[53]III. W SAN ONOFRIO.
Kto chwilę ową przeżył, ten ją będzie
Miał przed oczyma i zawsze i wszędzie.
— Ludzie stanęli sznurem, w długim rzędzie,
Po obu stronach starej, nizkiej nawy.
Insi wstąpili na gzymsy, na ławy,
U drzwi się naród rozlał nakształt lawy.
Bez ruchu stoją; tak fala głów zbita...
A przed ołtarzem półgłosem Mszę czyta
Wysoki, siwy mnich — Hieronimita.
Msza dziwna! Niby żałobne jej tony,
Lud stoi niemy, pobladły, wzruszony,
A z Janikulum tryumfem grzmią dzwony.
Msza dziwna! Czarno odziane kolumny,
Mar przecież niema, ni kiru, ni trumny,
A w oczach ludu blask wielki i dumny.
[54]
W kościele cisza aż duszę przenika...
W chórze gdzieś kona echowa muzyka,
Z sadów Pamfili[1] śpiew słychać słowika...
Wtem u ołtarza, we czterech, po parze,
Brać benedykcyę przyklękną murarze;
Ksiądz krzyż uczynił i powstać im każe.
Więc ku drzwiom zwrócą krok ciężki, miarowy,
A wszystkie ku nim zachwieją się głowy,
Śpiew skonał w chórze stłumiony, echowy...
A u drzwi nizkich w tym starym kościele
Grobowa płyta pokornie się ściele,
Głaz szary, prosty, biedny, jakich wiele.
Cisza. Przez szyby przeziera dzień złoty,
Po fryzach słychać jaskółek trzepoty...
A wtem po trzykroć zadźwiękną w głaz młoty.
Lud oddech wstrzymał, a twarze wciąż bledsze,
A od serc bicia tak drżące powietrze,
Iż się pochodnie trzęsą, jak na wietrze.
Zeszli. Do ciasnej, nizkiej zeszli celi
I na kamiennej stojącą podścieli
Trumnę niewielką na barki podjęli.
Była tak lekka, tak wolna od ziemi,
Że szli z nią prości z głowami wzniosłemi,
A dwóch braciszków szło z światłem przed niemi.
Więc gdy ją ujrzał lud, krzyk buchnął głuchy,
Krzyk mimowolny, jak pęd zawieruchy;
Tak naprężone były wszystkie duchy.
[55]
I wyciągnęły się ku niej ramiona,
A w każdej ręce gałązka zielona;
Tak szła ta trumna nad ludem wzniesiona.
Tak szła wskróś nawy, pomiędzy filary,
W bezmownym krzyku tym ogromnej miary,
A przed ołtarzem łzy prószył ksiądz stary.
I dał znak ręką i nagle w świątyni
Wielka się cisza wśród ludu uczyni:
Wypadły ćwieki, dzierżące wierzch skrzyni.
A gdy stuknęło o ziemię jej wieko,
Echem się trzykroć stuk odbił daleko...
Ksiądz głowę schylił z wilgotną powieką.
I długo modlił się... Aż ręce drżące
Zapuścił w prochy w tej trumnie leżące
I wyjął czaszkę i podniósł ją w słońce.
I wstała głowa ta umarła z łoża
Wieków, ta wielka, biała perła boża,
Kość sucha, w którą rzuciła się zorza.
A ksiądz tym głosem, co we łzach ugasa:
— »Prawdziwie, głowa Torkwata jest Tassa!«
Lud ryknął płaczem, jak wicher wśród lasa.