[124]KANAREK ZOSI.
Ktokolwiek jesteś, gdy masz duszę tkliwą,
Gdy masz to szczęście być w ogródku Zosi,
Westchnij: tu w kwiatów cieniu grób się wznosi.
O jakże często, gdy już dni przędziwo
Los pocznie złocić, przecina je parka!
Westchnij ten czarny grób, sześć calów duży,
Skropiony wdzięcznie łzą poranną róży,
Lubego Zosi pochłonął kanarka.
Raz tu, wieczorna gdy już błyska rosa,
Gdy błądzą duchy po państwie xiężyca,
Czy to liść lecąc dotknął Zosi lica,
Czy wietrzyk wionął pierścieniem jéj włosa,
Czy płocha Sylfów była to igraszka:
Że widzieć mniema cień miłego ptaszka;
Jakby szczęśliwe chcąc przypomnieć życie,
[125]
Pragnął raz jeszcze siąść na śniéżném łonie;
Chwyta go dłońmi, lecz zwiedzione dłonie
Tylko mocniéjsze czują serca bicie.
Jeśli niepłonne zwiodło ją łudzenie,
Natchnij me rymy o cieniu maleńki!
Niech będą wdzięczne jak twoje piosenki,
Kiedyś chciał Zosi przerwać zamyślenie.
W samotnéj celi ojca Celestyna,
Co ranek świętą przerywając ciszę,
Wiodła skrzydlatych śpiewaczków drużyna,
W więzieniu z siatki życie niezbyt mnisze,
Gdyż jéj bezżeństwa obce były śluby.
Tam, na pobożnéj wysłużony głowie,
Napchany watą stał kaptur w alkowie,
W nim się wylęgnął nasz kanarek luby.
Otwórzcie xięgi królów i narodów:
Jak mądre nieba, maleńkie istoty,
Świat dziwiącemi darzyły przymioty,
[126]
Tysiąc czci godnych znajdziecie dowodów.
Muza ma starszych przykładów nie zbudzi;
Lecz mały Pepin, władca Gallów ziemi,
Choć się wydawał tak w rodzaju ludzi,
Jak fraszka między dzieły ważniéjszemi;
Dowiódł, że na świat przyszedł nie dla fraszek;
Przykładem jeszcze nasz Łokietek śmiały,
Co choć maleńki wielkiéj nabył chwały;
Przykładem wreście nasz nieboszczyk ptaszek.
Stugębna sława dnióm potomnym powié,
Ty mów niniejszym Ojcze gwardijanie!
Mów, twe świadectwo za sto innych stanie:
Jak wielki rozum był w kanarka głowie,
Jak, chcąc niewinnéj po trudach zabawy,
Wielebni nie raz brali się za boki:
Pojętnym głoskiem i zwrótnemi kroki
Niemiecki taniec gdy przedstawiał żwawy;
To ciężki wodą, ceberek uparty
[127]
Dziobkiem do klatki przyciągnie na nici;
To groźny, jakby Achilles, pochwyci
Dzidę ze słomki, lub szabelkę z karty;
Dzielnie ćwiczenia powtórzy wojskowe;
Słowem miał siłę i wdzięki i głowę.
Rozum i szczęście rzadko żyją razem.
Bohatyrkowi naszemu dni zorze
Często mgłą nudy ćmiło się w klasztorze;
Często pod ciężkim mdlejący rozkazem
Kosztem sił swoich niósł komuś zabawę.
Przysłużna wprawdzie dłoń czułych dewotek
Niekiedy słodkich doszle mu łakotek;
Zresztą złe jadło, choć miał dobrą sławę.
Nie prędko sławy téj doczekał plonu;
Nie wiém, przed dźwiękiem pięknych proźb, czy złota,
Dlań się klasztorne otworzyły wrota;
[128]
Wiém, że nakoniec wystąpił z zakonu.
Poszedł pod miłe Zosi panowanie.
Losie! ciemiężco zasługi i cnoty;
By tym dotkliwsze wrazić późniéj groty,
Chytrze się czasem uśmiéchasz tyranie!
Młodzian, co Zosię obdarzył kanarkiem,
Wdzięczną miał postać, oko tajemnicze,
Mówił do serca; a serce dziewicze
W piętnastym roku nie jest niedowiarkiem.
Głoście mężczyźni, w samochwalczéj dumie,
Żeśmy w uczuciach i stalsi i szczérsi;
Że jasnołona płeć kochać nie umié;
Mniemałem z wami; lecz biję się w piersi.
Nas żądze śmiałe w miłości unoszą;
A was lękliwe chęci piękne Panie!
Głównym jest celem chlubą i rozkoszą,
Nam, serc podbicie; wam ich zatrzymanie.
Nie raz, kto własnych win przepełnił miarę,
[129]
Ten z drobnowidzem szuka waszych winek;
My to tkliwego serca upominek
Bierzem jak zdobycz, a wy jak ofiarę.
Przy każdém zdaniu jest mówią wyjątek:
Żyła swém Zosia szczęśliwa kochaniem
W raju niewinnych pieszczot i pamiątek.
Nieraz, gdy luby swych uczuć wylaniem
Darował słodkie duszy uniesienie,
Wyrwał się z serca jéj całunek miły,
I lub w gorące zmienił się westchnienie,
Lub go w ptaszynie usta utopiły;
Choć nagła wstydu na licach jutrzeńka,
Uśmiéch i lekki dziewicy frasunek,
I tkliwa w oczach młodzieńczych podzięka,
Jawnie mówiły komu ten całunek.
Gdy nie są razem kochankowie czuli,
Gdy brak roskoszy osładza jéj wzmianka:
Zosia ptaszynę swą do serca tuli;
[130]
Tkliwie drogiego w niéj pieści kochanka,
Widzi w jéj oczkach i słyszy w jéj głosie,
Wdzięk, co przed chwilą uszczęśliwiał Zosię.
Do pysznéj klatki warownéj przed kotem,
Strojnéj kwiatami, jaśniejącéj złotem,
Pan jéj codziennie powracał o zmiérzchu;
Codziennie rankiem wylatywał na nią,
I, jakby Derwisz z Minareta wiérzchu,
Wdzięcznym odgłosem budził swoją panią.
Potém, po salach roznosząc piosenki,
Latał swobodny od ręki do ręki.
Nadszedł przeklęły dzień po wszystkie wieki.
W roskoszny gaik wzywała hulanka;
Zbiegł się ochoczo sąsiad niedaleki;
Zosia tam ujrzeć śpiesząca kochanka,
Śpiesząca miłéj królować zabawie,
[131]
Chwyta szlafroczek; lecz cóż jest w rękawie!
— Mysz! mysz! krzyknęła; omdlewam! ratunku!
Gdzie Jan? gdzie Marek? Benigna! Dorota! —
Już pełno w domu wrzasku i frasunku.
— Mysz! mysz! wołają, kota! prędzéj kota! —
Ale zastąpił kota śmiały Marek.
Porwał przez rękaw i przydławił wroga.
Wytrząsa z dumą; spójrzeli — dla Boga!
Nie mysz to była, nie mysz, lecz Kanarek!...
Umarła Zosia na całą minutę;
A gdy strwożone otworzyła zmysły,
Oczka ptaszyny były mgłą zasute,
Oddech zbyt ciężki, skrzydełka powisły,
I śmierci ręka ciężyła na główce.
Zebrano radę: ten życzy balsamy,
Ten plastry — Stójcie! był głos jednéj damy,
Alboż to niéma Michałka w Machnówce? —
Tu powstał jakiś rozumu obrońca,
[132]
Wnet się zerwały rostérki i zwady.
Możeby dobry był skutek téj rady,
Gdyby Kanarek dożył do jéj końca.
W klatce, gdzie do snu zamykał powieki,
Zasnął raz jeszcze, ale już na wieki.
Zasnął; patrz napis wyryty na grobie:
„Blada śmierć równie w Mocarzów pałace,
„Jak i do klatki kanarka kołace.
„Mnie dziś przechodniu, może jutro tobie.”
|