Pokwitowanie o północy/Część druga/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Pokwitowanie o północy
Podtytuł Powieść
Wydawca Noskowski
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La quittance de minuit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
List Jessy.

Galerya Olbrzyma, przed kilku godzinami pełna ludzi i wrzawy, była milczącą i samotną. Morris stał przy wejściu, by korzystać ze światła. Czytał jedne za drugą ćwiartki rękopisu, przerywając czytanie tylko by ucałować ukochane pismo lub obetrzeć łzami zwilżone oczy.
— To prawda, — myślał sobie, — to ja, ja jedynie jestm powodem tego nieszczęścia. Mój ojciec i moi bracia ocalili by ją. A ja!... i moja przeklęta stokroć duma! Czyż powiniem był przypuszczać, że Bóg pozwoli upaść temu aniołowi? czyż powinienem był sobie wyobrażać ją inaczej, jak czystą i bez skazy? Ja to ją zamknąłem w tym grobie, gdzie mnie nadaremnie wzywa; przezemnie to cierpi, przezemnie jedynie! Boże wysłuchaj mej proźby i pozwól mi ją ocalić!
Czytał ćwiartki jedne za drugiemi. Rezygnacya malująca się w każdym wierszu wzruszała do głębi serce Morrisa. Duch jego upadał pod brzemieniem boleści, nie był to już ów mężny szermierz, niemy na głos wszelkiej skargi, prócz skargi Irlandyi.
Wobec wspomnienia młodej dziewczny, bladł w jego oczach i obraz ojczyzny. Jęk konającej Jessy wstrząsał całem jego jestestwem. O czem innem i myśleć nie mógł.
Morris odczytał historyę jej porwania na jeziorze Corrib, krew się w nim burzyła gdy czytał opis hulaszczej biesiady w pałacu Montrath.
A potem podróż do Londynu. Widział Jessy w oknie willi w Riszmondzie, wyglądającą jego przybycia i dziękującą Bogu, że go przysłał na jej ratunek.
Niestety! dziękowała zawcześnie, gdyż właśnie ręka, która ją uratować miała, zepchnęła ją w przepaść!
— Zdradziłem ją, — mówił Morris, — oddałem ją na pastwę mimo przestróg mego ojca i braci, którzy ją lepiej kochać umieli.
Krew ścinała mu się w żyłach na wspomnienie owej służącej angielskiej, którą tylko na to umieszczono przy biednej Jessy by naigrawała jej niedoli; imię Maryi Wood wzbudzało w nim bolesne przeczucie.
Instynktownie nienawidził ją i obawiał się jej, nie przeczytawszy nawet i części opowiadania o tajemniczej podróży z Jessy, zakończonej zamknięciem biednej dziewczyny w więzieniu, które miało stać się jej grobem.
Grób ten gdzie się mógł znajdować? Jessy wspominała o Londynie. Ale w Londynie, olbrzymiem mieście ukrywającem tyle tajemnic, jakże ją odszukać? A przytem sama nie była pewną czy się znajduje w Londynie, podróż jej po morzu i lądzie trwała tyle godzin. Po całym świecie szukać jej wypadało. A tymczasem Jessy wyczekiwała go, Jessy umierająca wyrywała go i jeszcze łudziła się nadzieją.
Morris drżącą ręką uchwycił znowu rękopis, wiele jeszcze ćwiartek nie odczytał, a może w nich znajdzie wskazówkę, jaki punkt wyjścia do dalszych poszukiwań.
Czytał więc dalej, ale niewiadomość Jessy co do miejsca jej pobytu, była wciąż ta sama. Nie miała żadnego stosunku z ludźmi, któż by mógł ją oświecić, gdzie się znajduje?
Rękopis zawierał jeszcze kilka ćwiartek, z których pismo było już bardzo niewyraźne i musiało być nakreślone osłabioną i drżącą ręką.
„Dwa tygodnie już upłynęło, pisała Jessy, od czasu gdym rozmawiała z tobą Morrisie. Cały ten czas byłam taka słaba, trawiona gorączką nie mogłam wstać z łóżka; chciałam pisać do ciebie, gdyż to mnie pociesza i ulgę przynosi, ale nie miałam siły.
„Jakże długie wydały mi się te dwa tygodnie! piętnaście dni! Pamiętam raz, w owych czasach, gdy jeszcze byłam szczęśliwą, przeleżałam chora miesiąc w domu naszego ojca.
„Ach! Morrisie, jakże błogosławioną jest choroba, która gromadzi około naszego łóżka, tych wszystkich, których kochamy.
„Dniem i nocą był ktoś przy mnie, zapytując czy cierpię, pocieszając mnie i dodając odwagi. Szlachetna Ellen siadała przy mnie i usługiwała biednej dziewczynie, jak gdybym była jej równą. Ojciec także przychodził często. Jak i on dobry Morrisie i jak on nas wszystkich ukochał! Powiedz mu też jak ja go kocham i jak często o nim myślę.
„Żaden z braci nie zaniedbał odwiedzić biednej chorej, a ty Morrisie! ty! oni przychodzili i odchodzili, byli moimi braćmi, ty byłeś moim narzeczonym. Jak ty mnie kochałeś. Czuwałeś przy mnie dniem i nocą, aż twarz twoja pobladła. Byłam szczęśliwą wśród mych cierpień i żałowałam niemal choroby, gdy Bóg wrócił mi zdrowie.
„Co za różnica pomiędzy owemi dniami a dzisiejszym, choroba jakże tu jest dotkliwą. Jestem samą, żadna miłosierna ręka nie ulży memu cierpieniu, żaden głos serdeczny nie odzywa się by mnie pocieszyć!
„Nikt nie poprawiał mej pościeli stwardniałej pod ciężarem mego ciała. Usta moje wyschnięte pragnieniem, a z łóżka nie mogłam sięgnąć do dzbanka stojącego z wodą!
„Zdawało mi się czasami, że przyjdziesz i dasz mi się napić! Wołałam ciebie, błagałam byś się nademną zlitował! że umieram z pragnienia a jestem za słabą by się módz dowlec do tego dzbanka z wodą.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tu rękopis się kończył, na oddzielnym szmatku Morris wyczytał tylko jeszcze te słowa:
„Zdawało mi się, że śmierć mnie nie przestrasza, ale ta która mi zagraża jest tak straszną i powolną.
„Morrisie! już dwa dni nie rzucono mi chleba....
Oko Mac-Diarmida stanęło sztywne i nieruchome na tym ostatnim wierszu. Oddech zatrzymał mu się w piersi.
— Boże mój! Boże! — wyszeptał chwytając się obiema rękami za czoło, — to za wiele cierpienia! Zlituj się nademną!
„Głód mi jeszcze nie dokucza, — pisała dalej Jessy, — ale już mi tylko jeden chleb pozostał, a potrzebny mi jest na kopertę do mego długiego listu.
„Czas go już skończyć. Daj Boże by się dostał w twoje ręce!
Morris stał czas jakiś w osłupieniu. Potem zerwał się i wyskoczył z ukrycia. Poszedł wzdłuż wybrzeża szybkim krokiem. Słowa bez ładu wyrywały mu się z ust, ruchy jego były jak szalone.
Tracił zupełnie głowę i czuł, że dostaje pomieszania zmysłów.
Jak dawno ostatnie słowa listu Jessy mogły być nakreślone? W chwili gdy je pisała, już głodna śmierć jej zagrażała! Czy ją zabiła? Czyżby przyszło jemu na chwilę odzyskać nadzieję na to tylko, by w tem głębszą pogrążyć się rozpacz?
Nieznajoma powiedziała, że chleb ten pochodzi z bardzo daleka! Ale czy mówiła prawdę? czyżby był czas jeszcze ocalić nieszczęśliwą ofiarę? a w takim razie dokąd się udać, co począć?
Morris biegł na chybił trafił sam nie wiedząc dokąd. Minął już skały i wybrzeże. Myśl, że ta kobieta znajduje się w pałacu Montrath przemknęła mu się przez wzburzony umysł, podążył też ku pałacowi. Ale się zatrzymał, pomyślawszy, iż on tylko już sam pozostał jako jedyna nadzieja biednej Jessy. Gdyby zginął, jakiż by jej pozostał środek ratunku. Wśród murów pałacu Montrath trudniej by mu było się bronić i szpady łatwiej znalazły by drogę do jego serca.
Skierował też kroku ku folwarkowi Mamturhs, by się podzielić tajemnicą z braćmi.
— Oni mnie bardzo kochają! — mówił idąc szybko. — Gdy im opowiem wszystko co wiem, będę mógł narazić życie i wstąpić w progi pałacu, gdyż ginąc, zostawię kilka serc dla dokończenia mego dzieła.
Przybył do stóp góry, upadając ze znużenia i oblany potem. Dzień się już chylił ku końcowi. Drzwi domu zastał otwarte.
Morris wszedł. Zawołał braci. Mała Peggy przybiegła na głos jego blada i drżąca.
— Ach! Mac-Diarmidzie! — rzekła, — więc ty się nie bijesz? Tutaj nikogo nie ma. Owen i Katti oddawna poszli, biedna Katti mocno płakała a Owen był bardzo smutny. Przyszli ludzie i zabrali Dana i Micheya by się bić w bagnach Clare-Galway, wśród których czerwone mundury mordują Irlandczyków. Nikogo Mac-Diarmidzie nad jeziorami nie znajdziesz, od rana się biją. Wszyscy poszli, mężczyźni i kobiety!
Morris stał czas jakiś nieruchomy na progu wspólnej sali. Słowa dziewczyny nadaremnie obijały się o jego uszy. Gdy skończyła mówić, spojrzał błędnym wzrokiem na około siebie.
— Nie ma nikogo! — wyszeptał. — A ona z głodu umiera! umiera z głodu!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.