Podróż podziemna/Rozdział 20

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Podróż podziemna
Podtytuł Przygody nieustraszonych podróżników
Wydawca Wydawnictwo „Argus“
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia aukc. T. Jankowskiego, ul. Wspólna 54
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Voyage au centre de la Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ 20.

Podróż bez końca. Brak wody.

Szliśmy i szliśmy bezustanku i galerja owa zdawała się być nieskończoną. Co będzie? Żywności mieliśmy dużo, ale wody starczyć mogło zaledwie na trzy dni.
Nie było widać kresu naszej podróży i stryj, chociaż zawsze posuwał się z zapałem, miał na twarzy wyraz niepokoju. Brak żywności i wody mógł być dla stryja przeszkodą do dotarcia, tam, dokąd niosła go jego żądza wiedzy, a naturalnie i przeszkodą do powrotu do domu.
Na tę myśl serce mi się ściskało bólem i tęsknota za śliczną Małgosię owładała mą duszą.
Czyż nie mówiłem, czyż nie przeczuwałem, że wyprawa ta okaże się szaleństwem i że skończy się naszą śmiercią?
Jeszcze i ten nieszczęsny przewodnik! A pozostawił przecie żonę i troje dzieci... takich małych, niedołężnych dzieci. Stryj dziwactwem swem przyczyni się do osierocenia biednej rodziny Jana! Cóż za lekkomyślność!
Zatopieni w ponurych myślach szliśmy w milczeniu.
Podtrzymywała nas tylko odwaga przewodnika.
Droga nie wznosiła się już tak widocznie, jak przedtem, zdawała się nawet opuszczać na dół. Ale i to nie świadczyło o blizkiem wydobyciu się z labiryntu.
Światło elektryczne oblewało blaskiem ściany galerji, chwilami zdawało się nam, że znajdujemy się w jakimś zaczarowanym kryształowym pałacu.
Wspaniałe podstawy marmurów stroiły mury, jedne koloru szarego z białemi pasami, był to tak zwany agat, inne koloru żółtego z czerwonemi pręgami, dalej ciemno popielatego koloru.
Większość marmurów nosiła na sobie rysunki zwierząt pierwotnych,
Wizerunki ryb t. z. ganoidów i sauropteris zdobiły ściany.
Morza przedpotopowe napełnione były ogromną ilością zwierząt tego gatunku i wyrzucając je tysiącami na skały, wyżłobiły w nich odbicia tych stworzeń.
Profesor Lidenbrock nie zwracał na to wszystko uwagi.
Oczekiwał tylko dwóch rzeczy: albo źródła, któreby otworzyło się przed naszemi stopami, albo na jakąkolwiek okoliczność, któraby zakończyła przedłużającą się wciąż drogę. Ale wieczór nadszedł i ani jedno z tych życzeń nie zostało spełnione.
W piątek, po straszliwej nocy, podczas której uczuwać począłem męki niezaspokojonego pragnienia, zapuściliśmy się znów w labirynt.
Po dziesięciu godzinach drogi zauważyłem, że blask naszych lampek coraz to słabnie.
Marmur, malachit, zaczął wydawać się ciemny, ponury i nie połyskiwał, jak dawniej.
W pewnej chwili oparłem się o mur na lewo w miejscu, gdzie tunel był bardzo wązki. Kiedy objąłem ręką, okazało się, że była zupełnie czarna.
Przyjrzałem się bliżej i cóż zobaczyłem?
— Mina węgla! Pokład węglowy! — krzyknąłem.
— Pokład węgla? — zaśmiał się profesor.
— A więc cóż takiego? — spytałem.
— Kawał węgla, nic więcej! — zaopinjował uczony. — Siadajmy coś zjeść!
Jan przygotował posiłek. Wydzielany był już teraz w małej ilości, aby żywność starczyła na czas najdłuższy. Wody otrzymaliśmy po kilka kropli zaledwie.
Manierka przewodnika próżna była do połowy. Tyle tylko już było dla trojga ludzi. Po pożywieniu, moi dwaj towarzysze rozciągnęli się na swych kocach i we śnie znaleźli lekarstwo na swe zmęczenie. Co do mnie, to nie mogłem usnąć i liczyłem godziny do rana.
W sobotę, o godzinie szóstej, wyruszyliśmy dalej. Po dwudziestu minutach przybyliśmy na obszerną drogę; rozpoznałem wtedy, że ręka ludzka nie była zdolna wykonać tego, co tu widzieliśmy.
Nie mogła to być kopalnia węgla, były to tylko przygodne pokłady, z wiszącemi u góry bryłami.
Według teorji profesora Lidenbrocka, pokład ten utworzył się z korzeni drzew, paproci i innych roślin, które w epoce węgla znikły z powierzchni ziemi, zamieniając się w kawały połyskującego węgla.
Rozmyślania o tej epoce zaprzątnęły mi tak dalece umysł, że szedłem, zapominając o smutnej sytuacji i pragnieniu.
Pokłady, które widziałem, napewno nie będą odkryte i przez ludzkość zużytkowane... Któżby z takiej głębi wydobywać chciał węgiel?
Pokłady takie, jakie posiadamy obecnie, będą użytkowane przez ludzkość wtedy jeszcze, gdy wybije ostatnia godzina tego świata.
Tymczasem postępowaliśmy wciąż naprzód i chyba ja jedynie, pogrążony w myślach, nie uczuwałem długości drogi.
Temperatura nie zmieniała się zupełnie, wciąż była taka, jak i przy wyjściu z drogi zalanej lawą.
Tylko oddech mój przepojony był gryzącym gazem, który przenikał węglową galerję i który nieraz bywał powodem eksplozji w kopalniach.
Szczęściem mieliśmy ze sobą przyrząd Rumkorfa, nie zaś pochodnię.
Jedna, jedyna zapalona zapałka mogłaby wywołać wybuch i pożar.
Podróż ta w tunelu węglowym trwała aż do wieczora.
Stryj mój z trudnością powstrzymywał gniew z powodu horyzontalnej drogi.
Ciemności głębokie, wśród których nie można było sięgnąć okiem dalej, niż o kilkanaście kroków, nie pozwalały ocenić długości galerji i skłonny byłem uważać ją za nieskończoną, kiedy naraz o 6-ej godzinie ukazał się oczom naszym mur.
Na prawo, na lewo, w górze i na dole, nie było żadnego przejścia.
Doszliśmy widocznie do głębi.
— A więc, tem lepiej! — zawołał stryj, teraz wiem mniej więcej, czego się mam trzymać!
Nie jesteśmy na drodze Saknussema i pozostaje nam tylko powrót na dawne miejsce. Odpocznijmy przez noc i po 3-ch dniach niespełna, dojdziemy do miejsca, gdzie schodzą się dwie galerję.
— Tak, — odpowiedziałem, — jeśli starczy nam na to siły!
— A dlaczegóż by nie?
— Na jutro nie mamy już wody.
— A odwagi czy ci nie zbraknie także? — spytał stryj, patrząc na mnie surowo.
— Nie ośmieliłem się mu nic na to odpowiedzieć.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.