Podróż podziemna/Rozdział 37
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż podziemna |
Podtytuł | Przygody nieustraszonych podróżników |
Wydawca | Wydawnictwo „Argus“ |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Drukarnia aukc. T. Jankowskiego, ul. Wspólna 54 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Voyage au centre de la Terre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Niepodobna mi wyrazić nawału uczuć, jakie owładnęły profesorem Lidenbrock.
Było to najpierw zdziwienie, potem nieopisana złość.
Nigdy nie widziałem człowieka, podobnie jak on, nie umiejącego zapanować nad sobą i tak zirytowanego.
Trudy, przeprawy, niebezpieczeństwa, wszystko na nic! Trzeba było rozpoczynać drogę na nowo!
— Ach! fatalizm mnie ściga! — zawołał profesor.
Żywioły zmówiły się przeciwko mnie! Powietrze, ogień i woda wysilają się, aby mi przeszkadzać w mojej podróży!
A więc dobrze! Dowiedzą się wszyscy, co może zdziałać silna moja wola!
Nie ustanę ani na chwilę, nie opuszczę ani jednej linji obronnej i zobaczymy kto zwycięży człowiek, czy natura!
Stojąc na skale, zirytowany, grożący, Otto Lidenbrock, podobny do dzikiego Ajaxa, zdawał się urągać bogom.
— Posłuchaj mnie, stryju, — rzekłem tonem stanowczym. Każda ambicja winna mieć granice, nie można walczyć przeciw niemożliwości; jesteśmy źle przygotowani do jazdy morzem, pięćset mil drogi nie odbywa się na takiej łodzi. Nie możemy tu rządzić, jesteśmy igraszką burzy i szaleństwem byłoby rozpoczynać tę przeprawę z powrotem!
Podobne racje mogłem swobodnie wygłaszać jeszcze i dłużej bez przerwy, a pochodziło to z nieuwagi profesora, który nie słyszał ani słowa z całej mojej przemowy.
— Na łódź! — wykrzyknął z całej siły.
Tak brzmiała jego odpowiedź. Nic nie pomogły rady, prośby, zaklęcia, — był niewzruszony.
Jan tymczasem kończył naprawę łodzi. Zdawać by się mogło, że ten dziwny człowiek domyślał się projektów mego stryja. Wszystko było gotowe.
Profesor powiedział kilka słów przewodnikowi i bagaże natychmiast zostały złożone.
Powietrze było niezłe, dął wiatr północno zachodni.
Co miałem robić? Walczyć sam przeciwko dwom. Niepodobna. Gdyby choć Jan był po mojej stronie. Ale nie! Zdawało się, że Islandczyk wziął rozbrat z własną wolą i poddał się zupełnie stryjowi.
Poszedłem zająć miejsce w łodzi, gdy naraz stryj powstrzymał mnie od tego.
— Pojedziemy dopiero jutro, — rzekł do mnie.
Zrobiłem gest człowieka zrezygnowanego.
— Nie mogę, niczego zaniedbać, — rzekł, — a ponieważ fatalizm wyrzucił mnie na te brzegi, przeto postanowiłem nie opuścić ich, dopóki nie zbadam dokładnie.
Uwaga ta była zrozumiała, bo chociaż byliśmy na północnych brzegach morza, to jednak nie na tych samych, które opuściliśmy.
— Chodźmy więc na oględziny! — rzekłem.
I, pozostawiając Jana przy robocie, poszliśmy we dwoje.
Idąc między skałami, widzieliśmy mnóstwo kości różnych zwierząt.
Profesor badał starannie miejscowość. Gdziekolwiek widział szparkę jaką, lub otwór w skale, wszędzie mierzył głębokość.
Przeszedłszy milę drogi, spostrzegliśmy, że grunt zmienia się nagle.
Zdawał się być jakby wzburzony z powodu jakiegoś wybuchu.
Z trudem chodziliśmy po tych odłamach granitu, mieszaniny kwarcu i szczątków przeróżnych, gdy wtem oczom naszym ukazało się pole, kompletnie zasiane kośćmi.
Zdawało się ono być olbrzymim cmentarzem, na którym grzebano od dwudziestu conajmniej wieków.
Wysokie stosy szczątków zwierzęcych wznosiły się na znaczną wysokość, a całe to pole zdawało się ciągnąć do nieskończoności, wzrokiem nie można było dosięgnąć jego końca.
Tutaj to wypisana była historja świata zwierzęcego, zaledwie słabo opisanego przez przyrodników.
Ciekawość ciągnęła nas ku temu polu.
Nogi nasze rozdeptywały z suchym trzaskiem szczątki tych przedhistorycznych stworzeń.
Byłem zdumiony widokiem tak nieoczekiwanym.
Stryj mój wzniósł ramiona ku górze. Usta jego otwarły się z podziwu, oczy błyszczały z poza szkieł lunety, głowa kiwała się z góry na dół, z lewej strony na prawą, cała wreszcie jego postać wyrażała ogromne zdumienie.
Znajdował się przed nieprzeliczonem zbiorowiskiem różnych nieznanych badaczom zwierząt przedpotopowych, krokodyli, potworów wszelakiego gatunku.
Można sobie wyobrazić, co za okrzyk wyrwał mu się z piersi, gdy naraz spostrzegł na tem grobowisku ludzką czaszkę.
— Axelu! Axelu! głowa ludzka!
— Głowa ludzka! — powtórzyłem niemniej zdziwiony.
— Tak, mój chłopcze! Ach wy badacze, czemuż nie jesteście tutaj, gdzie ja jestem? Otto Lidenbrock!