Podróż podziemna/Rozdział 21
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż podziemna |
Podtytuł | Przygody nieustraszonych podróżników |
Wydawca | Wydawnictwo „Argus“ |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Drukarnia aukc. T. Jankowskiego, ul. Wspólna 54 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Voyage au centre de la Terre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz wyruszyliśmy bardzo rano, pośpiech był wskazany. Wyruszyliśmy więc o piątej. Niezdolny jestem wyrazić, jak ciężką była ta droga.
Profesor ledwie się powstrzymywał od wybuchów gniewu. Jan znosił niewygody i braki z uległością natury biernej. Ja skarżyłem się i rozpaczałem, nie mogłem pogodzić się ze smutnym swym losem.
Jak przepowiedziałem, nie mieliśmy ani kropli wody podczas pierwszego dnia podróży. Mieliśmy trochę wina i likieru, ale trunki te paliły mi tylko gardło, nie zaspakajając pragnienia, to też patrzeć na nie, nie mogłem bez wstrętu. Miałem temperaturę podniesioną, zmęczenie odbierało mi siły, że dwa razy upadałem w drodze.
Zatrzymywano się wtedy tylko, gdy mnie cucono.
Zauważyłem, że i profesor ledwie się trzymał na nogach i z trudem znosił brak wody.
Nakoniec we wtorek, 8-go lipca, wlokąc się na rękach i nogach, przybyliśmy, nawpół żywi, do punktu schodzenia się dwóch galerji.
Tam padłem, jak nieruchoma bryła. Była godzina dziesiąta rano.
Jan i stryj rzucili się na odłam lawy i zjedli po kawałku suchara.
Jęki wydobywały się z mych ust. Wkońcu wpadłem w długie omdlenie.
Po pewnym czasie stryj zbliżył się do mnie, wziął mnie w objęcia i z litością wyszeptał: — Biedne dziecko!..
Byłem ogromnie wzruszony temi słowami. Nie słyszałem nigdy z ust surowego profesora podobnie czułych wyrazów.
Pochwyciłem jego drżące dłonie w swe ręce. Pozwolił mi je trzymać, patrząc na mnie z żałością. Oczy jego były wilgotne od łez.
Wziął manierkę swoją z odrobiną wody i zbliżając ją do mych ust, wyszeptał:
— Pij...
Czy słyszałem dobrze? Czy to naprawdę mój stryj? Patrzałem na niego zdziwionym wzrokiem i zdawałem się nie rozumieć tego, co mi mówił.
— Napij się — powtórzył.
I podsuwając mi manierkę, wlał mi do ust całą zawartość.
Ach! radości niewypowiedziana! Łyk wody zwilżył mi spalone usta; jeden łyk, a zdołał mnie wrócić do życia, którego niewiele już we mnie zostawało.
Podziękowałem stryjowi, całując mu ręce.
— Tak, — mówił on, — łyk wody ostatni! Czy słyszysz? ostatni! Chowałem go na dnie mego naczynia do końca!
Dwadzieścia a może i sto razy chciałem wypić. Ale nie uczyniłem tego, Axelu, schowałem go dla ciebie.
— Stryju mój! — szeptałem wzruszony, podczas gdy duże łzy padały z moich oczu.
— Tak, moje dziecko, wiedziałem, że gdy tu zajdziemy upadniesz na pół martwy i zachowałem dla ciebie tę kroplę.
— Dziękuję! dziękuję! — zawołałem.
Odzyskałem siły po wypiciu tego łyka wody.
Mogłem już mówić.
— Teraz więc, — rzekłem do stryja, — kiedy zabrakło nam wody, musimy wracać do domu.
Podczas kiedy mówiłem, stryj jakby unikał mojego wzroku, spuszczał głowę i milczał.
— Trzeba wracać! — zawołałem — aby tylko Bóg nam dodał siły do wdrapania się na wierzchołek.
— Powrócić! — powiedział profesor.
— Tak wracać! I to w tej chwili!
Zaległo milczenie.
— A więc, Axelu, — zaczął profesor dziwnym tonem, tych kilka kropel wody dodały ci energji i odwagi?
— Odwagi!
— Widzę cię przygnębionym, jak i przedtem i wypowiadającym słowa rozpaczy!
— Jakto? więc i teraz jeszcze nie chcesz powracać?
— Rezygnować z wyprawy, wtedy, gdy wszystko wskazuje na jej powodzenie! Nigdy!
— A więc trzeba się decydować na zgubę?
— Nie, Axelu, nie! wracaj! Nie chcę twej śmierci! Niech, ci Jan towarzyszy do domu. Pójdę sam!
— Ciebie mam opuścić!
— Tak, zostaw mnie! Ja zacząłem tę wyprawę, to też doprowadzę ją do końca, albo zginę. Idź już, Axelu, idź, zostaw mnie samego!
Stryj mój był bardzo podniecony, gdy mówił te słowa. Z dziką energją postanowił walczyć z naturą Nie chciałem go opuszczać w głębi tej przepaści, z drugiej jednak strony instynkt samozachowawczy kazał mi stąd uciekać.
Przewodnik przysłuchiwał się tej rozmowie z zupełną, jak zazwyczaj obojętnością. Wszystko mu było jedno, czy ma wracać, czy zagłębiać się w inną galerję.
Gotów był na jedno i na drugie.
Zbliżyłem się do przewodnika, ująłem go za rękę. Nie drgnął nawet. Wskazałem mu drogę do krateru. Stał nieporuszony.
Moja chwiejąca się postać powiedziała mu wszystko.
Islandczyk poruszył łagodnie głową i wskazując na stryja, rzekł:
— A pan?
— Pan! — krzyknąłem — szalony! Pan taki nie jest panem twego życia! Trzeba uciekać! Trzeba go zabrać przemocą! Czy słyszysz mnie, czy rozumiesz?
Schwyciłem Jana za ramię. Chciałem go zmusić, żeby powstał. Walczyłem z nim. Nic nie pomogło. Wkońcu stryj się wmieszał.
— Spokojnie, Axelu, — rzekł do mnie.— Nie zmusisz do niczego tego wiernego sługi. Posłuchaj, co ci powiem.
Skrzyżowałem ręce, patrząc wprost na stryja.
— Brak wody jest jedyną przeszkodą do spełnienia moich zamierzeń. Sucharów do jedzenia mamy jeszcze dosyć.
Otóż wiedz o tem, że być może w tej galerji pełnej lawy, węgla i marmurów, niema wody, ale w tej drugiej, zachodniej, napewno ją znajdziemy.
Pochyliłem głowę z powątpiewaniem.
— Wysłuchaj mnie do końca, — powiedział stryj silnym głosem.
Podczas, gdyś leżał tu bez przytomności, obejrzałem skład gruntu zachodniej galerji. Wchodzi ona w głąb globu i za parę godzin doprowadzi nas do gruntu granitowego.
Tam są napewno obfite źródła.
A więc chcę ci zaproponować jedną rzecz. Proszę cię tylko o jeden dzień cierpliwości. Jeśli po jednym dniu drogi nie napotkamy wody, przysięgam ci, że powracamy na ziemię.
— A więc dobrze! — zawołałem, — niech tak będzie! I niech Bóg ci wynagrodzi nadludzką energję! W drogę!