Poeta i świat (Kraszewski, 1929)/Część I/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Poeta i świat
Część Część I
Rozdział XI
Pochodzenie Poeta i świat
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1929
Miejsce wyd. Złoczów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.
Serce.
A ktoby chciał rozumem wszystkiego dochodzić,
I zginie, a nie będzie umiał w to ugodzić.
Kochanowski, Ks. I. IX.

Lecz po długich dumaniach i łzach dłuższych jeszcze, widząc się zmuszonym do pracy, uczuł Gustaw, że te nauki, które mu piękny świat jego dziecinny popsuły, jedne mogły go poprowadzić na świecie. Westchnąwszy więc nad smutną koniecznością pracy, tak niemiłej poetom, postanowił przysłuchać się dawaniu nauk, wybrać z nich jedną i niezmordowanie w niej się doskonalić. Lecz wybór był trudny; wszystko zdawało się błyszczącem z początku, wszystko stawało się nikczemnem po rozbiorze. Uważał Gustaw medycynę za rzecz niezmiernie pożyteczną, nie wystawiając sobie, jaki gmach nauk składa tę jedną — ją więc obrał sobie, gdyż obowiązek ratunku i pociechy zdawał mu się najchlubniejszy, najzaszczytniejszy dla człowieka.
— Będę lekarzem! — pomyślał i poszedł do jednego ze swoich znajomych, do pana Adama.
Pan Adam tylko co był otrzymał stopień lekarza, i oprawiwszy w ramki pergaminowy swój patent, zaczynał praktykę od ubogich. Mieszkanie jego było prawdziwie lekarskiem; wielki i widny pokój jeden, po ścianach rysunki anatomiczne bez ramek, w kącie szkielet, na głowie jego czapka, u nóg jego butelka próżna, na stoliku flaszeczki, bincech, papiery, pieniądze rozsypane, zegarek i brzytwy, pierścionek z włosów i bandaże, niezapominajki i szarpie! Przy łóżku list od panny Petroneli, a na nim pigułki merkurjalne; nad łóżkiem pistolety i portret Hanemanna. Wszystko w nieładzie, w rozrzucie: świat nasz i lekarski, razem zmięszany niepojętym sposobem.
Wśród tego chaosu, pan Adam siedział w szerokiem krześle z fajką w zębach, trzymał traktat o kołtunie w ręku, a pod pachą jeden tom Narzeczonej z Lamermooru Walter-Scotta, i drzymał.
Wszedł Gustaw, pan Adam porwał się z krzesła, ścisnął rękę i prosił siedzieć z uśmiechem.
— Cóż tam porabiasz, mój młody przyjacielu — rzekł do niego — nudzisz się w mieście?
— O bardzo! — odpowiedział Gustaw — i właśnie dlatego przyszedłem do ciebie, naradzić się z tobą. — Chciałbym się uczyć.
— Nic łatwiejszego! ale czegoż chcesz się uczyć? Byle nie medycyny! — zawołał ze śmiechem, udając fanfarona. — Wiele pracy, a korzyści mało. Sama z siebie nauka oparta na macankach, niepewna. — Możesz mi wierzyć, bom sam doktor, — i wskazał na patent — a nie myśl, żebym ci przez zazdrość odradzał; jest chwała Bogu dosyć chorych, a dwa razy tyle głupich! wystarczy dla wszystkich.
— Właśnie myślę się uczyć medycyny, — rzekł Gustaw — jest to stan, w którym można być bardzo użytecznym.
— Albo bardzo szkodliwym — przerwał Adam.
— Na tej nauce, mój Gustawie, zetrzesz czucie i wiarę, staniesz się materjalistą, ateuszem, przed czasem się zestarzejesz, będziesz nieszczęśliwym człowiekiem. Z daleka śliczną jest rzeczą medycyna; człowiek szlachetnej duszy może ją kochać jako środek pomożenia ludziom; ale medycyna dla zysku jest to prostytucja.
— Ta praca jak każda inna wymaga zapłaty — odpowiedział Gustaw.
— Tak, ale cóż powiesz o człowieku, który mając w ręku życie brata, bierze pieniądze za to, że mu je daje? Czy nie czujesz tego, że pierwszym obowiązkiem człowieka jest wspierać ludzi sobie podobnych? Możnaż brać zapłatę za to co się czyni z obowiązku? Szczęście, że na to nikt nie uważa, mój Gustawie. Powtóre, medycyna świat wysusza, z ludzi robi dla nas machiny i życie czyni smutnem, jak teatr marjonetek, którego widzieliśmy sprężyny.
— Zgoda na to, — rzekł Gustaw — lecz nie jedna medycyna robi życie tak smutnem; nauki, doświadczenie, ten sam dają skutek. Jestem zdecydowany.
— Ach! gdybyś ty wiedział, jakie skarby stracisz! — zawołał Adam z zapałem — cały, cały urok świata! Odkąd poznasz medycynę, ludzie będą ci się figurkami z kart wydawać; ich gniew będzie dla ciebie drażliwością nerwową, wylaniem żółci, zatrzymaniem humorów, wpływem atmosfery wilgotnej; ich przywiązanie wyda ci się dziecinnym egoizmem. A kobieta! ten anioł na ziemi, w którym młodzieniec widzi tyle wdzięku, rozkoszy, tyle idealnych przymiotów, kobieta będzie dla ciebie tylko trzydziestodwużebrowem stworzeniem na dwóch nogach! Gdy ją ujrzysz leżącą nagą, na anatomicznym stole, rzuconą tak pod wzrok kilkuset ludzi, którzy nie rozumieją wstydu i żadnego delikatnego uczucia; gdy ci pokażą muszkuły i żyłki pod jej różowym rumieńcem, w jej ustach gruczołki ślinowe, w jej oku nerw przechodzący do mózgu, pod jej białem czołem kość żółtą, i szkielet pod alabastrową piersią, na sercu, w którem nic niema prócz toczącej się krwi... całe życie potem w jej objęciu, przy jej boku, będziesz ją widział umarłą, będziesz na nią patrzył okiem skalpelów i bistura; ściskając jej ręce, mimowoli rachować będziesz bicia jej pulsu, i prawda, rzeczywistość naga, szkielet nauki, zabije w tobie urojone szczęście. Nie ucz się medycyny, Gustawie, przez litość nad sobą. Ja naprzykład, wytrwałem ten nowicjat, — mówił dalej Adam, — jeszcze nie ze wszystkiem zezwierzęcony, a już czuję w sobie, żem się wiele zniżył od mego dziecinnego szlachetnego charakteru. Kiedy głodny, zadłużony, bez grosza, wezwany jestem do chorego, ileż to razy nie przyjdzie mi na myśl przedłużyć jego chorobę dla pieniędzy, tak jak robi połowa tych lekarzy, którzy uchodzą w świecie za najpoczciwszych ludzi. Okropnie jest ciągnąć zysk z nieszczęścia! okropnie jest czekać wezwania, życzyć choroby, zawsze się kręcić wśród łez, niepokoju, strachu! na to trzeba twardej i żelaznej duszy!
Gustaw westchnął.
— Wołałbym być grabarzem, trumniarzem — rzekł Adam — stan lekarza jest okropny. Do tego com ci powiedział, dolicz jeszcze, że nasze oko widzi śmierć na twarzach przyjaciół, krewnych, żony, dzieci, rokiem wprzódy niż wszyscy! — Miła rzecz! Dolicz do tego, że my sami gryziem się całe życie, rojąc sobie choroby; że każdy z nas prawie, kurując suchotnika, szuka w sobie zarodu i symptomatów suchot; że każdy prawie, lecząc chorobę, jest w sobie jej zwierciadłem i dziwnym fenomenem moralnym, odbija wszystkie cierpienia, które go otaczają. — Jest to kombinacja samolubstwa z nauką. — Tulpius cytuje człowieka, który przez samo tylko czytanie dzieł lekarskich i chirurgicznych zmysły postradał, a Monro widział jednego, który pod sławnym Boerhavem słuchał medycyny, a będąc hypochondrykiem, ile razy znajdował się na prelekcji Boerhava, tyle razy wyobrażał sobie, że ma tę słabość, o której mówił profesor. Tym sposobem tak wyniszczał, że wpół zawodu swego, dla ocalenia życia, musiał go porzucić.
— Mimo tego, — rzekł Gustaw — na tem całe moje nadzieje. Muszę choć spróbować. Zaprowadź mnie na lekcję medycyny.
— Na jaką? — zapytał Adam ze śmiechem — czy myślisz, że jest jedna? Cha! cha! Medycyna jest to Briareusz sturęczny; składa się ona z tylu osobnych nauk, że trudno wyliczyć ich nazwiska. Przygotowaniem do niej są: fizyka, chemia, mineralogja, botanika, zoologja, matematyka, historja, języki. Następuje anatomja, a w niej naliczysz: osteologję, syndesmologję, miologję, splanchnologję, angjologję, newrologję. — Po niej narzucą ci farmakologję, materję medyczną, fizjologję, terapję, patologję, chirurgję, djetetykę, medycynę praktyczną (klinikę) i sądową, weterynarję i t. d., bo do jutra bym cię nudzić musiał, chcąc dać tylko ogólny rys rzeczy. Pomiarkuj teraz, że mało ci powiem, jeśli kilkadziesiąt tysięcy nazwisk, części ciała, chorób i lekarstw będziesz się musiał nauczyć jak papuga, żeby zostać lekarzem; że cię okują w formy, zabronią doświadczeń; każą iść cielęcym sposobem w ślady poprzedników bez rozumowania, bez dochodzenia przyczyn; zabiją w tobie całą energję twoją przez żmudną nomenklaturę. A gdy ukończysz wszystko, znajdzie się, że wychodząc nie będziesz jeszcze nic umiał, bo ci zabraknie doświadczenia i wprawy, bez której będziesz jak ten, który się nauczył temperować pióro, a pisać nie umie, póki od lasek nie zacznie. Trzebaż do tego mieć strawne sumienie, żeby doświadczać, bo twoją naukę może nie jeden życiem przypłacić. Chceszże mimo tylu przykrości i trudności tylu, zostać lekarzem?
— Cóż mam robić? — odpowiedział Gustaw. — Chodźmy na lekcję anatomji.
— Chodźmy! — rzekł Adam.
W drodze milczeli obaj. Gustaw tarł ręką po czole i wzdychał. Ciężar przyszłej pracy uciskał jego serce, i przeczucie stawiało mu w oczach ten świat blady i nudny, jaki Adam opisywał.
Weszli do sali. Była wielka i jasna; w koło ławki wznosiły się jak schody, a na nich szemrała mnoga liczba słuchaczy, wesoło uśmiechających się, jak grabarze na pogrzebie. Koło nich leżały kości poprzynoszone, preparaty muszkułów i nerwów. Jedni wchodzili, drudzy wychodzili. Oczy ich były wpadłe od pracy i bezsenności, twarze żółte, piersi skurczone i kaszlące od mefitycznej atmosfery sali; suknie nosili wytarte i stare.
W pośrodku sali był stół okrągły i krzesło profesora; na stole leżało coś wielkiego, okrytego prześcieradłem; z pod niego wyglądała noga ludzka, noga maleńka i biała, która była przedmiotem żartów całego prawie zgromadzenia, była to noga biednej jakiejś dziewczyny.
Po chwili wszedł profesor Bielkiewicz, i cisza nastąpiła. Usiadł, posługacz zdjął prześcieradło, a pod niem ukazał się trup, z jedną tylko nogą i bez rąk, obciętych już dla doświadczeń. Gustaw zakrył oczy, był to trup dziewczyny; jej główka, z której ostrzyżono włosy, wisiała ze stołu z zamkniętemi oczyma, z blademi usty, nieruchoma, jakby śpiąca. A tuż stał posługacz nauczyciela, ryży, barczysty mężczyzna, zwierzę w ludzkiej skórze, którego nawyknienie do widoku trupów i śmierci zrobiło bydlęciem mięsożernem, który oblizywał palec krając ciało, i rozrzynał mięso tym samym nożem co człowieka. Cichość była uroczysta, pióra wisiały nad papierem, oczy były zwrócone w środek, słuchano! Nóż rozkroił piersi, rozdarł ciało, podniósł kości i obnażył serce. Potem głos dał się słyszeć spokojny, dźwięczący, miły.
»Serce, Cor, jest organem i środkiem cyrkulacji, muskułem, woli niepodległym, tworzącym liczne próżności, które zostają w związku z naczyniami krwistemi płuc. Kształt serca jest podobny do ostrokręgu; podstawa jego, Basis, jest częścią serca szerszą, zostającą w związku z naczyniami; wierzchołek częścią najwyższą, niekiedy rowkiem przedzieloną. Powierzchnia jego wyższa czyli przednia jest wypukłą, niższa czyli tylna płaską. Brzeg tylny jest grubszy znacznie od przedniego. Na powierzchni serca znajdują się rowki, które odpowiadają własnościom wewnątrz niego znajdującym się, albo raczej podziałom. Sulcus cordis longitudinalis.«
— Chodźmy! chodźmy! — zawołał Gustaw, szarpiąc Adama uśmiechającego się za suknie. — Chodź! — wybiegł, zatulając uszy. Jak tylko stanęli na ulicy, otrząsnął się i spojrzawszy mu w oczy, zawołał:
— Serce! serce! — To cośmy przywykli uważać za najpiękniejszą część człowieka, serce jest tylko muskułem będącym środkiem cyrkulacji? — krzyknął Gustaw — nie chcę medycyny!
Adam się rozśmiał. — Biedny poeto! to, coś słyszał, jest jeszcze niczem! Wieleżby to rzeczy straciło urok dla ciebie, gdybyś je widział na anatomicznym stole.
— Odtąd, — przerwał mu poeta — będęż mógł kiedy wyrzec słowo tyle znaczące: serce? będęż mógł kogo chwalić z serca dobrego, ganić ze złego, gdy w obu krew jest tylko niepodległa woli, krew i nic więcej? Gdzież jest dusza? — zapytał nagle.
— Wszędzie i nigdzie — odpowiedział mu Adam — między duszą i ciałem pośrednikiem są nerwy, a ich ogniskiem jest mózg.
— To jedno mnie nie oburza — rzekł Gustaw, — uderzając się ręką po czole — tak! czuję, że tu jest dusza moja.
— Zapytaj się kobiet, one ci powiedzą, że dusza ich jest w sercu, że ją tam czują.
— To być może.
— Ale jakżebyś się zdziwił, biedny Gustawie, jakby ci profesor w tym domku duszy twojej pokazał np. most Varolla i siodło tureckie, piękna nomenklatura! Gdybyś poznał, Gustawie, człowieka, jak my go znamy, spadłbyś z wysoka na ziemię! gdybyś widział, jak drobne wpływy ziemskie rządzą jego zapałem, myślami, gniewem, łzami, dobrocią! gdybyś ty widział, że w nim jak w machinie można jednem lekarstwem zapalić miłość, drugiem gniew; że jedno ziarnko opium odrętwi jego mózg, po którym będą chodzić osobliwsze marzenia; że filiżanka kawy, szklanka herbaty, dają poecie natchnienie i zapał, ten ogień święty, który często się gotuje w samowarze; że drugiemu ten sam skutek robi kieliszek wina, trzeciemu wszelkie inne lekarstwo, o! jakbyś gardził tem stworzeniem, Gustawie.
— Nie, — odpowiedział Gustaw — bo gdybym nawet widział tę niewolę duszy, która ciału ulega, mieszkając w niem, nie pogardziłbym nieśmiertelną, której ta chwila próby jest nowicjatem nieba!
— A ciało człowieka — przerwał Adam — ten mikrokosmos, jakżeby ci zbrzydło, gdybyś je widział z bliska we wszystkich stanach przejścia, w jakich się znajduje, nim się rozsypie w użyźniające i pożywne innym stworzeniom popioły! Człowiek urodzony z robaczka, na ciele swojem ma robactwo, we włosach robactwo, robactwo w ranach, które go okrywają, we krwi jego płyną robaczki, w żołądku jego żyją robaki, na dziąsłach i zębach robaki; otaczają go wszędzie, wprzód jeszcze nim go pożrą po śmierci! Wspomniawszy na to, czyż można kochać kobietę? O! Gustawie! to okropnie!
— Nie mów, nie mów o tem — przerwał poeta z odrazą. — Lecz — dodał po chwili — czy poznanie tej cudownej budowy człowieka, wpływa u was na poznanie wielkości Boga i rozwinięcie uczuć religijnych?
— Ono je zupełnie ściera — odpowiedział Adam z westchnieniem. — Na stu doktorów dziewięćdziesiąt dziewięć niedowiarków, materjalistów, ateuszów. Bo cóż widzieli pod skalpelem i bisturem? ciało i ciało! co zobaczyli przez mikroskop? robaki. Nie spotkali duszy, nie pokrajali, nie namacali i nie wierzą w nią, głupcy!
— Nie będę lekarzem — rzekł Gustaw — nie do tego jestem stworzony. Ta jedna próba spać mi nie da długo, i kiedyś może przy kochance, kiedy się dotknę jej bijącego serca, przypomnę jeszcze tę szkaradną lekcję anatomji.
— Zajdź do mnie, Gustawie — rzekł Adam — opowiem ci jedno osobliwsze zdarzenie, z pierwszych lat mojej nauki. Pewno z niego zrobisz balladę, lub legendę, bo ma minę bardzo poetyczną.
— Dobrze — odpowiedział Gustaw zamyślony, i weszli do mieszkania Adama.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.