Poeta i świat (Kraszewski, 1929)/Część I/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Poeta i świat |
Część | Część I |
Rozdział | X |
Pochodzenie | Poeta i świat |
Wydawca | Księgarnia Wilhelma Zukerkandla |
Data wyd. | 1929 |
Miejsce wyd. | Złoczów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I Cały tekst |
Indeks stron |
Kiedy się człowiek troszczy więcej niźli trzeba.
I zostawiony sam sobie, rzucony pastwą dla swojej głowy, Gustaw dumał dnie całe.
— Ludzie wszystko popsuli na świecie, myślał, chcąc wszystko naprawić; dumny ich rozum odkrył szkielety w kwiatach i plamy na słońcu. To niebo czyste, pogodne, iskrzące się gwiazdami — ta szata naszej nieśmiertelności, w którą patrząc, człek idzie przez ziemię — to niebo, naszą nadzieję, zrobili oni atmosferą gazów; gwiazdy świecące, przewodnice życia, na których tyle pamiątek wieszamy, nazwali bryłami kału; słońce zrobili piecem ognistym, piorun iskrą podległą prawom konduktorów. Pokreślili linje, postawiali liczby, ponumerowali światy i niebo jak swoją majętność, rozdzielili je między siebie i rozgospodarowali, dając w niem miejsca próżne zwierzętom, zapłacone bohaterom.
Deszcz, tę rosę, te łzy nieba litującego się nad ziemią, człowiek zrobił brudnym wylewem ziemskich wyziewów. Wodę strumienia przejrzystą i chłodną, rozebrał na pierwiastki, rozłożył, pokrajał.
— I tak wszystko! — Niema miejsca, gdzieby jego rozum nie starł piętna poezji, którą mu dało przyrodzenie, i nie położył swoich prawd suchych na miejscu tak błyszczących urojeń. — I życie, z rozkosznego i przemijającego snu, stało się poważną, smutną wędrówką. Szukali prawdy, — a przy prawdzie znaleźli nagi smutek i czarną przyszłość, której wprzódy nie było. Odkryli wszystko i ziewają, niczemu się nie dziwując. O mój Boże! jakże ci ludzie twój świat popsuli, ten świat wprzódy tak piękny, niewinny i świeży! — Te łąki, po których z kwiatkami zbierają dzieci myśli o sobie i niebie — te łąki pokrajali, zasiali trawami, i przemienili je w pieniądz; — wydziedziczyli kwiatki z rodzinnego dziedzictwa, a posieli trawy! — Te góry — patrz jak je poszarpały ręce ludzkie, szukając żelaza i złota, śmierci drugim, rozkoszy sobie! Te pokłady ziemi, te kości mamutów śpiące tysiące lat we wnętrznościach matki, wykopali, oczyścili, żeby z nich odgadnąć wiek świata i policzyć po ziarnach piasku lata, które przeżył. Chciwi, rozdarli poetyczne zasłony przeszłości i, nie dość na tem, naznaczyli przyszłości wieki, porachowali je, postawili słup i przepowiedzieli słońcu, że zagaśnie, jak świeca na ich stole. O mędrcy! o szaleńcy! na cóż nas było budzić z pięknych marzeń, żeby zabijać prawdą? czy nie lepiej było spać w kolebce dziecinnej i kołysać się pieśnią pamiątek i nadziei!
Niema was, piękne doliny! — brudne miasta zasiadły na waszem łonie dziewiczem; jak stary rozpustnik dotknięciem swojem, zmiotły z waszego lica ten pyłek niewinności dziewictwa, który was zdobił przed laty. — Rzeki! objęły was mosty i grzbiet nosić musi ich przemyślne zyski, a nagie brzegi wasze zajęły szpichlerze. I was, drzewa, podbił człowiek, porozsadzał pod sznur jak wojsko, uregulował, policzył, zapisał do książki, ponazywał, żeby nigdy nie dziwić się waszym liściom i kwiatu i każdą sukienkę waszą poznać z daleka, po barwie i kroju! Wyrwał was rodzinnym stronom, z lodów pod pożary, z płomienistego nieba pod śniegi poprzenosił — gospodarz i pan ziemi! I nic niema jak było — wszędzie znać rękę ludzką, jak na sukni myśliwca łapy niedźwiedzie.
Zimne stworzenia! zrobili sobie z ziemi klatkę wymierzoną, obejrzaną, zamkniętą, znajomą, w której niema już ani nowego kątka, ani nadziei znalezienia rzeczy niewidzianej, nowej, nieznajomej! O jakże się ziemia zestarzała od tych poetycznych czasów, od początków empiryzmu nauk, które podobniejsze były do pięknego marzenia, niż do metodycznego wykładu!
Wówczas jeszcze żyły na niej gryfy, smoki, cyklopy, pigmeje; pelikan dzieci karmił piersiami, feniks odradzał się na stosie, w grobach mieszkały duchy, w drzewach hamadriady, Wezuwjusz był kuźnią Wulkana, gwiazdy rodziły się z ludźmi i prowadziły ich losy po niebie, kwiaty były jak narcyz wspomnieniem, jak lotus tajemnicą, strumienie istotami, kamienie i zwierzęta miały ludzkie dusze! O piękne czasy wiary! o poetyczne wieki ziemi! gdzieżeście się podziały!?
Zasypały was techniczne słowa bez znaczenia, formy blade i wycieńczone, rozkazujące przyrodzeniu to rodzić, a tego nie rodzić. Wszystko odrzucili ludzie, jak ten, co rozkosznie marząc we śnie, obudziłby się umyślnie i nie chciał rozkoszy, dlatego, że była złudzeniem. — Złudzeniem! powiedzcież mi, co na ziemi jest złudzeniem, a co prawdą?
Wasze prawdy zabijają się, jak dzieci Kadmusa: wiek jeden zabija drugi, nauka naukę, doświadczenia nowe, dawniejsze; i u was niema prawdy! Widzicie ją gdzieś za chmurami, idziecie do niej jak pijany za ognikiem po błocie; ugrząźniecie! ugrząźniecie! Skarby prawdy przeglądają do was, jak trupie kości za zasłoną nieprzejrzystą, za którą zdaje się wam, że widzicie twarz i życie — lecz odkrywszy zasłonę znajdziecie trupie kości.
Powiedzcie mi, mędrcy, szczerze, z ręką na sercu, czy był choć jeden z was, któryby w chwili zadumania, spoczynku, usypiając lub nudząc się, nie pomyślał o sobie, o swojej mądrości i nauce swojej: wielkie nic!
Powiedzcie szczerze — każdy z was śmiał się pocichu z siebie, bo wasza mądrość ziemska jest nikczemną i tak suchą, że ten, co się z nią raz złączy, traci na zawsze smak do życia, wiarę i nadzieję!
Mędrcy, cóżeście zrobili z kobiety, z tego drogiego kwiatka biednej naszej ziemi? — machinę, która kocha z potrzeby, płacze jak chmura, gdy się w niej łez nazbiera, kocha jak boa, kiedy się głodny koło swej pastwy obwinie. Cóżeście zrobili z jej najpiękniejszych uczuć: wstydu i niewinności? — suknię ciasną nieruchomego dzieciństwa, z jej łez tak drogich — płyn słono-gorzki, z jej uśmiechu — poruszenie muszkułu zygomatycznego, z jej miłości — popęd zwierzęcy, z jej uścisku — szał, z jej pocałunków — zetknięcie dwóch tkanek[1], a z najdroższej rozkoszy — prostą funkcję normalną! — O mędrcy! oddajcie mi świat poety, ludzi dawnych, dawne dzieciństwo i błędy, urojenia i marzenia, a weźcie sobie wasze prawdy zimne, które przy wolnym ogniu wypalają wszystko z człowieka i zostawują go na szkielecie świata, szkieletem bez duszy, z cyrklem w ręku, teleskopem przed oczyma — a z rozpaczą w sercu!
Popsuli ludzie wszystko, nawet rzeczy najmniej im podległe, najtrudniejsze do zepsucia, nawet ten czas nieruchomy i niepożyty, który zdawał się nie zależeć od nich. — Bo dawniej nie było godzin i minut; były dnie, ale dnie nie były równe jak dzisiaj; były lata, ale lata były dłuższe i krótsze; póty, póki człowiek nie wymyślił sobie pokrajać czasu, pomierzyć go jak ziemię, na której siedzi, i podzielić między ludzi po równej części. Dawniej godzina godzinie, chwila chwili, rok latu nie był równy; smutnemu długi, krótki wesołym, dla niego miał sto godzin, dla nich był tylko chwilą. — A człowiek nie chciał tego; on powiedział: godzina godzinie, dzień dniowi równy być musi; ty, co masz lat dwadzieścia, i ty drugi, co masz lat tyleż, będziecie równoletni, choćbyś ty w dwudziestu tysiące, a ty ledwie kilka lat przeżył. — Co za niesprawiedliwość! co za kłamstwo! Patrz na żółwia i zająca, zimny zegarmistrzu! w jednej godzinie ten milę, a ten ujdzie dwa kroki, a ty chcesz, żeby ludzie w jednym czasie równą ilość życia spotrzebowali? — I tak, u ludzi, którym doświadczenie powoli przychodzi, nabyć go nie można, chyba długiemi laty, choć drudzy go przeczują, nim nabędą; — i tak u ludzi, których rozum jest kupą śmieci powoli nagromadzoną, niema innego doświadczenia, jak to, które powoli chwile upływające zostawiają po sobie i nanoszą jak rzeka kał i muły.
Ta manja mierzenia i poznawania wszystkiego wszystko popsuła na świecie. Odtąd jak się zaczęło jej panowanie, jak przepisano człowiekowi w wielu latach rozum mu przychodzi, w wielu go traci, w wielu ma być szczęśliwy, w wielu zapalony, w wielu zimny — odtąd stał się człowiek zimną bryłą, toczącą się po gotowych kolejach; machiną, którą teorja półgłówków nakręca. Odtąd stracił człowiek swoją wolę, którą poddał pod prawidła; odtąd stracił charakter, który poświęcił przyzwoitościom; odtąd towarzystwo stało się jednostajnym, bladym obrazem, gromadą podobnych sobie stworzeń, które powierzchownością przynajmniej starają się być sobie zupełnie podobne. Odtąd niema zdań, ale jest opinja, niema poezji zapału, ale poezja formy; niema miłości, tylko jej powierzchowność wysznurowana, uformowana, nabożna, cnotliwa, skromna i zimna. Niema nic naturalnego a wszystko jest sztuką, miarą, cyrklem, prawidłem, regułą, teorją. Odtąd człowiek jest niewolnikiem względów światowych, które sam sobie kuje na kajdany i święcie nosi, kalecząc się i męcząc, a myśląc ogłupiony, że wszystko się dzieje, jak się dziać powinno!
Któż nie zna, pisał Gustaw w dzienniku swoich dumań, jednego rodzaju ludzi, przez który najbliżej pokrewni jesteśmy z małpami? To stworzenie ma twarz podobną do ludzkiej, głos człowieka, nos zadarty, czoło płaskie, usta szerokie, uśmiech głupi w ustach, i kawał gąbki na miejscu mózgu; ma wszystko człowiecze prócz woli — wola jego jest wolą naśladowania. Stąd można podobnych ludzi nazwać człowiekiem-małpą, i zastosować do nich nazwisko, które niegdyś zbyt szczodrobliwy Lineusz, nieostrożnie oddał małpom, zowiąc je Homo troglodytes. Ta rasa nie jest wyłącznie właściwą ani klimatowi jednemu, ani żadnej części ziemi; wszędzie jej pełno, wyradza się nawet z pospolitych ludzi. Cechą, po której się poznaje, jest ciągłe naśladowanie drugich; nic oni nie czynią sami przez się, mózg ich gąbczasty nie trawi i nie wydaje chylu myśli; pije myśl z cudzych czynności, jak pijawki krew z drugich, i gotową już żyje. Tacy ludzie po miastach są pierwszymi prozelitami mody; żaden węzeł chustki z frankfurckiego żurnalu, żadna barwa, którą się podobało pomazać rysunek paryskiemu iluminatorowi, nie przewinie się darmo przed ich oczyma — muszą się ustroić jak moda każe; prędzej daliby się powiesić, niżby zezwolili na złamanie w czemkolwiek prawodawstwa tej królowej. Elegant małpa tem się różni od innych elegantów osłów, cieląt i lisów, że nigdy mody nie daje, ale ją tylko bierze.
Na wsi homo troglodytes starannie wywiaduje się o odmianach, jakie zachodzą u sąsiadów, aby je przejąć najniezgrabniej. Uważaj tylko. Sąsiad kopie rowy, bo ma błoto do osuszenia; on zabiera się i pędzi rów po suchej łące, bo — powiada — nic lepszego nad rowy! rzecz zbawienna! I kopie rów, który zostaje suchy i trawą zarasta; dziwi się potem, że się to na nic nie zdało, łaje sąsiada — a któż mu winien? — Sąsiad sieje wcześnie, i on sieje wcześnie; sąsiad zbiera, on traci — odtąd nigdy już wcześnie nie sieje, i narzeka na sąsiada i na wczesną siejbę. — Sąsiad stawi wiatrak, i on stawi wiatrak — tamten na górze, ten, że nie ma góry, w dole między lasami — stąd naturalnie wiatrak jego stoi, tamten się obraca, a wiatraki na wieki łaskę straciły i t. p.
Inny biega i szuka myśli, słów, wyrażeń, żeby je przedać za swoje, ukradłszy wprzódy komu. Słyszy kogo ganiącego teatr i jego sztuki, nazajutrz zaraz idzie na wieczór, wprowadza rozmowę o teatrze, aby się popisał wczoraj ukradzionem zdaniem. — I nie umiejąc go poprzeć, dziwi się bardzo, że nikogo nie przekonał. — Cóż to się dopiero z nim dzieje, jeśli ukradzionemu, przygotowanemu zdaniu przeciwne posłyszy! Okropna walka i niepewność! oba zdania równie mu się zdają dobre do wzięcia, choć są sobie przeciwne: kręci się, myśli, otrząsa i idzie dalej. — On chwyta całe myśli co do słowa i pakuje w swoją rozmowę; zbiera swój zapas umysłowy, jak ubogi gałgany po śmieciskach. I jego też głowa podobna jest do sukni nędzarza, zszytej z kawałków, które się raz pierwszy tak blisko spotkały.
Tacy to ludzie namiętnie lubią przysłowia, które gotowemi będąc do użycia, dając się stokroć nakręcić, bardzo im posługują. Gdzie niema myśli, tam może być przysłowie; jest to bardzo wygodnie, i dlatego zapewne przysłowia zowią mądrością narodów, chociaż one wcale co innego dowodzą.
Znałem osobliwszą małpę, która usłyszawszy zdanie jakie, myśl, sposób mówienia, nie dalej jak w kwadrans powtarzała je przy tych samych osobach, które tylko co toż samo z innych ust słyszały.
Z tej rasy ludzi trafiają się indywidua, postrzyżone na literatów — jest takich bardzo wielu: kompilatorowie i erudyci prawie wszyscy, prawie wszyscy tłumacze, i wiele nawet oryginalnych pisarzy, którzy wąchają tylko, skąd ich zaleci nowa jaka forma stylu, nowy jaki talentu charakter. Jak tylko Mojżesz drugi różczką geniuszu ze skały wyprowadzi źródło — oho! już oni wszyscy są około tej wody! — piją, pija, bełcą, rozlewają, stawiają na strumyku mosty, tartaki, folusze, zapuszczają sieci, kąpią się, topią, noszą wodę wiadrami, bieg jej zwracają i kręcą na swoje pola — słowem, używają tego daru; ale zapytaj ich o źródło? jak go dobyć i skąd? tego się od nich nie dowiesz! Biedny Mojżesz sam się tej wody nie napije, sam jej nie użyje, pasożyci mu ją wydrą!
Prawie zawsze na czele szkoły stoi geniusz, lub talent wielki; jego naśladowcy są to małpy, przywłaszczają sobie jego formy, manierę, zdanie, sposób widzenia, i piszą. Czasem nawet bardzo znośnie dobierają kawałki, z których szyją, ale zawsze poznać można łataninę, od tego co jest z jednej sztuki, jednym ciągiem uszyte.
Mieliśmy tego świeży i uderzający przykład z Sir Walter-Scottem. Jeszcze się ten pisarz wahał w nadaniu stałej formy swoim pismom, jak się to z jego pierwszych pokazuje romansów — już ci co tylko czatowali na wzór do naśladowania, zoczyli wyłączny charakter pism jego i wzięli się do roboty. Zdaje się, że ci naśladowcy, a raczej prześladowcy Walter-Scotta (traduttore tradittore), dali mu poznać sami jego sposób pisania z naśladowań niezgrabnych, i ustalili go w raz przyjętej formie.
Gdyby nie było takich małp literackich, nie byłoby nigdy tego, co nazywamy szkołą; każdyby pisał i myślał tak jak go natura usposabia, właściwie sobie; lecz z ich pomocą formuje się zawsze przy każdej genjalnej głowie wielkie stado mniejszych główek, skierowanych w tę stronę, w którą głowa-typ się obraca. — Są jednak tak szczęśliwi, zupełnie ekscentryczni pisarze, którzy nie dają się naśladować. Taki jest Rychter u Niemców, może jeden tylko. Nie wiem czy o naśladowaniu go pomyślał kto nawet. Hoffmann dziwaczny jak Rychter, nie tak był szczęśliwy, bo prościejszy.
W literaturze dzieła małpy dają się poznać po tem, że nie mają żadnej cechy właściwej; każdy tom jest odbiciem jakiegoś innego, wybranego stosownie do czasu, w którym piszą, i książki jaką świeżo czytali. Mimo tego jest między dziełami ich jakieś familijne podobieństwo.
Do tejże klasy dadzą się policzyć ludzie, którzy we wszystkiem drobne zwyczaje i błędy, a nawet śmieszności wielkich ludzi naśladują. Ci noszą tabakę w kieszeni jak Fryderyk, król pruski, obcinają krzesła jak Napoleon, i jedząc obiad, chodzą jak on; jak on noszą kapotę, zakładają ręce, nigdy na ból głowy się nie skarżą i t. p. — co jawnie pokazuje, że niebo do ziemi podobniejsze, niż oni do niego.
Raczcie uważać, że skutkiem roztargnienia zwykłego ludziom uczonym i poetom, którzy w innym świecie żyją, wszyscy mający pretensję do literatury, chwalą się lub narzekają, że są roztargnieni i nieprzytomni.
O! cielęta!