Pojedynek na tomahawki czyli Topór wojenny wykopany/12
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pojedynek na tomahawki czyli Topór wojenny wykopany |
Wydawca | Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o. |
Data wyd. | 17.2.1938 |
Druk | drukarnia własna, Łódź |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Po porażce Sjuksów wywiadowcy rozjechali się po okolicznych osiedlach, aby donieść kolonistom o ostatnich wydarzeniach i tropić po prerii niedobitki sił nieprzyjacielskich.
Huczący Grzmot i jego wojownicy wyruszyli do najbliższego fortu wojskowego, aby doręczyć dowódcy list Buffalo Billa, w którym Cody donosił o zwycięstwie nad Sjuksami.
Na pożegnanie wódz Komanczów serdecznie uściskał swego białego syna i zaprosił go do swej wioski, gdy Buffalo Bill znów przybędzie w te okolice.
Cody, Bill Hickock, Nick Wharton, Jack Hayes i obie młode kobiety, Ruth i Violeta, ruszyli w dalszą drogę i niebawem przybyli do najbliższej osady, zwanej Harker’s Gulch. Dziewczęta spodziewały się, że znajdą tam konwój, który zawiezie je do wschodnich Stanów, gdzie miały krewnych. Violeta chciała dostać się do Chicago, zaś Ruth pragnęła udać się do Indiany, gdzie mieszkał jej wujek.
Pozostały one jeszcze dwa tygodnie w osadzie. Po tym czasie, gdy w okolicy nie było już śladu Sjuksów, konwój, złożony z dwustu dzielnych cowbojów, wyruszył wraz z dziewczętami na wschód.
W cztery tygodnie później odbyła się w Harker’s Gulch rozprawa sądowa. Oskarżonym był obcy traper, który przybył do osiedla, aby zaopatrzyć się w żywność. Oświadczył on, że szuka miejsca, w którym mógłby się osiedlić w stanie Oregon.
Podczas swego pobytu w składzie, gdzie uzupełniał swe zapasy, wszczął on kłótnię z jednym z osadników. Jak zwykle bywało na Dalekim Zachodzie, kłótnia zamieniła się wkrótce w ogólną bijatykę, podczas której został zraniony kulą rewolwerową Jim Harpworth, jeden z najpoważniejszych obywateli w osadzie.
W dziesięć minut później, biedny traper znalazł się pod rozłożystym drzewem, ze sznurem na szyi. W tych warunkach miał odbyć się sąd.
Wymiar sprawiedliwości na Dalekim Zachodzie był szybki i surowy — wymagały tego twarde warunki życia w tej epoce.
Joe Taylor, szeryf osady, rozpoczął badanie podsądnego, który z przerażoną miną stał pod drzewem.
— Powiedz nam prędko, co masz na swe usprawiedliwienie? — spytał szeryf. — Pośpiesz się jednak z wyjaśnieniami, bo mamy mało czasu!
— On nazwał mnie kłamcą... — wykrztusił traper.
— To możliwe — odparł Taylor — Jim nigdy nie liczy się ze słowami i gada, co mu ślina na język przyniesie. Ale obelga, nawet najcięższa, nie jest powodem do strzałów.
— To on pierwszy strzelił! — zawołał oskarżony. — Musiałem dobyć rewolweru we własnej obronie. Gdybym się nie bronił, wasz Jim stałby tu teraz pod drzewem ze stryczkiem na szyi.
— I to możliwe! — odparł spokojnie szeryf. — Musimy jednak przesłuchać świadków.
Świadkowie zaczęli składać chaotyczne i sprzeczne zeznania. Przyjaciele rannego gotowi byli przysiąc na wszystkie świętości, że nie posiadał on wcale rewolweru. Inni potwierdzali zeznania oskarżonego. Wreszcie ustalono, że Jim rzeczywiście strzelił pierwszy, lecz na szczęście, chybił, rozbijając tylko butelkę z wódką, ku wielkiemu zmartwieniu właściciela sklepu.
Oskarżony został więc uwolniony równie szybko, jak przedtem został postawiony pod drzewem. Opuścił on czymprędzej osadę, przeklinając w duchu swą porywczość.
— Czy macie tu wiele podobnych spraw? — spytał Buffalo Bill Joe Taylora, gdy przechadzali się po uwolnieniu trapera po rynku osiedla.
— Nie — odparł szeryf. — Na ogół mam do czynienia z ludźmi rozsądnymi, którzy o byle co nie chwytają za „colta“. Była to pierwsza sprawa od dwuch miesięcy.
Gdy zdarza się wśród naszej braci jakiś notoryczny złodziej, lub awanturnik, wyrzucamy go po prostu z osiedla. Na krótko przed tym, zanim tu przybyliście, zjawiło się w osadzie naszej jakieś indywiduum, którego sam wygląd budził odrazę. Zachowywał się tak, że po dwuch dniach pobytu musiał opuścić Harker’s Gulch.
— Nie widziałem nigdy podobnie obskurnego draba, a widziałem już wielu notorycznych łotrów. Ze swym obciętym uchem i potworną blizną na twarzy, wyglądał jak...
— Gdzie znajduje się teraz ten człowiek? — przerwał żywo Cody. — Znam tego rzezimieszka. Jest to renegat, zdrajca, który przystał do Sjuksów, namawiając ich do napadów na osiedla białych kolonistów. Indianie nazywają go Białym Tygrysem.
— Możesz się z nim rozprawić bez trudu — odparł Taylor. — Dowiedziałem się, że został aresztowany w Pottsville, osadzie odległej stąd o 12 kilometrów. Jest on oskarżony o dokonanie napadu rabunkowego. Usiłował ograbić pewną kobietę, na którą napadł z bronią w ręku w jej własnym domu.
— Udam się tam z moimi przyjaciółmi — rzekł Buffalo Bill. — Czy chcesz nam towarzyszyć?
— Doskonale! — zawołał szeryf. — Spędzimy tu noc, a rankiem wyruszymy do Pottsville i przybędziemy wprost do sądu.
O świcie, czterech mężczyzn dosiadło koni i w krótkim czasie przebyło 12 kilometrów, dzielących ich od celu podróży. Gdy przybyli, członkowie trybunału zaczęli się już zbierać w obszernej szopie sędziego, który był równocześnie szeryfem, właścicielem baru, burmistrzem i jednoczył w swojej osobie jeszcze kilka lokalnych urzędów.
Salę zapełniły zwolna potężne postacie osadników, cowboyów i włóczęgów stepu, wśród których rej wodziła właścicielka zajazdu, Wdowa Murphy, oskarżycielka w mającej się odbyć rozprawie.
Wreszcie sędzia odchrząknął i zaczął wygłaszać mowę oskarżycielską, w trakcie której spluwał z niezrównaną celnością do stojącej w kącie potężnych rozmiarów spluwaczki.
— Posiedzenie trybunału otwarte! — z namaszczeniem obwieścił sędzia, po czym splunął i ciągnął dalej ze swadą i oratorskim zacięciem.
— Rozpoczniemy niebawem przesłuchanie świadków w sprawie Wdowy Murphy przeciwko osobnikowi, zwanemu wśród nas Tom Sackett. Chłopcy! Żywo, wprowadźcie oskarżonego!...
Dwaj tędzy koloniści wprowadzili Toma Sacketta. Był to rosły, barczysty mężczyzna, o brutalnej twarzy i ordynarnych rysach. Rzucał on dokoła siebie pełne nienawiści i złości spojrzenia. Wyglądał tak, jak gdyby chciał rzucić się na sędziego i na zgromadzoną publiczność i utorować sobie drogę do wyjścia swymi potężnymi pięściami.
Buffalo Bill na pierwszy rzut oka rozpoznał w nim Białego Tygrysa.
— To on! — mruknął do Billa Hickocka. — Teraz mi nie ujdzie...
Sędzia ciągnął tymczasem dalej:
— Wszyscy szanowni obywatele znacie tego łotrzyka, bez ucha, którego nazywamy tu Tomem Sackettem. Onegdaj, ten bezczelny rzezimieszek wpadł do mieszkania naszej zacnej Wdowy Murphy, dał ognia z browninga, chcąc nastraszyć tę dzielną obywatelkę i zażądał od niej pieniędzy. Myślał zapewne, że ta dama ulęknie się jego zbrodniczej fizjognomii... Sądził, że rzuci mu się ona do stóp i będzie błagać o litość!
Ale łotr przeliczył się. Cóż uczyniła Wdowa Murphy? Jak sądzicie, obywatele? Czyż mniemacie, że płakała przed zbrodniarzem, że błagała go o litość? O, nie! Nigdy! Nasza Murphy nie jest w ciemię bita... Ledwo ten łajdak zdołał się obejrzeć, ta dzielna dama wymierzyła mu taki cios w podbródek, że łotr rozciągnął się jak długi na podłodze.
Sackett zerwał się, zgrzytając zębami ze wściekłości, lecz Wdowa Murphy zerwała tymczasem ze ściany dubeltówkę po nieboszczyku Bobie i powiedziała do tego nicponia, mierząc mu w sam nos: — Na kolana, szubrawcze! Człowiek, który napada na samotną kobietę, jest nikczemnym łotrem!
Sędzia w krasomówczym natchnieniu potoczył wzrokiem po publiczności, jeszcze raz celnym splunięciem trafił w sam środek spluwaczki, co obecni przyjęli pomrukiem aprobaty, a potem mówił dalej, z nutą triumfu w głosie:
— A więc, drodzy współobywatele, cóż uczynił ten łotr, jak sądzicie? Wyobrażacie sobie zapewne, że umknął z domu Wdowy i zaprzysiągł jej zemstę!... O, nie!... Nie znacie jeszcze tego nędznika... Ukrył się on w naszym mieście, nie pokazując się nikomu na oczy i myślał, że pozwolimy mu nadal przebywać między nami. Kazałem go aresztować i postawiłem przed sądem. Myślę, że zgodzicie się ze mną, że należy wygnać na cztery wiatry z Pottsville tę zakałę społeczeństwa. Tak głosi prawo naszej wspaniałej republiki!
Wdowa Murphy przysłuchiwała się słowom szeryfa z łaskawym uśmiechem i potakująco kiwała głową.
Jeszcze jedno artystyczne splunięcie i sędzia kontynuował swe przemówienie:
— Na zakończenie chciałbym ci udzielić dobrej rady, Sackett. Gdy raz opuścisz naszą okolicę, nie pokazuj się tu więcej. Gdyby ktoś zobaczył w naszym mieście twoją miłą fizjognomię, ma pełne prawo zastrzelić cię, jak psa. Mamy też u nas wiele rozłożystych drzew. wśród których łatwo będzie znaleźć dla ciebie szubienicę.
W chwili, gdy aresztowany miał zostać zwolniony, rozległ się na sali sądowej głos Buffalo Billa.
— Jedną chwileczkę, obywatele. l ja chciałbym w tej sprawie coś powiedzieć, zanim uwolnicie tego człowieka.
— Któż ty jesteś? — spytał zdumiony sędzia.
— To jest sławny Buffalo Bill! — wtrącił Taylor. — Znacie chyba wszyscy to nazwisko...
Wszyscy obecni na sali zwrócili wzrok na Cody’ego. Oczekiwali niezwykłych wydarzeń.
— Mam do uregulowania pewną sprawę z tym człowiekiem. Chcę z nim stoczyć walkę, zanim opuści on osadę! — Cody zajrzał przy tych słowach renegatowi głęboko w oczy.
Nędznik spuścił oczy i wymamrotał drżącym głosem:
— Nie miałem z panem żadnych zatargów, pułkowniku Cody. Nie widziałem was nawet nigdy przedtem.
Buffalo Bill zbliżył się do Białego Tygrysa i rzekł twardym szeptem:
— Zgodzisz się na uczciwą walkę ze mną, jak mężczyzna z mężczyzną, albo ogłoszę natychmiast, że jesteś zdrajcą, renegatem, który skłonił Sjuksów do wykopania topora wojennego przeciw białym... Ręczę ci, że w pięć minut po moich słowach będziesz kołysał się w powietrzu, jak wahadło. Wybieraj!
Łotr rzucał dokoła siebie przerażone spojrzenia, jak wilk schwytany w pułapkę, wreszcie mruknął ponuro:
— Niech tak będzie. Będę z tobą walczył, Buffalo. Nie będzie to jednak walka zupełnie uczciwa — jestem słabym strzelcem, a ty jesteś najdoskonalszym strzelcem na całym Dalekim Zachodzie. Naszpikujesz mnie ołowiem, jak indyka borówkami. To nie będzie pojedynek, lecz morderstwo! —
Rycerski charakter Króla Prerii nie pozostał głuchy na te słowa. Buffalo Bill zastanowił się chwilkę i rzekł:
— Oto, co zdecydowałem. Szansę nasze będą równe. Umieścimy w worku dwa pistolety, jeden nabity ostrym nabojem, a drugi ślepym. Każdy z nas wyciągnie pistolet i staniemy naprzeciw siebie. Na dany znak obydwaj pociągniemy za spust — los rozstrzygnie, kto z nas pozostanie przy życiu!
Przyjaciele Buffalo Billa byli oburzeni tą propozycją. Nie rozumieli, jak Cody może kłaść życie na tej samej szali, co życie zdrajcy i kryminalisty. Daremnie jednak usiłowali odwieść Króla Granicy od jego zamiaru. Był on nieugięty.
Dziki Bill umieścił więc w jednym pistolecie ślepy nabój, w drugim zaś ostry i obydwa pistolety wsadził do worka, którego otwór był tak wąski, że można było zagłębić w nim tylko dłoń.
— Wybieraj pierwszy! — rzucił Cody Białemu Tygrysowi.
Renegat długo i starannie wybierał, usiłując po ciężarze pistoletów odgadnąć, który jest naprawdę nabity.
Wreszcie Biały Tygrys wydobył pistolet. Cody wziął pozostały i obaj przeciwnicy stanęli w niewielkiej odległości naprzeciw siebie. Buffalo Bill miał beztroski uśmiech na ustach, jakby cała ta scena doskonale go bawiła. Renegat miał twarz śmiertelnie pobladłą i oczy rozszerzone z przerażenia.
Ostatnim wysiłkiem woli opanował drżenie i stanął przed Królem Prerii z podniesioną i gotową do strzału bronią.
— Gdy powiem „trzy“, obaj pociągniecie za cyngle! — rzekł sędzia poważnie.
— Raz... dwa... — sekundy wlokły się jak stulecia.
Lecz słowo „trzy“ nie zostało wypowiedziane. Biały Tygrys zachwiał się nagle na nogach i runął twarzą w piasek. Buffalo Bill nachylił się nad nim i odwrócił go twarzą ku górze. Renegat był straszliwie blady — oczy jego były zamknięte. Nie dawał żadnych oznak życia.
Zabił go śmiertelny strach przed śmiercią. Nerwy jego nie wytrzymały straszliwego napięcia.
Cody jednym ruchem opróżnił magazyn swego pistoletu. Tkwił w nim... ślepy nabój!