Podróż podziemna/Rozdział 22
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż podziemna |
Podtytuł | Przygody nieustraszonych podróżników |
Wydawca | Wydawnictwo „Argus“ |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Drukarnia aukc. T. Jankowskiego, ul. Wspólna 54 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Voyage au centre de la Terre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Rozpoczęła się wyprawa w drugiej galerji. Jan szedł naprzód.
Nie zrobiliśmy stu kroków, gdy naraz profesor, dotykając lampą murów, zawołał.
— Oto widok pierwotny! Jesteśmy na dobrej drodze! Idźmy! Idźmy!
Szliśmy czemprędzej i widok, jaki mieliśmy przed sobą, starczył za najpiękniejsze krajobrazy.
Jak djamenty zwieszały się prześliczne granity, świecąc kamieniami, wbitemi w kamienie.
Kryształy górskie, ametysty błyszczały ze środka i przy blasku lampki elektrycznej zdawały się być cudami natury. Koło godziny szóstej światło poczęło powoli zanikać, to chwilami prawie zagasać.
Kryształy przybrały odblask ciemny, błyszcząca mika połączyła się jakby ściślej z ametystem i kwarcem, jednem słowem zmniejszył się blask, pociemniała galerja. Galerja ta otoczona była murem granitowym wysokiem conajmniej na jakieś cztery piętra. Byliśmy jakby zamurowani w ogromnem granitowem więzieniu.
Była ósma godzina. Wody wciąż nie było. Cierpiałem straszliwie.
Stryj mój szedł wciąż naprzód. Nie chciał się zatrzymać. Nadstawiał uszu, aby posłyszeć szmer źródła. Napróźno! Tymczasem nogi odmawiały mi posłuszeństwa.
Cierpiałem w milczeniu, żeby nie zmuszać mego stryja do postoju. I tak był zrozpaczony, gdyż dzień się już kończył, a wody nie było nigdzie ani kropli.
Wkońcu siły mię opuściły. Wydałem okrzyk i upadłem.
— Do mnie! Umieram!
Stryj nadbiegł na moje wołanie Przyjrzał się mi uważnie, potem z ust jego wypadł rozpaczliwy okrzyk:
— Wszystko się skończyło!
Kiedy otwarłem oczy, ujrzałem przy sobie dwóch moich towarzyszy, okrytych kocami, leżących nieruchomo.
Czy spali? Co do mnie, nie byłem w stanie usnąć ani na chwilę. Cierpiałem bardzo, wiedząc przytem, że na cierpienie to nie będę miał lekarstwa.
Nademną było półtorej mili skorupy ziemskiej.
Zdawało mi się w mem zdenerwowaniu, że ta cała warstwa cięży na mnie i przytłacza mię.
Czułem się zgnębiony, złamany i z trudem mogłem się poruszyć na mem posłaniu z granitu.
Kilka godzin minęło bez zmiany. Cisza głęboka panowała koło nas, cisza grobowa.
Tymczasem podczas mojej drzemki zdawało mi się, że słyszę szmer jakiś.
Ciemność panowała w tunelu. Począłem przyglądać się i zdawało mi się, że lslandczyk wstał i zniknął z lampką w ręku.
Poco odszedł? Czyżby nas opuszczał? Stryj mój spał mocno. Chciałem krzyczeć. Ale usta spalone pragnieniem nie zdołały wydać ani jednego dźwięku. Ciemność stawała się coraz głębsza.
— Jan nas opuścił! — krzyknąłem — Jan! Jan!
Ale słowa te rozlegały się we mnie samym. Nic słychać nie było.
Potem, po pierwszym strachu, zawstydziłem się swych posądzeń.
Mocny i wierny, człowiek ten nie chciał opuszczać swego pana wtedy, gdy namawiałem go do powrotu, a teraz miałby nas pozostawić samych! Nigdy!
Odejście jego nie było napewno ucieczką, przecież zamiast wychodzić z galerji w górę, on postępował w głąb.
Poszedł pewnie na poszukiwanie wody, której szmer, wydawało mi się, jakbym słyszał...