Podróż podziemna/Rozdział 32
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż podziemna |
Podtytuł | Przygody nieustraszonych podróżników |
Wydawca | Wydawnictwo „Argus“ |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Drukarnia aukc. T. Jankowskiego, ul. Wspólna 54 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Voyage au centre de la Terre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Trzynastego sierpnia zbudziliśmy się bardzo rano. Chodziło nam o spróbowanie nowego sposobu podróżowania, o wiele mniej męczącego i szybszego, jak chodzenie, dotąd przez nas praktykowane.
O godzinie szóstej profesor dał znak do odjazdu.
Żywność, bagaże, narzędzia, broń i duża ilość wody słodkiej, uzbieranej w skałach, wszystko to znajdowało się już na naszej barce.
Jan stanął u steru. Oderwałem sznur, który trzymał łódź na brzegu i wyruszyliśmy na morze.
W chwili, kiedy opuszczaliśmy nasz mały port, stryj wyjął swój notes z nazwami odkrytych miejscowości, i chciał zapisać imię portu.
Mianowicie chciał nazwać go mojem imieniem.
— Mój stryju, chciałbym zaproponować inne imię?
— Jakie?
— Port Małgorzaty, to będzie bardzo pięknie wyglądało na mapie.
— Niech więc będzie port Małgorzaty.
I oto wspomnienie mojej ukochanej Małgosi uwieczniło się w naszej wyprawie.
Z północo-wschodu dął wicher, płynęliśmy więc z niezmierną szybkością.
Po upływie godziny stryj mój mógł doskonałe określić szybkość biegu łodzi.
— Jeśli będziemy tak wciąż jechali, to w przeciągu dwudziestu czterech godzin zrobimy trzydzieści mil drogi i niezadługo ujrzymy brzeg przeciwny.
Nie odpowiedziałem nic na to i usiadłem na przodzie tratwy.
Przed mojemi oczami rozciągało się olbrzymie morze.
Duże fale podrzuciły łódź w górę, a gdzie niegdzie ukazywały się srebrzyste płomyki elektryczności.
Wkrótce ziemia znikła nam z przed oczu, cisza zapanowała dookoła i gdyby nie poruszania wiosłem, wszystko zdawałoby się bez ruchu.
Ku południowi ukazały się nad nami w ogromnej liczbie alki, poczem umieściły się na falach, wydobywając długiemi dziobami z głębi wód rośliny morskie.
Wielkość tych ptaków była nadzwyczajna.
Widziałem alki rozmaite, ale takich olbrzymich w życiu swem nie oglądałem.
Prócz ptactwa widzieliśmy jeszcze mnóstwo jaszczurek i różnokolorowych węży.
Wieczór nadszedł i tak, jak poprzedniego dnia, stan elektryczności nie zmieniał się wcale, zarówno w dzień, jak i w nocy był on jednakowy.
Po kolacji ułożyłem się u stóp masztu i natychmiast usnąłem.
Jan nieruchomy siedział przy sterze, pozwalając płynąć łódce samopas, wiatr był tak pomyślny, że można było puścić łódkę na los szczęścia.
Od czasu naszego odpłynięcia z portu Małgorzaty, profesor Lidenbrock obarczył mię notowaniem swych obserwacji, opisem interesujących zjawisk, kierunku wiatru, szybkości jazdy, wogóle notowaniem wszelkich uwag, dotyczących tej dziwnej żeglugi.
W południe Jan przygotował wędkę, uwiązał na końcu sznurka, kawałek mięsa i zanurzył ją w wodzie.
Dwie godziny minęły i nic się me złapało.
Czyżby wody te były nie zamieszkane przez ryby? Otóż nie. Poczuliśmy wstrząśnienie wędki, Jan zaś wyciągnął rybę, która chybotała się na sznurku.
— Ryba! — wykrzyknął stryj.
— To jesiotr! — zawołałem.
Profesor przyjrzał się rybie, lecz nie podzielał mego zdania.
Była to ryba o łbie płaskim, zaokrąglonym, paszczę miała bezzębną, ciało bez ogona. Ryba ta podobna do jesiotra, nie była nim jednak,
— Po krótkim namyśle stryj mój rzekł do nas:
— Ryba ta należy do wygasłego gatunku ryb, których ślady zachowały się tylko w gruntach przedpotopowych.
— A do jakiej rodziny należy ta ryba?
— Do Ganoidów, rodziny Cefalaspidów... Rodzaj Pterychtis, przysiągłbym na to! Ale ta, którą mamy przed sobą jest nader oryginalną, gdyż jest niewidomą.
— Niewidomą!
— Nietylko niewidomą, ale brak jej zupełnie organu wzroku.
Spojrzałem. Rzeczywiście. Ale może to tylko przypadek.
Zapuściliśmy wędkę z powrotem. Ocean ten musiał być obficie zarybiony, gdyż w dwie godziny nałapaliśmy mnóstwo takich samych bezocznych ryb, jak również Dipterydy, też pozbawione wzroku.
Ten niespodziany połów powiększył nasze zapasy żywności.
Wziąłem do ręki lunetę i zacząłem obserwować morze. Było ono zupełnie pustynne, nie widać na niem było jednej wysepki.
Jesteśmy jeszcze pewnie daleko od brzegów. Spojrzałem w powietrze. Taksamo w niem nic nie żyło i nie poruszało się.
Alki suną wciąż po falach, wyławiają ryby i morskie rośliny, w powietrzu nie unoszą się wcale.
Zacząłem marzyć o dawnych, bardzo dawnych czasach, wywołując różne wspomnienia tego, co czytałem kiedykolwiek w swem życiu i zapomniałem o wszystkiem: o tem, że jadę morzem, że obok mnie siedzi profesor i przewodnik.
Naraz usłyszałem głos stryja:
— Co ci się stało?
Nie byłem w stanie odpowiedzieć, tak dalece zatopiony byłem w marzeniach. Oczy moje, zwrócone na pytającego, nie widziały nic zgoła.
— Uważaj Axelu, bo wpadniesz do morza!
W tejże chwili Jan gwałtownie przytrzymał mnie za rękę i jeśliby nie jego przezorność, wpadłbym niechybnie w morze.
— Czy on oszalał? — wykrzyknął profesor.
— Czyś chory?
— Nie, tylko przeżywałem chwilę złudzeń. Ale to już minęło. Czy wszystko idzie dobrze?
— Doskonale! wiatr dobry, morze piękne! płyniemy szybko i wkrótce dojedziemy do celu.
Na te słowa powstałem, obejrzałem horyzont, ale brzegów żadnych nie było jeszcze widać.