<<< Dane tekstu >>>
Autor Herbert George Wells
Tytuł Podróż w czasie
Podtytuł Opowieść fantastyczna
Wydawca Bronisław Natanson
Data wyd. 1899
Druk P. Laskauera i W. Babickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Feliks Wermiński
Tytuł orygin. The Time Machine
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.
Dalsze widzenie.

Mówiłem wam już o niemocy i odurzeniu, jakie sprawia podróż w Czasie. A wracając, nie siedziałem nawet dobrze na siodle, lecz bokiem i w sposób niepewny. Przez czas, którego określić nie zdołam, byłem jakby przykuty do machiny, gdy ta podskakiwała i chyliła się w biegu; mało dbałem dokąd jadę, a gdy nareszcie wymogłem na sobie to, żeby spojrzeć na tarcze zegarowe, zdziwiłem się, jak-em już daleko zajechał. Jedna z tych tarcz pokazuje dnie, inna tysiące dni, inna miliony i wreszcie tysiące milionów. Teraz, zamiast puścić dźwignie w kierunku odwrotnym, posunąłem je naprzód, a gdym spojrzał na wskazówki, zauważyłem, że ta, która pokazywała tysiące, biegnie w przyszłość tak szybko, jak wskazówka sekundowa w zegarku.
Gdy tak posuwałem się naprzód, szczególna zmiana zapanowała na powierzchni zjawisk. Falująca szarzyzna ściemniała; następnie, jakkolwiek ciągle podróżowałem z szaloną szybkością, migocąca zmiana dnia i nocy, która zwykle wskazuje szybkość mniejszą, powróciła i nabrała jeszcze wyrazistości. Z początku wprawiło mnie to w duży kłopot. Zmiany kolejne dnia i nocy odbywały się coraz-to powolniej, podobnie jak ruch słońca po sklepieniu niebios, aż wreszcie ciągnęły się jakby przez całe wieki. W końcu nad ziemią zapanował stały brzask, przerywany tylko niekiedy: wtedy, gdy zaświeciła na niebie kometa. — Pręga światła, która wskazywała ruch pozorny słońca, znikła już była dawno; słońce bowiem przestało zachodzić: podnosiło się tylko i opadało na zachodzie, a z każdem opadnięciem stawało się większem i czerwieńszem. Zniknął wszelki ślad księżyca. Bieg gwiazd, coraz - to powolniejszy, ustąpił pełzaniu świetlanych punktów. — Wreszcie, na chwilę przed zatrzymaniem się mojem, słońce, czerwone i ogromne, stanęło na poziomie bez ruchu, zdrętwiałe, jak wielka kopuła, grzejąca tylko posępnym żarem, a chwilami nawet zupełnie już gasnąca. Zdarzało się, że na moment zabłysło świetnie, lecz potem znowu powracało szybko do ociężałej swej czerwoności. Z tego zaniku ruchów wschodu i zachodu wysnułem wniosek, że skończyła się już nazawsze praca obrotu dziennego. Ziemia przeszła do spokoju, zwróciwszy się jedną stroną ku słońcu, podobnie jak dziś zwrócony jest ku ziemi księżyc. Bardzo ostrożnie, pamiętny pierwszego swego wywrócenia się, zacząłem hamować ruch. — Wskazówki biegły z corazwiększą powolnością, aż wskazówka tysięcy stała się prawie nieruchomą, a dzienna przebiegała już teraz nie tak, jak pierwej: w mgnieniu oka. Poruszałem się coraz - to wolniej i coraz bliżej ziemi, aż ujrzałem zarysy pustego wybrzeża.
Zatrzymałem się spokojnie, usiadłem na machinie i rozejrzałem się dokoła. Niebo utraciło swój błękit. Północo-wschód był atramentowe czarny, a na tem czarnem tle świeciły jednostajne, martwo - blade, gwiazdy. Nad sobą miałem ciemną czerwoność indyjską bez gwiazd; na południo - wschodzie jaśniejszą od skrzącego się szkarłatu; przecięta przez poziom legła tam olbrzymia kula słońca, czerwona, nieruchoma. Skały około mnie miały kolor ciemno-czerwony, a jedynym śladem życia, jaki mogłem dostrzedz, była ciemna zieloność, która zajmowała wszystkie miejscowości wystawione na południo-wschód. Była to ta sama barwna posępna, jaką spostrzegamy na mchach leśnych, lub na porostach w grotach, na roślinach, jednem słowem, które rosną w stałym półcieniu.
Machina zatrzymała się na pochyłym brzegu. Morze rozciągało się na południo - zachód aż ku krańcom jaskrawo oświetlonej części widnokręgu pod bladem tam sklepieniem niebios. Nie było bałwanów, ani fal, bo nie powiewał już najlżejszy nawet wietrzyk. Słabe tylko, ociężałe tętno, podobne do delikatnego oddechu, poruszało wody, świadcząc, że wieczyste morze jeszcze się porusza i żyje. Wzdłuż brzegu, podmywanego przez wodę, ciągnął się gruby wykwit soli — pod ciemnem niebem różowy. Czułem ucisk w głowie; zauważyłem, że oddycham bardzo szybko. Objaw ten przypomniał mi moją jedyną próbę wycieczki górskiej; wniosłem z niego, że powietrze było bardziej rozrzedzone niż obecnie.
Ponad pustym brzegiem usłyszałem rozdzierający krzyk i zobaczyłem coś podobnego do dużego motyla białego, jak krążyło po niebie i jak znikało potem za niewysokiemi wzgórzami. Brzmienie głosu tego stworzenia było tak smutne, że mimowoli zadrżałem i chwyciłem się silniej machiny. Rozglądając się wkoło, nieopodal zauważyłem, że to, com brał za czerwoną skałę, zbliża się zwolna ku mnie. Wtedy spostrzegłem, że to było potworne stworzenie, podobne do kraba. Czy wystawicie sobie kraba tej wielkości, co tamten stół, z wielką ilością nóg, poruszających się zwolna i niepewnie, z olbrzymiemi kleszczami w ustawicznym ruchu, z długiemi wąsami, podobnemi do biczów, drgającemi wciąż i macającemi i wreszcie z oczyma na słupkach, iskrzącemi się po obu stronach metalowego czoła? Grzbiet jego był pomarszczony i sfałdowany; a ornamentacyą dawały mu nierówne garby, tu i owdzie upstrzone zielonawą inkrustacyą. Widziałem jak poruszały się podczas ruchu i dotykały ziemi macki jego, wielce w budowie swej złożonej, jamy ustnej. Tak wpatrzony w przerażające zjawisko, gdy posuwało się ku mnie, uczułem naraz swędzenie na policzku, jak gdyby usiadła na nim mucha. Odpędziłem natręta ruchem ręki, lecz po chwili natręt powrócił, i natychmiast uczułem inne znowu dotknięcie na uchu. Sięgnąłem ręką, i pochwyciłem coś podobnego do nitki, co szybko wyrwało mi się z dłoni. Odwróciłem się w strasznem udręczeniu i spostrzegłem, żem pochwycił wąs innego znowu kraba kolosalnego, który był tuż za mną. Jego złe oczy poruszały się na pręcikach, paszcza otwierała się z apetytem, a podniesione w górę olbrzymie kleszcze, pokryte śluzem roślinnym, już mnie chwytały. W jednej chwili miałem rękę na dźwigni i pomiędzy sobą i temi potworami postawiłem miesiące. Lecz znalazłem się znowu na tym samym brzegu i ujrzałem znowu te same kraby, jak tylko zatrzymałem się w biegu. Pełzały już teraz tuzinami całemi, w mrocznem świetle, po zielonych płachtach roślinności.
Nie zdołam wam wyrazić uczucia tego ohydnego opuszczenia, jakie zawisło nad światem. Czerwone niebo na wschodzie, ciemność na północy, słone morze martwe, skalisty brzeg, rojący się od tych strasznych, wolno pełzających potworów, jednostajna, o wyglądzie trucizn, zieloność roślin, podobnych do porostów, rzadkie powietrze, które drażniło płuca: wszystko składało się na efekt przerażający. Przesunąłem się o tysiące lat, i ciągle jeszcze widziałem to samo czerwone słońce — trochę tylko większe, trochę ciemniejsze — to samo morze umierające, to samo powietrze chłodne, ten sam rój skorupiaków, pełzających wśród zielonego zielska i czerwonych skał. A na niebie zachodniem dostrzegałem łuk blady, podobny do nowiu.
Tak podróżowałem, zatrzymując się w wielkich odstępach czasu, w wielkich przeskokach po tysiąc lat i więcej, pchany naprzód żądzą zbadania tajemniczego losu ziemi, wpatrując się ze szczególnem oczarowaniem, jak słońce coraz większe i posępniejsze, na zachodzie rośnie, — jak na starej ziemi fala życia opada. Wreszcie, w więcej niż trzydzieści milionów lat od czasów dzisiejszych, ogromna, do czerwoności rozżarzona kopuła słońca zajmowała już blizko dziesiątą część nieba. Zatrzymałem się raz jeszcze, bo już znikła była rojąca się masa krabów, a czerwony brzeg wyglądał jakby zupełnie pozbawiony życia, z wyjątkiem blado-zielonych mchów i porostów. Teraz były na nim tylko białe plamy. Przejęło mnie ostre zimno. Rzadkie zrazu płatki białe spadały wciąż na ziemię. Na północo-wschodzie śniegi błyszczały w świetle gwiazd pod ciemnem niebem, a falująca linia pagórków miała barwę różową. Z wybrzeża morskiego zwieszały się sople lodu; lecz główmy obszar słonego, krwawo zabarwionego oceanu w wiecznym zachodzie słońca był ciągle jeszcze wolny od lodu.
Patrzałem dokoła: czy nie pozostało śladów życia zwierzęcego — jakaś nieokreślona trwoga ciągle trzymała mnie na siodle machiny — lecz na ziemi, na niebie i w morzu nie dostrzegałem nic, coby choć drgnęło. Tylko zielona opona skał świadczyła, że życie jeszcze nie wygasło. Płytka mielizna pokazała się na morzu, a woda cofnęła się od brzegu. Zdawało mi się, że widzę jakiś ciemny przedmiot pełzający po tej ławie; a gdym mu się tak przyglądał, przestał się poruszać. Myślałem, że oko moje się myli, a czarny przedmiot jest tylko skałą. Gwiazdy na niebie błyszczały bardzo silnie i zdawało się jakby zlekka na mnie mrugały.
Nagle zauważyłem, że kolisty zrąb słońca uległ od zachodu zmianie — a na wypukłości wystąpiła wklęsłość, jakby zatoka, i w oczach mych rosła. Przez minutę wpatrywałem się w tę ciemność, która zachodziła na światło dzienne, i doszedłem do wniosku, że albo zaczynało się zaćmienie księżyca, albo też planeta Merkury przechodziła przez tarczę słońca. Z początku, naturalnie, wziąłem zasłaniające ciało za księżyc; lecz wiele powodów przemawia za tem, że zjawisko, na które patrzyłem, było przejściem jakiejś planety wewnętrznej, poruszającej się bardzo blizko ziemi.
Ciemność wzmagała się szybko; zimny wiatr zaczął w surowych podmuchach wiać od wschodu a białych płatków było coraz więcej w powietrzu. Od brzegów morza po przejściu słabej fali nadpłynął szmer. Pomijając to dźwięki, niedrgające już wcale życiem, zresztą świat było cichy. Cichy? Trudno byłoby oddać tę ciszę. Głosy ludzkie, ryk bydła, wrzaski ptaków, brzęczenie owadów, szmery, które tworzą tło naszego życia — wszystko to już dawno przeminęło. Teraz, gdy ciemności się zwiększyły, płatki wirujące zaczęły spadać w większej ilości, tańcząc mi przed oczyma, a zimne już powietrze oziębiło się jeszcze bardziej. Nareszcie białe szczyty dalekich wzgórzy kolejno jeden po drugim znikły w mroku. Powiew od morza zamienił się na wyjący wicher. Widziałem jak czarny cień środkowy zaćmienia pędzi na mnie. W chwilę później patrzyłem już w blade gwiazdy, występujące z bezdennych mroków. Niebo było zupełnie czarne.
Zadrżałem z przerażenia na te wielkie ciemności. Ogarnęło mnie zimno przejmujące do szpiku kości. Oddychałem już z wielkim tylko trudem. Byłem cały w dreszczach; zdjęły mnie jakby śmiertelne mdłości. Jak czerwony łuk na niebie pokazał się wreszcie brzeg słońca. Zszedłem z machiny, aby odpocząć. Czułem zawrót głowy; byłem niezdolny do podróży z powrotem.

Gdym stał tak odurzony, zbity, dostrzegłem ruch na mieliźnie. Teraz już nie można było się pomylić: coś poruszało się wśród czerwonych wód morza. Była to massa okrągła, wielkości może dużej piłki, nawet nieco większa; czułki zwisały potworowi na dół; barwę miał widocznie czarną, na krwistej wodzie, i chwilami się podrzucał. Czułem, że mdleję. Lecz straszna obawa na samą myśl, iż mogę ledz bez pomocy w tym dalekim, złowrogim zmierzchu, dodała mi siły do wdrapania się na siodło.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Herbert George Wells i tłumacza: Feliks Wermiński.