieku, różniczkowałem grafity, antracity, węgle, lignity i torf!
A żywice, sole organiczne, które trzeba było strzedz od najmniejszego pyłku!
I te metale, poczynając od żelaza do złota, wszystko to było w mych rękach!
Ale wchodząc do stryja, nie myślałem o tych wszystkich cudach.
Sama osoba mego stryja, myśl moją zajmowała. Siedział zagłębiony w obszernym fotelu z utrechckiego aksamitu i trzymał w ręku książkę, której przyglądał się z uwielbieniem.
— Co za książka! Co za książka! — wykrzyknął. Okrzyk ten przypomniał mi, że profesor Lidenbrock był też miłośnikiem książek, ale książka musiała posiadać wielką wartość, jeśli ją cenił.
— A więc, — odezwał się do mnie — czy nie uważasz, że książka ta jest nieoceniona? Skarb ten znalazłem dziś u antykwarjusza Heveliusa.
— Wspaniała! — odpowiedziałem z zapałem. W rzeczywistości, czem tu się było zachwycać? Stary grat, którego grzbiet i okładka zrobione były z grubej bydlęcej skóry...
Jednakże wykrzykniki profesora nie ustawały.
— A jaki jest tytuł tej cudownej książki? — zapytałem.
— Praca ta, — odpowiedział mój stryj z ożywieniem — nazywa się: Heims Kringla, napisał to dzieło sławny autor islandzki z dwunastego wieku Snorre Turleson. Jest to kronika norweskich książąt, którzy panowali w Islandji!
— Doprawdy! — zawołałem w podziwie — czy to tłomaczenie w języku niemieckim?
— Tak! — odpowiedział profesor, — tłomaczenie! I cóżby mi było po tłomaczeniu? Ktoby tam dbał o jakieś tłomaczenie!? Jest to dzieło oryginalne w języku islandzkim!
W tej chwili uderzyła na zegarze godzina druga i Marta otwarła drzwi gabinetu, oznajmiając:
— Zupa na stole!
— Do djabła z zupą! — zakrzyknął w złości stryj, — i z tą, co ją gotowała i z tymi, co ją będą jedli!
Marta uciekła, ja pośpieszyłem za nią i zasiadłem do stołu na swojem zwykłem miejscu.
Czekałem kilka minut. Profesor nie przychodził.
Był to za mojej pamięci pierwszy fakt, nieobecności stryja przy obiedzie. A cóż to był obiad!
Zupa z jarzyn, omlet z szynką, befsztyk z kompotem ze śliwek, a na deser ciastka wspaniałe i to wszystko skropione wybornem winem z Mozelli.
Oto co stara książka kosztowała mego wuja.
Jako dobry i przywiązany bratanek, poczuwałem się do obowiązku zjeść za siebie i za stryja. Uczyniłem to sumiennie.
— Pierwszy raz widzę coś podobnego! — rzekła zmartwiona Marta, — pan Lidenbrock nieobecny przy stole!
— Rzeczywiście! To nie do uwierzenia!
— Zapowiada to coś niezwykłego! — mówiła stara służąca, potrząsając głową.
Według mnie, nie zapowiadało to nic ważnego, prócz sceny jakiej gwałtownej na wypadek, gdy stryj mój znajdzie swój obiad zjedzony.
Kończyłem deser, gdy naraz donośny głos stryja wyrwał mnie z tej rozkosznej funkcji i zmusił do pobiegnięcia do jego gabinetu.



ROZDZIAŁ 3.

Spostrzeżenie profesora co do siostrzeńca.

— Usiądź tutaj! — odezwał się do mnie, — i pisz!
W jednej chwili byłem gotowy.
— Będę ci teraz dyktował litera po literze z tego islandzkiego rękopisu. Zobaczymy, co z tego wyniknie.
— Ależ, na świętego Michała! strzeż się błędu!
Rozpoczęło się dyktando. Starałem się, jak mogłem. Każda litera wypowiadana była po kolei i utworzyło to jakieś niezrozumiałe wyrazy.
Kiedy już skończyłem, stryj wziął kartkę przezemnie zapisaną i bacznie się jej przyglądał.
— Co to może być takiego? — zapytywał siebie.
Na honor! Nie mogłem i ja tego wytłomaczyć.
Stryj tymczasem zdjął okulary, zbliżył do oczu lornetkę i bacznie przypatrywał się pismu.
— Axelu, — odezwał się wkońcu, — czy wiesz, co tu napisane?
Na zapytanie to nie mogłem odpowiedzieć. Cała moja uwaga bowiem zwrócona była na portret wiszący na ścianie.
Była to podobizna Małgosi, pupilki mego stryja. Znajdowała się w tej chwili w Altonie, u moich krewnych, co było powodem do wielkiej rozpaczy, gdyż przyznać się teraz muszę, że piękna Małgosia i bratanek profesora Lidenbrock kochali się zawzięcie i cierpliwie. Byliśmy już narzeczonymi bez wiedzy stryja, któremu erudycja nie pozwalała na zrozumienie serdecznych uczuć.
Małgosia była śliczną blondynką o błękitnych oczach, poważnym charakterze i kochała mnie bardzo.
Obraz mej ukochanej zajął mnie tak dalece, że zapomniałem o geologji, stryja obecności i o wszystkiem.
Dopiero uderzenie pięścią w stół wyrwało mnie z zadumy i otrzeźwiło.
— Napisz te wyrazy, coś pisał dopiero co, na linji horyzontalnej.
Usłuchałem, i napisawszy poprzednie wyrazy i poodłączałem po literze pierwszej, potem drugiej, trzeciej i t. d.
Po ułożeniu w ten sposób wyrazów, wyczytał profesor ku wielkiemu swemu zdumieniu te słowa:
„Kocham cię bardzo, moja mała Małgosiu!“
— Hę! — zawołał profesor.
— Ach! to ty kochasz Małgosię? — spytał stryj tonem opiekuna.
— Tak... Nie... — wybełkotałem.
— Ach, więc kochasz Małgosię! — mówił już machinalnie, nie myśląc o tem, co mówi.
Potem podyktował mi znów całe zdanie, a nie mogąc dojść do tego, co napisane, huknął pięścią w stół, aż rozlał się atrament, pióro wypadło mi z ręki.
— To nie to, co myślałem! — wykrzyknął, potem przebiegł szybko, jak bomba, przez gabinet, popędził po schodach jak szaleniec, przeleciał ulicę Królewską i uciekł, niewiadomo w jakim kierunku szybko, ile mocy miał w nogach.



ROZDZIAŁ 4.

Odczytywanie hieroglifów. Rozpacz profesora.

— Wyszedł! — zawołała Marta, przybiegając na odgłos zamykanych drzwi i to tak gwałtownie, że aż zatrząsł się domek.
— Tak, — potwierdziłem — wyszedł.
— A co z obiadem?
— Nie będzie jadł obiadu!
— A kolacja?
— Nie będzie jadł i kolacji.
— Jakto? — pytała Marta, załamując ręce.
— Nie, droga Marto, nie będzie i sam jadł i nikt w domu jeść również nie będzie. Stryj mój Lidenbrock póty nie będzie jadł obiadu i póty będzie nas głodził, dopóki nie odczyta pewnego nieczytelnego rękopisu.
— O Jezu, pomrzemy z głodu!
Nie mogłem zaprzeczyć, że z takim, jak mój stryj dziwakiem i to może się zdarzyć. Stara sługa, nie na żarty przerażona, odeszła do kuchni wzdychając.
Pozostawszy w gabinecie po odejściu stryja, postanowiłem iść do Małgosi, która właśnie powróciła do Hamburga.
Ale jak opuścić dom? Toć stryj może wpaść każdej chwili i mnie do siebie zawołać.
A wtedy?
Strach pomyśleć, coby to były za awantury.
Najrozsądniej było pozostać na miejscu, co też i uczyniłem.
Wkrótce nadszedł geolog z Besançon, prosząc mnie o rozklasyfikowanie pewnych wapieni i wnet zabrałem się do pracy.
Ale praca ta nie przejęła mnie tak dalece, żeby zapomnieć o rękopisie, który tyle kłopotu narobił stryjowi i jeszcze sprowadzić mógł katastrofę.
W przeciągu godziny rozklasyfikowałem wapienie, potem usiadłem w dużym utrechckim fotelu z ramionami opuszczonemi i rozpaloną głową.
Zapaliłem fajkę i nasłuchiwałem, czy nie zadudnią szybkie kroki mojego stryja. Gdzież on mógł być w tej chwili?
Wyobrażałem go sobie, biegnącego wśród drzew przydrożnych Altony, gestykulującego, uderzającego laską po murze i trawach, budzącego swym hałasem uśpione ptactwo.
Czy wróci uspokojony, czy bardziej jeszcze znękany niemożnością odczytania pisma.
Machinalnie wziąłem do ręki kartkę papieru, na której wypisane były rzędy liter. I powtarzałem sobie:
— Co to może znaczyć?
Starałem się z liter tych odtworzyć wyrazy. Niemożliwe!
Wreszcie zacząłem potrochu odczytywać. I tak odczytałem wyrazy: pan, drzewo święte, rota, morze lodowate i inne. Zastanawiając się nad tem wszystkiem, doszedłem do odcyfrowania dokumentu. Tajemnica cała polegała na tem, żeby odczytywać odwrotnie, poczynając od prawej strony kartki.
Wzruszenie moje nie miało granic. Położyłem kartkę na stole i wystarczyło mi spojrzeć na nią, aby wyczytać wszystko.
Zacząłem biegać po pokoju, aby uspokoić swe nerwy, potem rzuciłem się na fotel, aby odpocząć.
Postanowiłem nie mówić stryjowi o odkryciu. Niech sam dojdzie tej tajemnicy, którą odkryłem.
W tej chwili wszedł profesor Lidenbrock. Był on okropnie przygnębiony, bowiem podczas swej dalekiej przechadzki nie przyszła mu żadna nowa myśl do głowy.
Usiadł w fotelu i zaczął kreślić różne figury algebraiczne, chcąc dociec tajemnicy. Całe trzy godziny stryj mój pisał i kreślił, a ja wiedziałem, że wszystko to na nic. Tymczasem czas mijał, zapadła noc, hałas na ulicy ucichł, a stryj mój, zgarbiony nad stołem, nie widział i nie słyszał, kiedy stara Marta wysunęła się z kuchni i otwierając drzwi do gabinetu, zapytała:
— Czy pan będzie jadł dzisiaj kolację?
Marta odeszła, mnie zaś w tej głębokiej ciszy ogarnął sen i, pochyliwszy się na poręcz kanapy, usnąłem.
Gdy rankiem zbudziłem się z tej dość niewygodnej pozycji, spostrzegłem profesora wciąż kreślącego na papierze.
Oczy zaczerwienione od bezsenności, twarz blada, świadczyły o gwałtownej walce wewnętrznej, jaką toczył przez całą noc w związku z zagadnieniem.
Ogarnęła mię litość na jego widok. Biedny człowiek tak był przejęty swą ideą, że zapomniał się nawet gniewać.
Wszystkie jego siły koncentrowały się w jednym punkcie i na wypadek niezrozumienia przezeń tajemnicy, zdrowie jego nasuwałoby poważne obawy.
Ale wiedziałem również, że nie powinienem mu mówić o mem odkryciu. Zabiłoby to profesora.
On sam musi wynaleźć sposób wyczytania pisma. Słynny geolog dotrze do sedna i sobie będzie zawdzięczał odkrycie.
A tymczasem rzeczy się tak miały:
Kiedy poczciwa Marta chciała wyjść z domu po zakupy, znalazła drzwi na klucz zamknięte. Duży klucz od domku nie tkwił, jak zwykle w zamku.
Stryj mój naumyślnie, a może przez pośpiech, wracając z forsownej swojej przechadzki, klucz zabrał.
Co to miało znaczyć? A więc ja i Marta mieliśmy być ofiarami tego, czemuśmy nie byli winni?
Było już tak raz, pamiętam, przed kilku laty, kiedy stryj pracował nad jakąś uciążliwą klasyfikacją.
Przez czterdzieści osiem godzin nie wziął wtedy niczego do ust i myśmy z Martą również musieli pościć.
Nie uśmiechało mi się to bynajmniej. Byłem młodym chłopcem, miałem zdrowy żołądek, apetyt doskonały i nie znosiłem postów.



ROZDZIAŁ 5.

AxeI odkrywcą.

Stryj pracował bez przerwy, nie dając klucza, a w śpiżarni nie było już niczego do zjedzenia. Zjedliśmy wszystko zeszłego wieczoru.
Głód dokuczał mi bardzo. Marta niedość, że była sama głodna, martwiła się moim głodem. Uspokajałem ją, żem i się jeść nie chce.
Wybiła godzina druga. Sytuacja była śmieszna, niemożliwa.
Postanowiłem ją zakończyć. Boć gotów nas głodzić całe tygodnie, dopóki nie odkryje pisma dokumentu.
Szukałem sposobności do rozpoczęcia przemowy, gdy naraz profesor Lidenbrock wziął swój kapelusz i zabrał się do wyjścia.
Jakto? wychodzi i zamknie nas znowu?
Nigdy!
— Mój stryju! — odezwałem się.
Zdawał się nie słyszeć mego głosu.
— Stryju Lidenbrock! — powtórzyłem głośniej.
— Hę? — odpowiedział, jak człowiek obudzony ze snu.
— A więc? ten klucz?
— Jaki klucz? Klucz od bramy?
— Ależ nie! — krzyknąłem, — klucz od dokumentów.
Profesor przyglądał mi się zpoza okularów; dostrzegł widocznie we mnie jakąś zmianę, gdyż złapał mnie za ramię i, nie mogąc wykrztusić słowa, pytał mnie wzrokiem. Poruszałem głową to na prawo to na lewo. Potrząsnął głową z wyrazem litości na twarzy, jakby miał do czynienia z obłąkanym.
Kiwnąłem głową.
Oczy jego zabłysły żywym blaskiem, ręka poczęła grozić.
Rozmowa ta bez słów mogła zainteresować widza najbardziej obojętnego.
W rzeczywistości bałem się odezwać.
Stryj mój w przystępie radości gotówby mnie udusić.
Ale stał się tak natarczywym, że trzeba było odpowiedzieć.
— Tak, ten klucz!... zwykły wypadek!...
— Co mówisz? — wykrzyknął z nieopisanem wzruszeniem.
— Patrz — rzekłem do niego, pokazując mu kartkę papieru, na której wypisałem wszystko. — Przeczytaj!
— Ależ to nie znaczy nic! — odpowiedział.
— Nic, zaczynając czytanie od początku, ale od końca...
Nie zdołałem dokończyć, gdy profesor wydał już nie krzyk, lecz wprost ryk.
W umyśle jego wyjaśniło się, wiedział już wszystko!
I, wziąwszy rękopis wyczytał cały, do ostatniej litery.
Brzmiało to, jak następuje:

Zejdź do krateru Yokula w Sneffels, gdzie w miesiącu lipcu najłatwiej dotrzeć. W ten sposób odważny podróżniku, wejdziesz do wnętrza ziemi, co też ja uczyniłem.
Arne Saknussemm“.

Stryj po przeczytaniu tego począł skakać z radości. Biegał po pokoju, łapał się za głowę obiema rękoma, przerzucał rzeczy z miejsca na miejsce, uderzał pięścią to tu to tam.
W końcu nerwy jego uspokoiły się i znużony poprzednią walką wewnętrzną upadł na fotel.
— Która to godzina? — spytał po chwili.
— Trzecia, — odpowiedziałem.
— Patrzcie! Umieram z głodu! Do stołu!
A potem...
— Potem?
— Będziesz moim towarzyszem.
— Hę! — wykrzyknąłem.
— Tak! — odpowiedział bezlitosny profesor, wchodząc do jadalnego pokoju.



ROZDZIAŁ 6.

Axel nie chce być współtowarzyszem swego stryja.

Na te słowa dreszcz przeszedł po mojem ciele.
Starałem się udać zadowolonego. Zresztą w podróży tej były i dobre strony.
Iść do głębi ziemi!
Łatwo wyobrazić zdziwioną minę profesora, gdy ujrzał stół nienakryty.
Wszystko się wyjaśniło. Przywrócono wolność dobrej Marcie. Pobiegła na targ i zakrzątnęła się tak szybko, że w godzinę potem głód nasz był zaspokojony i humor mój się poprawił.
Podczas obiadu stryj był wesoły, zdobywał się na coraz to nowe żarty, które pobudzały mnie do śmiechu. Po obiedzie kazał iść ze sobą do gabinetu.
Usłuchałem. Usiadł na jednym końcu stołu, ja naprzeciw niego.
— Axelu, — odezwał się do mnie słodkim głosem, — jesteś genjalnym chłopcem, zrobiłeś mi wielką przysługę.
Nie zapomnę ci tego nigdy i w odkryciach, jakie poczynimy, zasługę mieć będziesz ogromną!
— Poczekajcie! — pomyślałem, — jest w dobrym humorze, trzeba pomówić z nim o tej sławie!
— Przedtem wymagam od ciebie sekretu. Czy słyszysz?
Nie brak zazdrośników między uczonymi i wielu chciałoby odbyć tę podróż, a tymczasem dowiedzą się o tom dopiero po naszym powrocie!
— Czy stryj myśli, że liczba odważnych podróżników byłaby tak dużą?
— Naturalnie! żaden nie zawahałby się wyruszyć na tę wyprawę, o ileby czytał ten dokument.
— Co do mnie, to nie chcę temu uwierzyć. Nic nie dowodzi prawdziwości tego dokumentu.
— Jakto?
— Kto tam wie, czy ten Saknussemm odbył podróż? Może to tylko mistyfikacja. Profesor zmarszczył brwi. Żałowałem już, żem to powiedział.
Uspokoił się jednak, nawet uśmiechnął i rzekł:
— Właśnie przekonamy się o tem.
Widząc, że nic moje argumenty nie zdziałają, zacząłem z innej strony.
— A te Yokul, co one znaczą? Nie słyszałem o miejscowości podobnego nazwiska...
— Weź atlas, mój chłopcze.
Przyniosłem atlas, otworzyliśmy i wtedy profesor pokazał mi wyspę utworzoną z wulkanów, znaną pod imieniem Yokul. Nazwa ta oznacza lodowiec.
— Dobrze, — odpowiedziałem, — ale co oznacza Sneffels?
Sądziłem, że na to mi nie zdoła odpowiedzieć, ale omyliłem się bardzo.
Stryj mój rzekł do mnie:
— Spójrz na południową stronę Islandji, widzisz ten wystrzępiony wierzchołek skalisty. Czy widzisz?
— Widzę, — odrzekłem.
— A więc jestto ów Sneffels.
— Sneffels?
— Tak, jestto góra na pięć tysięcy stóp wysoka, najważniejsza w Islandji, z kraterem w środku.
— Ależ to niepodobna! — wykrzyknąłem.
— Niepodobna? Dlaczego? — spytał surowym tonem profesor.
— Gdyż krater jej jest napewno zalany lawą, skały w środku są rozpalone...
— A jeśli to wulkan wygasły?
— Wygasły?
— Tak. Więcej jest wulkanów wygasłych, aniżeli czynnych.
Sneffels należy do wygasłych...
Na te wywody uczonego nie miałem już odpowiedzi.
— Cóż znaczy ten wyraz Scartaris? — zacząłem znowu.
— Scartaris to szczyt góry, która rzuca cień swój wgłąb krateru.
A więc stryj umiał na wszystko odpowiedzieć! Wyszedłem z pokoju zrozpaczony. Przyjdzie mi więc jechać razem do tego przeklętego krateru.
Postanowiłem rozmówić się z mą narzeczoną. Co też ona mi powie? Idąc drogą paliłem fajkę, gdy naraz spostrzegłem ją.
— Małgosiu! — zawołałem zdaleka.
Zmieszana trochę, że tak przy ludziach na nią wołam, podeszła do mnie.
— Mój drogi Axelu, — wyszeptała zarumieniona: — co się stało?
Opowiedziałem jej o zamiarach mego stryja, sądząc, że wybuchnie rozpaczą i nie pozwoli mi jechać.
Tymczasem moja narzeczona odpowiedziała natychmiast:
— Ach, Axelu, to będzie bardzo piękna podróż!
Zdziwiłem się ogromnie.
— Tak, mój drogi, to bardzo piękna podróż z takim uczonym, jak twój stryj!
— Jakto? — spytałem, — nie zatrzymujesz mnie nawet?
— Naturalnie, gotowam i sama wam towarzyszyć, o ile nie będę dla was przeszkodą.
— Mówisz na serjo?
— Mówię zupełną prawdę!
I tak, dziecko to roznieciło we mnie zapał, dodało mi energji.
Byłem zawstydzony.
— Małgosiu — rzekłem, — ciekawym, czy będziesz mówiła tak samo jutro przy spotkaniu?
— Jutro, mój drogi Axelu, będę mówiła tak samo, jak i dzisiaj.
Wzięliśmy się za ręce i poszliśmy razem, w milczeniu.
Noc już była gdyśmy wrócili na Królewską.
Sądziłem, że zastanę w domu spokój, że stryj mój śpi oddawna, tymczasem gwałt, krzyki, cały dom przekupniów...
Stryj mój nakupił sznurów, waliz, koszyków, mnóstwo narzędzi do kopania ziemi, rozbijania skał, mierzenia i t. p. Przywitał mnie naganą, że się wałęsam, kiedy tyle jest roboty przy przygotowaniu do drogi.
Odezwałem się, że do lipca jeszcze daleko, a więc zdążymy napewno.
Wtedy stryj wytłomaczył mi, że chcąc być w lipcu na kraterze, trzeba jechać pojutrze rano, że podróż do Islandji nietylko jest daleka, ale i obfitująca w przeszkody.
Niezbyt mi to było przyjemne, co usłyszałem, ale ratunku znikąd spodziewać się nie mogłem.
Wpadłem do swego pokoju, ale daremno starałem się usnąć.



ROZDZIAŁ 7.

Wyprawa do głębi ziemi. Bolesne pożegnanie.

Przepędziłem noc straszliwą. Nazajutrz, o wczesnym poranku usłyszałem wołanie.
Postanowiłem się nie odzywać, ale na dźwięk ukochanego głosu, wzywającego mnie słowami: — Mój drogi Axelu! — nie mogłem wytrwać w postanowieniu.
Wskoczyłem i wybiegłem z pokoju. Sądziłem, że moja znękana mina, i bladość wzruszą Małgosię, ale omyliłem się bardzo.
— Ach, mój drogi Axelu! — posłyszałem ździwiony, — widzę, żeś spokojniejszy, gdyż doskonale wyglądasz,
— Doskonale? — zapytałem i podszedłem do lustra, aby przyjrzeć się swemu wyglądowi.
W istocie wyglądałem lepiej, niż myślałem. To było nie do uwierzenia.
— Axelu! — odezwała się do mnie moja narzeczona, — dużo mówiłam z mym opiekunem. To wielki uczony, dojdzie on napewno do swego celu a jego sławę i ty będziesz dzielił... Pomyśl tylko, Axelu, że gdy powrócisz, będziesz już dorosłym i podobnym do niego.
Swobodnym w mowie, w czynie, swobodnym w...
Młoda dziewczyna zarumieniła się przy ostatniem zdaniu i nie dopowiedziała.
Wziąłem ją za rękę i wszedłem do gabinetu profesora.
— Mój stryju, — odezwałem się, — czy to już na dobre zdecydowana ta podróż?
— Jakto? Jeszcze wątpisz?
— Nie, — odrzekłem, nie chcąc go rozdrażnić, — pytam się tylko dlatego, że nie wiem, dlaczego się tak śpieszymy.
Wytłumaczył mi profesor poraz drugi, że nie jest to bezcelowy pośpiech.
Nie śmiałem na to odpowiedzieć. Wróciłem do swego pokoju z Małgosią.
Ona to postanowiła zapakować mi bieliznę i ubranie w walizce i zaraz się do tej czynności zabrała.
Zdawała się nie brać do serca tej podróży, jakby to była naprzykład podróż do Lubeki lub Helgolandu.
Jej małe rączki pakowały i pakowały bez przerwy. Rozmawiała z wielkim spokojem i rozwagą.
Drażnił mnie ten jej spokój. Wolałbym, żeby rozpaczała, płakała.
Nakoniec gdy ostatni przedział walizy został napakowany, wszedłem do przedpokoju.
W dniu tym zebrało się mnóstwo robotników i kupców.
— Czy pan oszalał? — pytała mnie Marta.
Zrobiłem ruch twierdzący.
— I zabiera panicza ze sobą?
Tożsamo potwierdzenie.
— I dokąd to?
Wskazałem jej ręką wnętrze ziemi.
— Do piwnicy? — krzyknęła stara kobieta.
— Nie, — odpowiedziałem. — jeszcze głębiej.
Przyszedł wieczór, nie miałem pojęcia o upływającym czasie.
— Jutro rano o szóstej wyjeżdżamy, — odezwał się do mnie profesor.
O godzinie dziesiątej rzuciłem się na łóżko, jak nieruchoma masa.
Podczas nocy opadła mnie trwoga. Śniłem o przepaściach, miałem dużą gorączkę.
Czułem się ciągnionym przez profesora, pogrzebanym.
Obudziłem się o godzinie piątej, złamany ze zmęczenia i wzruszenia. Zeszedłem do jadalni.
Przy stole siedział stryj i zajadał z apetytem. Patrzałem na niego z trwogą. Ale Małgosia tam była. Nie mówiłem nic i nie jadłem.
O wpół do szóstej rozległ się turkot na ulicy.
Obszerny powóz przybył, aby nas zabrać na kolej do Altony. Napełniono go zaraz bagażami mego stryja.
— A twoja waliza? — zapytał stryj.
— Już gotowa, — odrzekłem.
— Śpiesz się, bo spóźnimy się na pociąg!
Niepodobna było mi walczyć z przeznaczeniem. Zszedłem do pokoju, zabrałem walizę i ruszyłem do powozu.
W tej chwili profesor składał w ręce Małgosi rządy domowe.
Moja śliczna narzeczona zachowała swój zwykły spokój.
Ucałowała swego opiekuna, ale całując mnie, nie mogła powstrzymać łez, które spadły na moje policzki.
— Małgosiu! — wykrzyknąłem.
— Idź, mój drogi Axelu! idź! — rzekła do mnie — opuszczasz swą narzeczonę, ale za powrotem znajdziesz swą żonę.
Uściskałem Małgosię na pożegnanie, poczem wzruszony wsiadłem do powozu.
Marta i moja narzeczona długo stały na progu i powiewały chustkami.
Potem dwa konie, podniecone gwizdaniem furmana, puściły się ku Altonie galopem.



ROZDZIAŁ 8.

Wejście na dzwonnicę.

Altona, główny dworzec Hamburga, była główną linją kolejową w Kiel, która to droga miała zaprowadzić nas aż do Beltu. W niespełna dwadzieścia minut byliśmy już w Holszteinie.
O wpół do siódmej powóz zatrzymał się przed dworcem.
Olbrzymie walizy i narzędzia mego stryja zostały przeniesione do towarowego wagonu i o godzinie siódmej siedzieliśmy już w wagonie.
Lokomotywa ruszyła. Wyjechaliśmy. Czy byłem zrezygnowany? Bynajmniej. Ale świeżość poranka, rozmaitość przesuwających się szybko widoków, wyrwały mnie z przygnębienia.
Co do profesora, to myśl jego biegła szybciej od pociągu i dlatego wydawało mu się, że jedziemy za wolno.
Pozostawaliśmy sami w wagonie, ale nie przemówiliśmy do siebie ani słowa. Stryj przeglądał swe kieszenie, czy nie brak mu czego z małych narzędzi i przekonał się, że nie brakowało mu nic.
Między innemi posiadał kartę złożoną starannie z podpisem konsula w Hamburgu p. M. Christiensen, wielkiego jego przyjaciela. Ułatwiało to nam otrzymanie listu polecającego do gubernatora w Islandji.
Zauważyłem także słynny dokument w najbardziej ukrytem miejscu pugilaresu. Przeklinałem go w głębi ducha, a potem zacząłem przyglądać się okolicom.
Były to obszerne płaszczyzny nieciekawe, jednostajne pełne błot.
Ale ta jednostajność nie nużyła mnie bynajmniej, tembardziej, że w trzy godziny po naszym odjeździe z domu, pociąg zatrzymał się w Kiel, o dwa kroki od morza.
Bagaże wysłane zostały do Kopenhagi, nie trzeba było o nich myśleć.
Ale profesor ścigał je niespokojnem okiem podczas, gdy je przenoszono na statek. W Kiel czekaliśmy na odejście parowca, aż do dziesiątej wieczorem.
Spędziliśmy ten czas bardzo mile, przechadzając się po prześlicznych ogrodach i lasach. Wkrótce całą parą wyruszył nasz statek. Noc była bardzo ciemna, jechałem jeszcze z trwogą i niezadowoleniem w sercu, stryj zaś miał wygląd człowieka szczęśliwego.
O siódmej rano wylądowaliśmy w Korsör, małem miasteczku, położonem w stronie południowej Seelandu.
Stąd wyruszyliśmy pociągiem, który miał nas zawieźć do stolicy.
Stryj mój nie spał w nocy zupełnie. Jestem pewny, że z niecierpliwości popychał nogami pociąg.
Wkońcu spostrzegł mały punkt na morzu.
— Zund! — zawołał.
Na lewo wznosił się budynek wyglądający na szpital.
— To dom dla obłąkanych! — zawołał któryś z podróżnych.
— W sam raz dla nas, — pomyślałem z goryczą. — Szpital ten, — dodałem w duchu, — za mały jest jeszcze, aby módz pomieścić całe szaleństwo profesora Lidenbrocka.
Nareszcie o dziesiątej rano wysiedliśmy w Kopenhadze.
Rzeczy wpakowano do powozu i zawieziono nas do hotelu Feniks.
Jazda trwała pół godziny, gdyż dworzec znajduje się poza miastem.
Doprowadziliśmy do porządku swą toaletę, a portjer począł rozmawiać z nam i po francusku i po niemiecku.
Ale stryj mój przemówił do niego w wybornym języku duńskim, na co tenże zdumiony z radością mu odpowiedział. W skazano nam drogę do Muzeum starożytności i tam podziwialiśmy przepiękne zabytki, nad któremi czuwał przyjaciel hamburskiego konsula, pan profesor Thomson. Stryj mój miał do niego list polecający.
Zwykle uczony przyjmuje niezbyt życzliwie innego uczonego, ale tutaj było inaczej.
Powitał nas bardzo serdecznie i dał pozwolenie zwiedzenia Islandji, obiecując zachować sekret.
Mały parowiec duński, zwany Walkirja, stał na brzegu.
Stryj mój zaczął ściskać z radości ręce kapitana, co tego ostatniego wielce zadziwiło. Wszak obowiązkiem jego było wozić pasażerów do Islandji, nie wyświadczaniem łaski.
Skorzystał jednak z entuzjazmu profesora, pobierając od nas podwójną zapłatę za przejazd.
— Proszę panów o przybycie we wtorek na brzeg — powiedział pan Bjarne, przyjąwszy przedtem sporą garść dolarów.
Podziękowaliśmy panu Thomson za starania i powróciliśmy do hotelu Feniks.
— Idzie dobrze, bardzo dobrze! — powtarzał mój stryj. — co za doskonały parowiec! Zjedzmy teraz śniadanie i pójdźmy obejrzeć miasto.
Poszliśmy do restauracji francuskiej, utrzymywanej przez kucharza Wincentego, podjedliśmy do syta, za bardzo umiarkowaną cenę, po cztery marki od osoby.
Pobiegłem potem obejrzeć miasto, stryj zaś spacerował powoli, nie patrząc na nic i niczem się nie przejmując.
W każdym razie, jeśli nie zwrócił na nic uwagi, to napewno spostrzegł dzwonnicę znajdującą się na wyspie Amak.
Była to wspaniała, wysoka dzwonnica, niedaleko zaś znajdował się kościół.
Profesorowi zachciało się wejść do środka dzwonnicy, gdzie ślimakowate schody prowadziły na sam wierzchołek.
— Wejdźmy! — zawołał profesor.
— Ależ stryju, dostać można zawrotu głowy!
— Należy przywykać do wszystkiego.
Jednakże...
— Chodź, mówię ci, nie trzeba tracić czasu.
Należało usłuchać. Stróż, pilnujący wieży, dał nam klucz i zaczęło się wdrapywanie na górę.
Stryj wyprzedzał mnie szybkim krokiem. Postępowałem za nim nie bez pewnej trwogi, gdyż kręciło mi się już w głowie. Nie miałem ani jego mocnych nerwów, ani szybkości skrzydeł orła.
Dopóki szliśmy w zamknięciu, było dobrze, ale gdy po przejściu stu pięćdziesięciu schodów uderzył w twarz prąd wiatru, weszliśmy na płaszczyznę dzwonnicy. Tutaj zaczynały się schody powietrzne, otoczone poręczą, których stopnie coraz to bardziej wązkie, zdawały się iść w nieskończoność.
— Nigdy tego nie przejdę! — zawołałem.
— Będziesz tchórzem? Idź! — odpowiedział bezlitosny profesor.
Szedłem, opierając się niekiedy i rękami na stopniach. Powiew silny wichru tłumił we mnie oddech, pełzałem na kolanach, potem na brzuchu, zamknąłem oczy, uczuwałem niemoc wobec przestrzeni.
Wkońcu wziął mnie profesor za kołnierz i za sobą pociągnął.
— Patrz! — rzekł do mnie, — patrz, trzeba się do patrzenia w przepaść przyzwyczajać!
Otworzyłem oczy. Spostrzegłem spłaszczone domki, niektóre jakby nadszarpane, pośród tumanów dymu.
Nad mą głową przepływały chmury. Zdala widać było wieś zieleniejącą, z drugiej zaś strony widać było oświecone promieniami słońca morze.
Pierwsza lekcja patrzenia w dół trwała całą godzinę.
Kiedy nareszcie pozwolono mi zejść na dół i dotknąć ziemi, byłem, jak nieprzytomny.
— Jutro rozpoczniemy naszą lekcję na nowo, — rzekł profesor.
I rzeczywiście, przez pięć dni nauczyłem się patrzeć w głąb i zrobiłem w tem ćwiczeniu ogromne postępy.



ROZDZIAŁ 9.

Odjazd do Islandji. Pożegnanie.

Nadszedł dzień odjazdu. Na dzień przedtem uprzejmy pan Thomson przyniósł nam listy polecające do księcia Trampe, gubernatora Islandji, prócz tego, do mera i do władzy wyższej duchownej.
Pożegnaliśmy się z nim bardzo serdecznie i wsiedliśmy na Walkirję.
Kapitan zaprowadził nas do obszernych kajut ze wszelkiemi możliwemi wygodami.
— Czy wiatr nam sprzyja? — spytał kapitana profesor.
— O tak!—odpowiedział Bjarne, — wiatr południowo-wschodni.
Walkirja był to parowiec żaglowy, ale w tym wypadku trudno zgadnąć, co może spotkać podróżnych.
Walkirja wiozła do Reykjawiku węgiel, sprzęty gospodarskie, naczynia, jarzyny, ubrania lniane i duże zapasy zboża.
Pięciu duńczyków sterowało żaglowcem.
— Jak długo będziemy jechali? — spytał mój stryj kapitana.
— Ze dwanaście dni, — odpowiedział kapitan, — o ile nie natrafimy na trudności.
— Ale trudności te nie są przewidziane? — zapytał profesor.
— Nie, panie Lidenbrock, proszę być zupełnie spokojnym, dojedziemy szczęśliwie.
Ku wieczorowi żaglowiec przepłynął obok przylądka Skagen, przebył w ciągu nocy Skager-Rak, dotarł granic Norwegji i wypłynął na morze Północne.
W dwa dni potem byliśmy u brzegów Szkocji i skierowaliśmy się ku Feroë.
Wkrótce nasz statek wypłynął na fale Atlantyku. Zmuszony był walczyć z wiatrami z północy i nie bez trudu dopłynął do Feroë.
Kapitan dostrzegł wkrótce Myganny, najbardziej na południe wysunięte wyspy i od tej pory kierował się wciąż na prawo do przylądka Portlandu, położonego na południowym brzegu Islandji.
Nie zdarzył się nam żaden wypadek w drodze. Znosiłem doskonale kołysanie się żaglowca na morzu, stryj zaś podlegał wciąż tej niemiłej morskiej chorobie, której ogromnie się wstydził.
Nie mógł z tego powodu wybadać kapitana co do Sneffels, co do komunikacji najdogodniejszej. Leżał wciąż w swojej kajucie. Można przyznać, że projektem swoim szalonym zasłużył na tę karę.
Wkrótce przebyliśmy przylądek Portland. Pogoda jasna pozwoliła nam dostrzedz Myrdal-Yokul, która wznosi się najwyżej.
Walkirja trzymała się wciąż brzegów, kierując się ku zachodowi, pośród olbrzymiej liczby wielorybów i rekinów.
Wkońcu ukazała się skała, o którą uderzały z nieposkromionym pędem fale.
Wysepki Westmana zdawały się występować z oceanu, jakby gromadka skał na płynnej płaszczyźnie.
Od tej chwili żaglowiec szedł ku przylądkowi Reykjaness, który leży w południowej części Islandji.
Morze, bardzo silnie bijące o pokład, nie pozwalało memu stryjowi wyjść i przyglądać się brzegom.
W czterdzieści osiem godzin później, po gwałtownej burzy, zbliżyliśmy się do szczytu Skagenu, którego niebezpieczne skały pogrążone są w głębi morza.
Profesor wyszedł nareszcie ze swej kajuty, trochę pobladły, wychudzony, ale zawsze z zapałem i zadowoleniem w oczach.
Ludność miasta, zainteresowana ogromnie przybyciem żaglowca, zebrała się na brzegu w dużej ilości.
Stryj mój pośpieszył opuścić swe pływające więzienie, które nazwać można prościej: szpital.
Ale przed opuszczeniem pokładu pociągnął mnie za sobą i wskazał palcem w części południowej wysoką górę o dwóch szczytach, pokrytych wiecznym śniegiem.
Sneffels! — wykrzyknął — Sneffels!
Potem, zaleciwszy mi milczenie, przesiadł się wraz ze mną do łodzi i wkrótce dobiliśmy brzegów Islandji.
Zaraz potem ukazał się jakiś dygnitarz w kostjumie generała.
Okazało się, że był to zwykły urzędnik z magistratu, gubernator wyspy, pan baron Trampe. Profesor poznał zaraz, że z nim to miał poleconą rozmowę.
Oddał mu list polecający i rozmawiał chwilę, poczem gubernator oddał się zupełnie do dyspozycji profesora Lidenbrocka.
Podobnie serdeczne przyjęcie spotkało mego stryja u mera, pana Finsen, również wystrojonego po wojskowemu.
Co się tyczy episkopatu, to nie mogliśmy się osobiście przedstawić.
Bardzo życzliwie witany był profesor Lidenbrock przez profesora Fridrickssona, naturalistę, wykładającego w szkołach w Reykjawiku.
Skromny ten uczony rozmawiał tylko po islandzku i po łacinie: przemówił do mnie w języku Horacego i w ten sposób mogliśmy się doskonale porozumiewać.
Był to jedyny człowiek, z którym mogłem tutaj rozmawiać.
Z trzech pokojów, które posiadał, dał nam dwa do dyspozycji i wkrótce wprowadziliśmy się tam ze swemi bagażami, których ilość w podziw wprawiła mieszkańców Reykjawiku.
— A więc, Axelu, — odezwał się stryj do mnie, — co najtrudniejsze, to już zrobione...
— Jakto, najtrudniejsze? — wykrzyknąłem.
— Naturalnie, teraz nie pozostaje nam nic innego, jak tylko zejść do krateru.
— Tak, — rzekłem, — wejść! Ale i wyjść trzeba.
— O, to mnie wcale nie przeraża! No, ale nie mamy czasu do stracenia. Pójdę do bibljoteki. Może znajduje się tam jeszcze jaki rękopis Saknussema. W takim razie chciałbym go przejrzeć.
— A więc, tymczasem pójdę zwiedzić miasto. A czy stryj tego samego nie zrobi?
— Och, to mnie wcale nie interesuje! W Islandji ciekawe to tylko, co jest we wnętrzu, ale na powierzchni nic niema ciekawego.
Wyszedłem i błąkałem się bez celu.
Miasto Reykjawik rozciąga się na gruncie nizkim i błotnistym, pomiędzy dwoma pagórkami.
Lawa pokrywa w połowie to miasto i ciągnie się aż ku morzu.
Z drugiej strony ciągnie się łańcuch gór Faxa, zakończony ogromnym lodowcem Sneffels, gdzie znajdowała się obecnie Walkirja.
Na najdłuższej ulicy Reykjawiku mieszkają kupcy w chatach drewnianych, pomalowanych na barwę czerwoną.
Inna ulica, więcej na zachodzie leżąca, ciągnie się między domem biskupa i innych cudzoziemców.
Przebiegłem bardzo szybko te błotniste i smutne drogi, gdzieniegdzie dostrzegłem murawę, przypominającą stary pożółkły dywan, to znów jakiś niby sad, w którym rosło trochę kartofli, kapusty i który wyglądał na pole lilipucie, parę lewkonij podnosiło tam płatki ku słońcu.
Odwiedziłem też cmentarz publiczny, otoczony wokół murem, potem przechodziłem obok domu gubernatora, okazałego pałacu, który wyróżniał się swym przepychem pośród nędznych domków islandzkich.
Między małym jeziorem i miastem wznosi się kościół, zbudowany w guście protestanckim z kamieni, z dachem czerwonym.
W sąsiedztwie kościoła spostrzegłem narodową szkołę, gdzie, jak się później dowiedziałem, uczono po hebrajsku, angielsku, francusku i duńsku.
Byłbym tam ostatnim uczniem, nie znałem bowiem tych języków.
W trzy godziny zwiedziłem nietylko miasto, lecz i jego okolice.
Ogólny widok był szary. Ani drzew, ani roślinności...
Zewsząd sterczące skały wulkaniczne.
Chaty islandczyków zrobione z ziemi i mury ich pochylone ku dołowi.
Wyglądają na dachy rozpostarte na ziemi.
Tylko dachy domków podobne są do obfitych łąk.
Dzięki temperaturze ciepłej mieszkania, trawa rośnie w wielkiej obfitości i koszą ją w czasie, gdy dojrzeje zupełnie, aby powstrzymać zwierzęta domowe od pasienia się na dachach.
Podczas mojej wycieczki napotkałem bardzo mało mieszkańców. Wracając, spotkałem wielu nieszczęsnych wygnańców o smutnych oczach i blond włosach.
Po tej długiej przechadzce, kiedym wszedł do domu, zastałem już mego stryja, rozmawiającego z profesorem.



ROZDZIAŁ 10.

Profesor Lidenbrock zwiedza bibljotekę.

Obiad był już gotów. Zjedzony był z żarłocznością przez profesora Lidenbrocka, którego żołądek, osłabiony przymusowym postem na morzu, pochłaniał ogromną ilość potraw. Obiad ten, bardziej duński niż islandzki, nie zawierał w swym jadłospisie nic nadzwyczajnego, ale profesor Fridricksson, bardziej islandczyk niż duńczyk, wydał mi się jednym ze starożytnych bohaterów gościnności.
Rozmowa toczyła się w języku mieszanym, a więc trochę po niemiecku i trochę po łacinie, mogłem ją przeto zrozumieć. Obracała się wciąż około tematów naukowych, jak to przystoi uczonym.
Ale profesor Lidenbrock był w rozmowie bardzo powściągliwy i wzrokiem zalecał mi również małomówność w kwestji naszej wyprawy.
Profesor Fridricksson zagadnął mego stryja o rezultat poszukiwań w bibljotece.
— Wasza bibljoteka! — wykrzyknął mój stryj. — Ależ ona składa się prawie z książek wybrakowanych i to na pustych prawie półkach!
— Jakto — odpowiedział profesor, — posiadamy osiem tysięcy tomów, z których wiele jest kosztownych i bardzo rzadkich, dzieła w języku skandynawskim i wszystkie nowości, w które nas zaopatrza co roku Kopenhaga.
— Skąd osiem tysięcy tomów? Według mego obliczenia...
— Ach, panie Lidenbrock, obiegają one kraj cały. Na naszej lodowatej wyspie żądza wiedzy jest olbrzymia! Niema rybaka, niema gospodarza, któryby nie potrafił czytać. Jesteśmy zdania, że książki nie powinny być więzione, lecz winny służyć do czytania dla wszystkich. Tomy te przechodzą więc z rąk do rąk i często wracają dopiero po roku i więcej.
— A tymczasem, — odpowiedział stryj — cudzoziemcy...
— Cudzoziemcy mają u siebie własne bibljotoki, a przedewszystkiem nasi chłopi winni być oświeconymi.
Powtarzam panu: żądza wiedzy jest przyrodzona u Islandczyków.
W 1816-ym roku utworzyliśmy stowarzyszenie literackie, które rozwija się świetnie, należą do niego uczeni. Jeśli pan zechce zrobić nam zaszczyt, panie Lidenbrock, to zapisz się pan do tego stowarzyszenia.
Stryj mój, który już należał do setki różnych stowarzyszeń, przyjął propozycję, czem ogromnie ucieszył profesora.
— Teraz, — odezwał się do mego stryja, — zechciej pan wymienić książki, których potrzebujesz, a postaram się je wydostać.
Spojrzałem na mego stryja. Wahał się z odpowiedzią. W końcu jednak odpowiedział:
— Arnego Saknussema, czy posiadacie?
— Naturalnie.
— Chwała literatury islandzkiej?
— Tak jest, profesorze Lidenbrock.
— Człowiek najsławniejszy?
— Godzę się na to.
— I którego odwaga dorównywała genjuszowi?
— Widzę, że zna go pan dobrze!
Stryj mój zachwycony był, słysząc pochwały swego bohatera. Pożerał oczami pana Fridrickssona.
— A więc, — spytał, — te dzieła?
— Ach, te dzieła! Nie posiadamy ich wcale!
— Jakto? W Islandji?
— Nie istnieją nigdzie!
— A dlaczego?
— Grdyź pisarz ten był prześladowany wskutek przyjętej herezji i w roku 1573 dzieła jego zostały spalone w Kopenhadze ręką kata.
— Bardzo dobrze! Wspaniale! — wykrzyknął mój stryj, ku wielkiemu zgorszeniu profesora.
— Hę? — spytał ten ostatni.
— Tak, teraz wszystko rozumiem, wszystko wiem!
Jasną jest teraz przyczyna, dlaczego wyklęte dzieła ukrywał pod kryptogramem.
— Co? Jak? — pytał profesor.
Ale stryj zaczął się wahać...
— Czy posiada pan jaki dokument?...
— Nie, tylko się domyślam! — cofał się Lidenbrock.
— Dobrze, — odpowiedział profesor, który okazał się tak uprzejmym, że nie pytał dalej, widząc zmieszanie mego stryja. — Spodziewam się, że nie opuści pan naszej wyspy bez uprzedniego zbadania?
— Naturalnie, — odpowiedział, — ale przybywam trochę zapóźno, przechodzili już tędy uczeni.
— Tak, panie Lidenbrock, mamy dzieła Olafsena i Powelsena, Troïla, Gaimarda i Roberta, badaczy naszej wyspy. Ale wierzaj mi pan, że dużo jest jeszcze do zbadania.
— Tak pan myśli? — spytał stryj tonem obojętnym, ukrywając błysk swoich oczu.
— Tak. Mamy góry, lodowce, wulkany do zbadania, które są mało znane.
Ot tutaj naprzykład, niedaleko, czy widzi pan tę górę, wznoszącą się na horyzoncie. To Sneffels.
— Ach! — odezwał się mój stryj z lekceważeniem w głosie, — Sneffels!
— Tak, jeden z najbardziej ciekawych wulkanów, którego krater najmniej jest odwiedzany.
— Czy wygasły?
— Ach! od pięciuset lat!
— A więc, — odpowiedział mój stryj, krzyżując nogi, aby nie wzlecieć w powietrze, pragnę zacząć me geologiczne studja od Seffel czy Fessel... jak się to nazywa?
— Sneffels, — odpowiedział profesor.
Rozmowa ta prowadzona była po łacinie, rozumiałem ją doskonale i zaledwie mogłem powstrzymać śmiech, widząc mego stryja tak świetnie udającego nieświadomość.
— A więc zabiorę się do Sneffels! — powiedział stryj z uśmiechem.
— Żałuję mocno, — rzekł profesor Fridriksson, że brak czasu nie pozwala mi towarzyszyć panu...
— Ach! nie, nie! — zawołał żywo mój stryj, nie chcemy tu nikomu przeszkadzać, dziękuję panu z całego serca. Obecność takiego uczonego, jak pan, przydałaby się napewno, ale pana obowiązki...
Uważałem, że nasz gospodarz w niewinności swej duszy irlandzkiej uwierzył w szczerość słów mego stryja.
— Bardzo chwalę zamiar pana, profesorze Lidenbrock, znajdziesz tam pan bardzo dużo rzeczy ciekawych.
Ale powiedz mi pan, w jaki sposób dostaniesz się do półwyspu Sneffels?
— Morzem, to najdogodniejsza i najprostsza droga.
— Być może, ale niemożliwa do przejścia.
— Dlaczego?
— Gdyż nie mamy ani jednej łodzi w Reykjawiku.
— A, do djabła!
— Trzeba iść lądem, trzymając się brzegu, będzie to droga dłuższa, ale interesująca.
— Dobrze. Postaram się o przewodnika. Mogę jednego polecić.
— Czy to człowiek pewny, inteligentny?
— Tak, mieszkaniec półwyspu. Myśliwy, bardzo sprytny, z którego będzie pan zadowolony. Doskonale mówi po duńsku.
— Kiedy go mogę zobaczyć?
— Jutro, jeśli to panu dogodne.
— A więc do jutra, — odpowiedział mój stryj z westchnieniem.
Rozmowa ta zakończyła się serdecznem podziękowaniem islandzkiemu profesorowi.
Podczas tego obiadu stryj mój dowiedział się wielu ważnych rzeczy i w dodatku dostać miał wybornego przewodnika.



ROZDZIAŁ 11.

Plany podróży. Odbiór przewodnika.

Wieczorem zrobiłem krótką przechadzkę nad brzegiem Reykjawiku i powróciłem wcześnie, poczem położyłem się do łóżka i zasnąłem snem głębokim.
Po przebudzeniu się, posłyszałem głos mego stryja, rozmawiającego w sąsiedniej sali.
Wstałem natychmiast i poszedłem, aby wspólnie rozmawiać.
Właśnie stał przed stryjem człowiek wysokiego wzrostu, o ruchach energicznych.
Oczy jego, osadzone głęboko w bardzo dużej głowie, wykazywały inteligencję. Miały one kolor błękitny, a wyraz marzycielski.
Długie włosy opadały mu na ramiona, wyraz twarzy był energiczny i skupiony.
Wszystko w nim znamionowało temperament spokojny, ale charakter stanowczy i wytrwały.
Spokojny ten i pełen godności człowiek zajmował się łowieniem edredońskich kaczek, ptaków, których puch stanowi największe bogactwo wyspy.
Puch ten nazywa się edredonem i z łatwością bywa zbierany.
W pierwszych dniach lata, samica, gatunek prześlicznej kaczki, buduje swe gniazdko pomiędzy skałami.
Po zbudowaniu gniazda wyścieła je miękkim puchem, który wydziera ze swej piersi.
Nadchodzi myśliwy, bierze gniazdo, a samica zaczyna nanowo budować i wyściełać je puchem.
Kiedy już jest zupełnie z puchu ogołocona, wtedy samiec zaczyna dostarczać pierza delikatnego do gniazda.
Ale ponieważ pierze samca nie mają wartości, myśliwi pozostawiają to ostatnie gniazdo dla lęgu małych kaczątek, które w rok potem dają już daninę ze swego pierza.
Ponieważ zaś kaczki edredońskie nie wiją gniazd wśród skał urwistych, lecz nizko między skałami, nad brzegiem morza, przeto myśliwy taki nie denerwuje się, nie zna przeszkód i dlatego jest zawsze spokojny i zrównoważony.
Osoba ta poważna, flegmatyczna i spokojna, nazywała się Janem Bjelke; przybył on z polecenia doktora Fridrikssona.
Był to nasz przyszły przewodnik. Ruchy jego powolne, były prawdziwym kontrastem ruchów mego stryja.
A jednak pogodzili się z sobą doskonale i co do ceny i do przekonań.
Ani jeden, ani drugi nie targował się zupełnie. Zgodzili się odrazu.
Jan Bjelke zobowiązał się zaprowadzić nas do wioski, sąsiadującej ze Sneffels, a leżącej prawie u stóp wulkanu.
Podróż, podług mego stryja, potrwać miała dwa dni; po zamianie jednak na mile duńskie, przekonano się, że wynosiło to, licząc na dni, ośm do dziewięciu godzin.
Na drogę tę trzeba było wziąć cztery konie. Dwa na wierzchowce dla stryja i dla mnie, dwa pod bagaże. Co do Jana, to chciał on iść pieszo. Znał doskonale tę drogę i miał poprowadzić nas najkrótszą.
Wyjazd naznaczony był na czwartego czerwca.
Stryj chciał dać przewodnikowi zadatek, ale ten odmówił.
— Później, — odpowiedział tylko ze spokojem.
— Dziwny człowiek! — zawołał mój stryj, nie myśli nawet, jak wielką rolę odgrywa w tej podróży.
— Czy towarzyszyć nam będzie aż...
— Tak, Axelu, aż do wnętrza ziemi.
Czterdzieści ośm godzin pozostawało nam jeszcze do odjazdu, zużyłem je na przygotowania.
Trzeba było rzeczy ułożyć w wielkim porządku; narzędzia z jednej strony, naczynia z drugiej, żywność jeszcze gdzieindziej.
Pakiet z instrumentami zawierał:
1) Termometr stustopniowy Eigla.
2) Manometr dla oznaczania ciśnień atmosfery na poziom oceanu.
3) Chronometr, doskonale uregulowany z południkiem Hamburga.
4) Dwie busole.
5) Lunetę.
6) Dwa aparaty Rumkorfa, świetnie prosperujące i dające pewne światło elektryczne.
Broń składała się z dwóch karabinów i dwóch rewolwerów.
Na co broń? Wszak nie będzie tam ani dzikich ludzi, ani zwierząt.
Ale stryj mój przypisywał dużą wartość broni w podróży i chronił wciąż proch przed wilgocią i zamoczeniem.
Narzędzia składały się z siekiery, młota, haków, gwoździ, drągów żelaznych i długich sznurów.
Wreszcie mieliśmy i pożywienie, były tam mięsne konserwy, biszkopty, wszystko obliczone na przeciąg sześciu miesięcy.
Za napój służyć miało wino genewskie, co zaś do wody, to nie braliśmy jej wcale, wzięliśmy tylko hermetycznie zamknięte blaszanki, do których mieliśmy zamiar nalewać wodę z napotykanych strumieni i zdrojów.
Prócz tego mieliśmy z sobą apteczkę, bandaże, szarpie, we flaszkach eter, amonjak, i inne niezbędne środki.
Stryj mój nie zapomniał też o tytoniu, prochu i o zapasie pieniędzy.
Ubraliśmy się w odzież nieprzemakalną, odporną na deszcz i zimno i wyruszyliśmy na odpoczynek chwilowy, aby nazajutrz wyjść wypoczętymi w drogę.
Wieczorem w przeddzień podróży jedliśmy u barona Trampe, w towarzystwie mera i doktora Hyaltalin.
Na drugi dzień rano nasz gościnny gospodarz dał stryjowi mapę Islandji. Był to dla przyrodnika kosztowny dokument.
Ostatni wieczór spędziliśmy w towarzystwie p. Frydrikssona, dla którego uczuwałem wielką sympatję, poczem ułożyłem się do snu. O godzinie piątej rano obudziło mnie rżenie czterech koni, które stały przed oknem.
Jan układał nasze bagaże, a stryj hałasował, nic nie robiąc.
Wszystko skończyło się o godzinie szóstej.
Pan Fridriksson uścisnął nam ręce serdecznie.
Stryj dziękował mu za gościnność, co do mnie, to pożegnałem go, jak umiałem najlepiej po łacinie, poczem siedliśmy na konie i odjechaliśmy.



ROZDZIAŁ 12.

Podróż odbywa się bez przeszkód. Profesor zachwycony.

Podróż nasza odbywała się w bardzo dogodnych warunkach.
Nie było ani wielkiego upału, ani zimna. Pora wymarzona dla podróżników.
Radość z powodu jazdy na koniu kazała mi zapominać o złych stronach podróży.
Zacząłem nawet brać żywy udział w wycieczce.
Bo i cóż zresztą to złego? Jadę po obcym kraju; widzę wspaniałe góry, wejdę w głąb krateru.
Ten Saknussem nie robił chyba nic innego. Gdy zakończyłem swoje rozmyślania znajdowaliśmy się już poza Reykiawikiem.
Jan szedł pieszo, krokiem szybkim i równym. Dwa konie, obciążone bagażami, postępowały za nim bez kierowania.
Islandja, jak zauważyłem, jest jedną z wielkich wysp europejskich.
Ma ona tysiąc czterysta mil w obwodzie, a liczy tylko sześćdziesiąt tysięcy mieszkańców. Geografowie rozdzielili ją na cztery części.
Co do nas, to mieliśmy przejść tę część, która zwie się Krajem południo-wschodnim.
Jan, od opuszczenia Reykjawiku, szedł ciągle nad brzegiem morza.
Przebyliśmy nędzne pastwiska, które nie miały nic z zieloności, i gdzie przeważał kolor żółty.
Przyroda była tu bardzo uboga, parę wierzchołków pokrytych śniegiem, trochę sosen, obłoki szare — oto wszystko...
Często łańcuchy skał wrzynały się w morze i w pastwiska, pozostawiając jednak wązkie przejście.
Konie nasze wyszukiwały mocą instynktu najwygodniejsze przejścia i nie zwalniały ani na chwilę swego biegu.
Stryj mój nie miał nawet tej pociechy, żeby mieć powód do krzyku, lub popędzania batem.
Śmiać mi się chciało, patrząc na niego, jak siedział na koniu taki uroczysty i wyprostowany i podczas, gdy jego długie nogi dotykały ziemi, wydawał się być Centaurem o sześciu nogach.
— Dobre zwierzę! Dobre zwierzę! — mówił do konia.
— Widzisz, Axelu, że żaden z koni nie dorówna islandzkiemu. Śniegi, burze, niemożliwe drogi, skały, lodowce, nic go nie powstrzyma.
Jest dzielny, wytrwały i pewny. Nigdy nie postawi fałszywego kroku, nigdy nie zmienia chodu.
Jeśli zdarzy się po drodze jaka rzeka lub fjord, nie zatrzymuje się ani chwili, lecz rzuca się w wodę bez namysłu i przepływa do brzegu.
Ale nie trzeba go drażnić, lecz należy zostawić go samemu sobie a przejedziemy dziesięć mil dziennie na takim koniu.
— My, zapewne, — odpowiedziałem — ale przewodnik?
— Och! o niego się nie niepokoję! Ludzie ci idą bez zmęczenia. Ten idzie tak powoli, ledwie się porusza, nie zmęczy się więc napewno.
A w razie potrzeby, ustąpię mu swego wierzchowca.
Skurcz mnie wkrótce złapie, o ile nie zejdę na czas jakiś.
Rękom jest dobrze, ale trzeba i o nogach pomyśleć.
Tymczasem jechaliśmy bardzo szybko. Kraj robił się coraz bardziej pustynny.
Gdzieniegdzie jakaś zrujnowana chata, to znów kawałek wysuszonego pola.
W kraju tym brakło kompletnie dróg, ścieżek, roślinności a nawet ludzi. Gdzieniegdzie ukazywał się rzadki przechodzień.
A jednak, ta część Islandji, oddalona od swej stolicy o dwa kroki, zaliczała się do najlepiej uprawnych i najbardziej ludnych w Islandji.
Jakież więc musiały być inne okolice?
Przejechawszy pół mili, nie spostrzegliśmy ani jednego człowieka, stojącego choćby przy swej chatce, ani jednego pasterza dzikiego, któryby pasł swą trzodę mniej nieraz dziką od niego samego, zauważyliśmy tylko stado krów i baranów samotnie się pasących.
Jakież były w takim razie okolice, nawiedzane przez wybuchy wulkanów i trzęsienia podziemne?
Przeznaczenie wiodło nas do takich stron.
W dwie godziny po opuszczeniu Reykjawiku przybyliśmy do Aoalkirkja albo Głównego Kościoła.
Nie było tam nic godnego uwagi. Kilka domów zaledwie, nic więcej.
Jan zatrzymał się tu na pół godziny, zjadł z nami śniadanie, odpowiadał na pytania stryja co do drogi; tak, albo nie, a kiedyśmy się spytali, gdzie zamierza przenocować, odpowiedział, że w Gardarze.
Spojrzałem na mapę, aby odnaleźć ową miejscowość i ujrzałem ją o cztery mile od Reykjawiku. Pokazałem to memu stryjowi.
— Cztery mile tylko! — powiedział — Cztery mile na dwadzieścia dwie zamierzone! To mi śliczna przechadzka!
Chciał zwrócić na to uwagę przewodnikowi, ale ten, nie czekając na dowodzenia, popędził konie i dalej wyruszył w drogę.
W trzy godziny potem konie zostały napojone i wkrótce, przejechawszy jeszcze kawałek drogi, znaleźliśmy się o cztery mile od domu.
Fjord w tem miejscu był bardzo szeroki, z pół mili miał conajmniej. Obawiałem się o konie, których nie byłem pewien, czy przejdą.
Ale stryj uspokoił mnie co do tego, twierdząc, że o ile będą czuły, że są w stanie przebyć fjordy, to pójdą, gdyż instynkt ich jest niezawodny.
Nie poruszały się jednak, widocznie nie mogły się zdecydować na tę przeprawę.
Wtedy stryj, jak zwykle niecierpliwy, zaczął je poganiać.
Najpierw spokojnie, a potem coraz zapalczywiej. Wreszcie wziął się do bata. Ale stworzenia te nie znosiły napędzania. Czuły one dobrze, kiedy mogą ryzykować lub nie, i dlatego oburzało je bicie.
Stryj jednak nie przestawał pchać swego konia na fjordy, aż nareszcie zniecierpliwiony i oburzony koń zrzucił go z siodła na dwa kamienie, jak olbrzyma z Rhodes.
— Ach, niegodziwe zwierzę! — wykrzyknął mój stryj, tak raptownie zrzucony z siodła.
Był ogromnie zawstydzony tym niespodziewanym wypadkiem.
— Nie można przejść przed odpływem — odezwał się przewodnik.
Musieliśmy więc chwilę zaczekać, aby wysokie fale, mogące przykryć nas wraz z końmi, opadły.
Dopiero o szóstej godzinie wieczorem zdarzyła się sposobność do odjazdu.
Wsiedliśmy w rodzaj płaskiej barki, która przewiozła nas na drugi brzeg fjordu.
W pół godziny potem przybyliśmy do Aoalkirkja-Gardar.



ROZDZIAŁ 13.

Pobyt w chacie chłopa. Nieprzebyte śniegi.

Była już noc, ale nie znać było tej pory, gdyż noce polarne są, jak dzień jasne, a w czerwcu i lipcu słońce nie zachodzi zupełnie.
Temperatura tylko ogromnie się ochłodziła, było mi zimno a i głód mi dokuczał.
Wkrótce weszliśmy do lepianki chłopa islandzkiego, który nas przyjął bardzo gościnnie.
Gdyśmy przybyli, gospodarz wyszedł na nasze spotkanie, podał nam rękę i kazał iść za sobą.
Postępowaliśmy za nim przez długi i wąski korytarz, aż doszliśmy w zupełnej ciemności do mieszkania, składającego się z czterech izb.
Była tam kuchnia, warsztat tkacki, sypialnia i pokój gościnny.
Stryj mój, o którego wzroście nie myślano wszak przy budowaniu tego domu, uderzył ze cztery razy głową o sufit.
Zaprowadzono nas do gościnnego pokoju, przypominającego dużą salę z podłogą glinianą.
Pokój oświetlony był jednem oknem, którego szyba zrobiona była z przezroczystego pęcherza.
Posłanie składało się z futra, rozłożonego w dwuch skrzyniach drewnianych, pomalowanych na czerwono i ozdobionych sentencjami islandzkiemi.
W pokoju tym czuć było odór ryby suszonej, wędzonego mięsa i kwaśnego mleka.
Zapachy te, mieszając się ze sobą, były nie do wytrzymania..
Jak tylko położyliśmy swoje ręczne walizki, nadszedł gospodarz i poprosił, żebyśmy przeszli do kuchni, gdzie stale płonął ogień.
Stryj mój przychylił się do zaproszenia, ja zaś postępowałem chętnie za nimi, byłem bowiem bardzo zziębnięty.
Komin w kuchni był kształtu starożytnego. Pośrodku pokoju znajdował się kamień, służący za ognisko, w dachu zaś był otwór, przez który wychodził dym.
Kuchnia ta służyła też za jadalnię. Kiedyśmy do niej weszli, gospodarz, pomimo, że nas już zastał, podszedł do nas i powitał słowem: bądźcie szczęśliwi! i ucałował nas w policzek.
Żona jego powitała nas w podobny sposób, poczem oboje małżonkowie położyli rękę na sercu i pokłonili się nam do samej ziemi.
Żona gospodarza była matką dziewiętnaściorga dzieci.
Duże i małe zataczały się koło komina, grzejąc się i dokazując.
Co chwila zjawiały się blond głowy o melancholijnych oczach.
Zdawały się być wieńcem aniołków, unoszących się w dymie kadzideł. Stryj mój i ja wkrótce zostaliśmy otoczeni przez chmarę tych istotek.
Jedne wlazły nam na ramiona, drugie na kolana, trzecie plątały się nam u nóg, a każde powtarzało powitanie wykonane pierwej przez rodziców.
Te, które nie umiały mówić, krzyczały z całych sił.
Koncert ten skończył się przywołaniem wszystkich na kolację.
W tejże chwili wszedł myśliwy po nakarmieniu koni, to znaczy, że wyprowadził je na nędzną paszę, złożoną z mchu, rosnącego w małej ilości między skałami.
— Bądźcie szczęśliwi! — odezwał się Jan. Potem automatycznie ucałował gospodarza, gospodynię i wszystkie ich dzieci. Po skończonej ceremonji wszyscy zasiedli do stołu, w liczbie osób dwudziestu czterech i prawie jedno na drugiem. Cisza zapanowała wśród dzieci, gdy rozniesiono zupę.
Gospodarz dał nam po misce doskonałej zupy, potem ryby suszonej w maśle, potem ugoszczono nas mlekiem z biszkoptami i sokiem z jagód, nakoniec, jako napitek, postawiono znów świeże mleko z wodą, zwane „blanda“.
Nie zastanawiałem się nad dobrocią tych wszystkich potraw. Byłem straszliwie głodny i jadłem to, co przedemną stawiali, nie krytykując niczego.
Po kolacji dzieci znikły, dorośli zaś otoczyli ognisko, na którem palili gałęzie, rogi krowie, ości rybie i t. p.
Potem, po ogrzaniu się, każdy przeszedł do swego pokoju.
Nazajutrz, o godzinie piątej rano, pożegnaliśmy się z gospodarzami, a stryj mój miał dużo kłopotu, zanim zdołał zmusić go do przyjęcia pieniędzy za pożywienie i gościnę.
O sto kroków od Gardaru, grunt zaczął się zmieniać, stał się błotnistym i niedogodnym do jazdy.
Po stronie prawej góry ciągnęły się bez przerwy, jakby jakieś nieskończone fortece. Gdzieniegdzie widać było strumyki.
Pustynia stawała się coraz bardziej ponura. Czasem ukazywało się jakby jakieś widmo ludzkie i znikało czemprędzej.
Uczuwałem niesmak na widok opuchniętej głowy o skórze połyskującej, pozbawionej włosów i ran straszliwych, wyglądających z za łachmanów.
Taka nieszczęśliwa istota nie wyciągała dłoni, przeciwnie, uciekała czemprędzej, ale Jan dążył zawsze powiedzieć: — Bądźcie szczęśliwi!
— Trędowaci, — tłomaczył mi stryj.
Sam wyraz ten przenikał strachem do głębi.
W Islandji choroba ta, była bardzo pospolita, była dziedziczną.
Droga, którąśmy obecnie przebywali, była bardzo smutna.
Ani jednego drzewa. Trochę karłowatych wierzb, jak gałązki suche wetkniętych w grunt. Ani jednego zwierzęcia, prócz kilku koni, tych, których właściciel nie miał czem karmić i które błądziły teraz po gołej płaszczyźnie.
Czasem sęp szybował ponad tą pustynią, poczem, trzepocząc skrzydłami, uciekał w stronę południa.
Melancholja tego kraju obudzała we mnie tęsknotę za opuszczonym domem.
Wieczorem, po przebyciu dwóch rzek, byliśmy zmuszeni zanocować w jakiejś chacie, opuszczonej przez ludzi.
Dokuczało nam tu straszliwe zimno.
Następnego dnia znów powtarzały się te same krajobrazy, ten sam grunt błotnisty, ta sama jednostajna przyroda.
W nocy byliśmy w Krösolbt, gdzieśmy przenocowali.
Dziewiętnastego czerwca natknęliśmy się na grunt, zalany lawą.
Widać było wygasłe wulkany, z których nie wydobywały się już lawa, ale ślady jej wszędzie.
Widać też było czasem parę, unoszącą się z gorących źródeł.
Nie mieliśmy czasu na obserwowanie tych zjawisk, trzeba było wciąż jechać bez zatrzymywania się.
Wkrótce znowu grunt stał się błotnisty, pokryty małemi jeziorkami. Z odległości pięciu mil widzieliśmy już Sneffels.
Konie szły dobrze, niewygodna droga nie zatrzymywała ich wcale; co do mnie, to czułem się bardzo zmęczony, natomiast stryj mój siedział wyprostowany, jak pierwszego dnia podróży, nie mogłem się powstrzymać od podziwiania stryja i przewodnika, którzy zdawali się uważać tę uciążliwą drogę za zwykłą przejażdżkę.
W sobotę 20 czerwca przybyliśmy do Büdir, miasteczka, położonego nad brzegiem morza, i tutaj przewodnik zażądał zapłaty.
Stryj mój wypłacił mu ją natychmiast.
Tutaj również krewni Jana przyjęli nas i ugościli.
Ludzie ci z radością zaprosili nas pod swój dach, nakarmili i namawiali do wypoczynku.
Z chęcią zgodziłbym się wypocząć jeszcze u nich, ale stryj mój, jak zawsze gorączkowy; nie chciał o tem słyszeć i zaraz nazajutrz wyruszyliśmy dalej.
Spotykaliśmy po drodze góry, skały i objeżdżaliśmy dookoła olbrzymi wulkan. Nareszcie, po czterech godzinach jazdy przybyliśmy do Stapi.



ROZDZIAŁ 14.

W miasteczku Stapi.

Stapi jest to miasteczko, składające się z trzydziestu chatek, zbudowanych na lawie, pod ciepłemi promieniami słońca, odbijającemi się na wulkanie.
Zatrzymaliśmy się przed drzwiami rektora. Była to chatka ani większa ani lepsza od innych.
Ujrzeliśmy przed nią człowieka, przybijającego podkowę koniowi, z młotem w ręku i w skórzanym fartuchu.
— Bądź szczęśliwy! — powitał go przewodnik.
— Dzień dobry! — odpowiedział kowal.
— Rektor, — powiedział Jan, zwracając się do mojego stryja.
Tymczasem ów kowal wydał ostry okrzyk i z chaty wyszła ogromna kobieta, bardzo brzydka i skierowała się ku nam.
Z przerażeniem myślałem o tem, że okropna ta olbrzymka zacznie nas obcałowywać po kolei, ale na szczęście nie zrobiła tego, a nawet z niezbyt wielką uprzejmością wprowadziła nas do swego domu.
Pokój gościnny był ciemny, brudny, ale trzeba było i tem się zadowolnić.
Rektor też nie uważał za potrzebne być dla gości uprzejmym. Nie okazywał nam bynajmniej grzeczności i nawet do nas nie zbliżał się.
Stryj mój zaraz zrozumiał, z kim ma do czynienia.
Zamiast uczonego i inteligentnego człowieka, jakim winien być rektor, zastał człowieka nieokrzesanego i niemiłego w obejściu.
Postanowił przeto jaknajprędzej opuścić ten niegościnny dom i poprowadzić swoją wyprawę naukową.
Przygotowania do wyprawy rozpoczęły się na drugi dzień po przybyciu do miasteczka. Wówczas to stryj oznajmił naszemu przewodnikowi, że postanowił zbadać środek wulkanu do ostatecznych granic.
Przewodnik kiwnął głową na znak zgody. Nie sprawiało mu żadnej różnicy, iść po powierzchni, czy też w głębi ziemi.
Co do mnie, to zajęty wciąż jazdą, zapomniałem o tem, co będzie, gdy dojedziemy do celu. Teraz dopiero zacząłem myśleć o niebezpieczeństwach, jakie na mnie czekały.
Co było robić?
Należało sprzeciwić się stryjowi i nie jechać jeszcze w Hamburgu, nie zaś tutaj.
— Tak! — mówiłem do siebie, — dobrze wejść na krater, spuścić się nawet do wnętrza, ale co dalej?
Toć można tam zginąć, zabłądzić w tych labiryntach podziemnych...
Zresztą, kto wie, czy Sneffels jest już zupełnie wygasły?
A może przygotowuje się nowy wybuch? To, że potwór śpi już od 1229-go roku, nie znaczy, żeby się nie mógł obudzić. A jeśli się zbudzi, co będzie z nami? Nie mogłem usnąć, myśląc wciąż o tych możliwościach.
W końcu postanowiłem wyznać stryjowi swe wątpliwości.
Wyszukałem go i zwierzyłem się ze swemi obawami.
— Myślałem o tem, — odrzekł zupełnie spokojnie.
Co znaczyły te słowa? Czy posłyszał głos rozsądku, który go powstrzyma od tej szalonej wyprawy?
Ale było to tylko złudzenie.
Po kilku minutach ciszy, kiedy nie śmiałem odezwać się słowem, rzekł do mnie:
— Myślałem o tem, odkąd jesteśmy w Stapi. Myślałem, gdyż nie można działać lekkomyślnie.
— O, tak! — odrzekłem z mocą.
— Od sześciuset lat Sneffels milczy, ale może przemówić.
Ale wybuchy poprzedzane są zawsze zjawiskami znanemi.
Badałem tutejszych mieszkańców, badałem grunt i nic nie zapowiada wybuchu.
Mówię ci, Axelu, bądź spokojny!
Gdy w dalszym ciągu powątpiewałem, wziął mnie stryj za rękę i poprowadził na grunt koło wulkanu.
Ujrzałem, jakby płomyki wychodzące z głębi ziemi.
Wychodziły one wraz z parą z głębi źródeł gorących.
Wytłomaczył mi wtedy stryj, że, o ileby wulkan miał wybuchnąć, nie byłoby tych płomyków, gdyż skoncentrowałyby się wszystkie we wnętrzu wulkanu.
Tak jest zawsze, tak byłoby i teraz.
— Ależ... — wyjęczałem.
— Cicho bądź! Gdy nauka przemawia, milczeć wypada.
Wróciłem do chaty ze spuszczoną głową. Stryj zwyciężył mnie naukowemi wywodami. Miałem teraz jeszcze słabą nadzieję, że, gdy zejdziemy do głębi krateru, niepodobieństwem będzie posunąć się daleko i w ten sposób zmuszeni będziemy powrócić.
Przebyłem noc w strasznych snach. Śniłem wciąż, że błądzę po labiryntach podziemnych i ginę w nich.
Nazajutrz, 23-go czerwca oczekiwał nas Jan ze swymi towarzyszami, obładowanymi żywnością, instrumentami i narzędziami.
Była godzina dziewiąta. Rektor ze swą żoną czekał na nas przed drzwiami. Sądziliśmy, że chcą nas serdecznie ucałować na drogę, tymczasem upomnieli się o ogromną zapłatę, którą stryj, naturalnie bez sporu, zapłacił.
Po uregulowaniu rachunku wyruszyliśmy w drogę i w kilka minut potem opuściliśmy miasteczko Stapi.



ROZDZIAŁ 15.

Przybycie na górę Sneffels.

Sneffels ma wysokości 5000 stóp. Szliśmy jeden za drugim, wyprzedzani przez przewodnika. Droga była tak wąska, że dwie osoby iść obok siebie nie mogły. Rozmowa też była uniemożliwiona.
Jako prawdziwy bratanek profesora Lidenbrocka, obserwowałem wciąż bogactwa mineralogiczne tej okolicy i myśl moja ogarniała wszystkie bogactwa Islandji.
Wyspa ta, tak bardzo ciekawa, wynurzyła się z morza w epoce bardzo odległej.
Islandja cała ma grunt wulkaniczny. Droga nasza z każdą chwilą stawała się uciążliwszą. Skały wciąż przeszkadzały, zbocza gór były okropnie strome, trzeba było jechać z ogromną uwagą, żeby nie narazić się na niebezpieczny upadek.
Jan postępował spokojnie, jakby po najlepszej drodze, niekiedy znikał za ogromnemi odłamami skał i traciliśmy go zupełnie z oczu, wtedy to ostry gwizd, wybiegający z jego ust, wskazywał, gdzie się znajduje i w jakim kierunku mamy za nim postępować. Często też zatrzymywał się, zbierał kawałki skał i układał z nich, jakby drogę, któraby nam była przydatną przy powrocie do domu.
Była to myśl dobra sama przez się, ale, jak się później okazało, zbyteczna. Przez trzy męczące godziny szliśmy na górę, i mimo to nie przeszliśmy całej, musieliśmy jednak zatrzymać u podnóża i pożywić się.
Stryj mój jadł bardzo szybko, aby, jak mówił, prędzej dojść na krater.
Ale podwójne te kąski, zjedzone przez stryja w tym celu, nie zdały się na nic.
Musiał i tak czekać na hasło przewodnika, który po godzinie dopiero wyruszył znowu w wędrówkę.
Trzej islandczycy, którzy nam towarzyszyli, mroczni, o ponurym wyglądzie, nie przemówili przez cały czas ani słowa, jedli powoli, nie podnosząc na nikogo oczu.
Kraina ta ciemna, skalista, nieożywiona kwiatami i zielenią, nie rozweselona śpiewem ptaków, rzucała widocznie cień swój i na tutejszych mieszkańców.
Wszyscy oni byli tego typu, co Jan i trzej wybrani przez niego towarzysze.
Teraz zaczęliśmy przebywać zbocza Sneffels. Jego śnieżny wierzchołek, zdawał mi się być bardzo niedaleki, chwila jeszcze, a myślałem, że stanę na szczycie, tymczasem, jakżeż długie godziny dzieliły nas od celu, jakież straszliwe zmęczenie owładało memi członkami!
Kamienie, po których stąpaliśmy, nie spojone ani ziemią, ani żadną trawką, przy dotknięciu się naszych stóp staczały się w dół z nadzwyczajną szybkością i ginęły bez śladu. W niektórych miejscach przejście zdawało się niepodobieństwem, z pomocą tylko naszych lasek udało nam się dotrzeć do szczytu.
Muszę dodać, że stryj trzymał się mnie wciąż i uważał, żeby mi się co złego nie stało, za każdem mojem zachwianiem podpierał mię swem silnem i pewnem ramieniem.
Można przyznać, że szedł świetnie, co zaś do islandczyków, to ci szli z żywością nie do opisania, i jak wiewiórki na drzewa, tak oni z nadzwyczajną zwinnością wchodzili na górę.
Zdawało mi się niepodobieństwem dotrzeć na sam szczyt, tak wielka była spadzistość tej góry.
Na szczęście po godzinie, zauważyliśmy jakby schody, utworzone przez naturę.
Utworzone były przez potok, który przerywając się, pozostawił wgłębienia i ułatwił tem naszą drogę.
Potok taki zwie się w Islandji „stina“. I jeśliby nie był zatrzymywany podczas drogi przez góry i skały, wpadłby z siłą do morza i tam utworzyłby nowe wyspy.
Jakież on nam oddał przysługi!
Ale dalej poza temi schodami natury, droga znów zaczęła być trudną do przebycia. Spadzistość stawała się coraz większa, i chwilami tylko natrafialiśmy na podobne pierwszemu, udogodnienia.
Krętość drogi uwidoczniała się w tem, że gdy na chwilę, nie mogąc dorównać w marszu mym towarzyszom, zostawałem w tyle, traciłem ich zupełnie z oczu.
O siódmej godzinie wieczorem przeszliśmy dwie mile tych naturalnych schodów górskich i zatrzymaliśmy się już w pobliżu naszego celu.
Morze, któreśmy doskonale mogli obserwować wówczas, znajdowało się od nas na wysokości dwóch tysięcy stu stóp.
Doszliśmy do granicy wieczystych śniegów w Islandji, które rzadkie są w tym kraju z powodu wilgoci klimatu.
Zrobiło się bardzo zimno. Wicher wiał z całą mocą. Byłem znużony niezmiernie. Profesor zauważył to moje zmęczenie, a widząc, że nogi odmawiają mi posłuszeństwa, zaproponował, pomimo wskazanego pośpiechu, abyśmy odpoczęli.
Oznajmił też o tem przewodnikowi w jego języku, a ten kiwnął głową i wyrzekł: Iść prędzej na bok.
— Trzeba iść wyżej, — rzekł stryj.
Potem spytał przewodnika o powód tego pośpiechu.
Nic nie mówiąc, wskazał mu niezwykłe widowisko.
Trzej islandczycy patrzali przerażonym wzrokiem w przestrzeń. I w rzeczywistości było się czego obawiać.
Zwróciłem oczy na płaszczyznę, i cóż zobaczyłem?
Oto ogromna kolumna z kamieni poruszyła się gwałtownie, piasek i kurz podnosił się, kręcąc w koło, jak trąba, wicher rzucał to wszystko na wzgórki Sneffels, do których właśnie byliśmy przytuleni.
Ogromna, jakby oderwana z niebios chmura, snuła się nad górą czarna mgła z owych piaskowców i porwanego z ziemi kurzu.
Jeśliby ta trąba powietrzna nachyliła się w dół, porwałaby nas niechybnie. Zjawisko to, dość częste podczas wiania wichru nazywa się w języku islandzkim „mistur“.
— Prędzej! prędzej! — krzyczał przewodnik.
Nie rozumiejąc po duńsku, pojąłem jednak niebezpieczeństwo i rzuciłem się pędem za przewodnikiem.
Wkrótce trąba uderzyła w górę, która zatrząsła się straszliwie, kamienie zaś i piasek uchwycony w przelocie, padały, jak deszcz ulewny na górę.
Na szczęście byliśmy na drugiej stronie zabezpieczeni od katastrofy, dzięki tylko roztropności naszego przewodnika.
Gdyby nie on, bylibyśmy odrzuceni martwi, i to na dużą odległość przez tę okropną zawieję z kamieni.
Jan nie uznawał za roztropne przepędzać nocy na urwiskach góry wulkanicznej.
Szliśmy więc dalej w przeróżnych kierunkach przez pięć godzin.
Upadałem ze znużenia, z głodu i zimna. Zgęszczające się coraz bardziej powietrze, nie wystarczało mi na oddychanie.
W końcu o godzinie jedenastej, w nocy, w zupełnej ciemności, dosięgliśmy szczytu Sneffels, skąd mogłem o północy, obserwować z wyniosłości pagórka słońce, rzucające swe blade promienie, na wyspę u stóp moich uśpioną.



ROZDZIAŁ 16.

Wejście na szczyt góry. Widok z niej.

Zjedliśmy natychmiast kolację i ułożyliśmy się do snu, jak można było najwygodniej.
Posłanie było twarde, schronienie niezbyt pewne, położenie ciężkie, o pięć tysięcy stóp nad poziomem morza — wszystko to jednak nie przeszkadzało mi do snu spokojnego tej nocy, jednej z najlepiej bo, bez snów gorączkowych, przezemnie spędzonych.
Dawno już nie spałem tak świetnie.
Nazajutrz obudziliśmy się na wpół zlodowaciali wskutek silnego prądu, zimnego powietrza.
Promienie słońca świeciły przecudnie, gdym podniósł się ze swego granitowego łoża. Widok, jaki przedstawił się mym oczom był zaiste wspaniały.
Wzrok mój ogarniał większą część wyspy. Widziałem głębokie doliny, krzyżujące się we wszystkich kierunkach, przepaście, wyglądające na wykopane studnie, jeziora, zamieniające się w stawy, rzeki, przeistaczające się w strumyki.
Po prawej stronie wznosiły się niezliczone lodowce i pagórki z zaostrzonemi szczytami. Niektóre z nich wyrzucały z siebie dym.
Cały krajobraz tych gór dymiących, na których leżały śniegi, wydawał się pienić, na podobieństwo wzburzonego morza. Zwróciwszy się na zachód, widziałem ocean w całym majestacie i rozciągłości, jakby dalszy ciąg wierzchołków.
Gdzie kończyła się ta ziemia? Gdzie zaczynały się fale? Oko moje niezdolne było rozróżnić.
Zatopiłem się cały w tym niezrównanym widoku, a olśnione moje oczy pochłaniały cudne promienie słońca, padające na wyspę.
Zapomniałem, kim jestem i gdzie, zdawało mi się, że jestem elfem, lub też jakimś fantastycznym bohaterem ze skandynawskiej mitologji.
Odurzony wprost byłem wspaniałością pagórków, i zapomniałem o przepaściach, w które pogrążyć się byłem zmuszony.
Ale wkrótce wrócony zostałem do rzeczywistości, gdy profesor i przewodnik zeszli się ze mną na szczycie.
Stryj mój, obracając się ku zachodowi, wskazał dłonią lekki obłok i rzekł: — Grenlandja!
— Grenlandja? — zawołałem.
— Tak, jesteśmy oddaleni od niej o trzydzieści pięć mil, a podczas odwilży, białe niedźwiedzie przybywają na lodowcach do Islandji.
Ale to nas nie obchodzi. Jesteśmy na wierzchołku Sneffels, oto dwa szczyty: jeden na południu, drugi na północy.
Jan nas objaśni, jak nazywa się ten, na którym teraz stoimy.
— Scartaris.
Stryj mój wytłomaczył mi wtedy z tryumfem:
— Jesteśmy na kraterze!...
Krater Sneffels wyglądał na obaloną czarę bez dna, mającą pół mili obwodu.
Można sobie wyobrazić, co dziać się musiało, gdy z takiego otworu sypały się rozpalone kamienie i tryskała lawa.
Wnętrze miało mniejszy obwód i ze zgrozą myślałem o wejściu do głębi tego potwora.
Wchodzić do jamy, gdzie może wnet nastąpić wybuch, to pomysł szaleńca — myślałem.
Ale nie było czasu na rozmyślania. Jan, stanąwszy na czele, prowadził nas do wnętrza. Szedłem bez jednego słowa.
Aby ułatwić zejście do środka, Jan poprowadził nas po skałach rozwalonych, które dosięgały dna wulkanu i ułatwiały tem wejście do głębi.
Niektóre części krateru wewnątrz stanowiły niebezpieczne lodowce, z których łatwo można się było zsunąć w przepaść.
Związaliśmy się więc wszyscy sznurem i przewodnik, mając w ręku żelazny drąg, dotykał gruntu, aby nas w porę zatrzymać, jeśliby nam groziło niebezpieczeństwo.
Droga obeszła się bez żadnego wypadku. W południe przybyliśmy na miejsce.
Podniosłem głowę i zobaczyłem mały skrawek nieba...
W głębi krateru otwierały się przed nami trzy jakby kominy, przez które zapewne podczas wybuchu Sneffels wylatywały dymy i lawa.
Każdy z tych kominów miał pięć stóp średnicy.
Nie miałem odwagi spojrzeć do środka. Profesor Lidenbrock był w najwyższem podnieceniu.
Z wyciągniętemi ramionami, ciężko oddychając z powodu pędu, z jakim biegł, rozciekawiony głębią wulkanu, przeskakiwał kamienie, gestykulując i wymawiając niezrozumiałe zdania. Jan i jego towarzysze, usiadłszy na odłamkach lawy, przyglądali mu się ze zdumieniem, biorąc go zapewne za obłąkanego.
Tejże chwili stryj mój wydał silny okrzyk. Sądziłem, że natrafił stopą na pustkę i wpadł do której z przepaści.
Ale nie.
Zobaczyłem go z rękami wyciągniętemi, stojącego przed skałą z granitu, znajdującą się na dnie krateru, a mającą wygląd olbrzymiego piedestału.
Stał w pozie zdumionego człowieka, którego jednak podziw przeszedł wkrótce w szaloną radość.
— Axelu! Axelu! — wołał, — chodź tutaj! Prędzej!
Przybiegłem. Jan i towarzysze nie ruszyli się nawet z miejsca.
— Spójrz! — powiedział do mnie stryj.
I, podzielając jego zdumienie i radość wyczytałem na południowej stronie bloku, pismem runicznem wypisane nazwisko „Arne Saknussem“.
Ileż razy przeklinałem to nazwisko, które skusiło nas do niebezpiecznej podróży.
Po pewnym czasie zostaliśmy tylko we trójkę: stryj, ja i przewodnik; trzej islandczycy opuścili nas, nie chcąc dalej nam towarzyszyć.
Jan spał spokojnie u stóp skały, w zastygłem z lawy łożysku, natomiast stryj mój kręcił się koło krateru, jak zwierz dziki, osaczony w jamie.
Co do mnie, to nie miałem ani siły, ani chęci się podnieść i biorąc przykład z naszego przewodnika, ułożyłem się u stóp skały.
W ten sposób spędziliśmy pierwszą noc pod ziemią.
Na drugi dzień szare, ciężkie obłoki zawisły nad wierzchołkiem krateru.
Nie podobała mi się ta ciemność, ale wkrótce zaczęła mię interesować inna kwestja.
Oto stryj mój wpadł w gniew straszliwy. Powód był ten, że w rękopisie islandzkiego uczonego napisane było, że tą drogą trzeba się kierować, na którą w końcu czerwca padnie cień. A trzy były drogi.
W skutek pochmurnego nieba promienie nie przenikały do głębi wulkanu i uczony był rozgniewany bez miary. Był już 25 czerwiec. Co będzie, jeśli pogoda się nie zmieni?
W takim razie profesor musiałby odłożyć swą podziemną wędrówkę na rok następny.
Uśmiechało mi się to ogromnie, gdyż wciąż jeszcze bałem się tej szalonej podróży.
Wyrazić nie potrafię złości profesora Lidenbrocka, gdy dzień minął i ani jeden promyk nie zajaśniał na niebie. Jan nie ruszał się ze swego miejsca i nie pytał, na co czekamy. Jak zwykle, tak i teraz milczał i obserwował mego stryja.
Stryj mój przez cały czas swego niepokoju i złości nie przemówił do mnie ani słówka.
Oczy miał wciąż zwrócone ku górze i wypatrywał na niebie promyka słońca.
Na drugi dzień, to jest 26-go czerwca, znowu pochmurno. Deszcz ze śniegiem padał przez dzień cały.
Jan zbudował z kawałków lawy chatkę, ja przyglądałem się otaczającym skałom, a stryj, niezadowolony ze wszystkiego, złościł się.
Przyznać trzeba, że w tym wypadku, człowiek nawet dużo cierpliwszy od profesora, miałby powód do gniewu.
Bo i jakże? Doszedł do drzwi, borykał się z tylu trudnościami, tyle sił postradał, a w końcu zmuszony będzie powracać, nic nie zdziaławszy.
Dnia 27-go znowu było ponuro i ciemno. Dopiero w niedzielę, 28-go czerwca słońce rzuciło swoje promienie w środek krateru.
Każdy pagórek, każda skała, każdy kamień, dotknięte zostało promieniami słońca.
W południe dotknęły promienie przez chwilę komina środkowego.
— Tędy! — zawołał profesor — to tutaj! Tędy mamy dojść do środka ziemi! Naprzód!
Była wtedy godzina pierwsza i minut trzynaście.



ROZDZIAŁ 17.

Spuszczenie się w głąb wulkanu.

Rozpoczęła się prawdziwa podróż podziemna. Do tej pory zmęczenie brało górę nad przeciwnościami, obecnie trudności piętrzyły się na każdym kroku.
Nie zdołałem dotąd rozważyć niebezpieczeństw, jakie mogły stanąć nam na drodze.
Chwila jednak ostateczna nadeszła. Mogłem wszak albo iść razem, albo cofnąć się i wrócić do domu. I zrobiłbym to ostatnie, gdyby nie wstyd wobec przewodnika.
Jan tak spokojnie przyjął wiadomość o dalszej drodze, z taką obojętnością na wszelkie niebezpieczeństwo, że zarumieniłem się na myśl, iż jestem mniej od niego odważnym.
Będąc sam, tłumaczyłem siebie doskonale i posiadałem tysiące argumentów usprawiedliwiających, ale w obecności przewodnika milczałem.
Jedna z mych myśli uleciała na chwilę ku pięknej Małgosi i zbliżyłem się do środkowego komina.
Miał on sto stóp średnicy, albo, trzysta stóp obwodu.
Nachyliłem się i spojrzałem. Włosy zjeżyły mi się na głowie. Wszystko zaczęło przedemną wirować wokoło, zachwiałem się i byłbym upadł, gdyby nie ręka przewodnika, która chwyciła mnie nagle.
Środek krateru był pełen schodów, utworzonych przez kawały skał i kamieni, zejście więc nie było zbyt trudne. Schodów wprawdzie nie brakło, ale brak był poręczy.
Stryj mój obmyślił doskonały sposób zejścia na dno.
Uwiązał sznur u wystającej skały, potem uczepiliśmy się wszyscy i w ten sposób przesuwaliśmy się po dwieście stóp aż do nieskończoności.
— Teraz, — powiedział stryj, gdy urządzał owo zsuwanie się w dół, — zająć się trzeba bagażami. Trzeba je podzielić na trzy części i każdy z nas swą część umieści na plecach. Jan — ciągnął stryj dalej — weźmie narzędzia i część żywności. Ty, Axelu, też trochę żywności i broń; ja, resztę żywności i instrumentów.
— Ale! — odezwałem się — a odzież, a ta masa sznurów, któż zabierze to wszystko?
— Same zjadą na dół.
— Jakto? — spytałem.
— Zobaczysz.
Stryj mój zarządził, aby Jan związał te rzeczy, o które pytałem i rzucił do przepaści.
Posłyszałem odgłos lecących pakunków, stryj zaś patrzał na toczącą się w przepaść naszą garderobę. Gdy już stracił ją z oczu — rzekł do Jana:
— Dobrze, teraz my zaczynajmy.
Stryj przywiązał na plecach swój pakiet, Jan swój, na mnie zaś włożono mój bagaż.
Zejście w dół odbywało się w ten sposób: na przedzie Jan, za nim ja ze stryjem.
Schodziliśmy wśród najgłębszej ciszy. Od czasu do czasu tylko kamienie, oderwane od skał, staczały się w otchłań.
Leciałem w przestrzeń, drżąc cały, żeby sznur się nie zerwał, był bowiem niezbyt gruby, a utrzymać miał aż trzy osoby i bagaże.
Straszno było pomyśleć, że lecieliśmy nie widząc nic, w zupełnych ciemnościach i nie wiedząc, co spotkamy na dnie tego komina. Może wodę, a może roztopioną lawę.
Kiedy Jan napotykał w swej drodze jaki ostry głaz, lub inną przeszkodę, zaraz wołał: — Uważnie!
Po półgodzinnem schodzeniu przybyliśmy na powierzchnię skały, silnie do ścian komina przytwierdzonej.
Stąd ciężka była przeprawa. Sznur zaczepił się o skałę, ale Jan rozbił w przelocie kawałek sterczącej skały i w ten sposób zsunęliśmy się obok niej bez wypadku.
Wychyliwszy się, spojrzałem w dół i zauważyłem, że dna jeszcze nie widać.
Manewr ze sznurem powtórzył się nanowo i po pół godzinie przebyliśmy znów dwieście stóp w dół komina.
Nie wiem, czy najbardziej zapalony geolog był by w stanie ocenić pokłady ziemi, jakie mijaliśmy, a jednak stryj mój i na to w tej karkołomnej wycieczce zwracał baczną uwagę.
Podczas małego wypoczynku odezwał się do mnie w te słowa.
— Im głębiej schodzę, tem większą mam nadzieję.
Skład tego wulkanicznego gruntu zupełnie zgadza się z teorją Davy’ego.
Jesteśmy teraz w gruncie, utworzonym z metali roztopionych przy zetknięciu powietrza z wodą. Zobaczymy, co będzie dalej.
Po trzech godzinach marszu w dół, jeszcze nie widziałem dna komina.
Schodziliśmy bezustannie. Czułem, że chyba jesteśmy niedaleko dna, gdyż kamienie, spadające wskutek uderzenia naszemi nogami, miały odgłos szybszego spadania w otchłań.
Czternaście razy powtarzaliśmy schodzenie na dół co pół godziny.
A więc spuszczaliśmy się na sznurze siedem godzin, odpoczywaliśmy czternaście razy po kwadransie, czyli trzy i pół godziny.
Zużyliśmy więc dziesięć i pół godziny. Wyruszyliśmy z wierzchołka o 1-ej, była więc dwunasta godzina w nocy. Co zaś do głębokości, jakąśmy przebyli, to te czternaście manewrów sznura po dwieście stóp, stanowiły dwa tysiące osiemset stóp.
W tej chwili dał się słyszeć głos Jana:
— Zatrzymać się!
Zsunąłem się omal nie na głowę stryja.
— Jesteśmy u celu — odezwał się stryj.
— Gdzie jesteśmy? — spytałem.
— W głębi komina.
— Czy niema tu innego wyjścia?
— Może być, zobaczymy to nazajutrz. Teraz posilmy się i połóżmy się spać.
Nie było tu zupełnie ciemno. Otworzono worek z jedzeniem, każdy z nas posilił się, poczem ułożył się do snu na zastygłej lawie i kamieniach.
A kiedy, rozciągnięty na twardem łożu, podniosłem do góry oczy, spostrzegłem błyszczącą nad moją głową gwiazdę, była to, jak zauważyłem, jedna z gwiazd, stanowiących wóz Wielkiej Niedźwiedzicy. Zasnąłem potem głębokim snem śmiertelnie znużonego człowieka.



ROZDZIAŁ 18.

Wejście w nieznane podziemia.

O godzinie ósmej rano obudził nas promień słońca.
Promień ten rozpryskiwał się na wszystkie strony i rzucał jakby iskierki wokoło. Dlatego to można było rozróżnić każdy przedmiot.
— A więc, Axelu, co mówisz na to? — wykrzyknął stryj, zacierając ręce, — czyś spędził kiedy w domu noc tak spokojną, jak tutaj?
Ani hałasu ulicznego, ani turkotu kół, ani nawoływań kupców.
— Bez wątpienia, — odrzekłem — mamy spokój w tej studni, ale przyznam się, że cisza ta ma w sobie coś przerażającego.
— No! no! — wykrzyknął stryj, — jeśli teraz już się przerażasz, co będzie dalej?
Wszak nie weszliśmy nawet na cal w głąb ziemi!
— Co stryj mówi?
— Chcę powiedzieć, że dopierośmy dosięgli gruntu wyspy. Ta długa tuba, która znajduje się w kraterze Sneffelsu, zbliża się prawie do poziomu morza.
— Czy stryj jest tego pewny?
— Zupełnie pewny. Sprawdź na barometrze.
Rzeczywiście, barometr wskazywał na to, że uszliśmy dopiero dwadzieścia dziewięć stóp.
— Widzisz, — ciągnął stryj, — mamy już tylko ciśnienie atmosferyczne i w tej chwili nie będzie już nam potrzebny barometr, zastąpi go manometr.
— Ale — odezwałem się po chwili — czy nie jest do przewidzenia, że ciśnienie to stanie się dla nas niebezpieczne?
— Nie, schodzić będziemy powoli i nasze płuca przywykną do oddychania tą atmosferą.
Aeronautom brak zawsze powietrza, im wyżej wzbijają się w górę; my będziemy mieli go za dużo.
Ale wolę to drugie, niż tamto.
Teraz nie traćmy czasu. Gdzie są rzeczy, rzucone na dno przepaści?
Przypomniałem sobie wtedy, że daremnie szukaliśmy poprzedniego dnia tego bagażu.
Profesor zapytał Jana, a ten, przyjrzawszy się skałom sterczącym dokoła, odrzekł:
— Tam, w górze!
Rzeczywiście, bagaż zaczepił się o wystającą skałę o sto stóp ponad naszemi głowami. Zręczny Islandczyk wdrapał się na skałę i w kilka minut był z bagażem na dole.
Teraz — odezwał się stryj — zajadajmy. A jedzmy, jak ludzie, którzy mają długą drogę przed sobą.
Suchary i suche mięso zakropiliśmy kilku łykami wody z winem.
Po zjedzeniu, stryj wyciągnął z kieszeni notesik, wyjął swe przeróżne instrumenta i zapisał co następuje.

Poniedziałek, 1-go lipca.

Chronometr: 8 g. 17 m. rano,
Barometr: 29 stóp.
Termometr: 6°.
Kierunek: Wschód — Południe — Wschód.

Ta ostatnia obserwacja dotyczyła ciemnej galerji i oznaczona została przez busolę.
— Teraz, Axelu! — krzyknął z zapałem stryj, — zaczniemy naprawdę wchodzić w głąb ziemi! Teraz naprawdę zaczyna się nasza podróż podziemna!
Mówiąc to, stryj ujął w jedną rękę przyrząd Rumkorfa zawieszony u jego szyi, drugą wziął sznurek od latarki elektrycznej i wnet żywe światło rozjaśniło ciemności.
Jan niósł drugi przyrząd, który również puszczono w ruch. Widno więc było tak, jakbyśmy byli na powierzchni.
— W drogę! — rzekł stryj,
Każdy zabrał swój pakunek. Jan, prócz tego, popychał nogą przed sobą ów bagaż z odzieżą i tak weszliśmy wszyscy trzej w nieznane podziemne światy.
W chwili odejścia podniosłem do góry oczy i ujrzałem niebo, to niebo Islandji, którego w swojem mniemaniu, nie miałem już nigdy ujrzeć.
Lawa z ostatniego wybuchu w r. 1229, utorowała drogę w tym tunelu.
Udekorowała środek w błyszczące iskry, które przy świetle elektrycznem połyskiwały, jak brylanty.
Nie mieliśmy wielkich trudności w przechodzeniu, ale chwilami ślizgaliśmy się po kryształach stalaktytu, i z tego powodu trzeba było podpierać się żelaznym drągiem.
— Jak tu pięknie! — wykrzyknąłem, patrząc na cudne stalaktyty połyskujące dookoła i tworzące ściany. Wydaje się to tak, jakby pouczepiano brylanty na ścianach.
— Widzisz, Axelu! — odrzekł stryj, zadowolony z mego zachwytu. — Znajdujesz to wspaniałem, ale zobaczysz rzeczy jeszcze piękniejsze. Chodźmy!
Tymczasem temperatura nie podnosiła się znacznie, wbrew moim przypuszczeniom.
W dwie godziny po wyprawieniu się w drogę, termometr wskazywał 10 stopni, to znaczy wyżej o 4 stopnie.
Wieczorem, około godziny ósmej, zatrzymaliśmy się.
Jan usiadł natychmiast. Lampy przytwierdziliśmy do pokrywającej ściany lawy.
Znajdowaliśmy się jakby w jaskini, w której nie brakło powietrza.
Przeciwnie. Powiew wiatru szedł ku nam. Skąd on przybywał? W skutek jakiego działania atmosferycznego powstawał? Było to zagadką, której wtedy rozwiązywać nie miałem chęci.
Głód i zmęczenie, czyniły mnie niezdolnym do roztrząsania przyczyn.
Od siedmiu godzin być na nogach, to nie żarty. Byłem zupełnie wyczerpany. Słowo: Zatrzymać się! — napełniło mnie wielką radością.
Jan rozłożył pożywienie na bloku z lawy i jedliśmy z ogromnym apetytem.
Jedna rzecz niepokoiła mnie: nasz zapas wody był już w połowie wyczerpany. Stryj mój liczył na to, że napotkamy źródła, ale do tej pory nie natrafiliśmy ani na jedno.
Zwierzyłem się stryjowi ze swoich obaw.
— Tak, i mnie to niepokoi, — odrzekł. — Mamy tylko na pięć dni wody! Ale bądź spokojny, Axelu, powtarzam ci, że znajdziemy wodę i to w większej ilości, niż nam potrzeba i niż pragniemy.
— Jakto?
— Gdy tylko opuścimy tę skorupę z lawy. Czyż chcesz, aby źródła wytryskiwały z lawy?
— Ale być może, że ten korytarz z lawy ciągnąć się będzie bardzo długo? Zdaje mi się, że nie przebyliśmy dużej części drogi.
— Skąd tak wnioskujesz?
— Stąd, że gdybyśmy już byli daleko we wnętrzu ziemi, gorąco byłoby większe.
— Według twojej teorji. A co wskazuje termometr?
Dopiero piętnaście stopni ciepła, to znaczy zwyżka o 9 stopni od naszego wyjścia.
— A więc?
— Oto moja konkluzja: wedle obserwacji uczonych gorąco pod ziemią zwiększa się co sto stóp o jeden stopień.
Ale położenie i pewne warunki mogą zmienić to prawo.
Dodam jeszcze, że w sąsiedztwie wygasłego wulkanu zauważono podnoszenie się temperatury co 125 stóp.
— A więc, jak myślisz stryju?
— A więc, według mego obliczenia przebyliśmy dziesięć tysięcy stóp ponad poziomem morza.
— Czy to możliwe?
— Napewno!
Obliczenia mego stryja były dokładne. Przebyliśmy już sześć tysięcy stóp największych głębokości, osiągniętych przez ludzi.



ROZDZIAŁ 19.

Przechodzenie przez galerję zalaną lawą.

Nazajutrz, we wtorek 30 czerwca, o godzinie szóstej wyruszyliśmy dalej.
Przechodziliśmy wciąż galerją lawy i to trwało aż do południa, poczem odpoczywaliśmy czas jakiś.
— Ach! — zawołał stryj — dobrnęliśmy do samego środka komina!
Patrzyłem dookoła. Byliśmy w środku korytarza, od którego rozchodziły się dwie drogi, obie wąskie i ciemne. Którą z nich należało iść — oto było pytanie.
Ale stryj mój nie lubił się wahać an namyślać, obrał sobie tunel wschodni i wkrótce zagłębiliśmy się weń wszyscy trzej.
Gorąco wciąż było znośne. Idąc, myślałem sobie, jak wyglądały te drogi gdy lawa wybuchała do góry.
Wyobrażałem sobie potoki ognia i niezliczone tumany gazów, napełniających tę galerję.
— W każdym razie, — myślałem, — nie chciałbym tego teraz zobaczyć i nie daj Boże, aby wulkan na nowo zechciał wybuchnąć!
Nie mówiłem o swych refleksjach stryjowi Lidenbrock, nie zrozumiał by ich napewno. Jego jedyną myślą było iść wciąż naprzód.
Szedł więc, wdrapywał się ze zwinnością, godną podziwu i nie myślał o żadnem niebezpieczeństwie.
Stryj mój dał sygnał odpoczynku, o 6-ej bowiem godzinie, po drodze mało męczącej przeszliśmy dwie mile na południe, ale zaledwie ćwierć mili w głąb.
Posililiśmy się, nie rozmawiając wcale ze sobą, a potem ułożyliśmy się do snu. Przygotowania nasze do snu były bardzo proste.
Owinąwszy się kocami podróżnymi kładliśmy się na odłam jakiej skały. Nie obawialiśmy się tam ani zimna, ani niepotrzebnej wizyty.
Podróżni udający się w głąb pustyń afrykańskich, lub w lasy podzwrotnikowe, zmuszeni są czuwać nawet podczas snu. Ale tutaj, samotność była zupełna i bezpieczeństwo nieograniczone.
Dzicy, lub drapieżne zwierzęta nie mieli tam dostępu.
Nazajutrz obudziliśmy się rzeźcy i wypoczęci. Puściliśmy się znów w drogę.
Droga ta była podobna do poprzedniej.
Tunel zamiast prowadzić nas w głąb ziemi, chwilami zdawał się wznosić ku górze. Zmęczyłem się tak okrutnie, że wkrótce nie byłem w stanie iść dalej.
— A więc, Axelu! — powiedział zniecierpliwiony profesor.
— Nie mogę już dalej, — odparłem.
— Co? Po trzech godzinach tak doskonałej drogi?
— Łatwa droga, temu nie przeczę, ale że męcząca, to fakt!
— Jakto? Przecież wciąż schodzimy w dół.
— Wchodzimy chyba!
— Co? wchodzimy? — odparł stryj, wzruszając ramionami.
— Ależ naturalnie. Od pół godziny niema spadków i idąc w tym kierunku, powrócimy napewno na ziemię Islandji.
Profesor poruszył głową, jak człowiek, który nie chce być przekonanym.
Starałem się nawiązać rozmowę na ten temat, ale profesor nie odpowiadał mi ani słowa, dał tylko znak, żeby iść dalej.
Milczenie jego było dowodem bardzo złego humoru.
Podniosłem swój bagaż i posuwałem się szybko obok przewodnika, starając się nie pozostawać w tyle.
Drżałem na myśl zabłądzenia w głębi tego labiryntu.
Pomimo, że droga była bardzo uciążliwa, cieszyłem się na myśl, że zbliża mnie do powierzchni ziemi.
Była to nadzieją, która podtrzymywała moje siły fizyczne i moc ducha.
W południe zmienił się trochę wygląd galerji. Ujrzałem w blasku latarki elektrycznej skały, oblane lawą.
Byliśmy w pełnej epoce silorjańskiej, której nazwa powstała od ludu celtyckiego Silorów.
— Ach! — zawołałem w podziwie, aż zwróciłem na siebie uwagę idącego w milczeniu stryja.
— Co ci się stało? — spytał.
— Proszę patrzeć! — rzekłem, — oto przybyliśmy do źródeł z okresu, kiedy ukazały się pierwsze rośliny i pierwsze zwierzęta!
— Tak myślisz?
— Ależ proszę patrzeć!
Zmusiłem profesora do przytknięcia lampki do gruntu galerji.
Czekałem na okrzyk z jego strony, ale nie wyrzekł ani słowa i szedł dalej. Czy zrozumiał mnie, czy nie? Może nie chciał mi przyznać racji przez miłość własną, jako stryj i jako uczony, lub też wiedział, że się omylił, wybierając wschodni tunel do zgłębienia tajemnic podziemia, czy też może chciał poznać ten tunel do końca? Było widocznem, że skończyliśmy drogę zalaną lawą i że droga, którą szliśmy, nie mogła prowadzić do Sneffels.



ROZDZIAŁ 20.

Podróż bez końca. Brak wody.

Szliśmy i szliśmy bezustanku i galerja owa zdawała się być nieskończoną. Co będzie? Żywności mieliśmy dużo, ale wody starczyć mogło zaledwie na trzy dni.
Nie było widać kresu naszej podróży i stryj, chociaż zawsze posuwał się z zapałem, miał na twarzy wyraz niepokoju. Brak żywności i wody mógł być dla stryja przeszkodą do dotarcia, tam, dokąd niosła go jego żądza wiedzy, a naturalnie i przeszkodą do powrotu do domu.
Na tę myśl serce mi się ściskało bólem i tęsknota za śliczną Małgosię owładała mą duszą.
Czyż nie mówiłem, czyż nie przeczuwałem, że wyprawa ta okaże się szaleństwem i że skończy się naszą śmiercią?
Jeszcze i ten nieszczęsny przewodnik! A pozostawił przecie żonę i troje dzieci... takich małych, niedołężnych dzieci. Stryj dziwactwem swem przyczyni się do osierocenia biednej rodziny Jana! Cóż za lekkomyślność!
Zatopieni w ponurych myślach szliśmy w milczeniu.
Podtrzymywała nas tylko odwaga przewodnika.
Droga nie wznosiła się już tak widocznie, jak przedtem, zdawała się nawet opuszczać na dół. Ale i to nie świadczyło o blizkiem wydobyciu się z labiryntu.
Światło elektryczne oblewało blaskiem ściany galerji, chwilami zdawało się nam, że znajdujemy się w jakimś zaczarowanym kryształowym pałacu.
Wspaniałe podstawy marmurów stroiły mury, jedne koloru szarego z białemi pasami, był to tak zwany agat, inne koloru żółtego z czerwonemi pręgami, dalej ciemno popielatego koloru.
Większość marmurów nosiła na sobie rysunki zwierząt pierwotnych,
Wizerunki ryb t. z. ganoidów i sauropteris zdobiły ściany.
Morza przedpotopowe napełnione były ogromną ilością zwierząt tego gatunku i wyrzucając je tysiącami na skały, wyżłobiły w nich odbicia tych stworzeń.
Profesor Lidenbrock nie zwracał na to wszystko uwagi.
Oczekiwał tylko dwóch rzeczy: albo źródła, któreby otworzyło się przed naszemi stopami, albo na jakąkolwiek okoliczność, któraby zakończyła przedłużającą się wciąż drogę. Ale wieczór nadszedł i ani jedno z tych życzeń nie zostało spełnione.
W piątek, po straszliwej nocy, podczas której uczuwać począłem męki niezaspokojonego pragnienia, zapuściliśmy się znów w labirynt.
Po dziesięciu godzinach drogi zauważyłem, że blask naszych lampek coraz to słabnie.
Marmur, malachit, zaczął wydawać się ciemny, ponury i nie połyskiwał, jak dawniej.
W pewnej chwili oparłem się o mur na lewo w miejscu, gdzie tunel był bardzo wązki. Kiedy objąłem ręką, okazało się, że była zupełnie czarna.
Przyjrzałem się bliżej i cóż zobaczyłem?
— Mina węgla! Pokład węglowy! — krzyknąłem.
— Pokład węgla? — zaśmiał się profesor.
— A więc cóż takiego? — spytałem.
— Kawał węgla, nic więcej! — zaopinjował uczony. — Siadajmy coś zjeść!
Jan przygotował posiłek. Wydzielany był już teraz w małej ilości, aby żywność starczyła na czas najdłuższy. Wody otrzymaliśmy po kilka kropli zaledwie.
Manierka przewodnika próżna była do połowy. Tyle tylko już było dla trojga ludzi. Po pożywieniu, moi dwaj towarzysze rozciągnęli się na swych kocach i we śnie znaleźli lekarstwo na swe zmęczenie. Co do mnie, to nie mogłem usnąć i liczyłem godziny do rana.
W sobotę, o godzinie szóstej, wyruszyliśmy dalej. Po dwudziestu minutach przybyliśmy na obszerną drogę; rozpoznałem wtedy, że ręka ludzka nie była zdolna wykonać tego, co tu widzieliśmy.
Nie mogła to być kopalnia węgla, były to tylko przygodne pokłady, z wiszącemi u góry bryłami.
Według teorji profesora Lidenbrocka, pokład ten utworzył się z korzeni drzew, paproci i innych roślin, które w epoce węgla znikły z powierzchni ziemi, zamieniając się w kawały połyskującego węgla.
Rozmyślania o tej epoce zaprzątnęły mi tak dalece umysł, że szedłem, zapominając o smutnej sytuacji i pragnieniu.
Pokłady, które widziałem, napewno nie będą odkryte i przez ludzkość zużytkowane... Któżby z takiej głębi wydobywać chciał węgiel?
Pokłady takie, jakie posiadamy obecnie, będą użytkowane przez ludzkość wtedy jeszcze, gdy wybije ostatnia godzina tego świata.
Tymczasem postępowaliśmy wciąż naprzód i chyba ja jedynie, pogrążony w myślach, nie uczuwałem długości drogi.
Temperatura nie zmieniała się zupełnie, wciąż była taka, jak i przy wyjściu z drogi zalanej lawą.
Tylko oddech mój przepojony był gryzącym gazem, który przenikał węglową galerję i który nieraz bywał powodem eksplozji w kopalniach.
Szczęściem mieliśmy ze sobą przyrząd Rumkorfa, nie zaś pochodnię.
Jedna, jedyna zapalona zapałka mogłaby wywołać wybuch i pożar.
Podróż ta w tunelu węglowym trwała aż do wieczora.
Stryj mój z trudnością powstrzymywał gniew z powodu horyzontalnej drogi.
Ciemności głębokie, wśród których nie można było sięgnąć okiem dalej, niż o kilkanaście kroków, nie pozwalały ocenić długości galerji i skłonny byłem uważać ją za nieskończoną, kiedy naraz o 6-ej godzinie ukazał się oczom naszym mur.
Na prawo, na lewo, w górze i na dole, nie było żadnego przejścia.
Doszliśmy widocznie do głębi.
— A więc, tem lepiej! — zawołał stryj, teraz wiem mniej więcej, czego się mam trzymać!
Nie jesteśmy na drodze Saknussema i pozostaje nam tylko powrót na dawne miejsce. Odpocznijmy przez noc i po 3-ch dniach niespełna, dojdziemy do miejsca, gdzie schodzą się dwie galerję.
— Tak, — odpowiedziałem, — jeśli starczy nam na to siły!
— A dlaczegóż by nie?
— Na jutro nie mamy już wody.
— A odwagi czy ci nie zbraknie także? — spytał stryj, patrząc na mnie surowo.
— Nie ośmieliłem się mu nic na to odpowiedzieć.



ROZDZIAŁ 21.

Axel traci przytomność z pragnienia. Profesor ratuje.

Nazajutrz wyruszyliśmy bardzo rano, pośpiech był wskazany. Wyruszyliśmy więc o piątej. Niezdolny jestem wyrazić, jak ciężką była ta droga.
Profesor ledwie się powstrzymywał od wybuchów gniewu. Jan znosił niewygody i braki z uległością natury biernej. Ja skarżyłem się i rozpaczałem, nie mogłem pogodzić się ze smutnym swym losem.
Jak przepowiedziałem, nie mieliśmy ani kropli wody podczas pierwszego dnia podróży. Mieliśmy trochę wina i likieru, ale trunki te paliły mi tylko gardło, nie zaspakajając pragnienia, to też patrzeć na nie, nie mogłem bez wstrętu. Miałem temperaturę podniesioną, zmęczenie odbierało mi siły, że dwa razy upadałem w drodze.
Zatrzymywano się wtedy tylko, gdy mnie cucono.
Zauważyłem, że i profesor ledwie się trzymał na nogach i z trudem znosił brak wody.
Nakoniec we wtorek, 8-go lipca, wlokąc się na rękach i nogach, przybyliśmy, nawpół żywi, do punktu schodzenia się dwóch galerji.
Tam padłem, jak nieruchoma bryła. Była godzina dziesiąta rano.
Jan i stryj rzucili się na odłam lawy i zjedli po kawałku suchara.
Jęki wydobywały się z mych ust. Wkońcu wpadłem w długie omdlenie.
Po pewnym czasie stryj zbliżył się do mnie, wziął mnie w objęcia i z litością wyszeptał: — Biedne dziecko!..
Byłem ogromnie wzruszony temi słowami. Nie słyszałem nigdy z ust surowego profesora podobnie czułych wyrazów.
Pochwyciłem jego drżące dłonie w swe ręce. Pozwolił mi je trzymać, patrząc na mnie z żałością. Oczy jego były wilgotne od łez.
Wziął manierkę swoją z odrobiną wody i zbliżając ją do mych ust, wyszeptał:
— Pij...
Czy słyszałem dobrze? Czy to naprawdę mój stryj? Patrzałem na niego zdziwionym wzrokiem i zdawałem się nie rozumieć tego, co mi mówił.
— Napij się — powtórzył.
I podsuwając mi manierkę, wlał mi do ust całą zawartość.
Ach! radości niewypowiedziana! Łyk wody zwilżył mi spalone usta; jeden łyk, a zdołał mnie wrócić do życia, którego niewiele już we mnie zostawało.
Podziękowałem stryjowi, całując mu ręce.
— Tak, — mówił on, — łyk wody ostatni! Czy słyszysz? ostatni! Chowałem go na dnie mego naczynia do końca!
Dwadzieścia a może i sto razy chciałem wypić. Ale nie uczyniłem tego, Axelu, schowałem go dla ciebie.
— Stryju mój! — szeptałem wzruszony, podczas gdy duże łzy padały z moich oczu.
— Tak, moje dziecko, wiedziałem, że gdy tu zajdziemy upadniesz na pół martwy i zachowałem dla ciebie tę kroplę.
— Dziękuję! dziękuję! — zawołałem.
Odzyskałem siły po wypiciu tego łyka wody.
Mogłem już mówić.
— Teraz więc, — rzekłem do stryja, — kiedy zabrakło nam wody, musimy wracać do domu.
Podczas kiedy mówiłem, stryj jakby unikał mojego wzroku, spuszczał głowę i milczał.
— Trzeba wracać! — zawołałem — aby tylko Bóg nam dodał siły do wdrapania się na wierzchołek.
— Powrócić! — powiedział profesor.
— Tak wracać! I to w tej chwili!
Zaległo milczenie.
— A więc, Axelu, — zaczął profesor dziwnym tonem, tych kilka kropel wody dodały ci energji i odwagi?
— Odwagi!
— Widzę cię przygnębionym, jak i przedtem i wypowiadającym słowa rozpaczy!
— Jakto? więc i teraz jeszcze nie chcesz powracać?
— Rezygnować z wyprawy, wtedy, gdy wszystko wskazuje na jej powodzenie! Nigdy!
— A więc trzeba się decydować na zgubę?
— Nie, Axelu, nie! wracaj! Nie chcę twej śmierci! Niech, ci Jan towarzyszy do domu. Pójdę sam!
— Ciebie mam opuścić!
— Tak, zostaw mnie! Ja zacząłem tę wyprawę, to też doprowadzę ją do końca, albo zginę. Idź już, Axelu, idź, zostaw mnie samego!
Stryj mój był bardzo podniecony, gdy mówił te słowa. Z dziką energją postanowił walczyć z naturą Nie chciałem go opuszczać w głębi tej przepaści, z drugiej jednak strony instynkt samozachowawczy kazał mi stąd uciekać.
Przewodnik przysłuchiwał się tej rozmowie z zupełną, jak zazwyczaj obojętnością. Wszystko mu było jedno, czy ma wracać, czy zagłębiać się w inną galerję.
Gotów był na jedno i na drugie.
Zbliżyłem się do przewodnika, ująłem go za rękę. Nie drgnął nawet. Wskazałem mu drogę do krateru. Stał nieporuszony.
Moja chwiejąca się postać powiedziała mu wszystko.
Islandczyk poruszył łagodnie głową i wskazując na stryja, rzekł:
— A pan?
— Pan! — krzyknąłem — szalony! Pan taki nie jest panem twego życia! Trzeba uciekać! Trzeba go zabrać przemocą! Czy słyszysz mnie, czy rozumiesz?
Schwyciłem Jana za ramię. Chciałem go zmusić, żeby powstał. Walczyłem z nim. Nic nie pomogło. Wkońcu stryj się wmieszał.
— Spokojnie, Axelu, — rzekł do mnie.— Nie zmusisz do niczego tego wiernego sługi. Posłuchaj, co ci powiem.
Skrzyżowałem ręce, patrząc wprost na stryja.
— Brak wody jest jedyną przeszkodą do spełnienia moich zamierzeń. Sucharów do jedzenia mamy jeszcze dosyć.
Otóż wiedz o tem, że być może w tej galerji pełnej lawy, węgla i marmurów, niema wody, ale w tej drugiej, zachodniej, napewno ją znajdziemy.
Pochyliłem głowę z powątpiewaniem.
— Wysłuchaj mnie do końca, — powiedział stryj silnym głosem.
Podczas, gdyś leżał tu bez przytomności, obejrzałem skład gruntu zachodniej galerji. Wchodzi ona w głąb globu i za parę godzin doprowadzi nas do gruntu granitowego.
Tam są napewno obfite źródła.
A więc chcę ci zaproponować jedną rzecz. Proszę cię tylko o jeden dzień cierpliwości. Jeśli po jednym dniu drogi nie napotkamy wody, przysięgam ci, że powracamy na ziemię.
— A więc dobrze! — zawołałem, — niech tak będzie! I niech Bóg ci wynagrodzi nadludzką energję! W drogę!



ROZDZIAŁ 22.

Przewodnik znajduje źródło.

Rozpoczęła się wyprawa w drugiej galerji. Jan szedł naprzód.
Nie zrobiliśmy stu kroków, gdy naraz profesor, dotykając lampą murów, zawołał.
— Oto widok pierwotny! Jesteśmy na dobrej drodze! Idźmy! Idźmy!
Szliśmy czemprędzej i widok, jaki mieliśmy przed sobą, starczył za najpiękniejsze krajobrazy.
Jak djamenty zwieszały się prześliczne granity, świecąc kamieniami, wbitemi w kamienie.
Kryształy górskie, ametysty błyszczały ze środka i przy blasku lampki elektrycznej zdawały się być cudami natury. Koło godziny szóstej światło poczęło powoli zanikać, to chwilami prawie zagasać.
Kryształy przybrały odblask ciemny, błyszcząca mika połączyła się jakby ściślej z ametystem i kwarcem, jednem słowem zmniejszył się blask, pociemniała galerja. Galerja ta otoczona była murem granitowym wysokiem conajmniej na jakieś cztery piętra. Byliśmy jakby zamurowani w ogromnem granitowem więzieniu.
Była ósma godzina. Wody wciąż nie było. Cierpiałem straszliwie.
Stryj mój szedł wciąż naprzód. Nie chciał się zatrzymać. Nadstawiał uszu, aby posłyszeć szmer źródła. Napróźno! Tymczasem nogi odmawiały mi posłuszeństwa.
Cierpiałem w milczeniu, żeby nie zmuszać mego stryja do postoju. I tak był zrozpaczony, gdyż dzień się już kończył, a wody nie było nigdzie ani kropli.
Wkońcu siły mię opuściły. Wydałem okrzyk i upadłem.
— Do mnie! Umieram!
Stryj nadbiegł na moje wołanie Przyjrzał się mi uważnie, potem z ust jego wypadł rozpaczliwy okrzyk:
— Wszystko się skończyło!
Kiedy otwarłem oczy, ujrzałem przy sobie dwóch moich towarzyszy, okrytych kocami, leżących nieruchomo.
Czy spali? Co do mnie, nie byłem w stanie usnąć ani na chwilę. Cierpiałem bardzo, wiedząc przytem, że na cierpienie to nie będę miał lekarstwa.
Nademną było półtorej mili skorupy ziemskiej.
Zdawało mi się w mem zdenerwowaniu, że ta cała warstwa cięży na mnie i przytłacza mię.
Czułem się zgnębiony, złamany i z trudem mogłem się poruszyć na mem posłaniu z granitu.
Kilka godzin minęło bez zmiany. Cisza głęboka panowała koło nas, cisza grobowa.
Tymczasem podczas mojej drzemki zdawało mi się, że słyszę szmer jakiś.
Ciemność panowała w tunelu. Począłem przyglądać się i zdawało mi się, że lslandczyk wstał i zniknął z lampką w ręku.
Poco odszedł? Czyżby nas opuszczał? Stryj mój spał mocno. Chciałem krzyczeć. Ale usta spalone pragnieniem nie zdołały wydać ani jednego dźwięku. Ciemność stawała się coraz głębsza.
— Jan nas opuścił! — krzyknąłem — Jan! Jan!
Ale słowa te rozlegały się we mnie samym. Nic słychać nie było.
Potem, po pierwszym strachu, zawstydziłem się swych posądzeń.
Mocny i wierny, człowiek ten nie chciał opuszczać swego pana wtedy, gdy namawiałem go do powrotu, a teraz miałby nas pozostawić samych! Nigdy!
Odejście jego nie było napewno ucieczką, przecież zamiast wychodzić z galerji w górę, on postępował w głąb.
Poszedł pewnie na poszukiwanie wody, której szmer, wydawało mi się, jakbym słyszał...



ROZDZIAŁ 23.

Szmery wody. Kilofem rozbita skała.

Podczas nieobecności Jana, która trwała godzinę, wyobrażałem sobie różne rzeczy. Bałem się jeszcze wciąż, że nie powróci.
Ale nakoniec usłyszałem odgłos jego kroków. Powrócił, zbliżył się do stryja, dotknął jego ramienia i zbudził.
— Co się stało? — spytał wstając.
— Woda, — odpowiedział przewodnik.
Nie umiałem ani jednego wyrazu po duńsku, ale pod wpływem pragnienia zrozumiałem, że mówił o wodzie
— Woda! woda! — wołałem, klaszcząc w ręce, i wykonywałem ruchy radości, jak odchodzący od zmysłów
— Woda! — powtórzył profesor — Gdzie? — spytał Islandczyka.
— Na dole. — odpowiedział. Schwyciłem ręce przewodnika i ściskałem mu je z zapałem, podczas gdy on patrzał na mnie ze spokojem.
Przygotowania do wyprawy nie były długie i w minutę potem szliśmy już w dół, poprzedzani zacnym Islandczykiem. W godzinę po wyjściu posłyszałem wyraźnie szmer wody w murach granitowych.
Był to szmer potoku.
— Potok! — wykrzyknąłem zdziwiony.
— Niema o czem wątpić. Podziemna rzeka otacza nas wokoło!
Przyśpieszyliśmy kroku, wzmocnieni nadzieją. Nie czułem już wcale zmęczenia, sam szmer wody mnie orzeźwiał.
Potok, który huczał nad naszemi głowami, płynął teraz na lewo, szemrząc i uderzając o ściany wewnętrzne skał granitowych.
Dotykałem wciąż ręką murów, sądząc, że wyczuję trochę wilgoci, ale suchemi były mury, tak jak suchemi były moje spalone od pragnienia wargi i gardło.
Pół godziny minęło, pół mili przeszliśmy znowu.
Było widocznem, że przewodnik słyszał szmer wody, wiedział, że gdzieś przypływa ona, ale nie widział jej wcale i musiał się jej doszukiwać.
Wkrótce nawet zawyrokował, że o ile będziemy odchodzić od miejsca, skąd dochodził szmer, gotowiliśmy ślad tej wody zatracić.
Zmieniliśmy kierunek drogi i Jan zbliżył się do miejsca, gdzie przewidywałem, że woda przepływa.
Usiadłem pod murem, podczas gdy wody potoku płynęły o dwie stopy odemnie z ogromną gwałtownością. Ale mur granitowy oddzielał mnie od tego potoku.
Bez zastanowienia, bez zapytania, czy jest jaki środek na to, aby przebić mury, pogrążyłem się w bezgranicznej rozpaczy. Jan patrzał na mnie z uśmiechem. Wstał i wziął lampę, poszedłem za nim. Skierował się ku murom. Ja uważałem ciekawie, co będzie robił.
Przyłożył ucho do suchego kamienia i posuwał je coraz dalej, nasłuchując ciągle. Zrozumiałem, że szuka punktu, gdzieby potok słyszeć można było doskonale.
Punkt, najsilniej odbijający głos, był po stronie lewej, o trzy stopy od ziemi.
Jakżeż byłem wzruszony! Nie mogłem domyśleć się, co zamierza Jan, ale rozumiałem, że należy mu się hołd i gotów byłem rzucić mu się na szyję z radości, gdy zobaczyłem, że chwyta swą dzidę, aby zaatakować skałę.
— Uratowani! — zawołałem.
— Tak, uratowani, — odpowiedział mój stryj z radością. — Jan ma rację! Ach, dzielny myśliwy! Nie znaleźlibyśmy sami napewno!
Wierzę temu! Nie przyszedł nam ani na chwilę do głowy podobny sposób wydobycia wody, a przecie był tak prosty.
Ale jeśli po uderzeniu skały, oderwie się kawał i padnie na nas? Albo może zaleje nas całkiem woda w tej galerji?
Myśli te przychodziły nam do głowy, ale pragnienie było większe nad obawę.
Jan zabrał się do pracy, której ani mój stryj, ani ja nie moglibyśmy dokonać. Pomagaliśmy mu rozbijać skałę, ale nie mieliśmy ani tyle cierpliwości, ani siły, co on. Jan przedewszystkiem uderzał z całej mocy i z ogromnym, jak zwykle, spokojem.
Wyżłobił już otwór szeroki na sześć stóp, naraz dał się słyszeć wyraźniejszy szmer wody i zdawało mi się chwilami, że już czuję wilgoć na ustach.
Wkrótce dzida zagłębiła się na dwie stopy w murze. Praca trwała już od godziny, paliła mię niecierpliwość.
Stryj złapał swą włócznię i chciał przebić otwór gdzieindziej, gdy tymczasem rozległ się głośny szmer podziemny. Fala wodna zbliżała się do muru i uderzyła o ścianę sąsiednią.
Jan nawpół obalony na ziemię, nie mógł powstrzymać okrzyku bólu.
Zrozumiałem go dobrze, gdy pogrążając swą rękę w wodzie, wydałem również okrzyk gwałtowny. Źródło było gorące.
— Woda o stu stopniach gorąca! — zawołałem.
— Nic nie szkodzi, ochłodnie, — odpowiedział profesor.
Nie zważałem na to, że była gorąca, piłem bezustanku, błogosławiąc płyn, który wracał mi uciekające już życie. Piłem bez wytchnienia, bez odczucia smaku.
Po chwili rozkoszowania się wodą, wykrzyknąłem:
— Ależ to jest woda żelazista!
— Wyborna na żołądek — odparł stryj. — ma w sobie znaczną ilość składników mineralnych.
Oto podróż pożyteczna bez jeżdżenia do Spa albo Toeplitz.
— Ach! jak to dobrze!
— Ja sądzę. Woda pompowana z podziemi, z takiej głębokości, ma smak atramentu, ale nie jest wcale zła.
— Wspaniałe źródło, wynalezione przez Jana. Proponuję, żeby dać jego imię temu źródłu.
— Dobrze! — zawołałem radośnie.
I dano natychmiast nazwę źródłu: „Źródło Jana“.
Przewodnik przyjął to spokojnie do wiadomości. Napiwszy się wody, usiadł spokojnie w swym kącie.
Teraz — zwróciłem uwagę — trzeba tę wodę zachować, nie dopuścić do jej zniknięcia.
— Poco? — odpowiedział stryj — uważam to źródło za niewyczerpane.
— Co to szkodzi! Napełnijmy nasze naczynia, a potem postarajmy się zatkać otwór.
Ale rzecz to była bardzo trudna. Parzyliśmy sobie ręce napróżno. Prąd wody był bardzo silny i nasze usiłowania były bezowocne.
— Widać, że źródła tej wody leżą bardzo wysoko, siła bowiem ciśnienia jest ogromna. Ale przychodzi mi pewna myśl do głowy...
— Jaka?
— Pocóż mamy zatykać ten otwór?
Byłem zakłopotany, Nie wiedziałem, co na to odrzec.
— Kiedy nasze naczynia będą próżne, będziemy pewni, że je napełnimy?
— Naturalnie.
— A więc dajmy płynąć tej wodzie! Będzie płynęła naturalną drogą i orzeźwi tych, którzy będą jej potrzebowali.
— Doskonale pomyślane! — zawołałem, — ale trzeba już nam iść w drogę!
— Ach! chcesz już iść, chłopcze? — odpowiedział z uśmiechem stryj.
— Lepiej jeszcze, bo już idę.
— Chwilkę cierpliwości! Najpierw wypocznijmy kilka godzin.
Zapomniałem z wielkiej radości, że już noc. Wskazał mi to chronometr. Wkrótce zasnęliśmy snem głębokim.



ROZDZIAŁ 24.

Podróż pod oceanem.

Nazajutrz zapomnieliśmy o przebytych cierpieniach.
Dziwiło mnie to ogromnie, że nie uczuwam pragnienia i zastanawiałem się w duchu nad przyczyną tego.
Płynący u mych stóp strumyk dał mi na to odpowiedź.
Zjedliśmy śniadanie, popijając żelazistą wodą.
Byłem zupełnie wypoczęty i gotów do dalszej drogi.
Gdyby mi zaproponowano, żebym wrócił na szczyt góry Sneffels, odmówiłbym z pogardą.
Ale na szczęście mówiliśmy o schodzeniu w głąb, nie zaś o powrocie.
— Chodźmy! — zawołałem z zapałem, tak głośno, że aż echo rozległo się po galerji.
Wyszliśmy w czwartek, o godzinie 8-ej rano, w kierunku południowo wschodnim.
Stryj mój nie przestawał radzić się wciąż busoli, aby kontrolować drogę przebytą.
Galerja zagłębiała się prawie horyzontalnie. Strumyk płynął wciąż, bez przerwy szemrząc pod naszemi stopami.
Porównywałem go do jakiegoś dobrego genjusza, który nas prowadził w głąb ziemi. Dobry mój humor przyoblekał wszystko w mitologiczne kształty.
Co do mego stryja, to wyrzekał on na horyzontalność drogi.
Droga wskutek tego, jak mówił, wydłużała się ogromnie.
Ale nie mieliśmy wyboru, musieliśmy iść taką drogą, jaka nam przypadła w udziale.
Od czasu do czasu zdarzały się spadki i schodziliśmy coraz głębiej.
W piątek rano, 10 go lipca, byliśmy oddaleni o trzydzieści mil na południo wschód od Reykjawiku, a na głębokości dwóch i pół mili. Pod naszemi nogami rozwierała się straszliwa głębia.
Stryj mój aż klaskał w ręce z radości, przyglądając się temu spadkowi w dół.
— Oto, co nas zaprowadzi daleko! — zawołał — a i z łatwością, gdyż wyżłobienia skał czynią z siebie jakby schody.
Użyliśmy, jak i na początku sznurów i wkrótce zaczęła się podróż w dół po sznurze.
Nie nazwę tej podróży niebezpieczną, gdyż odbywałem już podobną bez żadnego wypadku. Co kwadrans musieliśmy wypoczywać. Siadaliśmy wówczas na jakim głazie ze zwieszonemi nogami, rozmawialiśmy i jedliśmy.
Szóstego i siódmego lipca przebyliśmy jeszcze dwie mile w głąb ziemi, co stanowiło blizko 5 mil pod poziomem morza.
Ale 8 go, około południa, spadek stał się łagodniejszy, droga bardziej wygodną i monotonną.
Nakoniec w środę, 15-go lipca, byliśmy zagłębieni na siedem mil pod ziemią i o 50 mil od Sneffels.
Ogarniało nas już zmęczenie, ale stan zdrowia był zadowalający.
Stryj mój notował co godzina wahania się busoli, chronometru, manometru i termometru.
Kiedy mi powiedział, że znajdujemy się o pięćdziesiąt mil od Sneffels, nie mogłem się powstrzymać od okrzyku zdziwienia.
— Co ci jest? — zapytał stryj.
— Nic, tylko rozmyślam.
— Nad czem?
— Nad tem, że jeśli obliczenia stryja są dokładne, nie jesteśmy już w Islandji.
— Tak sądzisz?
— Bardzo łatwo przekonać się o tem!
Wziąłem mapę do ręki i mówiłem:
— Nie myliłem się. Przeszliśmy już przylądek Portland, a te 50 mil w kierunku południowo wschodnim zaprowadziły nas pod morze.
— Na pełne morze, — powtórzył stryj, zacierając dłonie.
— Tak! — zawołałem, — ocean rozciąga się nad naszemi głowami!
— Ba! Axelu, nic naturalniejszego.
Stryj uważał to za rzecz naturalną, ale mnie pomieścić się w głowie nie mogło, że znajduję się pod masą wód.
A, że płaszczyzny i góry wiszą ponad naszemi głowami, morze oraz ocean rozlewają swe bałwany ponad niemi.
Zresztą przywykłem prędko do tej myśli, gdyż korytarz podziemny, to prosty, to pochyły, kapryśny w swych spadkach, i zwrotach, ale zawsze idący na południo-wschód i zagłębiający się coraz bardziej w ziemię, doprowadził nas szybko do wielkich głębi.
W cztery dni potem, w sobotę 18 lipca, wieczorem, przybyliśmy do bardzo obszernej groty.
Stryj mój zapowiedział, że dzień następny będzie dniem wypoczynku.



ROZDZIAŁ 25.

Święcenie niedzieli w grocie.

Obudziłem się w niedzielę rano z tą myślą, że nie wyruszymy zaraz w dalszą drogę.
Bo chociaż droga była niezła, odpoczynek był mi od niej milszy.
Grota, w której znajdowaliśmy się obecnie, była obszerną salą.
Na jej granitowym podłożu przepływał wierny nasz strumyk.
Woda przepływając w ogromnej odległości od swego źródła nie była gorąca, przeto mogliśmy ją pić bez studzenia.
Po śniadaniu stryj poświęcił kilka godzin na doprowadzenie do porządku swych co dziennych notatek.
— Chcę, — mówił, — po powrocie do domu nakreślić mapę naszej podróży podziemnej, jakby plan tej naukowej ekspedycji.
— To będzie bardzo ciekawe, mój stryju...
— O, tak! Notowałem starannie wszystkie spadki i wzniesienia. Jestem pewny, że się nie omyliłem.
— Zobaczmy teraz, gdzie jesteśmy. Weź busolę i zauważ kierunek wskaźnika.
Przyglądałem się instrumentowi i po krótkiej chwili powiedziałem:
— Podróżujemy pod oceanem Atlantyckim.
— Doskonale.
— I w tej chwili jest burza na morzu i parowce nachylone są nad naszemi głowami.
— To być może.
— I wieloryby uderzają ogonami o mury naszego więzienia.
— Bądź spokojny, Axelu, nie zwalą na nas murów.
Ale wróćmy do naszych obliczeń. Jesteśmy na południo-zachodzie, o 85 mil od Sneffels, i według moich poprzednich notatek o 16 mil od ziemi w głąb.
— Szesnaście mil w głąb! — wykrzyknąłem.
— Z pewnością.
Ależ to olbrzymia granica! Taką więc jest skorupa, otaczająca naszą ziemię!
— Nie mówię, że nie jest gruba!
— I tutaj, według prawa o poziomie temperatury, powinno być ciepła z 1500 stopni.
— Powinno być, mój chłopcze.
— I cały ten granit powinien znajdować się nie w stanie stałym, lecz płynnym.
— Widzisz, że tak nie jest i że teorje nie odpowiadają rzeczywistości.
— Muszę to przyznać, ale wielce jestem zdziwiony.
— Co wskazuje termometr?
— Dwadzieścia siedm stopni i sześć dziesiątych.
— Brak więc jeszcze 1464-ch i czterech dziesiątych do obliczanych przez uczonych stopni.
A więc pogląd o podwyższaniu się temperatury w miarę zagłębiania się w ziemię, jest błędem.
Ale Humphry Davy mylił się. Co masz do powiedzenia?
— Nic, stryju.
W rzeczywistości miałem dużo do mówienia.
— Mój stryju, — rzekłem po chwili, — uważam wszystkie te obliczenia za słuszne, ale pozwól mi wyciągnąć stąd pewne wnioski.
— Mów chłopcze do woli.
— W punkcie, na którym jesteśmy, obwód ziemski ma 1583 mile?
— Tak, i jedną trzecią. — A teraz zbadaj manometr. Zobacz, co on wskazuje?
— Duże ciśnienie.
— Dobrze. Widzisz więc, że, schodząc powoli w głąb skorupy ziemskiej, przyzwyczajamy się stopniowo do tej atmosfery i dlatego nie odczuwamy zmian i nie cierpimy.
— Tak, z wyjątkiem bólu uszu.
— To nic nie znaczy. Pozbędziesz się i tego bólu, wdychając raptownie powietrze w płuca, napełnione powietrzem wewnętrznem.
— Doskonale, — odpowiedziałem, podziwiając wszechstronną wiedzę mego stryja.
Resztę dnia spędziliśmy na obliczaniu i rozmowie.
Ze zdumieniem słuchałem profesora Lidenbrocka, który na wszystko miał gotową odpowiedź i radę, podziwiałem też spokój przewodnika i jego uległość wobec stryja.



ROZDZIAŁ 26.

Axel błądzi w labiryncie. Rozpacz.

Należy przyznać, że rzeczy, jak dotąd, postępowały bardzo dobrze i nie mogłem się na nic uskarżać.
Jeśli nie trafią się i w dalszym ciągu trudności, to napewno dojdziemy do celu. A wtedy jakaż sława!
Powiedziałem o swoich rozmyślaniach stryjowi.
Uśmiechnął się, potwierdzając moje słowa. Przez kilka dni niezwykle strome zbocza, niektóre nawet przerażające swą głębokością, po której ześlizgnąćby się można w przepaść, nie pozwalały nam na szybką podróż.
Przez kilka dni przeszliśmy zaledwie półtora do dwóch mil w głąb ziemi, po drodze tak spadzistej i niebezpiecznej, że tylko dzięki zimnej krwi i spokojowi Jana nie spotkał nas żaden wypadek.
Spokojny ten Islandczyk oddał się tej podróży z całem poświęceniem i gdyby nie on i jego rozumne przewodnictwo, dokonalibyśmy niejednego fałszywego kroku. Odwaga jego rosła z dniem każdym, a rozsądek również dosięgał szczytu. W murach więziennych więźniowie tracą powoli pamięć i orjentację, a nieraz wpadają nawet w obłęd.
Umysł tego milczącego i jakby w murach uwięzionego człowieka nabierał coraz więcej światła i inteligencji. Wierny, całem sercem oddany sprawie, był wzorem sumienności i zaszczytem dla kraju, w którym się urodził.
Podczas dwóch tygodni następnych nie zdarzył się nam ani jeden wypadek.
Wreszcie zapomniałbym o wszystkich, jeśliby się i wydarzyły, zatarłby je bowiem jeden, wprost straszliwy.
Pamiętam każdy najdrobniejszy szczegół tego przejścia.
Siódmego sierpnia droga, którą szliśmy, zaprowadziła nas do głębokości trzydziestu mil w głąb, to znaczy, że nad naszą głową było trzydzieści mil skał, oceanów, lądów i miast.
Byliśmy o dwieście mil od Islandji. Dnia tego tunel nie prowadził nas po pochyłości.
Szedłem naprzód. Stryj mój niósł jeden z dwóch aparatów Rumkorfa, ja zaś drugi. Obserwowałem pokłady granitu.
Wtem odwróciwszy się poza siebie, zauważyłem, że jestem sam.
— Masz tobie! — myślałem — szedłem za prędko, albo też stryj mój zatrzymał się gdzieś z przewodnikiem. Trzeba się z nimi połączyć!
Wracałem po własnych śladach... Szedłem kwandrans. Oglądam się, nikogo nie widać. Wołam. Nie otrzymuję odpowiedzi. Głos mój ginie pośród piwnic granitowych. Zacząłem się niepokoić. Dreszcz grozy przebiegł po mem ciele.
— Spokoju! — rzekłem głośno sam do siebie. — Jestem pewny, że odszukam mych towarzyszy. Niema przecie dwóch dróg! Będę powracał tą samą drogą i napotkam ich napewno.
Szedłem z pół godziny. Nasłuchiwałem, czy nie odezwie się ktoś zdala.
Cisza niezakłócona panowała w tej olbrzymiej galerji.
Zatrzymałem się. Nie mogłem uwierzyć w swoje opuszczenie. Chciałem uważać się za zbłąkanego, ale nie zaginionego. Zbłąkanych odnajduje się prawie zawsze.
— Zaczekajmy, — powtarzałem sobie bezustanku, ponieważ niema dwóch dróg, musimy się zejść stanowczo.
Szedłem więc wciąż i szedłem, ale nakoniec zwątpiłem o spotkaniu z towarzyszami.
— A może nie poszli naprzód? Ależ Jan szedł za mną, a za nim stryj, zatrzymywali się co pewien czas na kilka minut dla poprawienia swych bagaży.
Ten szczegół przypominał mi się obecnie.
Ale przecież — myślałem, — mam doskonałego świadka, czy dobrze idę... strumyk musi u stóp mych przepływać i wyprowadzić z tego labiryntu.
Muszę tylko iść za jego biegiem i dojdę.
Rozumowanie to ożywiło we mnie nadzieję i raźniej iść począłem.
Jakżeż błogosławiłem pomysł mego stryja, żeby nie zatykać otworu w skale, skąd wytrysła woda!
A więc to dobroczynne źródło, nie tylko że nas poiło w czasie drogi, ale jeszcze i stało się moim przewodnikiem w tej ziemskiej skorupie.
Przed wyruszeniem w drogę, postanowiłem trochę się orzeźwić wodą.
Nachyliłem się, aby umyć się trochę, ale dotknąłem czołem suchej granitowej skały.
Któż wyrazi moje zdziwienie!
Dotykałem suchego i ostrego granitu! Strumyka u mych stóp nie było!



ROZDZIAŁ 27.

Niemożność odnalezienia drogi. Axel traci przytomność.

Nie jestem w stanie opisać mojej rozpaczy. Żaden język nie zdołałby wypowiedzieć uczuć, jakie mną po tem odkryciu owładnęły.
Zakopany żywcem, z perspektywą śmierci, w męczarniach głodu i niezaspokojonego pragnienia.
Machinalnie przesuwałem rozpalonemi rękami po gruncie. Jakżeż ta skała zdawała mi się być suchą!
Ale w jakiż sposób zgubiłem bieg strumyka, skoro nie było go tutaj.
Zrozumiałem teraz powód tej straszliwej ciszy, kiedy nasłuchiwałem ostatnim razem, czy nie odzywa się który z mych towarzyszy.
A więc, znaczy się, że kroczyłem nie tą drogą, którą szedłem ze stryjem i Janem i widocznie nie znajdowałem się w tej części galerji, w której ich pozostawiłem.
Widocznie, gdym szedł naprzód, skierowałem się na jakąś prostą drogę, gdy tymczasem Jan innym zboczem zeszedł na dół, do większych głębin.
Jak wracać? Śladów nie było. Również noga moja nie pozostawiała żadnych śladów na suchym granicie. Łamałem sobie głowę nad wynalezieniem środka ratunku.
Moja sytuacja wyrazić się mogła jednem jedynem słowem: Zgubiony!
Tak, zgubiony w tej niezmierzonej głębokości. Trzydzieści mil skorupy ciążyły na mych ramionach straszliwym ciężarem.
Czułem się złamany.
Chciałem skierować swe myśli ku rzeczom, które zostawiłem na ziemi.
A więc stawiałem sobie przed oczyma Hamburg, dom nasz ukochany, moją biedną Małgosię, ale świat ten przemknął przedemną jak meteor.
Potem myślałem o naszej podróży, przybyciu do Islandji, o panu Fridrikssonie, o górze Sneffels.
Potem powiedziałem sobie, że jeśli w mojem obecnem położeniu mogę łudzić się myślą o jakimkolwiek ratunku, to znaczy, że jestem szalony!
Pozostała mi tylko rozpacz...
Rzeczywiście, jaka moc zdolna była mnie stąd wyprowadzić na powierzchnię ziemi, i umożliwić przejście tych olbrzymich obszarów, które ciążyły nad moją głową?
Któż wyprowadzi mnie na drogę i połączy ze stryjem i przewodnikiem?
— Ach! mój stryju! — zawołałem z odcieniem rozpaczy.
Było to jedyne słowo wymówki, które wyszło z mych ust, pojmowałem bowiem dobrze, jak ten nieszczęśliwy człowiek musiał cierpieć, szukając mnie po galerjach.
Kiedy ujrzałem się zupełnie sam, bez żadnej ludzkiej pomocy, zacząłem myśleć o Bogu. Wspomnienia mej drogiej matki, którą znałem krótko, ale pamiętałem doskonale, obiegły mnie gromadnie.
Przypomniałem sobie, jak składała ręce moje do modlitwy, jak zaklinała, żebym nie zaniedbywał pacierza.
Uciekłem się do modlitwy, zacząłem gorąco błagać Boga o ratunek.
Zwrócenie się do Stwórcy napełniło mnie pokojem i zacząłem wytężać cały zasób mej inteligencji na ratowanie się od śmierci.
Żywności miałem na trzy dni, naczynie pełne wody.
Nie mogłem długo wytrwać sam, ale co tu robić? Zejść, czy piąć się pod górę?
Piąć się w górę! Piąć!
Powinienbym w takim razie natrafić na opuszczone przezemnie miejsce i na bijące źródło.
Jeśli dojdę do źródła, trafię jakoś do góry Sneffels.
Czemu wpierw o tem nie pomyślałem? Tam byłbym napewno znalazł wybawienie.
Najważniejszą sprawą było w owej chwili wynaleźć źródło Jana.
Podniosłem się i, opierając się na żelaznym drągu, przeszedłem galerję. Pochyłość była bardzo duża, ale szedłem z nadzieją i ze spokojem w sercu, jak człowiek, który nie ma innej drogi do wyboru.
Przez pół godziny nie doznawałem żadnej przeszkody. Usiłowałem rozpoznać drogę po formie tunelu, po wysokości głazów granitowych, ale nic nie przypominało mi poprzedniej drogi.
Zrozumiałem wkrótce, że galerja ta nie doprowadzi mnie do źródła. Była ona bez wyjścia.
Uderzyłem się w końcu o mur i padłem na podłoże z granitu.
Zgubiony w tym labiryncie, nie kusiłem się nawet o wydobycie się z niego, tyle dróg było wokoło, ale dróg kończących się nieprzepartym murem.
Trzeba było zdecydować się na śmierć niechybną.
I dziwna rzecz! W chwili tak groźnej, przyszło mi do głowy, co to będzie, gdy ktoś po jakimś czasie, zagłębiwszy się na trzydzieści mil w głąb ziemi znajdzie mój szkielet?
Jakież będą wtedy poważne badania i dochodzenia, skąd się tu wziąłem?
Chciałem mówić głośno do siebie, ale nie byłem w stanie.
Pośród tych rozmyślań i nieopisanej trwogi zdarzyło się nieszczęście.
Lampa moja upadła na skałę i zepsuła się. Nie miałem sposobu jej naprawić. Płomyk jej zbladł i wkońcu groził zagaśnięciem.
Potem zacząłem biedź, kierując swe kroki na chybił-trafił w tym ogromnym labiryncie.
Biegłem wołając, krzycząc, wyjąc, jak wilk, poraniony o skały, padając i powstając nanowo, i przygotowany na to, że jakiś mur nieprzewidziany, w który uderzę głową, zakończy moje nędzne istnienie.
Dokąd prowadził mnie ten bieg szalony? Nie miałem pojęcia.
Po kilku godzinach biegu, widocznie wskutek okropnego zmęczenia, upadłem jak nieruchoma masa na ziemię i straciłem przytomność!



ROZDZIAŁ 28.

Echo przynosi głos profesora. Axel uratowany.

Kiedy powróciłem do przytomności twarz moja zroszona była łzami.
Jak długo trwał stan nieprzytomności, nie wiem. Nie miałem żadnego sposobu, aby czas obliczyć.
Nigdy chyba niczyja samotność nie była do mojej podobną, żadne opuszczenie tak straszne.
Po upadku straciłem dużo krwi, czułem się bardzo osłabiony i zarazem zgnębiony.
Ach, jakże żałowałem, żem nie umarł!
Co pocznę dalej? Nie pytałem siebie już o to, lecz szedłem znów naprzód.
Czułem, że owłada mną znów omdlenie i chciałem się już rzucić na ziemię i skończyć ze sobą, gdy naraz huk jakiś doleciał do mych uszu. Podobny był do oddalonego grzmotu i słychać go było długo w głębiach galerji. Skąd pochodził ten hałas, co to być mogło takiego?
Z pewnością jakieś zjawisko podziemne.
Mógł to być skutek wybuchu gazu, albo oberwania się jakiejś bryły w skorupie ziemskiej.
Nasłuchiwałem, czy huk ten znowu się nie powtórzy. Tak minął kwadrans. Cisza panowała w galerji.
W pewnej chwili ucho moje, przyłożone do muru, zdawało się słyszeć nieuchwytne, dalekie słowa. Zadrżałem ze wzruszenia.
— To przywidzenie, — pomyślałem.
Ale nie. Nasłuchując z uwagą, usłyszałem wyraźnie szept głosu. Nie byłem w stanie zrozumieć, co było mówione. Ale, że mówiono coś, byłem pewny.
Przez chwilę pomyślałem, czy czasem słowa owe nie były echem moich własnych.
Zamknąłem więc usta i przyłożywszy ucho do muru, słuchałem.
Mówiono, napewno coś mówiono.
Postępując z przyłożonem uchem wzdłuż muru, słyszałem coraz wyraźniej. Chwytałem uchem wyrazy dziwne, niezrozumiałe, ale głośniejsze.
Słowo „zgubiony“ parę razy było powtórzone z akcentem bólu.
Co to znaczyło? Kto wymawiał ten wyraz? Stryj mój, czy też przewodnik? Ale jeśli ja słyszałem ich mowę, to i oni powinniby usłyszeć moją.
— Do mnie! — krzyknąłem z całych sił, — do mnie!
Słuchałem, czekałem na odpowiedź, krzyk jakiś lub westchnienie. Nie usłyszałem nic...
Minęło kilka minut. Cały wicher myśli przemknął przez moją głowę.
Myślałem wciąż, że mój osłabiony głos nie może dojść do mych towarzyszy.
— Bo to są oni, napewno oni! — powtarzałem. Któżby inny zagrzebany był pod ziemią, pod warstwą trzydziestomilową?
Zacząłem znów nasłuchiwać. Przykładając i posuwając ucho moje wzdłuż muru, wynalazłem punkt taki, w którym głosy zdawały się być najwyraźniej słyszane. Słowo „zgubiony“ znów, ułowiło moje ucho, poczem nastąpił jakby grzmot.
— Nie, — powiedziałem, — nie, głosy nie przenikają przez granitowe ściany, lecz wskutek akustyki rozlegają się w samej galerji!
Wsłuchiwałem się dalej i znów posłyszałem najwyraźniej wymówione z rozpaczą moje imię.
Mówił mój stryj. Rozmawiał z przewodnikiem i słowo „zgubiony“ powtarzano często w rozmowie.
Zrozumiałem teraz wszystko. Aby być usłyszanym, trzeba było mówić wzdłuż muru, który służył za nić elektryczną.
Ale nie było czasu do stracenia. Zrozumiałem że, jeśli moi towarzysze odejdą dalej słyszeć mnie już nie będą.
Zbliżyłem się więc do muru i wymówiłem jaknajwyraźniej te słowa:
— Mój stryju Lidenbrock.
Z najwyższem napięciem słuchałem, czy mi kto odpowie.
Tony tutaj nie dochodziły prędko, ale po kilku sekundach, które zdawały mi się wiekiem, doszły do uszu mych te słowa:
— Axelu! Axelu! czy to ty?
— Tak! tak! — odpowiedziałem.
— Moje dziecko, gdzie jesteś?
— Zbłąkany w najgłębszej ciemności.
— A twoja lampa?
— Zgasła.
— A strumyk?
— Znikł.
— Axelu, mój biedny Axelu, uzbrój się w odwagę!
— Poczekajcie trochę, jestem zupełnie wyczerpany! Nie mam sił odpowiadać. Ale mów do mnie stryju!
— Odwagi, — powtórzył profesor. Nie mów nic, tylko mnie słuchaj!
Szukaliśmy ciebie wszędzie, schodząc w dół i wchodząc pod górę.
Nie mogliśmy cię znaleźć. Opłakałem cię już, jak martwego, moje dziecko!
Wkońcu szliśmy w kierunku źródła i strzelaliśmy z fuzji.
Teraz, gdy nasze głosy dochodzą do ciebie wskutek fal akustycznych, nie potrzebujemy strzelać.
Nie rozpaczaj Axelu! Już teraz łatwiej cię znajdziemy!
Nadzieja, aczkolwiek słaba, napełniła mi serce.
Zbliżyłem znowu usta do muru i rzekłem:
— Mój stryju?
— Moje dziecko?
— Trzeba dowiedzieć się jednak, jaka nas przestrzeń oddziela.
— To rzecz łatwa!
— Czy masz chronometr?
— Mam, stryju.
— A więc weź go do ręki i wymawiaj moje imię, notując sekundy podczas, gdy mówisz.
Jak tylko słowa twoje dojdą do mego ucha, odpowiem natychmiast, a ty zauważ znowu, jak długo czekać będziesz na moją odpowiedź.
Czyś gotów?
— Już jestem gotowy!
— Więc uważaj! Ja zaczynam.
Przyłożyłem ucho do muru i jak tylko usłyszałem wyraz „Axel“, odpowiedziałem bez zwłoki.
Czterdzieści sekund, — odpowiedział mi profesor. Upłynęło czterdzieści sekund między dwoma wyrazami, jesteśmy więc oddaleni od siebie o dwadzieścia tysięcy czterysta stóp, czyli licząc na mile, o jedną i pół mili i jedną wiorstę.
— O półtora mili! — zawołałem.
— Przejdziemy tę odległość z łatwością, mój Axelu.
— Ale co mam robić? Schodzić na dół, czy iść w górę?
— Schodzić, a to dlatego, że jesteśmy na ogromnej przestrzeni i rozdzieleni wielką masą galerji. Ta, którą tu pójdziesz, nie zawiedzie cię napewno w inną, niż potrzeba, stronę. W stań więc i rozpocznij swą drogę. Idź, wspinaj się na wzgórki, pełzaj po kamieniach skalnych, a trafisz napewno w nasze otwarte ramiona.
W drogę, moje dziecko, w drogę!

...............

Słowa te wlały we mnie życie i otuchę
Do widzenia, mój stryju! — krzyknąłem, — już idę!
— Do widzenia, Axelu! do widzenia!
Były to ostatnie słowa, słyszane przed wyruszeniem w drogę.
Ta dziwna rozmowa prowadzona na przestrzeni jednej mili, skończyła się słowami nadziei.
Odmówiłem modlitwę dziękczynną do Boga za doprowadzenie mnie tutaj, gdzie mogłem porozumieć się ze swymi towarzyszami i zacząłem posuwać się w nieprzeniknionych ciemnościach.
Akustyczne zjawisko, któremu zawdzięczałem możność rozmowy, zawdzięczałem właściwościom zagłębień skalnych, które głosu nie zatrzymywały, lecz przenosiły dalej.
Takie zjawiska zdarzają się czasem i w budowlach.
Naprzykład w galerji świątyni Świętego Pawła w Londynie, a przedewszystkiem w pieczarach Sycylji koło Syracuse, z których najbardziej cudowna, zwana jest pod nazwą „Ucho w Denys.“
Wspomnienia te nasunęły mi się teraz do głowy i zrozumiałem doskonale, że, gdy głos mego stryja dochodził do mych uszu, nie było widocznie żadnej przeszkody dla tonów głosu.
Postępując drogą tonów powinienem był dojść do niego, o ileby mi sił wystarczyło.
Podniosłem się i zacząłem się raczej wlec, niż iść. Spadzistość była duża. Zacząłem się staczać powoli, ślizgając się.
Wkrótce spadzistość stała się tak znaczną, że groziła mi upadkiem w dół.
Nie miałem siły do podniesienia się.
Raptem zbrakło mi pod nogami oparcia. Runąłem w dół, głowa moja uderzyła z całej siły o ostry kant skały i straciłem przytomność.



ROZDZIAŁ 29.

Morze przedpotopowe. Zamiast słońca elektryczność.

Kiedy przyszedłem do przytomności, na około panował półmrok, ja zaś rozciągnięty byłem na miękkich kocach.
Nade mną, nachylony był stryj, wypatrujący we mnie iskierki życia.
Za pierwszem mojem westchnieniem wziął mnie za rękę, za pierwszem zaś spojrzeniem wydał okrzyk radości.
— Żyje, żyje! — wykrzyknął.
— Tak, — odpowiedziałem słabym głosem.
— Moje dziecko, — rzekł do mnie stryj, tuląc mnie do swej piersi — jesteś ocalony.
Byłem przejęty do żywego tkliwem brzmieniem jego głosu i staraniami, jakiemi mnie otaczał.
Ale trzeba było aż takiego przejścia, żeby ujawniły się w profesorze ukrywane dotąd dla mnie uczucia.
W tej chwili nadszedł przewodnik. Zobaczył dłoń moją w dłoni stryja i żywe jego oczy zabłysły radością.
— Dzień dobry! — powiedział.
— Dzień dobry, Janie, dzień dobry, — szepnąłem do niego. — A teraz, mój stryju, powiedz mi, gdzie jesteśmy?
— Jutro, Axelu, jutro, dziś jesteś zbyt osłabiony; owiązałem ci głowę bandażem, którego nie można naruszać. Śpij teraz, mój chłopcze, a jutro powiem ci wszystko.
— Ale chciałbym wiedzieć przynajmniej która godzina i jaki dziś dzień?
— Jedenasta godzina w nocy, niedziela, 9-go sierpnia i nie pozwalam ci o nic więcej zapytywać, aż dopiero 10-go tegoż miesiąca.
Rzeczywiście, byłem bardzo osłabiony i potrzeba mi było wypoczynku.
Nazajutrz, po przebudzeniu, rozejrzałem się wokoło.
Posłanie moje, urządzone ze wszystkich podróżnych koców, znajdowało się w prześlicznej grocie, ustrojonej we wspaniałe stalagmity, której podłoga usiana była delikatnym piaskiem.
Panował tu mrok, ale zupełnie ciemno nie było. Nie było też zapalonej lampy ani pochodni, natomiast jakieś blaski napływały przez szeroki otwór w tej grocie.
Słyszałem też niezrozumiały szmer, podobny do jęku fal, uderzających o coś twardego.
Pytałem siebie, czy czasem nie śnię, czy mózg mój, wstrząśnięty upadkiem, nie słyszy szmerów, których niema w rzeczywistości.
Ale ani moje oczy, ani moje uszy nie mogły stanowczo łudzić mię pod tym względem.
— To blask dnia, — myślałem, — zagląda przez ten otwór w skałach! Tamto zaś jest szmerem fal.
Czy się mylę, czy nie jesteśmy już we wnętrzu ziemi? Czy stryj mój zrezygnował już z tej szalonej wyprawy, czy też zakończyła się ona szczęśliwie?
Zastanawiałem się nad tem właśnie, gdy wszedł profesor.
— Dzień dobry, Axelu, — odezwał się wesoło. — Jak się miewasz, mój drogi chłopcze?
— Dobrze, stryju, — odrzekłem, usuwając z siebie koce,
— Spałeś bardzo spokojnie. Ja z Janem czuwaliśmy nad tobą kolejno i widzieliśmy, że twoja rekonwalescencja bierze bardzo pomyślny obrót.
— Rzeczywiście, czuję się bardzo dobrze, a dowodem tego jest mój apetyt, który gwałtownie domaga się śniadania.
— Będziesz jadł zaraz, mój chłopcze. Gorączka już minęła, Jan wysmarował twe rany jakimś islandzkim balsamem i te zrosły się zaraz. Szlachetny człowiek, ten nasz przewodnik.
Mówiąc to, stryj przyniósł mi pożywienie, które pochłonąłem żarłocznie.
Podczas jedzenia wypytywałem go o różne rzeczy, na które odpowiadał mi chętnie.
Dowiedziałem się tedy, że wędrówka moja doprowadziła mnie do galerji, gdzie upadłem na stos kamieni.
Tutaj to znajdował się stryj mój i przewodnik w których objęcia, wpadłem nieprzytomny.
— Rzeczywiście, — mówił profesor, — to dziwne, żeś się nie zabił. Ale, na Boga, nie rozstawajmy się więcej, gdyż możemy nie znaleźć się tak szczęśliwie, jak tym razem!
Nie rozstawajmy się? A więc podróż jeszcze nieskończona? Otworzyłem szeroko oczy, co wywołało natychmiast zapytanie:
— Co ci to, Axelu? — Chcę ci zadać jedno pytanie. Mówisz, stryju, żem zdrów zupełnie?
— Naturalnie.
— Mam wszystkie członki zdrowe?
— Bez wątpienia.
— A moja głowa?
— Głowa twoja, pomimo kilku gwałtownych uderzeń, jest cała i nienaruszona.
— Ale boję się, czy mózg mój nie został uszkodzony?
— Jakto?
— Tak. Więc nie jesteśmy na powierzchni ziemi?
— Ależ, nie.
— A więc jestem szalony, gdyż widzę światło dnia, słyszę szmer wiatru i uderzenia fal morskich.
— Ach, więc to tylko?
— Wytłomacz mi to, stryju.
— Nie wytłomaczę ci tego, co jest nie do wytłomaczenia, ale zobaczysz sam i zrozumiesz, że nauka geologji nie wypowiedziała jeszcze swego ostatniego słowa.
— Wyjdźmy więc! — wykrzyknąłem gwałtownie, zrywając się z posłania.
— Nie, Axelu, nie! Silny wicher może ci jeszcze zaszkodzić.
— Wicher?
— Tak. Jest gwałtowny wiatr. Nie chcę, żebyś się nań narażał.
— Ależ zaręczam ci, stryju, że czuję się doskonale.
— Trochę cierpliwości, mój chłopcze. Odpocznij jeszcze dzisiaj, a jutro odpłyniemy.
Odpłyniemy?
To ostatnie słowo wprawiło mnie w osłupienie. Jakto? Odpłyniemy? Czy mamy tu jaką rzekę, jezioro, morze? Czy jest statek w jakim pobliskim porcie?
Ciekawość moja wzrosła do najwyższego stopnia. Stryj mój napróżno usiłował powstrzymać mnie od wyjścia z groty. Musiał w końcu ustąpić.
Ubrałem się szybko. Dla uspokojenia stryja owinąłem się w koc i wyszedłem.



ROZDZIAŁ 30.

Odkrycie jeziora olbrzymiego.

Pomimo wysiłku, nie mogłem nic zobaczyć. Wzrok mój, przyzwyczajony do ciemności, zamykał się przed światłem.
Kiedy zdołałem już otworzyć oczy, stanąłem, bardziej olśniony zachwytem, niż zdziwiony.
— Morze, wykrzyknąłem.
— Tak, — odpowiedział mi stryj, — morze Lidenbrocka. I mam nadzieję, że żaden żeglarz nie odmówi mi zaszczytu odkrycia tej wody i prawa nazwania go mojem nazwiskiem.
Obszerna płaszczyzna wody, zaczątek jakiegoś jeziora czy oceanu, rozciągała się przed naszym wzrokiem.
Fale uderzały o brzeg z łagodnym szumem, ukazując poprzez swe przezrocze śliczny, złoty piasek.
Lekka piana unosiła się na powierzchni. Był to prawdziwy ocean z konturami brzegów kapryśnych, ale pustynny, o straszliwie dzikim wyglądzie.
Jeśliby mój wzrok mógł dosięgnąć najdalszych krańców tego morza, wszędzie widziałby to dziwne, specjalne światło, które oświecało najmniejsze cząstki wody.
Nie było to światło słoneczne z olśniewającym blaskiem promieni, nie było to blade światło nocnych gwiazd, które jest tylko światłem odbitem, pozbawionem ciepła.
Nie. Kolor światła był jasny i suchy, zaś podnosienie się temperatury świadczyło o obecności elektrycznej siły.
Była to jakby jutrzenka, zjawisko kosmiczne.
Niebo nad moją głową utworzone było z dużych obłoków ruchomych i zmiennych, które lada chwila mogły spaść w postaci ulewnych deszczów.
Widok był prześliczny. Elektryczne światło rzucało tysiące promieni i chwilami kierował się ku nam jakiś płomyk i zdawał się nas dosięgać.
Ale w rzeczywistości nie było to słońce, nie promieniowało bowiem ani odrobiną ciepła.
Byliśmy, jakgdyby uwięzieni w tej olbrzymiej masie wody.
Szerokości tego morza nie można było zmierzyć okiem. Podobnie rzecz się miała z długością.
Nie mogłem pojąć, skąd się wzięło coś podobnego we wnętrzu ziemi. Nauka geologji nie przypuszczała istnienia niczego podobnego. Czyżby oziębienie kuli ziemskiej wytworzyło te obłoki i wody?
Znałem z opisu podróżników, różne pieczary podziemne, ale takiej nie wyobrażałem sobie nigdy.
Wszystkie cuda widoku, rozpościerającego się przedemną, oglądałem w głębokiem milczeniu. Brakło mi słów dla odtworzenia wrażeń. Zdawało mi się, że znajduję się na jakiejś odległej planecie, na Uranii lub Neptunie.
Patrzałem, myślałem i podziwiałem to wszystko z pewnym przestrachem. Nieprzewidziane to widowisko wywołało na mej twarzy rumieńce zdrowia. Pęd powietrza ożywiał mnie i wlewał świeży tlen w moje płuca.
Zrozumieć łatwo, że po czterdziestu siedmiu godzinach więzienia w wązkiej galerji, wielką radością było oddychać słonem morskiem powietrzem.
Nie żałowałem wcale, żem opuścił moją grotę.
Stryj mój, obeznany już z cudami przyrody, nie zachwycał się tem wszystkiem.
— Czy czujesz się na siłach przejść się ze mną trochę? — zapytał.
— Naturalnie! z największą przyjemnością — odpowiedziałem.
— Weź więc mnie, Axelu, pod rękę i chodźmy nad brzegi tej wody.
Wziąłem go pod ramię i rozpoczęliśmy wędrówkę po wybrzeżu.
Na lewo znajdowały się skały, nagromadzone jedne na drugie.
U podnóża spadały w dół ogromne i burzliwe fale morskie, tworząc wspaniałe wodospady.
Gdzieniegdzie ukazywały się małe obłoczki i para, świadcząc o znajdujących się tam gorących źródłach. W innem miejscu zaś cicho płynęły strumyki, szemrząc delikatnie i przelewając się przez napotkane kamienie.
Pomiędzy temi strumykami zauważyłem i naszego wiernego towarzysza podróży, wypływającego ze źródła Jana.
W padał on w morze, ginąc w niezmierzonej równinie wód.
— Szkoda, nie będziemy go już mieli,— odezwałem się z westchnieniem.
— Ba, — odpowiedział profesor, — ten, czy inny, czyż to nie wszystko jedno?
Uznałem tę odpowiedź za bardzo niewdzięczną.
Ale w tejże chwili uwaga moja zwróciła się na niespodziewany widok.
O pięćset kroków od nas, na wysokiem wzniesieniu rozciągał się wysoki, gęsty las. Składał się on z drzew średniej wielkości, w kształcie parasoli, o konturach geometrycznych.
Wiew wichru nie wywierał na te drzewa najmniejszego wpływu, nie poruszały się one wcale. Podobne były do cedrów wiekowych.
Zbliżyłem się zaciekawiony. Nie mogłem znaleźć nazwy dla tych dziwotworów... Gdyśmy się zbliżyli do drzew, aby zażyć ich cienia, zdziwienie moje zmieniło się w podziw. W rzeczywistości znajdowałem się wobec produktów ziemi, dochodzących do olbrzymiej wielkości.
Stryj mój zaraz je nazwał:
— To las pieczarek, nic więcej.
I nie mylił się wcale...
Pomyśleć tylko, jak niespodzianą rzeczą było, widzieć te olbrzymy - pieczarki, które w naszym kraju nie różnią się wielkością od innych grzybów, a tutaj dochodzące do wysokości drzewa, pod którem ukryć by się można.
Było ich tam tysiące. Światło nie przenikało do nich zupełnie, przytem grunt był wilgotny, rosły więc w ogromnej ilości.
Błądziliśmy tak wśród nich w ciemnościach i z trudem znaleźliśmy potem brzeg morza. Poszliśmy dalej i napotkaliśmy inne dziwy.
Roślinność na nowym miejscu była zupełnie odmienna.
A więc były tam naprzykład paprocie, wielkości drzew olbrzymich. Likopodimu również wielkości nigdzie niewidzianej, lepidodendrony o łodygach, zakończonych długiemi liśćmi, najeżonymi rudym włosem i inne egzotyczne rośliny.
— Zachwycające, wspaniałe, cudne! — wołał profesor.
Oto flora cała drugiej epoki świata. Oto skromne rośliny pokojowe, które były olbrzymiemi drzewami...
Patrzaj, Axelu, podziwiaj! Nigdy żaden botanik nie był na takiej uczcie roślinnej.
— Masz rację, stryju. Opatrzność, zdawałoby się, chciała zachować w tem podziemiu przedpotopowe rośliny... Cudowne, piękne! Istna oranżerja przedpotopowa!
— Mówisz dobrze, mój chłopcze. To oranżerja. Ale wyrazisz się jeszcze lepiej, gdy nazwiesz to i menażerją.
— Menażerją?
— Tak, bez wątpienia. Czy widzisz ten kurz, pokrywający nam stopy, te kości, leżące na ziemi?
— Kości, — wykrzyknąłem, — tak, kości zwierząt przedpotopowych!
Zbliżyłem się do szczątków zwierzęcych i zacząłem je nazywać po imieniu.
— Oto, — mówiłem, — czaszka mastodonta, to szczęka dinoterjum, ta kość goleniowa należała do największego ze zwierząt megaterjum...
O, tak, to raczej menażerja, gdyż kości te napewno nie zostały tu przyniesione z powodu kataklizmu.
Żyły i umierały te twory nad brzegiem morza, w cieniu drzew olbrzymich. Patrz, stryju, oto leży szkielet całkowity... A jednak...
— A jednak?.. zapytał profesor.
— A jednak nie nie rozumiem obecności tych zwierząt pośród skał granitowych...
— Dlaczego?
— Gdyż zwierzęta rozpoczęły żyć dopiero w drugiej epoce, kiedy utworzył się grunt po wylewach...
— A więc, Axelu, jest na to zupełnie prosta odpowiedź, mianowicie, że ten grunt jest gruntem późniejszym.
— Jakto? przy podobnej głębokości?
— Tak, mój chłopcze, i to można w ten sposób wytłomaczyć:
W pewnej epoce, kiedy ziemia nie była jeszcze niczem innem, jak tylko elastyczną łupiną, poddaną wpływom ruchu u góry i u dołu, kawałki i części ziemi siłą magnetyzmu wciągnięte zostały do przepaści nagle otwartych.
— To być może. Ale, jeśli zwierzęta przedpotopowe żyły w tych podziemnych stronach, któż może wątpić, czy które z tych stworzeń nie błąka się jeszcze pośród ciemnych lasów, albo między urwistemi skałami?
Na myśl tę spojrzałem w różne strony, ale na brzegach nie pokazało się ani jedno żyjące zwierzę.
Byłem już nieco zmęczony. Usiadłem więc na wykuszu skały, a u stóp moich płynęły fale, uderzając z łoskotem o brzeg. Spojrzałem w dal. W głębi ukazał się moim oczom jakby mały port.
Jego spokojne wody zdawały się spać pod osłoną wiatru.
Statek i parę łodzi z łatwością mogły się tu schronić.
Miałem wrażenie, że lada chwila zajedzie jaki parowiec, lecz oczekiwałem tego napróżno.
Iluzja ta wkrótce prysła. Byliśmy tu jedynemi żyjącemi stworzeniami...
Przyglądałem się w milczeniu morzu, rozmyślając nad tem, gdzie jest jego kres i czy będziemy mogli kiedykolwiek dopłynąć do jego przeciwnych brzegów.
Co do mego stryja, to nie wątpił on zupełnie o możliwości dotarcia do brzegów przeciwnych.
Po godzinie takiej konferencji wyruszyliśmy z powrotem do naszej groty, gdzie rzuciłem się na posłanie, zasypiając natychmiast snem głębokim i długim.



ROZDZIAŁ 31.

Projekt jazdy morzem odkrytem na tratwie.

Nazajutrz obudziłem się zdrów zupełnie. Pomyślałem, że zbawczą i zdrową będzie dla mnie kąpiel morska, zanurzyłem się więc w falach na kilka minut.
Potem zjadłem z wielkim apetytem śniadanie. Jan, mając wodę i ogień przyrządził nam gorący posiłek. Na deser zaś dał nam po filiżance kawy i nigdy wyborny ten napój nie smakował mi tak bardzo, jak wówczas.
— Teraz, — odezwał się stryj, — chodźmy popatrzeć na przypływ morza.
— Jakto? — zawołałem — czyżby wpływ słońca i księżyca przenikał i do podziemia?
— A czemuż nie? Wszystkie ciała podlegają przyciąganiu powszechnemu. Ta masa wody również nie jest pozbawiona jej wpływu.
A więc, pomimo ciśnienia atmosferycznego, które działa na powierzchni, zobaczysz wody tego morza, wznoszące się na podobieństwo Atlantyku.
W tej chwili przechodziliśmy po piaszczystym brzegu i fale zaczynały już dotykać piasku.
— Oto zaczyna się przypływ! — zawołałem.
— Tak, Axelu, i zauważ, że woda wznosi się o dwanaście stóp wokoło. Widać to po pianie, osiadłej na tej wysokości.
— Cudowne!
— Nie, to tylko naturalne!
— Wszystko co tu widzę, zdaje się być rzeczą nadzwyczajną i zaledwie wierzę własnym oczom. Ktoby to sobie wyobraził, że w tej głębinie ziemi znajduje się cały ocean? I to ocean z przypływem i odpływem, z burzami i t. p.
— Dlaczegożby nie? Czy jest jaka racja fizyczna, któraby się temu sprzeciwiała?
Nie widzę żadnej.
— Ale dlaczego te wody nie posiadają w swem wnętrzu ryb?
— Rzeczywiście, nie spostrzegliśmy ani jednej.
— A więc zapuśćmy wędkę, może nam się uda co złapać.
— Postaramy się to zrobić, mój chłopcze, musimy przedtem zbadać głębię tego oceanu.
— Ale, gdzie jesteśmy właściwie, mój stryju, gdyż do tej pory nie postawiłem ci tego pytania? Co mówią twe instrumenty?
— Jesteśmy o trzysta pięćdziesiąt mil od Islandji.
— Doprawdy?
— Jestem najpewniejszy, że nie mylę się nawet o 3 wiorsty.
— A busola czy zawsze wskazuje południo-wschód?
— Tak, z pewnem nachyleniem południowem.
— A na jakiej jesteśmy głębokości?
— Na głębokości trzydziestu pięciu mil.
— A więc, — rzekłem, biorąc mapę do ręki, — Szkocja znajduje się pod nami, a tam, góry Grampian wznoszą do niezwykłej wysokości swe ośnieżone wierzchołki.
— Tak, — odpowiedział z uśmiechem profesor. — Trochę to za ciężkie na nasze głowy, ale sklepienie jest mocne, wielki architekt wszechświata zbudował je z dobrych materjałów i nigdy człowiek nie byłby zdolny do stworzenia czegoś podobnego!
Czemże są mosty, arkady, katedry wobec tego naturalnego sklepienia i tych ścian granitowych?
— A teraz, powiedz mi stryju, jakie są twe dalsze projekty? Czy nie myślisz o powrocie na powierzchnię ziemi?
— O powrocie? A to dobre! Przeciwnie mam zamiar niezłomny prowadzić dalszą podróż, kiedy wszystko tak nam dobrze się składa i dobrze wiedzie!
— W każdym razie, nie wiem, jak się dostaniemy pod tę przestrzeń wody!
— Nie zamyślam wcale przeniknąć w głąb oceanu. Wiem tylko, że każdy ocean, czy jezioro ma swe przeciwne brzegi, gdyż każda woda otoczona jest zwykle wokoło ziemią.
Zapewne i to morze otoczone jest zewsząd skałami granitowemi.
— To pewna!
— A więc mam nadzieję, że znajdę nowe wyjście.
— Jaką długość może mieć ten ocean?
— Trzydzieści, do czterdziestu mil. I dlatego nie mamy czasu do stracenia i musimy już od jutra wyruszyć na morze.
Mimowoli zacząłem szukać oczami łodzi lub parowca.
— Ach! — powiedziałem, — popłyniemy! a gdzież parowiec?
— Nie będzie to ani okręt, ani statek, ale dobra i mocna tratwa.
— Na tratwie! — zawołałem. — Tratwę lub łódź tak samo trudno zbudować, jak i parowiec, i nie widzę możności...
— Nie widzisz, Axelu, ale jeślibyś słuchał, to mógłbyś usłyszeć!
— Usłyszeć?
— Tak, usłyszałbyś uderzenia młota, któreby cię przekonały, że Jan już jest przy robocie.
— Czy buduje łódź?
— Tak.
— Jakto? I zdołał ściąć drzewo?
— Ach! drzewa leżały już ścięte.
Chodź, zobacz jego dzieło!
— Po kwadransie drogi spotkałem Jana przy pracy.
Ku wielkiemu swemu zdziwieniu zobaczyłem łódź napół gotową.
— Stryju! — zawołałem — z jakiego to drzewa?
— Z sosny, jodły, wierzby, brzozy, wszystkich gatunków drzew Północy, zmineralizowanych pod wpływem wody morskiej.
— Czyżto możliwe?
— Nazywa się to drzewem kopalnianem.
— Ależ w takim razie powinno mieć twardość lignitu?
— Czasem tak bywa, niektóre lasy, w morzu zatopione stały się prawdziwemi antracytami, ale inne, jak te naprzykład, dopiero zaczęły przetwarzać się w drzewo kopalniane.
Nazajutrz wieczorem, dzięki zręczności przewodnika, łódź była gotowa; miała ona dziesięć stóp długości, a pięć szerokości.
Barka ta w kształcie tratwy popłynęła spokojnie na wody morza Lidenbrocka.



ROZDZIAŁ 32.

Wyprawa na morze. Połów ryb.

Trzynastego sierpnia zbudziliśmy się bardzo rano. Chodziło nam o spróbowanie nowego sposobu podróżowania, o wiele mniej męczącego i szybszego, jak chodzenie, dotąd przez nas praktykowane.
O godzinie szóstej profesor dał znak do odjazdu.
Żywność, bagaże, narzędzia, broń i duża ilość wody słodkiej, uzbieranej w skałach, wszystko to znajdowało się już na naszej barce.
Jan stanął u steru. Oderwałem sznur, który trzymał łódź na brzegu i wyruszyliśmy na morze.
W chwili, kiedy opuszczaliśmy nasz mały port, stryj wyjął swój notes z nazwami odkrytych miejscowości, i chciał zapisać imię portu.
Mianowicie chciał nazwać go mojem imieniem.
— Mój stryju, chciałbym zaproponować inne imię?
— Jakie?
— Port Małgorzaty, to będzie bardzo pięknie wyglądało na mapie.
— Niech więc będzie port Małgorzaty.
I oto wspomnienie mojej ukochanej Małgosi uwieczniło się w naszej wyprawie.
Z północo-wschodu dął wicher, płynęliśmy więc z niezmierną szybkością.
Po upływie godziny stryj mój mógł doskonałe określić szybkość biegu łodzi.
— Jeśli będziemy tak wciąż jechali, to w przeciągu dwudziestu czterech godzin zrobimy trzydzieści mil drogi i niezadługo ujrzymy brzeg przeciwny.
Nie odpowiedziałem nic na to i usiadłem na przodzie tratwy.
Przed mojemi oczami rozciągało się olbrzymie morze.
Duże fale podrzuciły łódź w górę, a gdzie niegdzie ukazywały się srebrzyste płomyki elektryczności.
Wkrótce ziemia znikła nam z przed oczu, cisza zapanowała dookoła i gdyby nie poruszania wiosłem, wszystko zdawałoby się bez ruchu.
Ku południowi ukazały się nad nami w ogromnej liczbie alki, poczem umieściły się na falach, wydobywając długiemi dziobami z głębi wód rośliny morskie.
Wielkość tych ptaków była nadzwyczajna.
Widziałem alki rozmaite, ale takich olbrzymich w życiu swem nie oglądałem.
Prócz ptactwa widzieliśmy jeszcze mnóstwo jaszczurek i różnokolorowych węży.
Wieczór nadszedł i tak, jak poprzedniego dnia, stan elektryczności nie zmieniał się wcale, zarówno w dzień, jak i w nocy był on jednakowy.
Po kolacji ułożyłem się u stóp masztu i natychmiast usnąłem.
Jan nieruchomy siedział przy sterze, pozwalając płynąć łódce samopas, wiatr był tak pomyślny, że można było puścić łódkę na los szczęścia.
Od czasu naszego odpłynięcia z portu Małgorzaty, profesor Lidenbrock obarczył mię notowaniem swych obserwacji, opisem interesujących zjawisk, kierunku wiatru, szybkości jazdy, wogóle notowaniem wszelkich uwag, dotyczących tej dziwnej żeglugi.
W południe Jan przygotował wędkę, uwiązał na końcu sznurka, kawałek mięsa i zanurzył ją w wodzie.
Dwie godziny minęły i nic się me złapało.
Czyżby wody te były nie zamieszkane przez ryby? Otóż nie. Poczuliśmy wstrząśnienie wędki, Jan zaś wyciągnął rybę, która chybotała się na sznurku.
— Ryba! — wykrzyknął stryj.
— To jesiotr! — zawołałem.
Profesor przyjrzał się rybie, lecz nie podzielał mego zdania.
Była to ryba o łbie płaskim, zaokrąglonym, paszczę miała bezzębną, ciało bez ogona. Ryba ta podobna do jesiotra, nie była nim jednak,
— Po krótkim namyśle stryj mój rzekł do nas:
— Ryba ta należy do wygasłego gatunku ryb, których ślady zachowały się tylko w gruntach przedpotopowych.
— A do jakiej rodziny należy ta ryba?
— Do Ganoidów, rodziny Cefalaspidów... Rodzaj Pterychtis, przysiągłbym na to! Ale ta, którą mamy przed sobą jest nader oryginalną, gdyż jest niewidomą.
— Niewidomą!
— Nietylko niewidomą, ale brak jej zupełnie organu wzroku.
Spojrzałem. Rzeczywiście. Ale może to tylko przypadek.
Zapuściliśmy wędkę z powrotem. Ocean ten musiał być obficie zarybiony, gdyż w dwie godziny nałapaliśmy mnóstwo takich samych bezocznych ryb, jak również Dipterydy, też pozbawione wzroku.
Ten niespodziany połów powiększył nasze zapasy żywności.
Wziąłem do ręki lunetę i zacząłem obserwować morze. Było ono zupełnie pustynne, nie widać na niem było jednej wysepki.
Jesteśmy jeszcze pewnie daleko od brzegów. Spojrzałem w powietrze. Taksamo w niem nic nie żyło i nie poruszało się.
Alki suną wciąż po falach, wyławiają ryby i morskie rośliny, w powietrzu nie unoszą się wcale.
Zacząłem marzyć o dawnych, bardzo dawnych czasach, wywołując różne wspomnienia tego, co czytałem kiedykolwiek w swem życiu i zapomniałem o wszystkiem: o tem, że jadę morzem, że obok mnie siedzi profesor i przewodnik.
Naraz usłyszałem głos stryja:
— Co ci się stało?
Nie byłem w stanie odpowiedzieć, tak dalece zatopiony byłem w marzeniach. Oczy moje, zwrócone na pytającego, nie widziały nic zgoła.
— Uważaj Axelu, bo wpadniesz do morza!
W tejże chwili Jan gwałtownie przytrzymał mnie za rękę i jeśliby nie jego przezorność, wpadłbym niechybnie w morze.
— Czy on oszalał? — wykrzyknął profesor.
— Czyś chory?
— Nie, tylko przeżywałem chwilę złudzeń. Ale to już minęło. Czy wszystko idzie dobrze?
— Doskonale! wiatr dobry, morze piękne! płyniemy szybko i wkrótce dojedziemy do celu.
Na te słowa powstałem, obejrzałem horyzont, ale brzegów żadnych nie było jeszcze widać.



ROZDZIAŁ 33.

Walka węża morskiego z krokodylem.

Morze wciąż spokojne, nie widać ani kawałka lądu.
Głowę miałem jeszcze odurzoną marzeniami, a co do mego stryja, to nie pogrążał się on w marzenia, ale był w złym humorze.
Rozglądał się wciąż wokoło, kierował na wszystkie strony lunetę i był z czegoś niezadowolony. Zauważyłem, że profesor Lidenbrock zaczyna znów się niecierpliwić i zapisałem to w swym notatniku. Trzeba było na to moich cierpień i niebezpieczeństw, żeby wykrzesać z niego iskrę łagodnego uczucia, ale od czasu mego wyzdrowienia własna natura jego znów się w nim odezwała.
Bo i czegóż się było unosić? Czyż podróż nie odbywała się w przyjaznych warunkach? czy tratwa nie pędziła z ogromną szybkością naprzód?
— Zdajesz się niepokoić, mój stryju — odezwałem się do niego, widząc, że wciąż patrzy przez lunetę.
— Nie jestem zaniepokojony.
— A więc niecierpliwy?
— Trochę!
— A przecież płyniemy bardzo szybko...
— Cóż to znaczy? Tu nie chodzi o szybkość, ale o to, że morze jest za duże!
Przypomniałem sobie, że profesor obliczał długość tego morza na trzydzieści mil. Tymczasem przebyliśmy już przestrzeń trzy razy większą, a nie spostrzegliśmy jeszcze brzegów.
— Nie dopniemy celu! — zaczął profesor.
— Czas tylko tracimy napróżno, a nie poto wszak odbyłem tak daleką podróż, żeby przejeżdżać się po jakimś stawie!
Nazwał tę jazdę po morzu przejażdżką, a morze stawem!
— Ale — odezwałem się, — ponieważ jedziemy drogą wyznaczoną przez Saknussema...
— To jeszcze pytanie czyśmy podróżowali tą drogą? Czy Saknussem napotkał tę przestrzeń wody? Czy ją przebył? Strumień, którego wzięliśmy za przewodnika, zabłąkał nas nie wiedzieć gdzie...
— W każdym razie, nie możemy żałować, żeśmy tu przybyli. Widok jest wspaniały...
— Mnie nie chodzi o widok. Chcę dojść do celu i muszę go osiągnąć! A więc nie wspominaj mi o swych zachwytach!
Zostawiłem przeto profesora w spokoju i zamilkłem.
W niedzielę 16-go sierpnia nie zaszła żadna zmiana.
Spojrzawszy przez lunetę, widziałem tylko przed sobą olbrzymie, nieskończone przestrzenie na którem lśniły się elektryczne światełka.
Rzeczywiście, morze to było nieskończone! Szerokość miało morza Śródziemnego, a może nawet Atlantyku!
W pewnej chwili Jan zwrócił mi uwagę na rysy w wodzie.
Spojrzałem pytająco na przewodnika. Obróciłem się do stryja, ale tak był zatopiony w myślach, że nie chciałem mu przerywać zadumy.
Spojrzałem więc znów na Islandczyka. Ten zaczął otwierać i zamykać usta i wtedy zrozumiałem.
— Zęby — zawołałem ze zdumieniem, przyglądając się wysuwającemu się z morza stworzeniu.
Tak! Były to zęby w paszczy! Czyżby to był potwór z odległych czasów, bardziej żarłoczny od rekina, a większy od wieloryba?
Nie mogłem oderwać wzroku od tej żelaznej paszczy!
Profesor Lidenbrock podzielał zdaje się mój podziw i potrosze też moją trwogę.
Rzuciłem wzrok na broń, bojąc się, że potwór zaatakuje nas niebawem.
Ogromne fale morza poruszać się poczęły gwałtownie. Zbliżało się niebezpieczeństwo, trzeba było czuwać.
Gdy wieczór nadszedł i sen począł już kleić nam powieki, naraz silne wstrząśnienie obudziło nas z drzemki.
Tratwa uniesiona została wysoko na falach i odrzucona daleko.
— Co ci się stało? — wykrzyknął stryj.
Jan wskazał palcem czarną masę, która wydobywała się, to znów zanurzała w wodę.
Spojrzałem i wykrzyknąłem.
— Ależ to olbrzymi mors!
— Tak, — potwierdził stryj, — a oto tutaj jaszczur morski, doprowadzony do kolosalnych rozmiarów!
— A tam dalej potworny krokodyl! Czy widzicie tę paszczę szeroką i rząd zębów, w które jest uzbrojony? Ach! oto ginie.
— Wieloryb! Wieloryb! — wołał z kolei profesor. — Widzę te olbrzymie potwory!
Podnosiły się z fal, to znów opadały, rozrzucając wokoło siebie fale i zabarwiając morze na kolor swej skóry.
Jan chciał umknąć od potworów w przeciwną stronę, lecz na drugim krańcu ujrzeliśmy potwory nowe.
A więc był tam żółw olbrzymiej wielkości, którego długość wynosiła czterdzieści stóp, wąż długości trzydziestu stóp i inne.
Ucieczka była niepodobieństwem. Płazy te zbliżały się, kręciły się koło tratwy z nadzwyczajną szybkością, kreśląc koła na falach.
Ująłem karabin, ale cóż może pomódz kula wobec łusek tych stworzeń?
Strach odebrał nam mowę. Oto już się zbliżają! Z jednej strony krokodyl, z drugiej wąż straszliwy. Reszta potworów znikła w głębinach morza.
Chcę dać ognia, ale Jan ruchem ręki powstrzymuje mnie.
Dwa potwory są od nas tylko o pięćdziesiąt rzutów.
Raptem rzucają się na siebie zaciekle, i wściekłość ich wzajemna nie pozwala im dojrzeć nas.
Bitwa wre już o sto rzutów od tratwy. Widzimy już doskonale straszne monstra.
Naraz przychodzi mi na myśl, że teraz i inne potwory przyłączą się do tej walki, a więc, mors, wieloryb, jaszczur i żółw.
Widzę je, zbliżające się do walczących. Pokazuję ich Janowi.
Ten kręci głową, mówiąc: Tylko dwa.
— Jakto dwa?
— Ależ on ma rację! — woła stryj, trzymając u oczu lunetę.
— Ależ nie może być! — zaprzeczyłem.
— Ależ tak! — mówi stryj, — jeden z tych potworów ma głowę jaszczura, czaszkę morsa, zęby krokodyla, i to właśnie nas zwiodło.
Jestto najstarszy obraz Ichtjosaurusa!
— A drugi!
— Drugi jest wężem schowanym w skorupie żółwia, jest to straszliwy wróg pierwszego Plesiosaurus!
Jan mówił prawdę. Tylko dwa potwory mąciły powierzchnię morza i przed oczami memi znajdowały się tylko dwa płazy oceanowe.
Zwierzęta walczyły w dalszym ciągu z wściekłością.
Wyrzucały przy tem góry fal, które zakryły tratwę.
Ze dwadzieścia razy baliśmy się o wyrzucenie.
Straszliwy syk dał się słyszeć. Bestje gryzły się zajadle i syczały z bólu.
Walka trwała dwie godziny i nic się nie zmieniło.
Płazy coraz to zbliżały się do nas, a myśmy czekali nieruchomo z fuzjami w pogotowiu.
W końcu dwa straszydła rzuciły się za sobą w fale.
Kilka minut minęło i nie ukazywały się na powierzchni.
Może walczyły w dalszym ciągu w głębi morza.
Tymczasem ogromna głowa plesiosaurusa wydobyła się na wierzch.
Potwór był raniony śmiertelnie. Nie miał już na sobie skorupy żółwia, długa jego szyja wyciągała się, potem kurczyła, uderzała jakby ogonem o fale i padała w głąb, jak robak zgnieciony.
Co do drugiego potwora, to niewiadomo, czy nie powróci do nas po swem zwycięstwie.



ROZDZIAŁ 34.

Wyspa, wyrzucająca wrzącą wodę.

Szczęściem wiatr, który powiał bardzo silnie, pozwolił nam uciec z pola walki.
Jan wciąż był przy sterze. Stryj mój wpatrywał się w morze z niecierpliwością.
Podróż przybrała charakter monotonny, którego bodajby nam nie rozproszono znowu jakim wypadkiem.
Na drugi dzień rano temperatura podniosła się, zrobiło się gorąco, płynęliśmy z szybkością trzech i pół mili na godzinę.
Ku południowi dał się słyszeć szmer jakiś, szmer bezustanny.
— W dali jest widocznie jakaś skała, — rzekł profesor, — albo może wysepka, o którą uderza morze.
Jan wdrapał się na maszt, ale nic nie zobaczył.
Minęły trzy godziny. Szmer zdawał się być odgłosem jakiegoś wodospadu.
Powiedziałem o tem stryjowi, który zgodził, się na to.
Koło godziny czwartej, Jan powstał, znów wdrapał się na maszt i obserwował.
Postać jego nie zdradzała zainteresowania, ale oko wlepione miał w jeden punkt.
— Zobaczył coś, — rzekł profesor.
— I ja tak myślę.
Jan zeszedł, potem wyciągnął rękę w stronę południową, mówiąc:
— Pagórek.
— Czy tam? — spytał stryj — Tam! — odpowiedział.
Stryj ujął lunetę i przyglądając się przez chwilę, zawołał:
— Tak! tak!
— Co stryj tam zobaczył?
— Jakąś wypukłość, olbrzymią, wynurzająca się z fal.
— Znowu może jakiś potwór?
— Być może.
— A więc uciekajmy stąd na zachód, żeby się nam znów co nie przytrafiło.
— Możemy jechać, jak jedziemy!
Obróciłem się do Jana. Siedział nieporuszony, jak zwykle.
Im bardziej zbliżaliśmy się do mniemanego potwora, tem bardziej pagórek wzrastał.
Jakiż to musi być potwór, który wyrzuca takie fale wody przy oddychaniu!
O ósmej godzinie wieczorem znajdowaliśmy się od niego zaledwie o dwie mile.
Czy było to przywidzenie wskutek strachu? Wydał mi się długim nieskończenie.
Jest zupełnie nieruchomy i jakby uśpiony.
Ale cóż to za olbrzym! Tysiące wielorybów możnaby nim nasycić!
Strach mną owłada. Boję się zbliżyć do potwora, a jednocześnie chcę wiedzieć czemprędzej, kto to taki.
Wtem przewodnik nasz powstaje i w skazując palcem na masę, mówi:
— Wyspa!
— Wyspa! — krzyczy stryj.
— Wyspa! — powtarzam, wzruszając ramionami,
— Napewno! — powtarza profesor, wybuchając śmiechem.
— A ta kolumna wody?
— Gejzer, — mówi Jan.
— Ależ tak, gejzer! — przyświadcza profesor, — taki sam, jak w Islandji.
Ależ to śmieszne być tak zawiedzionym, żeby przyjąć wysepkę za zwierzę przedpotopowe, zachowane w morzu.
Im bardziej zbliżamy się do wyspy, tem większe strugi wody wytryskują z jej środka.
Chciałem koniecznie przyjrzeć się temu zjawisku, zeskoczyłem więc z tratwy na skałę.
Stryj poszedł za moim przykładem, jeden tylko Jan nigdy nie opuszczał swego stanowiska.
Idąc po granicie, chwilami czuliśmy grunt, drżący pod naszemi stopami.
Zbliżamy się do wytryskającej wody, dotykam jej, jest wrząca i parzy mi ręce.
A więc woda ta wytryska z jakiegoś podziemnego ogniska.
To nie godziłoby się z teorją profesora Lidenbrocka. Nie mogę się powstrzymać od zwrócenia mu na to uwagi.
— A więc w czem się to sprzeciwia mojej teorji?
Nie odpowiedziałem nic, nie chcąc się sprzeciwiać stryjowi i pozostałem jeszcze chwil kilka, przyglądając się z zachwytem temu zjawisku.
Nakoniec powróciliśmy na brzeg, gdzie Jan, korzystając z chwili wolnej, umacniał naszą tratwę.



ROZDZIAŁ 35.

Burza na morzu. Kula elektryczna na tratwie. Przewodnik w iskrach.

Na drugi dzień wspaniały wytrysk zniknął. Wiatr był silny i odpłynęliśmy szybko.
Wkrótce temperatura się zmieniła. Powietrze nasycone było wilgotną parą, w przestrzeni czuć było elektryczność, obłoki miały barwę brunatną a promienie elektryczne zaledwie się stały widoczne.
Czułem się bardzo zdenerwowany, jak wogóle każdy, kto czuje kataklizm w powietrzu. Nadomiar było ono niezwykle ciężkie, choć morze przytem niezmierne spokojne.
Najwidoczniej powietrze było przesycone prądem elektrycznym. Włosy powstawały na mojej głowie, jakby pod działaniem maszyny elektrycznej.
Zdawało mi się, że gdyby moi towarzysze dotknęli się mnie, w tej chwili uderzeni zostaliby prądem.
O godzinie dziesiątej rano, zwiastuny burzy stały się wyraźniejsze i zdawało się, że nie podobna będzie w dalszym ciągu oddychać.
— Oto przygotowuje się zła pogoda! — rzekłem. Profesor nie odpowiadał. Był w straszliwym humorze, widząc, że ocean nigdy się chyba nie skończy. Wzruszył tylko ramionami.
— Będzie burza, — odezwałem się, wyciągając rękę ku horyzontowi. Chmury zniżyły się ku morzu. Wiatr ucichł. Natura zdawała się być martwą. Tratwa płynęła cicho po olbrzymim, nieogarnionem morzu, unosząc nas trzech, małe atomy wobec wielkości oceanu i jego niezmierzonych głębi.
Poradziłem, zdjąć maszt, który nas mógł doprowadzić do zatraty.
— Nie! nie wolno! — krzyknął profesor. Niech wiatr nas unosi, niech burza wiedzie, dokąd chce, abym raz wybrnął z tego przeklętego morza i ujrzał nareszcie skały nadbrzeżne...
Jeszcze słów tych nie skończył, gdy naraz nastąpiła dokoła ogromna zmiana. Wszczął się huragan. Ciemność zaległa dokoła.
Tratwa nasza zaczęła się unosić na wzburzonych falach. Stryj mój podrzucony został do góry, ja upadłem obok niego. Uderzył się on silnie o brzeg tratwy, ale nie zwracał na to uwagi. Zdawał się zachwycać tym huraganem.
Jan był niezwruszony. Jego długie włosy najeżone wskutek burzy, nadawały mu dziwny wygląd.
Każdy jego włos lśnił od płomyków elektrycznych. Twarz jego wyrażała przestrach, ale też i moc ogromną.
Tratwa nasza pędziła, jak szalona po falach.
— Żagiel! zdjąć żagiel! — wołałem.
— Nie! — krzyknął profesor.
— Nie, — odrzekł Jan, poruszając głową przecząco.
Przy błyskach i grzmotach, padały nieprzeliczone pioruny, zaś fale zdawały się płonąć od elektryczności.
Oczy moje były olśnione od piorunów, uszy ogłuszone. Trzymałem się konwulsyjnie masztu i trwałem w tej pozycji bez ruchu.

................

Gdzie jesteśmy? Dokąd nas fale niosły? Noc była przerażająca. Burza nie ucichała. Błyskawice nie ustawały ani na chwilę. Jedne padały zygzakowato, drugie, jak lśniące kule.

Hałas wzrósł do najwyższego stopnia, zdawało się, że wszystkie magazyny prochu wyskoczyły w powietrze.
Dokąd jedziemy? Stryj mój leży na dnie łodzi, gorąco się wzmaga. Patrzę na termometr, ale nic nie widzę.
Na drugi dzień burza wrzała jeszcze w całej pełni.
Byliśmy ogromnie znużeni, jeden Jan pozostał spokojny jak zwykle. Tratwa pędziła na południo-wschód. Zrobiliśmy więcej, niż dwieście mil od wysepki Axela.
W południe gwałtowność huraganu podwoiła się. Przywiązaliśmy się wszyscy do desek i masztu, fale unosiły się nad naszemi głowami.
Od trzech dni nie mogliśmy do siebie przemówić. Otwieramy usta, poruszamy wargami, nic nie słychać w tym zgiełku.
Stryj mój zbliżył się do mnie i wymówił kilką słów. Zdaje mi się, że powiedział: Jesteśmy zgubieni! Ale nie jestem pewny, czy to powiedział.
Napisałem mu te słowa: Zwińmy żagiel. Dał mi znak, że się godzi.
Nie miałem czasu podnieść ręki do masztu, gdy naraz wybuchł snop ognia u góry. Maszt i żagiel zostały spalone w jednej chwili.
Była to kula ognista, która spacerując po falach, spaliła nasz maszt i żagiel.
Kula ta zaczęła przeskakiwać do naszych bagaży.
A więc skierowuje się na worek z żywnością, na skrzynkę z prochem.
Boże! jesteśmy zgubieni! Ale nie, odlatuje, zbliża się do Jana, który patrzy na nią zdziwiony, potem kieruje się na mego stryja, który stara się ją wyminąć, na mnie wybladłego i drżącego z przerażenia, skacze koło moich nóg.
Odór gazu napełnia powietrze, przenika nam w gardło i płuca. Zaczynamy dusić się.
Broń, drągi żelazne, guziki blaszane u ubrania, wszystko porusza się gwałtownie, nawet gwoździe z butów wylatują do fal. Chwila jeszcze a pociągnie i mnie do morza!
Naraz zjawia się światło niezwykłe, świat zdaje się palić i wszystko potem znika. Patrzę, stryj leży na dnie barki, Jan stoi przy sterze.
Dokąd my zajedziemy?

................

Ocknąłem się z omdlenia. Burza trwała ciągle, błyskawice rozdzierały niebo. Czy byliśmy wciąż na morzu? Tak, unoszeni z niezwykłym pędem. Przelecieliśmy już pod Anglją, Francją, pod całą chyba Europą!
Nowy szmer i hałas dał się słyszeć. Pewnie morze uderza o skały!...



ROZDZIAŁ 36.

Ocaleni. Ulewa niezwykła.

Tutaj kończy się opis burzy. Jesteśmy szczęśliwie uratowani. Żyjemy!
Wiem to tylko, że rzucana falami tratwa pogrążyła się w morze i że ręka odważnego przewodnika wyratowała mię od rozbicia się o skałę.
Mężny Islandczyk położył mię na gorącym piasku, gdzie znalazłem się obok mego stryja.
Nie mogłem nic mówić, byłem kompletnie złamany i wzruszeniami i uderzeniem o skałę. Godzinę całą leżałem zemdlony, zanim przyszedłem do siebie.
Deszcz padał wciąż potokami, ale z siłą, która świadczyła o końcu burzy.
Skały jakieś posłużyły nam jako bezpieczne schronisko przed huraganem.
Jan przygotował nam posiłek, którego nie tknąłem i każdy z nas, wyczerpany trzema niespanemi nocami, zasnął smacznie na kilka godzin.
Nazajutrz dzień okazał się prześliczny. Niebo i ziemia były już w zupełnej ze sobą harmonji i wszelkie ślady strasznego huraganu zatarły się całkowicie.
Gdym się zbudził, posłyszałem wesołe powitanie profesora:
— A więc, mój chłopcze, czy dobrze ci się spało?
Narazie nie mogłem odpowiedzieć. Stanął mi przed oczyma Hamburg, pod którym przejeżdżaliśmy, moja ukochana Małgosia i pomyślałem sobie, że najlepiej byłoby, gdybym posłyszał, że jedziemy do naszego ukochanego domu...
Stryj wyczuł moje myśli widocznie, bo rzekł, patrząc na mnie ze smutkiem:
— Ach tak! Nie chcesz mi nawet powiedzieć, czyś dobrze spał!
— Bardzo dobrze spałem, jestem trochę jeszcze osłabiony, ale to minie.
— O, tak, minie, trochę zmęczenia, ot i wszystko.
— Ale stryj zdaje się być wesołym?
— Zachwycony jestem, zachwycony, mój chłopcze. Przybyliśmy nareszcie!
— Do celu naszej wyprawy?
— O, nie, ale przepłynęliśmy już to morze, które zdawało się być nieskończonem. Teraz podróżować będziemy po ziemi i zagłębimy się naprawdę we wnętrze kuli ziemskiej!
— Mój stryju, pozwól mi zadać ci jedno tylko pytanie.
— Pozwałam ci, Axelu, mów!
— A powrót kiedyż nastąpi?
— Powrót? Ach! ty myślisz o powrocie, kiedyśmy jeszcze nie doszli do celu?
— Nie, ale chciałbym wiedzieć, w jaki sposób odbędzie się nasz powrót?
— W najzwyklejszy na świecie. Przybywszy w głąb ziemi, albo znajdziemy nową drogę powrotną, albo wrócimy tą, którąśmy przybyli. Mam nadzieję, że nie zamknie się przed nami.
— A więc trzeba doprowadzić naszą łódź do porządku.
— Koniecznie.
— A żywności czy jest poddostatkiem?
— Napewno. Jan jest sprytnym chłopcem i zostawił dostateczną ilość żywności.
O to niema obawy. Ale chodźmy upewnić się co do tego.
Opuściliśmy grotę w przekonaniu, że niewiele pozostało ze znajdujących się na łodzi przedmiotów.
Myliłem się najzupełniej. Gdy przybyliśmy na brzeg, ujrzałem Jana, zajętego układaniem wielu rzeczy. Stryj mój uścisnął mu rękę z żywem uczuciem wdzięczności.
Człowiek ten o nadludzkiej energji i niezrównanym przywiązaniu pracował, podczas, gdyśmy spali z narażeniem własnego życia.
Straciliśmy naturalnie dużo rzeczy, naprzykład fuzję, ale bez niej obejść się było można.
— A więc, — zawołał profesor, — ponieważ brak fuzji, nie będziemy polować!
— Dobrze; a instrumenty?
— Oto manometr, ze wszystkich narzędzi najważniejszy i za który oddałbym wszystko! Z pomocą tego narzędzia mierzyć mogę głębokość i wiedzieć, czyśmy dosięgli środka.
— A busola? — spytałem.
— Oto jest, na tej skale, w doskonałym stanie, są też tam chronometry i termometry.
Ach, nasz przewodnik jest człowiekiem nieocenionym!
Z narzędzi nie brak było niczego. Prócz tego zauważyłem leżące na piasku drągi, młoty, sznury etc. Pozostawała kwestja żywności.
— A żywność? — odezwałem się.
— Obejrzyjmy zapasy! — odrzekł stryj.
Skrzynie z jedzeniem były doskonale pozamykane i w wybornym stanie. Po większej części wszystkie produkty były w całości, oszczędziło je morze, w szczególności zaś nietknięte były suchary, biszkopty, mięso wędzone i ryby. Można było śmiało liczyć na to, że pożywienia starczy conajmniej na cztery miesiące.
— Cztery miesiące! — zawołał profesor.
— Mamy czas. Nie zbraknie nam żywności nawet i na wydanie wielkiego bankietu, gdy wrócę do kraju. Teraz zaś musimy zaopatrzyć się w wodę słodką, której burza naniosła do wgłębień skał granitowych. Nie powinniśmy być w obawie o brak wody.
Co do łodzi, to powiem Janowi, żeby naprawił ją, jak umie najlepiej, chociaż myślę, że nie będzie nam ona potrzebna.
— Jakto? — wykrzyknąłem.
— Sądzę, że nie powrócimy tą drogą, którą przyszliśmy...
Patrzyłem na stryja z niedowierzaniem.
Zapytywałem siebie, czy przypadkiem nie oszalał.
— Chodźmy na śniadanie — rzekł po chwili.
Postępowałem za nim na wzniesiony przylądek, gdzie wydał swe polecenia przewodnikowi. Tutaj to uraczyliśmy się ucztą, złożoną z mięsa wędzonego, biszkoptów i herbaty.
Jadłem z nadzwyczajnym apetytem, szczęśliwy, że uniknęliśmy niebezpieczeństwa i wypoczęliśmy.
Podczas śniadania zadałem stryjowi następujące zapytanie:
— Gdzie znajdujemy się teraz? Zbyt trudno to chyba określić.
— Określić dokładnie trudno, nawet jest to niemożliwe, gdyż podczas tych trzech dni burzy nie mogłem obliczać szybkości i kierunku łodzi, w każdym razie jednak można to obliczyć z pewną dokładnością.
— Ostatnia obserwacja czyniona była na wyspie Axel. Przebyliśmy tam około dwieście siedmdziesiąt mil morskich i znajdowaliśmy się wtedy o sześćset mil od Islandji.
— Dobrze! trzymajmy się tego punktu i wliczmy w to cztery dni burzy, podczas której szybkość naszej jazdy z pewnością równała się ośmdziesięciu milom przez dwadzieścia cztery godziny.
— Jeśli obliczania nasze są trafne, — odpowiedziałem, to teraz mamy nad sobą morze Śródziemne.
— Rzeczywiście!
— Tak, gdyż jesteśmy o dziewięćset mil od Reykjawiku!
Profesor skierował się ku busoli. Był wesół, zacierał ręce z radości, wyglądał na młodzieńca!
Postępowałem za nim ciekawy, czym się nie mylił w obliczeniach.
Przybywszy do skały, stryj mój wziął kompas, położył go horyzontalnie i obserwował wskazówkę, która obróciwszy się naokoło blatu, zatrzymała się w końcu.
Profesor spojrzał, potem znów badał.
Nakoniec zwrócił się do mnie, zdumiony.
— Co się stało? — spytałem.
Dał mi znak, żebym obejrzał kierunek igły.
Okrzyk zdziwienia wyrwał się z moich ust.
Igła wskazywała północ tam, gdzieśmy się spodziewali kierunku południowego.
Poruszyłem busolę i badałem: była w dobrym zupełnie stanie.
A więc zrozumieliśmy wtedy, że podczas burzy, wiatr zapędził nas ku brzegom, które zdawało się, że pozostawiliśmy poza sobą.



ROZDZIAŁ 37.

Odkrycie szczątków zwierząt przedpotopowych. Kości ludzkie.

Niepodobna mi wyrazić nawału uczuć, jakie owładnęły profesorem Lidenbrock.
Było to najpierw zdziwienie, potem nieopisana złość.
Nigdy nie widziałem człowieka, podobnie jak on, nie umiejącego zapanować nad sobą i tak zirytowanego.
Trudy, przeprawy, niebezpieczeństwa, wszystko na nic! Trzeba było rozpoczynać drogę na nowo!
— Ach! fatalizm mnie ściga! — zawołał profesor.
Żywioły zmówiły się przeciwko mnie! Powietrze, ogień i woda wysilają się, aby mi przeszkadzać w mojej podróży!
A więc dobrze! Dowiedzą się wszyscy, co może zdziałać silna moja wola!
Nie ustanę ani na chwilę, nie opuszczę ani jednej linji obronnej i zobaczymy kto zwycięży człowiek, czy natura!
Stojąc na skale, zirytowany, grożący, Otto Lidenbrock, podobny do dzikiego Ajaxa, zdawał się urągać bogom.
— Posłuchaj mnie, stryju, — rzekłem tonem stanowczym. Każda ambicja winna mieć granice, nie można walczyć przeciw niemożliwości; jesteśmy źle przygotowani do jazdy morzem, pięćset mil drogi nie odbywa się na takiej łodzi. Nie możemy tu rządzić, jesteśmy igraszką burzy i szaleństwem byłoby rozpoczynać tę przeprawę z powrotem!
Podobne racje mogłem swobodnie wygłaszać jeszcze i dłużej bez przerwy, a pochodziło to z nieuwagi profesora, który nie słyszał ani słowa z całej mojej przemowy.
— Na łódź! — wykrzyknął z całej siły.
Tak brzmiała jego odpowiedź. Nic nie pomogły rady, prośby, zaklęcia, — był niewzruszony.
Jan tymczasem kończył naprawę łodzi. Zdawać by się mogło, że ten dziwny człowiek domyślał się projektów mego stryja. Wszystko było gotowe.
Profesor powiedział kilka słów przewodnikowi i bagaże natychmiast zostały złożone.
Powietrze było niezłe, dął wiatr północno zachodni.
Co miałem robić? Walczyć sam przeciwko dwom. Niepodobna. Gdyby choć Jan był po mojej stronie. Ale nie! Zdawało się, że Islandczyk wziął rozbrat z własną wolą i poddał się zupełnie stryjowi.
Poszedłem zająć miejsce w łodzi, gdy naraz stryj powstrzymał mnie od tego.
— Pojedziemy dopiero jutro, — rzekł do mnie.
Zrobiłem gest człowieka zrezygnowanego.
— Nie mogę, niczego zaniedbać, — rzekł, — a ponieważ fatalizm wyrzucił mnie na te brzegi, przeto postanowiłem nie opuścić ich, dopóki nie zbadam dokładnie.
Uwaga ta była zrozumiała, bo chociaż byliśmy na północnych brzegach morza, to jednak nie na tych samych, które opuściliśmy.
— Chodźmy więc na oględziny! — rzekłem.
I, pozostawiając Jana przy robocie, poszliśmy we dwoje.
Idąc między skałami, widzieliśmy mnóstwo kości różnych zwierząt.
Profesor badał starannie miejscowość. Gdziekolwiek widział szparkę jaką, lub otwór w skale, wszędzie mierzył głębokość.
Przeszedłszy milę drogi, spostrzegliśmy, że grunt zmienia się nagle.
Zdawał się być jakby wzburzony z powodu jakiegoś wybuchu.
Z trudem chodziliśmy po tych odłamach granitu, mieszaniny kwarcu i szczątków przeróżnych, gdy wtem oczom naszym ukazało się pole, kompletnie zasiane kośćmi.
Zdawało się ono być olbrzymim cmentarzem, na którym grzebano od dwudziestu conajmniej wieków.
Wysokie stosy szczątków zwierzęcych wznosiły się na znaczną wysokość, a całe to pole zdawało się ciągnąć do nieskończoności, wzrokiem nie można było dosięgnąć jego końca.
Tutaj to wypisana była historja świata zwierzęcego, zaledwie słabo opisanego przez przyrodników.
Ciekawość ciągnęła nas ku temu polu.
Nogi nasze rozdeptywały z suchym trzaskiem szczątki tych przedhistorycznych stworzeń.
Byłem zdumiony widokiem tak nieoczekiwanym.
Stryj mój wzniósł ramiona ku górze. Usta jego otwarły się z podziwu, oczy błyszczały z poza szkieł lunety, głowa kiwała się z góry na dół, z lewej strony na prawą, cała wreszcie jego postać wyrażała ogromne zdumienie.
Znajdował się przed nieprzeliczonem zbiorowiskiem różnych nieznanych badaczom zwierząt przedpotopowych, krokodyli, potworów wszelakiego gatunku.
Można sobie wyobrazić, co za okrzyk wyrwał mu się z piersi, gdy naraz spostrzegł na tem grobowisku ludzką czaszkę.
— Axelu! Axelu! głowa ludzka!
— Głowa ludzka! — powtórzyłem niemniej zdziwiony.
— Tak, mój chłopcze! Ach wy badacze, czemuż nie jesteście tutaj, gdzie ja jestem? Otto Lidenbrock!



ROZDZIAŁ 38.

Szkielet człowieka doskonale zachowany. Mowa profesora.

Można sobie wyobrazić nasze zdziwienie, gdyśmy o dwadzieścia kroków dalej znaleźli się naprzeciwko szczątków ludzkich, zupełnie dobrze zachowanych.
Było to ciało człowieka, zupełnie możliwe do rozpoznania.
Widocznie, grunt nadawał się do zakonserwowania w podobnie świetnym stanie.
Skóra na tym człowieku była obciągnięta, wyschła, koloru pergaminowego, członki zupełnie spojone.
Zęby nierówne, włosy bujne, paznogcie u rąk i nóg przerażającej długości.
Stałem bez słowa przed tem zjawiskiem dawnych wieków, stryj mój stał również milczący.
Podnieśliśmy to ciało, ustawiliśmy je pod skałą. Patrzały na nas jamy oczu.
Po kilku chwilach ciszy stryj stał się znów profesorem Lidenbrock.
Zapomniał, gdzie się znajduje, zdawało mu się, że stoi przed swymi uczniami, gdyż tonem profesorskim przemówił do wyimaginowanych słuchaczy:
— Panowie — mówił — mam honor przedstawić panom człowieka z epoki kamiennej. Zwątpiliście o możności ujrzenia człowieka z tej epoki, a oto stoi przed wami. Możecie go dotykać i widzieć.
Nie jest to szkielet, ale ciało, zachowane w najlepszym stanie!
Nie posiada on sześciu stóp wysokości i dlatego nie możemy go zwać olbrzymem.
Co do rasy, do jakiej należy, to twierdzę stanowczo, że jest ona kaukaską.
Jestto rasa biała, nasza! Czaszka regularna, owalna, bez guzów, bez wysunięcia podbródka.
Posunę się dalej i, powiem, że ten szczątek ludzki należy do rodziny japetyckiej, rozrzuconej od Indji do granic Europy południowej. Nie uśmiechajcie się, panowie!
Nikt się nie śmiał, ale profesor w swym zapale zdawał się kogoś widzieć.
Zacząłem oklaskiwać stryja, potem poszliśmy dalej, znajdując po drodze, co krok, ludzkie ciała, wysuszone, jak mumje.
W rzeczywistości, było coś nadzwyczajnego w tej mieszaninie kości ludzkich i zwierzęcych na tem przedwiekowem cmentarzysku. Pozostawało jedno pytanie do rozwiązania.
Czy ludzie ci, leżący w prochu, zostali po jakimś kataklizmie wyrzuceni tutaj przez morze, czy też żyli tu niegdyś pod tem sklepieniem, żywiąc się rybami i zwierzyną?
Do tej pory widzieliśmy z istot żyjących tylko potwory morskie i ryby.
A może jakiś człowiek żywy błądzi w tej pustynnej przestrzeni?



ROZDZIAŁ 39.

Prawda, czy przywidzenie? Roślinność bez zapachu i barwy.

Jeszcze przez pół godziny stąpaliśmy po kościach.
Szliśmy wciąż naprzód, gnani wielką ciekawością.
Jakie jeszcze dziwa zawiera w sobie ta jaskinia, jakie skarby dla nauki?
Brzegi morza dawno znikły za stosami z kości.
Nieoględny profesor, nie bojąc się zabłądzenia, ciągnął mnie z sobą coraz dalej.
Po milowym spacerze ukazał się nam brzeg olbrzymiego lasu, ale nie składał się on jak ten z pieczarek, który był w sąsiedztwie portu Małgorzaty.
Była tu roślinność trzeciej epoki, w całej swej wspaniałości.
A więc rosły tam palmy, gatunku już obecnie zaginionego, sosny, modrzewie, cyprysy, tuje. Mchy słały się po gruncie, kilka strumieni przepływało w cieniu, na brzegach ich rosły drzewa o liściach brunatnych, jakby martwiejących, bez zielonej barwy, a to wskutek zupełnego braku słońca. Oświecało tu wszystko unoszące się nad ziemią światło elektryczne.
Kwiaty również, tak liczne, w trzeciej epoce, pozbawione były koloru i zapachu i zdawały się być zrobione z papieru.
Poszliśmy w głąb tego lasu i ujrzeliśmy tam wszystkie możliwe gatunki drzew, jakie są na świecie.
A więc dąb rósł koło palmy, eukaliptus australijski opierał się o jodłę norweską, brzoza północna stała obok zelandzkiego kaurisa.
Świetne pole do badania dla botanika!
Naraz zatrzymałem się. Złapałem stryja za rękę.
Światło elektryczne pozwoliło mi dostrzedz najmniejszy przedmiot. Zdawało mi się, że widzę... Nie! rzeczywiście, na własne oczy ujrzałem formy olbrzymie, poruszające się za drzewami.
Były to zwierzęta olbrzymiej wielkości, całe stado mastodontów, nie martwych, lecz żyjących i podobnych do tych, których resztki odkryte były w 1801 roku w Ohio. Zauważyłem te duże słonie, których trąby ruszały się pod drzewami, jak legjon wężów. Słyszałem szmer ich długich kłów, których kość rozdzierała najstarsze pnie drzew.
Gałęzie trzeszczały, a liście, wyrywane w niezmiernej ilości, ginęły w ogromnych paszczach tych zwierząt.
A więc marzenie ujrzenia tego świata przedhistorycznego zostało spełnione!
A my byliśmy tu sami, we wnętrzu kuli ziemskiej, na łasce dzikich mieszkańców!
Stryj mój patrzał na to widowisko.
— Chodźmy tam! — wołał, chwytając mnie za rękę — chodźmy!
— Nie! — wykrzyknąłem z mocą — nie! Jesteśmy bez broni! Cóż poczniemy pośród tych dzikich zwierząt? Chodź, stryju, chodź! Uciekajmy! Żadne stworzenie ludzkie nie może walczyć ze złością tych potworów!
— Żadna istota ludzka! — powtórzył stryj, zniżając głos. — Mylisz się, Axelu! Patrz! patrz tylko! Zdaje mi się, że spostrzegam istotę ludzką! Istotę do nas podobną, człowieka.
Patrzałem, wzruszając ramionami... Ale musiałem przyznać rację stryjowi.
Rzeczywiście, na przestrzeni ćwierci mili, oparty o ogromny zelandzki kauris, stał olbrzymi człowiek, Proteusz tych stron podziemnych, nowy syn Neptuna, i pilnował stada mastodontów!
Nie był to szkielet, jak na tem pogrobowisku z kości ludzkich, był to olbrzym, zdolny rozkazywać tym potworom.
Postać jego miała dwanaście stóp wysokości.
Głowa ginęła w gęstwinie czupryny...
Zdawały się być te włosy, jakby grzywą słonia z pierwszych wieków.
W ręku trzymał gałąź olbrzymią, broń godną tego przedpotowego pasterza.
Stanęliśmy jak wryci. Ale mogliśmy być spostrzeżeni. Trzeba było uciekać,
— Chodź! chodź! — krzyknąłem na stryja, który po raz pierwszy dał sobą przewodzić. W kwadrans potem byliśmy już zdala od tego okropnego wroga.
Teraz, gdy już mogę myśleć spokojnie, kiedy miesiące minęły od tego dziwnego i nadnaturalnego spotkania, co mam o tem myśleć? czy wierzyć? Nie! To niepodobna!
Zmysły nasze były podniecone, nasze oczy nie widziały tego, co zdawało się im jawą!
Żadna istota ludzka nie żyje w tym podziemnym świecie! Żadne pokolenie ludzkie nie zamieszkuje tych pieczar kuli ziemskiej.
Niema tu przecież żadnej komunikacji ze światem.
Przypuszczenie o istnieniu tam ludzi byłoby bardzo nierozsądne, pozbawienie sensu.
Wolę przypuszczać, że było to raczej zwierzę, którego budowa ciała podobna jest do ludzkiego, być może małpa z odległych czasów...
A jednak postać ta była dziwnie do człowieka podobna.
Mniejsza o to, czy to małpa i jaka małpa... Ale, żeby człowiek żywy był tu zakopany we wnętrzu ziemi, tego wyobrazić sobie nie mogę.
W każdym razie udało się nam opuścić las, płonący światłem, elektrycznem bez żadnego wypadku.
Szliśmy zadumani, w milczeniu, przejęci podziwem. Biegliśmy stąd pomimo woli...
Była to prawdziwa ucieczka, podobna do ucieczki przed przykremi snami, które nas ścigają.
Instynktownie, nie obierając drogi, wróciliśmy do morza Lidenbrock i odetchnęliśmy dopiero, jakby po jakiej potyczce.
Przyglądając się skałom, zauważyłem, że wszystkie mają zupełne podobieństwo do skał któreśmy opuścili, zaczynając morską wędrówkę.
Powiedziałem o tem stryjowi, który uznał to za słuszne.
— Napewno — rzekłem — nie przywędrowaliśmy na to samo miejsce, ale w każdym razie burza nas odrzuciła tylko o kawałek dalej. Z pewnością niedaleko stąd jest port Małgorzaty i nasze źródło.
— W takim razie, — rzekł profesor — lepiej nie udawać się na poszukiwania, ale wrócić na łódź i jechać dalej.
Ale czy się ty nie mylisz, mój chłopcze?
— Trudno jest stanowczo o tem sądzić — rzekłem. — Ale zdaje mi się, że i skały są też same i nawet miejsce wylądowania jest jakby miejscem, na którem Jan budował swą łódź. Jesteśmy napewno blizko małego portu, jeśli nawet nie jest tutaj...
— O, nie, Axelu, odnajdujemy tylko podobne zarysy, a poza tem nie widzę nic...
— Ale ja widzę, — zawołałem, zbliżając się do przedmiotu, który błyszczał na piasku.
— Cóżto takiego? — zapytał profesor.
— Proszę — odrzekłem.
I pokazałem stryjowi sztylet pokryty rdzą, który podniosłem z ziemi.
— Czyś wziął z sobą tę broń z domu?
— Ja? Nie! Ale stryj zapewne...
— Nie, — odrzekł profesor, — nie wziąłem i nie miałem nic podobnego między moją bronią.
— A to dziwne!
— Ależ nic dziwnego, Axelu, wszyscy prawie Islandczycy mają broń podobną do tej, pewnie Jan zgubił ją tutaj...
Lecz i Jan nie miał takiej broni.
— Czyżby to była broń człowieka przedpotowego? Ale nie! Wtedy robiono broń z krzemienia. Nawet nie z epoki bronzu. Ostrze jest ze stali...
Stryj mój wstrzymał mnie w mym zapędzie, mówiąc:
— Uspokój się, Axelu, pomówmy rozsądnie. Sztylet ten pochodzi z szesnastego wieku, należał on napewno do jakiegoś szlachcica, który nosił go przy pasie. Jestto broń hiszpańska. Nie należy ona ani do mnie, ani do ciebie, ani do przewodnika, ani też do innych ludzi, którzy żyją być może we wnętrzu ziemi.
— Czyżby tak?
— Patrz, nie stępiłaby się ona tak i nie zardzewiała przy przebijaniu gardła ludzkiego...
Pokryta jest bardzo grubą warstwą rdzy, która nie powstała w jeden dzień, ani w jeden rok, ani nawet w ciągu jednego wieku!
Ożywił się profesor i, jak zwykle, wyobraźnia jego działać zaczęła:
— Axelu — odezwał się, — jesteśmy na drodze do wielkiego odkrycia! Broń ta zostawiona została tutaj przed stu, dwustu, trzystu laty...
— Ależ ona nie przyszła tu sama; — krzyknąłem, — ktoś był tu przed nami...
— Tak, był tu człowiek.
— A ten człowiek?
— Człowiek ten wyrył nazwisko swe na skale tym sztyletem. Ten człowiek chciał tym sztyletem zaznaczyć bytność swą w środku kuli ziemskiej. Szukajmy, szukajmy!..
Zaciekawieni ogromnie, wspinaliśmy się po skałach, wyszukiwaliśmy napisu. Tak przybyliśmy do ciemnego tunelu za brzegiem morza.
Tutaj na głazie granitowym ukazały się nam dwie litery tajemnicze, do połowy wyżłobione, dwa inicjały odważnego i fantastycznego podróżnika.
— A. S. — zawołał profesor. Arne Saknussem! Zawsze Arne Saknussem!



ROZDZIAŁ 40.

Zapał podróżników na widok wyrytych liter. Dalsza podróż z aparatem Rumkorffa.

Od czasu rozpoczęcia podróży, przeżywałem dużo zachwytów i wzruszeń, coraz to jakąś niespodziankę, jakieś podziwy.
Pomimo to jednak, gdym zobaczył te dwie litery, wyryte przed trzystu laty, stanąłem, jak osłupiały.
Nietylko, że widziałem na skale inicjały, ale nawet miałem sztylet, który je wyrył.
Teraz nie mogłem wątpić o istnieniu podróżnika i o racji prowadzenia tej podróży.
Podczas, gdy zatopiony byłem w rozmyślaniach, profesor Lidenbrock wypowiadał mowę.
— Cudowny genjuszu! — wołał w zapale, — o niczem nie zapomniałeś, żeby ułatwić śmiertelnikom tę podróż i oto podobni tobie znajdują ślady, przez ciebie pozostawione.
I ja również wypiszę tu swe inicjały, ale od tej pory przylądek ten zwać się będzie „przylądkiem Saknussema“.
Oto co usłyszałem z ust mego stryja. Słowa jego w zbudziły we mnie nieopisany zapał. Żar wewnętrzny ożywił mą pierś. Zapomniałem o wszystkiem, i o niebezpieczeństwach podróży i o grozie powrotu.
To, czego inny dokonał i ja dokonać chciałem i nic nie zdawało mi się już niemożliwem.
— W drogę! w drogę! zawołałem.
Poczem skierowałem swe kroki ku ciemnej galerji, gdy profesor, zatrzymując mnie, poradził mi zachować zimną krew i cierpliwość.
— Wróćmy — rzekł — do Jana i przenieśmy tu tratwę.
Posłuchałem stryja, nie bez niechęci i wślizgnąłem się pomiędzy skały.
— Czy wiesz, stryju, że dotąd warunki sprzyjały nam stale?
— Ach, tak uważasz, Axelu?
— Bezwątpienia, nawet i ta burza skierowała nas na prostą drogę. Niech będzie błogosławiona!
Zaprowadziła nas w tę stronę, gdzie znaleźliśmy drogę Saknussema.
— Tak, Axelu, rzeczywiście jest coś opatrznościowego w tem, że kierując się wciąż na południe, znaleźliśmy się na północy.
— Będziemy teraz podróżowali pod Szwecją, Rosją, Syberją, zamiast zagłębiać się pod pustyniami Afryki, albo pod falami Oceanu.
— Tak, Axelu, masz rację, wszystko wyjdzie na dobre, gdy opuścimy to morze, któreby nas do niczego nie doprowadziło.
Czy wiesz, że do środka kuli ziemskiej trzeba przebyć już tylko 1500 mil.
— Ha! — wykrzyknąłem w zapale — niema więc co zwlekać! W drogę! w drogę!
Wkrótce zrównaliśmy się z przewodnikiem.
Wszystko już było przygotowane do natychmiastowej podróży. Usiedliśmy na tratwie i podnieśliśmy żagiel.
Wiatr nie był bardzo pomyślny dla tego rodzaju barki. Trzeba było nawet wkrótce wiosłować żelaznemi drągami.
Często też skały, wydłużone i sterczące z wody, zmuszały nas do powracania i kierowania się w inną stronę.
W końcu, po trzech godzinach żeglugi, to znaczy koło godziny szóstej wieczorem, dosięgliśmy miejsca, zdatnego do wylądowania.
Wyskoczyłem na ląd w towarzystwie stryja i Islandczyka. Przeprawa ta nie uspokoiła mnie wcale.
Chciałem iść w drogę jaknajprędzej.
— Stryju, jedźmy bez zwłoki!—zawołałem.
— Dobrze, mój chłopcze, ale najprzód rozejrzyjmy się w tej galerji.
Stryj mój wziął aparat, Rumkorffa, tratwę uwiązaliśmy na brzegu i cała nasza trójka wyruszyła na oględziny galerji.
Weszliśmy w głąb z łatwością, ale po pewnym czasie, olbrzymi głaz zagrodził nam dalszą drogę.
— Przeklęta skała! — zakrzyknąłem w złości, widząc się zatrzymanym przez nieprzewidzianą przeszkodę.
Szukaliśmy przejścia na lewo i na prawo, u góry i u dołu, ale na próżno. Nie było żadnego wyjścia.
Doznałem wielkiego rozgoryczenia i nie mogłem uwierzyć, żeby istniała taka przeszkoda. Nachylałem się, patrzałem u dołu skały. Nic!
Jan z lampą w ręku wyszukiwał też jakiegośkolwiek otworu, ale i jego poszukiwania było bezowocne.
Trzeba było rozstać się z nadzieją przejścia przez tę skałę.
Usiadłem na ziemi, stryj mój chodził wielkiemi krokami wokół głazu.
— A więc, jak Saknussem przeszedł? — krzyknąłem,
— Rzeczywiście, — rzekł stryj — czyżby był zatrzymany przez ten głaz?
— Nie! nie! — zawołałem z żywością. Tu nie było pewnie tego głazu.
Wskutek jakiegokolwiek wstrząśnienia, lub wskutek jednego z tych zwykłych zjawisk magnetycznych, które wstrząsają ziemią, kawał skały oberwał się i zagrodził przejście.
Widać, że galerja ta była kiedyś drogą tworzenia się i wybuchania lawy. Proszę spojrzeć, co tu kawałków kamieni, zaniesionych wybuchem, co za ogromne głazy, jakby ręką olbrzyma przydźwigano...
Tego przy Saknussemie nie było, a jeśli my teraz nie odwalimy tego głazu nie dojdziemy do środka kuli ziemskiej!
Oto jak dowodziłem. Cały zapał profesora się udzielił mnie. Genjusz wynalazcy mną owładnął. Zapomniałem o przeszłości, myślałem tylko o osiągnięciu celu.
Nie obchodziło mnie już nic z tego, co się działo na powierzchni ziemi. Ani dom wygodny, ani miasta, ani wsie, ani Hamburg, nawet moja biedna Małgosia, która zapewne już sądziła, żem pogrzebion, na wieki we wnętrzu ziemi.
— A więc, — odezwał się mój stryj, rozwalmy tę skałę i zróbmy przejście w ten sposób.
— Ale czem? zawołałem — drąg żelazny za słaby! Wszystkie nasze narzędzia za słabe!
— Czemżeż ją rozbijemy?
— Prochem! podminujmy ją, aż wyskoczy i umożliwi nam przejście.
— Prochem?
— Tak, prochem. Idzie tu tylko o rozsadzenie części skały.
— Janie, do roboty! wykrzyknął profesor. Islandczyk poszedł do tratwy po drąg, którym postanowił wyżłobić otwór do miny. Nie mała była to robota.
Należało zrobić duży otwór w środku, aby można było wpakować weń pięćdziesiąt funtów bawełny strzelniczej, której siła jest cztery razy większa od prochu armatniego.
Byłem ogromnie podniecony. Podczas, gdy Jan pracował, pomagałem stryjowi w przygotowaniu miny.
Po godzinie pracę skończono. Była już północ.
Jedna iskierka wystarczyłaby wówczas do wybuchu,
— Poczekamy do jutra, — rzekł profesor.
Musiałem więc jeszcze czekać całe sześć godzin.



ROZDZIAŁ 41.

Rozsadzenie prochem skały. Przejście otwarte.

Nazajutrz, a był to czwartek 27-go sierpnia, nastąpił dzień pamiętny w mem życiu. Na wspomnienie tej daty serce zamiera mi z trwogi. A jednak byłto dzień, który przyniósł nam najwięcej sławy.
Rozsądek nasz, pomysły nasze, nie miały już pierwotnego znaczenia, staliśmy się igraszką żywiołów i zjawisk ziemi.
O godzinie 6-ej rano byliśmy już na nogach. Przychodziła chwila wyrzucenia w powietrze skały zagradzającej drogę. Dostąpiłem tego zaszczytu, że mi pozwolono zapalić lont.
Po dokonaniu tego miałem uciec do tratwy, poczem mieliśmy odjechać dalej, gdyż wybuch mógł się rozszerzyć na dalszą przestrzeń.
— Idź, mój chłopcze, — rzekł do mnie stryj, i wracaj do nas natychmiast.
— Bądźcie spokojni. — odpowiedziałem — wrócę zaraz.
Skierowałem się ku korytarzowi. Zapaliłem lont. Profesor trzymał swój chronometr w ręku.
— Czyś gotów? — zakrzyknął.
— Gotów! — odpowiedziałem.
— A więc wracaj czemprędzej.
Pobiegłem ku brzegowi i stanąłem przy tratwie.
Jan gwałtownem pchnięciem odrzucił naszą łódź wraz z nami na morze. Była to chwila wstrząsająca. Profesor śledził wzrokiem igłę chronometru.
— Jeszcze pięć minut, — mówił, — jeszcze cztery! Jeszcze trzy!
Puls mój bił co pół sekundy.
— Jeszcze dwie! Jedna... Padajcie granity!
Co się wtedy stało? Huku, zdaje się, nie słyszałem. Ale bryły skał, zmniejszyły się nagle w moich oczach; otwarły się przedemną, jak wrota.
Spostrzegłem niezgłębioną przepaść, która miała ponad sobą mnóstwo szczelin. Morze, gwałtownie wstrząśnięte zdało się jedną olbrzymią falą, a na jej wierzchu nasza tratwa unosiła się prostopadle.
Wszyscy troje wywróciliśmy się. W chwilę potem ciemność zastąpiła światło. W końcu uczułem, że nie mam pod stopami oparcia. Chciałem przemówić do stryja, ale huk wody nie pozwolił usłyszeć ani słowa. Za skałą, która została wysadzona wybuchem, była przepaść.
Wybuch wywołał coś w rodzaju trzęsienia ziemi w tym gruncie, pełnym otworów. Przepaść otwarła się, a morze, zamienione w potok, wciągnęło nas w ten niezgłębiony otwór.
Czułem, żeśmy zgubieni.
Przeszło tak parę godzin. Wzięliśmy się za ręce i trzymaliśmy się rozpaczliwie tratwy, aby nie być wyrzuconym siłą fal do tej głębi.
Najstraszliwszy huk rozlegał się, gdy padały ściany galerji.
Otwierała się w ten sposób droga Arne Saknussema przed nami.
Ale zamiast ją utorować wyłącznie dla siebie, pociągnęliśmy za sobą całe morze.
Posępne myśli rodziły się w moim umyśle.
Wokoło ciemno było bardzo, ostatni bowiem nasz przyrząd elektryczny w skutek gwałtowności upadku rozbił się i zniszczył. O zapaleniu pochodni w tych warunkach nie było mowy, wiatr dął straszliwie, wprost, jakby kto smagał biczem po twarzy.
Byłem więc mocno zdziwiony zobaczywszy nagle przed sobą światło.
Zręczny przewodnik zdołał jakoś zapalić latarnię i jak tylko światełko zajaśniało w ręku Jana, można było zaobserwować przepaścistość głębi.
Korytarz otwarty przez skałę, był bardzo szeroki.
Niedostateczne światło nie pozwoliło nam od razu spostrzedz tych murów, jakie się przed nami otwarły.
Pęd wody, jaki nas porwał, dorównywał tym spadkom, jakie zauważyć można tylko w Ameryce.
Pędziliśmy tak szybko, że przypuszczać można, iż tratwa przebiegała wraz z nami po trzydzieści mil na godzinę.
Stryj i ja, przytuleni do masztu, patrzyliśmy w dal nieruchomi.
Obróciliśmy się tyłem do wiatru, aby nie być uduszonym i przez gwałtowny wicher.
Tymczasem godziny mijały, sytuacja nie zmieniła się zupełnie, tylko jedna jeszcze okoliczność dopełniła grozy naszego położenia.
Rozglądając się wokoło siebie, zauważyłem, że większa część rzeczy zaginęła, podczas wylewu morza. Najwięcej obchodziło mnie to, czy zostały nam paczki z żywnością i instrumenty. Poruszając ręką na dnie tratwy, doszukałem się chronometru i busoli.
Ale ani kawałka drąga, ani motyki, ani młota, a co najstraszniejsza! żywności pozostało tylko na jeden dzień! Dotykałem tratwy we wszystkich jej zagłębieniach, szperałem wszędzie i nic!
Pozostał tylko kawałek suchego mięsa i kilka sucharów!
Patrzałem na to przerażonym i osłupiałym wzrokiem. Nie mogłem tego zrozumieć!
Ale w tejże chwili pomyślałem sobie: Czego mam rozpaczać? I tak śmierć spotka nas wkrótce w tej straszliwej przepaści — cóż nam po żywności?
Lecz po tych desperackich myślach przychodziły mi znów do głowy myśli, pełne otuchy: a może wydobędziemy się z niebezpieczeństwa?
Zdarza się wszak w ostatniej chwili znaleźć ratunek! Gdy tymczasem śmierć z głodu jest nieuniknioną!
Przyszła mi chęć podzielenia się ze stryjem tą smutną wiadomością, ale potem rozmyśliłem się. Chciałem, aby zachował swą zimną krew.
Naraz światło latarki zaczęło migać i raptem zgasło.
Knot spalił się do końca. Ciemność zaległa zupełna i to beznadziejna.
Posiadaliśmy wyłącznie jedną pochodnię, ale nie można było utrzymać ją zapaloną, gdyż gasła natychmiast wskutek wichru.
Po pewnym czasie szybkość naszej tratwy jeszcze się podwoiła. Poczułem to po smaganiu wiatru po mojej twarzy.
Prąd wody stał się nadzwyczaj potężny. Byłem pewny, że nie wydobędziemy się z tego nawału wód. Upadliśmy.
Ręka stryja i Islandczyka trzymała mnie rozpaczliwie za ramię.
W chwilę po upadnięciu poczułem wstrząśnienie. Tratwa zatrzymała się nagle.
Trąba wody uderzyła mnie i przydusiła. Tonąłem...
Ale ta kąpiel nie trwała długo. W kilka sekund znalazłem się znów na świeżem powietrzu, które wdychałem całą siłą płuc.
Stryj i Jan trzymali mnie gwałtownie, a tratwa unosiła nas znowu.



ROZDZIAŁ 42.

Tratwa płynie w górę po lawie. Podróżni w głębi wulkanu.

Sądzę, że była w tedy godzina dziesiąta wieczorem.
Cisza zalegała wokoło, tylko szmer, który wciąż miałem w uszach, dawał się słyszeć i teraz.
W końcu rozróżniłem słowa, wymówione przez stryja:
— Wznosimy się do góry!
— Jakto?
— Tak, unosimy się z naszą tratwą do góry!
Wyciągnąłem rękę, dotknąłem się murów galerji; ręka moja była cała we krwi.
Pędziliśmy w górę z nadzwyczajną szybkością.
— Pochodnia! Pochodnia! — krzyczał profesor.
Jan, nie bez trudności zapalił pochodnię i ta, pomimo uderzeń wichru dała tyle światła, że oświeciła nam całe otoczenie.
— Tak jest, jak sądziłem, odezwał się mój stryj.
Jesteśmy w szerokiej jakby studni, która ma jakieś cztery wiorsty obwodu. Woda wypadła z przepaści, przybiera swój zwykły poziom, a nas unosi wraz z sobą.
— Dokąd?
— Nie wiem dokładnie, ale trzeba być gotowym na wszystko. Pędzimy z szybkością dwóch i pół mili na godzinę.
— Tak! możemy być jednak rozbici przy wyjściu z tej studni!
— Axelu, — odezwał się na to profesor — sytuacja jest niemal rozpaczliwa, ale są widoki ocalenia.
Jeśli każdej chwili możemy zginąć, równie dobrze każdej chwili możemy być uratowani.
Korzystajmy więc z najmniejszych okoliczności.
— Ale cóż mamy począć?
— Wzmocnić swe siły pożywieniem.
Na te słowa spojrzałem na stryja ponurym wzrokiem. To, czego nie chciałem mówić, musiałem powiedzieć w tej chwili.
— Mamy jeść? — spytałem.
— Tak, bez zwłoki.
Profesor odezwał się po duńsku do Islandczyka, a ten spuścił głowę.
— Jakto? — wykrzyknął stryj, nie mamy pożywienia?
— Oto co pozostało z naszej żywności; kawałek mięsa na trzy osoby.
— Stryj mój patrzał na mnie, zdając się tego nie pojmować.
— A więc czy i teraz jeszcze myśli stryj, że możemy być uratowani?
Pytanie moje pozostało bez odpowiedzi.
Minęła godzina, zacząłem uczuwać głód.
Towarzysze moi również cierpieli, ale żaden z nas nie tknął tej nędznej reszty pożywienia.
Pędziliśmy wciąż z ogromną szybkością.
Chwilami wicher zapierał nam oddech. Gorąco dochodziło do czterdziestu stopni.
— Co znaczyła ta gwałtowna przemiana?
— Do tej pory mieliśmy temperaturę umiarkowaną, teraz widocznie dojeżdżaliśmy do miejsca, gdzie i skały w stanie płynnym się znajdowały.
Bałem się, że wpadniemy w głębię ognia i zwierzyłem się z tem profesorowi.
— Jeśli nie pomrzemy z głodu lub nie potoniemy, to zostaje nam w każdym razie możliwość spalenia się żywcem.
Stryj zadowolił się tylko wzruszeniem ramion i znów zatopił się w swych rozmyślaniach.
Minęła znowu godzina, podczas której nie zdarzyło się nam nic nowego.
Nakoniec stryj przerwał ciszę:
— Trzeba się trochę posilić.
— Posilić się?
— Tak. Trzeba wzmocnić swe siły. Jeśli zdarzy się okazja ocalenia sobie życia, musimy mieć dostateczną moc.
— Mój stryju, cóż znaczy ten kawałeczek mięsa?
— Nic, Axelu, nic. Ale czyż posilisz się lepiej, gdy będziesz na niego patrzał?
— Mówisz, jak człowiek bez silnej woli, bez energji.
— A stryj, czy nie rozpacza?
— Nie! — odrzekł twardo profesor.
— Jakto? Jeszcze wierzy stryj w ocalenie?
— Tak! wierzę dotąd, dopóki mi serce bije, dopóki oddychać mogę. Istota, obdarzona wolą, nie powinna rozpaczać!
Co za słowa! Człowiek, który je wypowiadał w podobnych warunkach, istotnie był niepospolitym!
— A więc, cóż stryj myśli robić?
— Zjeść to co pozostało, co do okruszyny i w ten sposób wzmocnić swe siły. Uczta ta będzie naszą ostatnią... niechaj! ale przynajmniej, zamiast czuć się wyczerpanymi, staniemy się znów ludźmi!
— A więc, zjadajmy! — wykrzyknąłem.
Stryj mój wziął kawałek mięsa i kilka sucharów i podzielił to wszystko na trzy równe części.
Zjedliśmy więc po funcie posiłku.
Profesor jadł chciwie z rodzajem gorączkowego pośpiechu, ja, bez zadowolenia, pomimo głodu, prawie z niesmakiem. Nasz przewodnik jadł spokojnie, systematycznie, po małym kęsku, ze spokojem człowieka, którego nic nie trapi.
Znalazłszy jeszcze pół flaszki wina, podał nam i ten dobroczynny napój orzeźwił mię nieco i wlał w me serce otuchę.
— Wybornie! — odezwał się Jan.
— Przepysznie! — potwierdził profesor.
Była wtedy godzina piąta rano. Straszliwe gorąco zwiększało się coraz bardziej i czułem się jakby pogrążony w piecu, rozpalonym do czerwoności.
— Czy wpadamy w ognisko? — krzyknąłem w pewnej chwili, gdy gorąco zdawało się być nie do wytrzymania.
— Ależ nie! — odpowiedział stryj, przecież to niepodobna!
— A jednak — rzekłem, dotykając się murów, — te mury są rozpalone!
Dotknąłem ręką wody i wnet musiałem ją cofnąć.
— Woda jest gorąca! — zawołałem.
Stryj odpowiedział na to gestem gniewu. Jednak wszystkie symptomy potwierdzały moje przypuszczenia.
Czułem, że lada chwila wstrząśnie się skorupa ziemska, złączą się obie ściany granitowe i zostaniemy ściśnięci w tym korytarzu na śmierć.



ROZDZIAŁ 43.

Dalsza podróż po lawie. Gorąco odbiera chwilami przytomność.

Spojrzałem na kompas. Strzałka magnetyczna latała, jak opętana wokoło, zmieniając wciąż swój kierunek.
— Stryju! stryju! — zawołałem, — jesteśmy zgubieni!
— Cóżto za nowa trwoga? — zapytał tonem spokojnym... — Co tam nowego?
— Co nowego? Mury ruszają się, gorąco szalone, woda wrze, pary gęstnieją, strzałka w kompasie, wszystko mówi o zbliżającym się trzęsieniu ziemi!
Stryj mój pochylił łagodnie głowę.
— Trzęsienie ziemi? — zapytał.
— Tak!
— Zdaje mi się, że mylisz się, mój chłopcze!
— Jakto? nie poznaje stryj tych oznak?
— Trzęsienia ziemi? nie! Oczekuję czegoś innego!
— Co chce stryj przez to powiedzieć?
— Oczekuję wybuchu wulkanu!
— Wybuchu! Czy jesteśmy w kominie jakiegoś czynnego wulkanu?
— Tak myślę, — rzekł uśmiechając się profesor — i to byłoby dla nas najszczęśliwsze!
— Najszczęśliwsze! Czy stryj mój oszalał? Co znaczyły te słowa? Czem się tłomaczył uśmiech jego i ten dziwny spokój?
— Jakto! — zawołałem, — jesteśmy na miejscu wybuchu! Fatalizm rzucił nas na drogę rozpalonej lawy, skał w ogniu, wód wrzących, będziemy wyrzuceni, porwani razem z kamieniami i deszczem popiołu, w płomienie!.. I to jest najszczęśliwsze?
— Tak, — odpowiedział profesor, — gdyż jest to jedyny dla nas sposób wydostania się na powierzchnię ziemi!
Zrozumiałem nareszcie! Stryj miał rację...
Nagle, zostaliśmy wyrzuceni przez wstrząs gwałtowny do góry wraz z naszą tratwą.
Pod tratwą gotowała się woda, pod wodami była lawa...
Znajdowaliśmy się w kominie wulkanu. Nie było już wątpliwości.
Ale tym razem, zamiast w wygasłym kominie Sneffels, byliśmy w kominie czynnego wulkanu.
Zapytywałem siebie teraz, co to za wulkan i w jakiej części świata jesteśmy?
Nie mogło być mowy o południu.
Czyżbyśmy, jak wskazuje kompas, byli pod Islandją? Może wyrzuceni będziemy przez wulkan Heklę?
Ku porankowi zwiększyła się siła ruchu. Straszliwa siła pchała nas ku otworowi zapewne krateru, pchała przeto ku straszliwemu niebezpieczeństwu.
Temperatura stała się nie do wytrzymania. Siedmdziesiąt stopni gorąca! Pot spływał po nas kroplami. Zdjęliśmy już dawno ubranie, ale i to nie pomagało.
Jeśliby nie szybkość wznoszenia się ku górze, bylibyśmy napewno uduszeni! Tym czasem profesor poradził, żebyśmy się uwiązali sznurem razem, co zrobiliśmy, obawiając się, żeby który z nas przy wstrząśnieniu nie spadł w rozpalone łono ziemi.
Koło godziny ósmej rano zdarzył się nowy wypadek. Wstrząs ustał, tratwa stanęła.
— Co to takiego? — spytałem.
— Przystanek, — odpowiedział stryj.
— Czy wybuch ustaje?
— Mam nadzieję, że nie! odrzekł profesor.
Podniosłem się. Rozejrzałem się wokoło. Może zawadziła tratwa o skałę i stanęła. Ale tego nie było. Fala popiołu, kamieni i różnych mineralnych szczątków zatrzymała się również w powietrzu galerji.
— Czy wybuch ustał? — krzyknąłem.
— Ach, — odpowiedział stryj przez ściśnięte zęby, boisz się, mój chłopcze, ale bądź pewny, że cisza ta nie będzie trwała zbyt długo, trwa już pięć minut i wkrótce znów wznosić się będziemy do góry.
Rzeczywiście po chwili tratwa poczęła wznosić się na falach lawy ku górze.
— Dobrze, — rzekł stryj, — wkrótce staniemy znowu, jest to wulkan, który nie wybucha odrazu, lecz z przestankami.
Ile razy zatrzymywaliśmy się, mogłem niedokładnie obliczyć, wiem tylko, że za każdym razem po dziesięciominutowej pauzie rzucani byliśmy z ogromną siłą w górę.
Po jednym z takich rzutów straciłem przytomność i gdyby nie opiekuńcze ramię Islandczyka, rozbiłbym sobie czaszkę o granitowy mur komina.
Nie pamiętam nic, co było potem. Wiem, że fantastyczny nasz statek płynął po falach lawy, pośród deszczu z popiołu, otoczony płomieniami.
Ostatnią rzeczą, którą widziałem, była postać Jana w odblasku pożaru i miałem wrażenie, że jesteśmy uwiązani u otworu armaty i że wkrótce członki nasze rozprysną się na wszystkie strony.



ROZDZIAŁ 44.

Na wierzchołku góry. Wyrzuceni przez lawę na ziemię.

Kiedy otworzyłem oczy, uczułem się trzymanym przez Jana i stryja.
Nie byłem raniony, ale potłuczony przez wybuch. Zostałem wyrzucony siłą wybuchu na brzeg otwartej przepaści.
— Gdzie jesteśmy? — zapytywał stryj, jakby zirytowany, że wrócił na powierzchnię ziemi.
— Czyż jesteśmy w Islandji?
— Nie! — odpowiedział przewodnik.
I ja powątpiewałem o tem. Kompas wskazywał kierunek północny, spodziewałem się ujrzeć nieprzebyte śniegi, niebo polarne, tymczasem wyciągnięci byliśmy na górze rozpalonej od słońca.
— Patrz, Axelu, patrz! —zawołał profesor.
Spojrzałem. Wulkan jakiś wyrzucał z krateru płomienie, dalej zaś rozciągał się śliczny sad, wyglądający jak kosz drzew oliwkowych, fig i winogron. Nie był to wcale widok krajów północnych.
Dalej ujrzeliśmy przecudne morze, jeszcze dalej port, kilka domów, wysepki, na morzu okręty, a nad tem wszystkiem cudne lazurowe niebo.
— Gdzie jesteśmy? — powtarzałem bez przerwy.
— Tymczasem zejdźmy, — rzekł profesor, — umieram z głodu i pragnienia.
Schodziliśmy po spadzistych stokach góry, omijając małe fale lawy i głębokie otwory.
— Jesteśmy pewnie w Azji! — zawołałem, — na wybrzeżu Indji, na wyspach Malajskich.
— A kompas?
— Ach! kompas! — odrzekłem, — prawda.
Tymczasem zbliżyliśmy się do tej zieleni, którą zachwycaliśmy się z góry. Głód i pragnienie męczyły nas ogromnie.
Ujrzeliśmy po dwugodzinnem chodzeniu śliczną wioskę, całkowicie otoczoną oliwkami, granatami i winogronami, które zdawały się należeć do wszystkich.
Jakażto rozkosz była zajadać te przepyszne owoce i wysysać sok z winogron. Potem, dalej odkryłem źródło doskonałej wody i na tyle obfitej, że wykąpaliśmy się wybornie.
Podczas gdyśmy odpoczywali ujrzeliśmy nędznie ubranego chłopca i postanowiliśmy się go spytać, gdzie jesteśmy. Dzieciak ujrzawszy nas przeraził się i zaczął uciekać.
Przemawialiśmy do niego po niemiecku, francusku, angielsku, wreszcie po włosku, — nie odpowiadał.
Wtedy profesor wziął się na sposób. Porwał go za ucho i krzyknął po włosku: Jak nazywa się ta miejscowość?
— Stromboli — odpowiedział chłopak i uciekł, co mu sił starczyło.
A więc byliśmy we Włoszech. Co za piękna podróż z Islandji do Włoch. Ale ten kompas zdradziecki.
— Nic łatwiejszego do zrozumienia, — rzekłem.
W czasie wstrząsu igła obróciła się na północ, jednem słowem zepsuła się.
W godzinę potem dobrnęliśmy do portu San Vicenzio.



ROZDZIAŁ 45.

W Stromboli. Powrót do kraju. Sława podróżników.

Na zakończenie tego naszego opowiadania dodamy, że przyjęci zostaliśmy przez rybaków strombolskich z wielką gościnnością, jako nieszczęśni rozbitkowie. Nie powiedzieliśmy im o tem, żeśmy byli we wnętrzu ziemi, lecz podaliśmy się za wyrzuconych przez morze. W przeciwnym razie uznaliby nas za obłąkanych.
Po czterdziestu ośmiu godzinach oczekiwania, dnia 31 sierpnia, zaopatrzeni w żywność i przyzwoicie odziani, wsiadaliśmy na okręt, który nas wiózł do Messyny, a stamtąd po wypoczynku pojechaliśmy do Marsylji.
Dnia 9-go września przybyliśmy do Hamburga.
Jak wielka była radość Marty i Małgosi, trudno opisać.
— Teraz, kiedy jesteś już bohaterem, — powiedziała mi moja droga narzeczona, — nie masz potrzeby mnie opuszczać, Axelu.
Patrzałem na nią. Płakała, uśmiechając się zarazem.
Dzięki gadatliwej naszej Marcie, rozniosła się wkrótce wieść o tem, żeśmy byli we wnętrzu ziemi.
Nie chciano temu wierzyć, ale obecność Jana podczas naszej podróży i różne informacja zasiągnięte z Islandji, upewniły opinję publiczną, że było to prawdą.
Wówczas to stryj mój stał się wielkim człowiekiem.
Hamburg wydał na naszą cześć wspaniałą ucztę.
Odbyło się posiedzenie w Johanneum, gdzie profesor opowiadał o naszej podróży, poczem złożył do archiwum publicznego dokument Saknussema.
Ten ogrom zaszczytu i sławy wzbudził zazdrość wśród uczonych.
Wielu stanęło w opozycji przeciw stryjowi, ale ten wydał książkę, w której dowiódł prawdy słów swoich.
Jan, ku naszemu wielkiemu zmartwieniu, zatęsknił za Islandją i razu pewnego, powiedziawszy: do widzenia, — odjechał.
Sława prof. Lidenbrock zachwiana była tylko tem jednem nieporozumieniem: dlaczego kompas wskazywał północ, a doprowadził na południe.
Ale i to zmartwienie zostało usunięte. Razu pewnego zobaczyłem, że busola nasza wskazywała południe. Zrozumieliśmy, że kula ognista, przelatując w czasie burzy na morzu, zepsuła przyrząd.
Od tej pory stryj mój był zupełnie szczęśliwy, ja zaś nie mniej, gdyż Małgosia ujęła w swe ręce rządy domu, jako siostrzenica profesora i jako moja ukochana żona.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.