[285]
Polowanie na cietrzewie
...O trzeciej nad ranem obudził mnie Leśniczy. Był zgoła
W koszulce męskiej — do pępka. Widziałem więc jego
Brunatne przyrodzenie z leciutkim nalotem siwizny.
— Do Galopu! — wołał. — Wrzątek kotłuje się w garnkach,
Baby po chałupach rozniecają ognie,
Mróz — jak Piorun Jasny — Prześwietlił powietrze,
A pan mi tu chrapiesz w Stodole Pierzyny.
Zlękniony
Wskoczyłem w gacie —
I za siekiereczkę!
Dzyń, dzyń! — zatupotałem po okowach lodu,
Który ściął wodę w szczerbatej miednicy.
W tym czasie Leśniczy pieklił się przy ogniu:
Sadzał jaja na tłuszcze, ćwiartował kiełbasę,
Złotym zapachem cebuli obrócił mi język z wierzchu na nice.
— Lej pan gorzałkę!
— Do szklanic?
— Do gardła!
— Liter wystarczy?
— Jak dla pana, basta. A teraz daj flachę!
I przechylił. I nagle
Stała się wielka Bożonarodzeniowa Jasność,
Kiedy On pił.
[286]
To chyba wtedy Proboszcz — zaspany jeszcze — oblekał się w komeżkę,
Kiedy On pił.
To chyba wtedy samotny bocian prostował złamane skrzydło,
Kiedy On pił.
To chyba wtedy Karpie — w zamarzniętym stawie — rozpuszczały włosy,
Kiedy On pił.
Ale już Wiara Strzelcy domagają się u okien:
Ten w lisiej czapie,
Tamten spod Kozienic,
I ów — co uwiódł młódkę, a ojce go zdybali.
Ach, przaśne, męskie, stupudowe przekleństwa
Katulały się po śniegu jak młode niedźwiadki;
Nawet Leśniczy
Z wódką się zacukał
I przez chwilę chciał czmychnąć do panieńskiego alkierza.
Ale bogać tam! — Jazda! Wraz łapiemy za rury,
Szleje torb myśliwskich wiążemy przez barki —
I w Mróz!
Noc była. Za tą wielką nocą
Pola leżały białe, lecz tak trochę sine,
Jakby je śmierć ścięła. U zarannej gwiazdy
Wisiał sopel ciszy. Tylko pod obcasem
Śmigały żwawe, srebrnoskrzydłe świerszcze.
Wiater szedł nad polem
Niziutko — zwyczajem psa, co skwapliwie węszy.
Tak i my potulni:
[287]
Ten w lisiej czapie postękiwał ciężko;
Widać go Zmora we śnie dopadła, a puścić nie raczy.
Tamten spod Kozienic wojował ze czkawką;
Hyp! — i hyp! — Lekarz od dawna odmówił mu zdrowia.
Ów, co uwiódł młódkę, próbował coś nucić,
Lecz jak się pośliznął, tak w niemotę popadł.
Ba, nawet sam Leśniczy nastroszył się szronem
I choć ziąb okrutny, on pary z gęby nie puścił.
Noc była. Gdzieś w pobliskim lesie
Mróz kropnął salwą z gwintowanej sosny,
Aże dech zaparło. Potem znowu głucho.
Jeno od sadyb, od ich białej sieni
Szło coraz słodsze, rozmarzone mlaskanie:
To bracia Dziki ucztowali w kartoflach,
Które chłód zimowy ucukrza i marcypani.
I właśnie wtedy —
Znienacka —
Ku grozie naszych rur posenniałych —
Wyszły nam naprzeciw
Szlachetne, Ciepłokrwiste, Dziewczęce Cietrzewie.
— Bigosować, Bracia! Bij, kto w Boga wierzy! —
Tak Leśniczy wrzasnął, aż mu złote żyłki (co starość zwiastują)
W oczach popękały. A tamci już za Nim:
Proch za prochem, śrut za śrutem, i granulek garścią
Prosto w te miłe, ogniskiem pachnące, Zwierzęta.
[288]
Pamiętam błogosławioną zawieję krwi,
Która obmywała mi czoło i słonymi pocałunkami pieściła me wargi.
Pamiętam macierzyńską ulewę piór,
Które osuwały się wzdłuż moich ramion jak krople stężałego miodu.
Pamiętam dziecięcy, ale jakże wdzięczny śpiew Cietrzewi,
Który zgiął mi kolana i nad głową rozpiął namioty Kościoła.
Klęcząc wrzucałem do myśliwskiej torby
Drżące pod opuszkami palców — dojrzałe Owoce życia.
...Dobrze przed zmierzchem obudził mnie Leśniczy. Na niebie
Stała chmura podobna do wątroby. To właśnie z niej
Śnieg ostatni uchodził, zastygający w drzewach.
W izbie było ciepło,
Leśniczy we flaneli,
Zegar wyrzucał kukułkę jak matka dziecko na dwór.
Ten w lisiej czapie
Spał na gołej ławie,
Tylko ręką bezwładną coś pisał w powietrzu;
Tamten spod Kozienic
Osypał się wzdłuż ściany,
Kucnął, pięścią podparł
Łeb mroczny jak puszcza;
Ów, co młódkę uwiódł, oblizywał się we śnie,
Pocałunki tak zgarniał czy posmak bigosu?...
— A chyżo! — rzekł Leśniczy — już na nieszpór dzwonią,
A pan gliwiejesz! Do kroćset, naturę
Masz pan ponoć poetyczną. Tymczasem mnie Starego
Sam na chandrę wystawiasz z tym pokotem ptactwa.
Filozofii jam głodny.
Wstałem —
[289]
I tak już od rana,
Skubiąc zdechłe cietrzewie, wiedliśmy rozprawę
O śmierci niechybnej.