Poeta i świat (Kraszewski, 1929)/Część I/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Poeta i świat |
Część | Część I |
Rozdział | XII |
Pochodzenie | Poeta i świat |
Wydawca | Księgarnia Wilhelma Zukerkandla |
Data wyd. | 1929 |
Miejsce wyd. | Złoczów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I Cały tekst |
Indeks stron |
Nie pewien, jeżlim przez sen słuchał, czy na jawie.
Rozpalono ogień na kominie, postawiono dwa kulawe krzesła naprzeciw niego, a Adam zaczął robić herbatę.
— A twoja powieść? — przypomniał Gustaw.
— Gotuję ją razem z herbatą — odpowiedział Adam, śmiejąc się — zaraz ci dam oboje.
W parę chwil i herbata i powieść były gotowe, siedli, zapalili fajki, a młody lekarz tak mówił:
— Było to w zimie przed egzaminami, drugiego roku mojej nauki, kiedym dopiero kursu anatomji słuchał. Dwa dni i dwie noce siedzieliśmy w jednej izbie, grzejąc się tylko zapałem do nauki, obrzydliwą herbatą i szkaradnym tytoniem. Trzeba było wyuczyć się całej anatomji na pamięć, wszystkich jej nazwisk łacińskich, kości, muskułów, więzów, trzewiów, tkanek, żył, błon, arterji, nerwów, humorów, płynów i t. d., ażeby być gotowym do odpowiedzi na każde pytanie, gdyż od tego zależał cały rok przyszły, który na nowo trzeba było siedzieć na ławie, gdyby się egzamina nie udały. Miarkujesz, jak to nas biedaków obchodziło, nas kilku, cośmy byli sieroty, cośmy żyli w dzień z tego, co bogatszym przepisując seksterna, zarobiliśmy w nocy; nas, cośmy nie mieli dobrego płaszcza ani butów, cośmy cali nadzieją żyli i każdą chwilę zbliżającą nam jej uiszczenie, liczyliśmy niecierpliwie. Długo siedzieliśmy tak za stołem, powtarzając z kolei całą anatomję i ciągnąc losy. Na nieszczęście wypadły mi kilka razy pytania z osteologji, na które dokładnym opisem kości odpowiedzieć nie mogłem; zląkłem się tego strasznie i postanowiłem noc całą siedzieć nad osteologją, żeby się jej dokładnie wyuczyć, aż do najmniejszych apofizys, eksostozys, rowków, garbków; słowem od A do Z.
Biło w pół do dwunastej. Zapaliłem nowy kawałek świecy, wypiłem szklankę zimnej wody, nałożyłem fajkę, zażyłem tabaki i natężyłem umysł, żeby sen odpędzić. Potem wyciągnąłem zapylone seksterna i z szafy cały szkielet złożony z różnych kości, zbieranych po cmentarzach, kupowanych, kradzionych. Rozłożyłem kości przed sobą i zacząłem się uczyć. Lecz zaledwie usiadłem, powieki mi się kleić zaczęły — bo już dwie noce nie spałem. Próżno odpędzałem sen myślą mojej nędzy, losu, straconego roku — wkrótce stał się dla mego ciała tak silną potrzebą, że wszystkie inne zabił, usiadł mi na oczach, i powtarzając os frontalis, zasnąłem znużony, tym snem ciężkim, bez pamięci, jakim pada żołnierz po długim marszu, odmawiając strawy dla snu, którego sile oprzeć się nie może.
Tylko co oczy zamknąłem, ujrzałem przed sobą światłą jakąś dolinę, tak długą, iż koniec jej ginął w chmurach; nad nią było niebo jasne, bialuteńkie, bez słońca, gwiazd i księżyca. I dolina była jasna i biała, bez zieloności, trawy, drzew, mieszkania; długa, gładka, równa, nieskończona jak przepaść. Po chwili, w oddaleniu zaczęło się coś ruszać i poruszając zbliżać; — z początku jak punkt czarniawe, potem większe, większe — aż rozeznałem tłum jakichś istot — niby ludzi.
I strach mnie niepojęty ogarnął! drżałem, a nie mogłem się ruszyć z miejsca; miałem ochotę uciekać, a stałem jak przykuty. Wkrótce coraz wyraźniej ten tłum wydał mi się wielką gromadą szkieletów, lecących ku mnie. Jedne były bez głów, inne bez rąk, inne o jednej nodze, ten bez kości pacierzowej, tamten bez żeber — wszystkie sunęły się do mnie, prosto do mnie — a ja byłem sam jeden. Włosy najeżyły mi się na głowie, nogi wyprężyły — chciałem uciekać — ani sposobu. Niepojęta władza trzymała mnie przykutym na miejscu.
Chciałem krzyczeć, ust nie mogłem otworzyć. A widziałem ten tłum straszny, żółty, sunący się z wrzaskiem ku mnie coraz bliżej, machający rękoma, wyjący tysiącem głosów. — I w miarę jak się zbliżali, robiło się coraz ciemniej, a pot lał się ze mnie i wszystkie nerwy drżały jak struny pod smyczkiem. Krew nawalnie biła w piersiach, w tyle głowy, na skroniach, serce skakało w piersi — wszystko się poruszyło, żeby się wyrwać z tej męki, lecz stałem na miejscu — a tłum wył i zbliżał się do mnie.
Już podchodzili i otaczali mnie w koło, ciemno się zrobiło zupełnie, tylko żółte ich kości świeciły na czarnem tle nocy i głosy buchały ze szczęk bezzębnych. Już byli koło mnie, za mną, przedemną, nademną — i bicie krwi z drżeniem nerwów ustało — zamarłem nieporuszony — ale czułem wszystko.
Jeden wysunął się z tłumu prosto do mnie, skoczył mi do piersi i porwał za suknię, wskazując, że nie miał głowy, a drugi, któremu brakowało ręki, krzyknął mi nad samem uchem:
— Oddaj nam nasze kości! rabusiu! złodzieju! nasze kości! oddaj mi głowę!
— Oddaj mi rękę!
— Oddaj mi nogę!
— Moje żebro!
— Moja kość pacierzowa! — I wszyscy rzucili się na mnie, szarpiąc za ręce, za głowę, za nogi, jakoby mnie rozerwać chcieli.
— Jak ja stanę bez nóg na sąd ostateczny? — wołał jeden — oddaj mi moje nogi! Coś zrobił z memi nogami? oddaj, bo ci twoje odbiorę! Zrobiłeś pewnie szuwaks na twoje buty, tusz do twoich rysunków, farbę jaką? moje nogi, jak ja bez nóg zostanę?
A drugi krzyczał mi z drugiej strony: — Moja szczęka! moja szczęka! chcesz mnie zrobić potworem, kaleką! Na czemże powieszę ciało, czem będę jadł i całował w niebie? czem będę w piekle zgrzytać? Moja szczęka, oddaj mi moją szczękę, potrzebuję jej! ona jest moją własną. Czterdzieści sześć lat ją nosiłem, a ty coś z nią zrobił? podstawkę pod kulawy twój stolik, klamkę do twojej izdebki?
I nie dając mi czasu na odpowiedź, krzyczeli wszyscy razem, szarpiąc mnie ze wszystkich stron. Cierpienie moje było okropne.
Jeden poskoczył. — Gdzie są moje zęby, moje piękne białe zęby? — krzyknął; — nie zjadłem ich za życia, nie spróchniały, nie wypadły, były piękne, młode, białe. Powyrywałeś je po śmierci z mojego trupa, porozrzucałeś po śmiecisku; gdzie ja ich teraz będę szukał? Oddaj mi zęby, bankrucie!
I rozdziawiał szczęki swoje jakby mnie chciał pożreć, a żółte palce swoje pakował mi w usta, chcąc na miejscu swoich, moje mi poodbierać.
A wszyscy krzyczeli:
— Moja noga!
— Moja ręka!
— Moje palce!
— Moje żebra!
— Jego głowa!
— Moje serce! gdzie jest moje serce, takie piękne i młode — coś z niem zrobił? zamarynowałeś je w spirytusie, zjadłeś może?
— Moje dziecię! — coś zrobił z mojem małem dziecięciem? — zawołał inny szkielet; postawiłeś je w słoju na szafie i myszy je zjadły. — Oddaj mi teraz synka!
— Gdzie podziałeś łotrze, mózg mojej żony? — zawrzeszczał drugi; ha! ha! namoczyłeś go, wygotowałeś, rozdarłeś, rozwinąłeś, popsułeś — a kto teraz będzie gadał za nas dwoje na ostatecznym sądzie? Wszak ona podjęła się mnie i siebie bronić? Ach! nieszczęśliwy! co ja poradzę bez mózgu mojej żony!
I tak krzyczeli wszyscy, a ja drżałem, nie mogąc uciekać; potem rosnące coraz wrzaski nagle ustały. Jeden wystąpił naprzód, wysoki, tak wysoki, że głową był w obłoku, a po kolana w ziemi — brakowało mu ręki.
— Cicho! — zawołał — czy my go jeszcze będziem prosić, żeby nam oddał co się należy? — każdy niechaj bierze swoje!
Ledwie to wymówił, każdy rzucił się do mnie; olbrzym oderwał rękę, drugi zęby, trzeci mózg wyjął z czaszki, czwarty żebra, piąty nogi, szósty serce: słowem nic się ze mnie nie zostało — a ja to czułem. Tłum zaczął się kłócić o swoje zdobycze, zaczęli sobie wyrywać, bić się, wrzeszczeć i uciekać — obudziłem się. Na stoliku pływał knot stopniałej świecy i kości trupie smaliły się w jego ogniu;, moje włosy całe spłonęły, połowa stołu i papiery. Ogień dochodził łóżek śpiących towarzyszy, okropny swąd i kłęby czarnego dymu napełniały izdebkę — zerwałem się, krzyknąłem i padłem!
Po tym okropnym śnie chorowałem długo na gorączkę, straciłem rok nauki, bom nie zdał egzaminu, i wyłysiałem zupełnie jak widzisz. — Może wypijesz trzecią szklankę herbaty?
Gustaw wzdrygnął się, odsunął szklankę, powiódł ręką po czole i podziękował panu Adamowi za jego herbatę. Lekcja anatomji i opowiadanie jej ucznia dały mu miarę wrażenia, jakieby na niego nauka medycyny niechybnie wywarła. Myśleć więc nawet o niej poprzestał.