Polowanie na cietrzewie (Grochowiak, 1978)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Grochowiak
Tytuł Polowanie na cietrzewie
Pochodzenie Wiersze wybrane
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”
Data wyd. 1978
Druk Zakłady Graficzne „Dom Słowa Polskiego”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Polowanie na cietrzewie


...O trzeciej nad ranem obudził mnie Leśniczy. Był zgoła
W koszulce męskiej — do pępka. Widziałem więc jego
Brunatne przyrodzenie z leciutkim nalotem siwizny.
— Do Galopu! — wołał. — Wrzątek kotłuje się w garnkach,
Baby po chałupach rozniecają ognie,
Mróz — jak Piorun Jasny — Prześwietlił powietrze,
A pan mi tu chrapiesz w Stodole Pierzyny.
Zlękniony
Wskoczyłem w gacie —
I za siekiereczkę!
Dzyń, dzyń! — zatupotałem po okowach lodu,
Który ściął wodę w szczerbatej miednicy.

W tym czasie Leśniczy pieklił się przy ogniu:
Sadzał jaja na tłuszcze, ćwiartował kiełbasę,
Złotym zapachem cebuli obrócił mi język z wierzchu na nice.
— Lej pan gorzałkę!
— Do szklanic?
— Do gardła!
— Liter wystarczy?
— Jak dla pana, basta. A teraz daj flachę!

I przechylił. I nagle
Stała się wielka Bożonarodzeniowa Jasność,
Kiedy On pił.

To chyba wtedy Proboszcz — zaspany jeszcze — oblekał się w komeżkę,
Kiedy On pił.
To chyba wtedy samotny bocian prostował złamane skrzydło,
Kiedy On pił.
To chyba wtedy Karpie — w zamarzniętym stawie — rozpuszczały włosy,
Kiedy On pił.

Ale już Wiara Strzelcy domagają się u okien:
Ten w lisiej czapie,
Tamten spod Kozienic,
I ów — co uwiódł młódkę, a ojce go zdybali.
Ach, przaśne, męskie, stupudowe przekleństwa
Katulały się po śniegu jak młode niedźwiadki;
Nawet Leśniczy
Z wódką się zacukał
I przez chwilę chciał czmychnąć do panieńskiego alkierza.

Ale bogać tam! — Jazda! Wraz łapiemy za rury,
Szleje torb myśliwskich wiążemy przez barki —
I w Mróz!

Noc była. Za tą wielką nocą
Pola leżały białe, lecz tak trochę sine,
Jakby je śmierć ścięła. U zarannej gwiazdy
Wisiał sopel ciszy. Tylko pod obcasem
Śmigały żwawe, srebrnoskrzydłe świerszcze.
Wiater szedł nad polem
Niziutko — zwyczajem psa, co skwapliwie węszy.
Tak i my potulni:


Ten w lisiej czapie postękiwał ciężko;
Widać go Zmora we śnie dopadła, a puścić nie raczy.

Tamten spod Kozienic wojował ze czkawką;
Hyp! — i hyp! — Lekarz od dawna odmówił mu zdrowia.

Ów, co uwiódł młódkę, próbował coś nucić,
Lecz jak się pośliznął, tak w niemotę popadł.

Ba, nawet sam Leśniczy nastroszył się szronem
I choć ziąb okrutny, on pary z gęby nie puścił.

Noc była. Gdzieś w pobliskim lesie
Mróz kropnął salwą z gwintowanej sosny,
Aże dech zaparło. Potem znowu głucho.
Jeno od sadyb, od ich białej sieni
Szło coraz słodsze, rozmarzone mlaskanie:
To bracia Dziki ucztowali w kartoflach,
Które chłód zimowy ucukrza i marcypani.

I właśnie wtedy —
Znienacka —
Ku grozie naszych rur posenniałych —
Wyszły nam naprzeciw
Szlachetne, Ciepłokrwiste, Dziewczęce Cietrzewie.

— Bigosować, Bracia! Bij, kto w Boga wierzy! —
Tak Leśniczy wrzasnął, aż mu złote żyłki (co starość zwiastują)
W oczach popękały. A tamci już za Nim:

Proch za prochem, śrut za śrutem, i granulek garścią
Prosto w te miłe, ogniskiem pachnące, Zwierzęta.


Pamiętam błogosławioną zawieję krwi,
Która obmywała mi czoło i słonymi pocałunkami pieściła me wargi.
Pamiętam macierzyńską ulewę piór,
Które osuwały się wzdłuż moich ramion jak krople stężałego miodu.
Pamiętam dziecięcy, ale jakże wdzięczny śpiew Cietrzewi,
Który zgiął mi kolana i nad głową rozpiął namioty Kościoła.

Klęcząc wrzucałem do myśliwskiej torby
Drżące pod opuszkami palców — dojrzałe Owoce życia.

...Dobrze przed zmierzchem obudził mnie Leśniczy. Na niebie
Stała chmura podobna do wątroby. To właśnie z niej
Śnieg ostatni uchodził, zastygający w drzewach.
W izbie było ciepło,
Leśniczy we flaneli,
Zegar wyrzucał kukułkę jak matka dziecko na dwór.
Ten w lisiej czapie
Spał na gołej ławie,
Tylko ręką bezwładną coś pisał w powietrzu;
Tamten spod Kozienic
Osypał się wzdłuż ściany,
Kucnął, pięścią podparł
Łeb mroczny jak puszcza;
Ów, co młódkę uwiódł, oblizywał się we śnie,
Pocałunki tak zgarniał czy posmak bigosu?...
— A chyżo! — rzekł Leśniczy — już na nieszpór dzwonią,
A pan gliwiejesz! Do kroćset, naturę
Masz pan ponoć poetyczną. Tymczasem mnie Starego
Sam na chandrę wystawiasz z tym pokotem ptactwa.
Filozofii jam głodny.
Wstałem —


I tak już od rana,
Skubiąc zdechłe cietrzewie, wiedliśmy rozprawę
O śmierci niechybnej.





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.