Wiersze wybrane (Grochowiak, 1978)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Grochowiak
Tytuł Wiersze wybrane
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”
Data wyd. 1978
Druk Zakłady Graficzne „Dom Słowa Polskiego”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

Stanisław Grochowiak

WIERSZE WYBRANE
Wybór dokonany przez autora








Czytelnik • 1978 • Warszawa


„Czytelnik”. Warszawa 1978. Wydanie I
Nakład 20 290 egz. Ark. wyd. 10,6; ark. druk. 25,25. Papier druk. m/gl. kl. III, 90 g, 82×104. Oddano do składania 31 V 1977 r. Podpisano do druku 10 V 1978 r.
Druk ukończono w maju 1978 r.
Zakłady Graficzne „Dom Słowa Polskiego” w Warszawie
Zam. wyd. 210; druk. 3622. F-5. Cena zł 48.—
Printed in Poland

Ballada rycerska
Modlitwa


Matko Boska od Aniołów
Matko Boska od pająków
Śnieżnych żagli smagła Pani
Sygnaturko z kolczykami
Matko Boska z żółtą twarzą
Matko Boska z orlim piórem
Matko Boska kolonialna
Łzo astralna i kopalna
Wędrująca na pirodze
Fruwająca na korwecie
Na Holendrze latającym
W dumnej pozie na lawecie
Długoręka długoszyja
Złotopalca krągłogłowa
Pysznooka wąskostopa
Żyzna w ludzi jak Europa
O kopalnio naszych natchnień
O fabryko naszych pogód
O kościele naszych cierpień
Na księżyca wąskim sierpie
Matko Boska mądra taka
Żeś jak ogród z plonem łask
Rzuć najmniejszy choćby blask
W ciemne wiersze Grochowiaka




Don Kiszot

Antoniemu Podsiadowi

Kiedy Don Kiszot wędrował przez świat...
Akacja — jabłoń — czarne wąsy w winie —
Wciąż świszczał za nim okrutny bat,
Mszczący się srogo na chudej oślinie.

Don Kiszot przebył wiele, wiele dróg...
Kobiety, dzbany, rude włosy nocą —
A Sanczo osła tłukł, tak jak mógł,
Osioł zaniemógł. A Pansa szedł boso.

I wtedy rycerz napotkał Ją —
Biodra-księżyce. Oczy — ostre piki...
Sanczo żarł kiszkę z bydlęcą krwią,
Oczyszczał gnaty zagiętym nożykiem.

I wreszcie rycerz obumarł. Klap!...
Trumna i wieńce. Świece do nieba,
A Pansa spłodził szesnaście bab,
Pięciu chłopaków do tego, co trzeba.

I ten, co domy — i ten, co cię wiezie,
I ta, co idąc, nie idzie, a tańczy —
I nawet w sklepie obwiną ci śledzie
W moje liryki — wnuka Sanczo Pansy.




Pieśń o Marchołcie


Nic nie spadło prosto z nieba,
Nic się z chmurki nie wykluło —
Wiatr przynosi to, co wiatr...
Ziemia w kamień szczodrobliwa.

Tak więc ziemię łzą się kwasi,
Korzeń zębem się wyrywa —
Nic nie spadło prosto z nieba,
Nic się z chmurki nie wykluło.

Dziad nasz był piersiasty chłop,
Łeb miał kuty sztyletami,
Nos na bakier, uszy z głowy,
Stukilowy krzepki brzuch.

Zwał się Marchołt, w śliskich portkach —
A gitara w nim jak owoc.
Ledwo smyk! paluchem w strunę,
Już dymiły w trony króle.

Czule śpiewał, gniewnie śmiał się,
Na dzban wody bidnym dał się,
Starym matkom synem stał się,

Taki chłop.
Pieroński chłop.

Wy, co ledwo że kwilicie,
Smarujecie coś w poszycie,
Posłuchajcie — rąbie dzwon,
Marchołt bidę w bary klepie.

Hej, niedźwiedzie na jarmarkach,
Tańcujące małpy różne,
Senatorom dyga brzuch,
W który Marchołt godzi nożem.

Nic nie spadło prosto z nieba,
Marchołt gdyby spadł, to dziura —
Wyrósł z krwawych kolan matki,
Mógł się mścić i nieba żądać.

Bo widzicie: Bóg gdy kleił,
Skleił takich, co panują,
Ale kiedy ci kantują,
Bóg ulepia wielkie łby.

I bum! rąbie prosto z ziemi
Marchołt gruby a wnikliwy,
A gitara w nim jak owoc,
W giętką strunę smyk! i brzdęk!

Kocioł smoły przetaczają,
Ładne panny sprowadzają,

Tuż przy ogniu je sadzają,
Marchołtowych słów słuchają.

Blask po łbie Marchołta łazi,
Bąble plaszczą w czarnej mazi,
Ktoś piosenkę płaczem skazi,
Dym rozłazi się po mazi.

Nędza rośnie przypomnieniem,
Gniew przywala brwi kamieniem,
Ostre palce ryją ziemię,
A ten: brzdąk!
I tili-tąk!

Planko, kanko, pili-planko,
Tiuli, tiuli-tali tan.
W garściach noże kiełkiem wschodzą,
Wargi psom się marszczą w trąbki.

A ten brzdąk! i tili-tąk!
Złotą rybką w strunach pluska,
Chłopy idą przez cmentarze,
Pochodniami wloką dym.

Rosną ognie nad pałace,
Magnat kopie się w pierzynach,
Pierze leci z rżących okien.
W wielki ogień mały śnieg.


Nic nie spadło prosto z nieba,
Nic się z chmurki nie wykluło,
Ziemia w kamień szczodrobliwa,
Korzeń zębem się wyrywa.




Wiersz metafizyczny


Oto ostatni salut. Schodzi,
W głąb morza głębokiego schodzi
Ta trumna flagą okutana
Jak zbir — okryty po sam nos.

Morze pochłonie ją i piasek —
Ten nieodkryty nigdy piasek,
Wełnisty może, może czarny,
Może brzemienny w tuzin farb.

I tam dopiero — umarłego,
Oczy zapadłe umarłego
Ujrzą wspaniałość nowych światów:
Roślin, planktonu, świateł, małż.

Och, jakże cudne, fosforyczne,
Sfery świetliste, fosforyczne!
Och, jakże piękne dżungle nocne,
Och, jakże wielki cudny grób!

Płacze na mokrym oceanie,
Żona na zimnym oceanie,
Kapitan patrzy w sine niebo:
Ciężko od czarnych ostrych chmur.


A dziecko? Dziecko śpi w kajucie —
Szarej jak woda z górnej warstwy,
Muchy wędrują mu po nosie
I gryzie w oczy z działa dym.




Święty Szymon Słupnik


Powołał go Pan
Na słup.
Na słupie miał dom
I grób.

A ludzie chłopaka na szafot przywiedli,
Unieśli mu głowę w muskularnej pętli.
Powołał go Pan na stryk.

Powołał go Pan,
By trwał.
By śpiewał mu pieśń
I piał.

A ludzie dziewczynę wśród przekleństw gwałcili
I włosy jej ścięli, i ręce spalili.
Powołał ją Pan
Na gnój.

Powołał go Pan
Na słup.
Na słupie miał dom
I grób.


A ludzie mych wierszy słuchając powstają
I wilki wychodzą żerującą zgrają...
Powołał mnie Pan
Na bunt.




Na zdobycie Mount Everestu

Zofii Krall

Szli gwiżdżąc i nie doszli,
Dochodząc, stąd odeszli —
Śpiewajmy wciąż donośniej
Odeszłe przeszłe pieśni.

A dziś przekłuty krzyżem
Ten szczyt się w chmury wgniata —
Nie tutaj, ale wyżej
Nastąpił koniec świata.

Więc bierzmy się za szpadle —
Niepokój nas ocali:
Wzniesiemy prostopadle
Tę samą drogę dalej.

By znowu szli — i padli,
Dochodząc — znów odeszli —
Śpiewajmy wciąż zajadlej
Zwycięskie nasze pieśni.




Król zabity


W trawie wilgotnej leżał. W mokrej,
W koszuli tylko z drobnym szlaczkiem.
Lecz szyję nagą i okrągłą
Prostował ciągle, dźwigał. Zawisł.
Wargi wypukłe, brwi napięte,
Chrapy czerwone miał, nadęte
Jak trąby. Trąbił bez hałasu
W zielone zwały rannych zórz.

Leżał tak, nogi krzywiąc chude,
Obrosłe włoskiem cieniuteńkim,
Palce skurczone i żałosne,
A pięty białe i łagodne.
Klon nad nimi w gong czerwony walił,
Ostrą łodygą węszył mlecz.

A tam się puchar w bok odtoczył,
A tam różaniec żmijką zastygł,
A tam królestwo w gruzach padło,
A tam zaskrzypiał złoty tron.

Lecz że zabity król, poznali
Dworzanie po tym, że piwonię,

Którą mu wpięła w brodę córka
Z uciechy może, może w psocie —
Porwał i uniósł chudy pies,
I pod śmietnikiem w dół zakopał.




Wdowiec


Wziąłem twój ślubny welon,
W pomiętą zwinąłem gazetę —
I było to takie brutalne
Jak ból.

A potem pantofle najczulsze,
Łódeczki najmilsze, najdroższe,
I w puszce od maggi schowałem kolczyki,
Dwie krople rosy.

Nocą podzwaniam tą puszką,
Płaczę nad paczką z welonem,
Kopię w rozpaczy w krzesło
Puste,
Zimne,
Niedobre.

Mam jeszcze mydło po tobie,
Którym mydliłaś piersi —
Włosy mydliłaś gorące,
I nos mydliłaś — i nos.


Całuję ten śliski kamyczek,
Pożeram ten śliski kamyczek —
Na jutro mi już nie starczy,
Mój Boże, i zacznie się głód.




Verlaine


Tiko-tako, tiko-tak,
W dyliżansie przez Montmartre
Jedzie dama karo z kart,
Na jej rączce siedzi ptak.

Puku-stuku, kili-klak,
Kółka kręcą się na bruku,
Ptaszek śpiewa: kuku-kuku,
Dziobie damę w złoty kark.

Dama wiezie porcelanę,
Porcelana cienko dzwoni,
Świszczą loki w grzywach koni,
A koniki całe szklane.

Tiko-tako, tiko-tak,
Już i dyliżans wjeżdża w ganek,
Dama rączką zza firanek
Daje znak.

Verlaine chciałby do niej wybiec,
Podać rękę jej pod stopę,
Lecz spostrzega świecy kopeć
I rozbite pudło skrzypiec.


Szklankę z rysą, nad kieliszkiem
Swej kochanki tłusty biust —
A kochanka pcha do ust
Rozwaloną czarną kiszkę.




Chmura

Stasiowi Chacińskiemu w dowód przyjaźni

Leciała chmura przez zielone łąki,
Puszysta chmura przez pagórki biegła,
Wczujcie się w obraz — biel i zieleń łąki.
Ogromna czystość porannego nieba.

Wiatrak ją w skrzydła pochwycił i chmura
Na czterech skrzydłach dała cztery kroki,
Potem jak łabędź pośliniwszy pióra
Płynęła stawem kolorowookim.

A pod kasztanem spał przeziębły Wilon,
Czapka na oczach, butla z mętnym winem —
Uchwycił chmurę, chmurą się owinął,
Służyła chmura za ciepłą pierzynę.

Potem ją Wilon obwiązał sznurami,
Na grzbiet zarzucił i niósł w dalszą drogę,
Aż za lasami, siedmioma górami
Przed swej kochanki zatrzymał się progiem.

I chmurę w kącie porzucił, do Miłej
Najsłodsze słowa śpiewając jak anioł...
Kwiaty w wazonach ze wstydu się kryły,
Pies patrzył głucho spode łba na panią.


I odszedł Wilon, i zostawił chmurę.
Noc nadciągnęła, mąż wrócił do domu —
Milczały ciężko komody ponure
W strasznym, mieszczańskim, niewesołym domu.

Więc chmura cicho podeszła do wierzej.
Dziurką od klucza wydostać się chciała.
I coraz dłużej, i bez przerwy szerzej
Nitka się snuła cieniutka i biała.

Ludzie krzyczeli, dzwony biły trwogę.
Konie stawały rwąc postronki — dęba.
A pod latarnią, ukryty za rogiem,
Chichotał Wilon z nożem w białych zębach.




Tramwaj Wszystkich Świętych


Oto jest tramwaj Wszystkich Świętych
Ciężki od plonu jak stodoła
Sunie żałobny i brzemienny
W ten złoty dzień dla Nieboszczyków

Wieńce szeleszczą pachną płaszcze
Woń świec i duszny zapach kwiatów
A płaszcze pachną naftaliną
A kwiaty pachną katafalkiem

Dla Bródna świeczki dla Powązek
Wiezie poduszki z obrazkami
Twarze umarłych w porcelanie
Bardzo uprzejme i słoneczne

Oto dziewczynka w okularach
Oto chłopaczek krzywonosy
Oto kobieta z podbródkami
Oto łagodny profil starca

Jadą tramwajem Wszystkich Świętych
Z trąbkami płaczu z ubogimi
Wstążkami czerni z tą taniochą
Żywi umarłym w odwiedziny


Tramwajarz dzwoni ludzie płaczą
Pięćdziesiąt groszy od osoby
Umarli leżą sztywno w grobach
Z drzwi od Niebiosów zdjęto łańcuch

Bo jedzie tramwaj Wszystkich Świętych




Płacz Żyda


Gwiazdo gwiazdo gwiazdo gwiazdo
Żółta gwiazdo sześciokątna
Dom zburzono nam do szczętu
Trzy córeczki czarnowłose

Sypcie dołek niemaluśki
Ach ułóżcie kostki w dołek
W papier córki zawiniemy
Geszeft z ziemią uczynimy

Ja się pytam czemu Jahwe
Rachel pyta się po czemu
Wpierw Judasza powiesiłeś
Córki gwałcić psom oddałeś

A ta mniejsza Magdalene
A ta większa Egipcjanka
A największa najroślejsza
Ząbek miała szczerozłoty

Gwiazdo gwiazdo serca ranisz
Pójdę ślepy i o kiju
I napotkam psa jakiego
To ustąpię jemu drogi


Ludziom ręce będę lizał
Wszy otoczę służebnością
Wszę głaskając patrzę gwiazdo
Kto cię głaszcze gwiazdo gwiazdo




Menuet z pogrzebaczem
Rozmowa o poezji

Od — do Lieberta...

Dziewczyna:
Czy pan ją widzi? Czy ona się śni?
Czy też nadbiega — nagła jak z pagórka?

Poeta:
Ona wynika z brodawek ogórka...

Dziewczyna:
Pan kpi.
Pan ją jedwabnie — pan ją jak motyla
Po takich złotych i okrągłych lasach...
To jest jak z Dafnis bardzo czuła chwila...

Poeta:
Owszem. Jak ostro
Całowany tasak.

Dziewczyna:
Rozumiem pana. Z wierzchu ta ironia,
A spodem czułość podpełza ku sercu...

Poeta:
Dlaczego z pani jest taka piwonia,
Co chce zawzięcie być butelką perfum?...




Płonąca żyrafa


Tak
To jest coś
Biedna konstrukcja człowieczego lęku
Żyrafa kopcąca się tak pomaleńku
Tak
To jest coś

Coś z tamtej ściany z aspiryny i potu
Ta mordka podobna do roztrzaskanego kulomiotu
Tak
To jest coś

Czemu próchniejecie od brody do skroni
Jaki wam ząbek w pustej czaszce dzwoni
Tak
To jest coś

Coś co nas czeka
Użyteczne i groźne
Jak noga
Jak serce
Jak brzuch i pogrzebacz
Ciemna mogiła człowieczego nieba

Tak
To jest coś

O wiersz ja ten piszę
Sobie a osłom
Dwom zreumatyzowanym
Jednemu z bólem zęba
Oni go pojmą
Tak
To jest coś

Bo życie
Znaczy:

Kupować mięso Ćwiartować mięso
Zabijać mięso Uwielbiać mięso
Zapładniać mięso Przeklinać mięso
Nauczać mięso i grzebać mięso

I robić z mięsa I myśleć z mięsem
I w imię mięsa Na przekór mięsu
Dla jutra mięsa Dla zguby mięsa
Szczególnie szczególnie w obronie mięsa

A ONO SIĘ PALI

Nie trwa
Nie stygnie
Nie przetrwa i w soli
Opada

I gnije
Odpada
I boli

Tak
To jest coś




Burns

Stefanowi Czarneckiemu

Idzie gruby Burns
Stuka koci bruk
Leci Muza w skok
Dźwiga z winem sak

Śpiewa gruby Burns
Śpiewa gruby Burns
Śpiewa gruby Burns
Śpiewa gruby tak:

»Każdy ma ten kąt
A w tym kącie piec
Każdy pewien jest
Miłości

Jestem gruby Burns
Nie mam w życiu nic
Za to pełen wór
Swych kości

Pierwszą pożre pies
Drugą pożre kot
Trzecią weźmie czort
Do kotła


Tak na świecie tym
Nawet biedna kość
Nawet każda kość
Samotna”

Idzie gruby Burns
Stuka koci bruk
Leci Muza w skos
Dźwiga z winem sak

Tańczy gruby Burns
Pląsa gruby Burns
Skacze gruby Burns
Jak pijany ptak




Fryzjer

Leszkowi Terleckiemu

Na chmurze W potop W upał
On stoi pędzel gryzie
On stoi Brzytwę ostrzy
Zielony całkiem fryzjer

A kitel na nim brudny
A wszystko na nim zwisłe
On stoi Brzytwę ostrzy
I to z potwornym świstem

Spadają włosy z chmury
Kępkami deszczu gradu
Zbielałe włosy zgrozy
Struchlałe brody drabów

Klijentów w trumny kładą
Klijenci bardzo grzeczni
Wymyci ogoleni
I w ondulacji wiecznej

A mówią o nim Boże
A on po prostu fryzjer
Na chmurze gładzi ostrze
I krzywy pędzel gryzie




Menuet

Krysi Nepomuckiej

Podaj mi rączkę, trumienko. Konik
Wędzidło gryzie, chrapami świszcze.
Już stangret wciska czaszkę na piszczel,
Dziurawą trąbkę bierze do dłoni.

A więc ruszymy na jednym kole,
Pod poszarpanym w nic baldachimem,
Ale wesoło! Mam mandolinę,
Z której wygnamy oślepłe mole.

He, he, trumienko, gdzieś jest cmentarzyk,
Gdzie przykucniemy z wielką ochotą,
Żeby przykryci spierzchłą kapotą
Bardzo intymnie sobie pogwarzyć.

Mysz nas nawiedzi, przyfrunie sowa,
Szakal przyczłapie z obwisłą szczęką,
Kornik zacyka do drzwi tak cienko,
Jakby żałował czegoś, trumienko,
Jakby żałował...




Portretowanie umarłej


Ileż się pani musiała nacierpieć, że
Ma pani taką białą twarz...
Że kiedy pani leży, włosy jej są jak druty,
A smutek wisi na uszach i brwiach.

Ileż się pani musiała nachodzić, że
Ma pani taką białą twarz...
Że kiedy pani tak leży z podeszwami na wprost,
Sinieje gwasz.

A ja tu sterczę — kukła — a ja tu sterczę — kukła,
I utrwalam to wszystko dla sławy.
Och, jakże strasznie ta żyła jest wypukła,
Ta gruba, gruba żyła nad skrzywionymi brwiami!

Ileż się pani musiała nakrzyczeć, że
Umarła pani tak cicho. Tak słabo jak kura,
Że nie błysnął ani jeden — ani najdalszy — grzmot,
I rozpłynęła się w kałużach chmura.




Pejzaż


Więc oto ziemia moja Ojczyzna
Wszystko we mnie co wieczne — z tych oto ogórków
Z tych bladych kwiatów szarpanych żarłocznie
Przez chude jak szkielety wróble

Wszystko co we mnie otwiera ten pejzaż
Koniem sterczącym w niebo kopytami
Różą znienacka ogromną jak krowa
Wiatrakiem zeschłym

I wreszcie człowiek — z flaszki pionowej
Ostatnią kroplę chciwie wypija
Płacze
Maryja
Jezus
Maryja
Jezus
Maryja
Jezus
Maryja




Rzeszowszczyzna


Tu z kiepskiej drogi, z lichej strony
Chrystus zielony nagle skoczy,
Spojrzy spode łba prosto w oczy,
Nie ogolony.

To on pod daszkiem — zgięty, czujny,
Z kolczykiem w uchu, lufą błyska
I strąca z konia prosto w pył,
W dymiący popiół kartofliska.

A potem tylko szczątki rzuci
Na krzak narosły szpikulcami.
Ziemia się nadmie pagórkami,
Nawet kartofel się zasmuci.




Z wierszy antyastronautycznych (II)

Nie zabierzecie księżyca


Nad dymiącym krajobrazem — po ostrzach paproci
On kulą niepokojącą na blade niebo wschodzi.

Pełznie — i mówią, że trupek... że świecący nieboszczyk,
A mówią i niedowidzą szumiących jego gąszczy.

A mówią i niedowidzą zielonych jezior gęstych,
Ujętych w skalne paszczęki i mlaskające rzęsy.

I cóż że dotrą do skóry — że roztopią się w bladej,
Że zostawią tam śmieszne mikroskopijne ślady.

Że będą dreptać gorliwie, przesypywać mu sole —
On niewzruszony iść będzie po cichym niebokole.

I jak dawniej pod księżycem — tak teraz pod księżycem
Będą łazić równinami męczące okolice.




Listopad


Czeluście tych nocy — podłużne jak wnętrza trąb —
A tu się pali światełko,
A tam się maże światełko,
W czeluściach tych nocy głowa twoja blada jak lampion
Do moich ciemnozłotych rąk
Kładzie się
Miałko.

I drżymy. Dygot —
Wiatru łopot,
Łoskot kanonad,
Chlupot łopat —
Wszystko w czeluściach tej ogromnej trąby,
Którą rozdyma krzyczący listopad.

Więc tamci milczący, wiszący na moście,
I ci, co roznoszą pociski tak płasko,
I ci, zamknięci kluczami jak miasto,
I tamci, rozwarci bagnetem na oścież
Mają nas —
W szczycie widowni

Dwie świece,
Dwie kukły wbite na jeden patyk,
Parę kochanków, co korzysta spiesznie
Z przyćmionych świateł.




Franz Kafka


„Umarł ze strachu”
Tak napisano
A wszędzie tylko blachy i mury —
I sztywne dymy jak wzdęte fryzury
Nad przerażeniem dachów.

Pisał o ludziach przemienionych w szczury,
O krzywych chmurach jak cienie odwachu,
Deklinował kaźnie,
Koniugował tortury —
Gramatyk strachu.

Gdzie się narodził?
A narodził się czule —
I jak innych — go smoczkiem wytrwale karmiono,
Ale ujrzał nad globem czarownicę zieloną
I jej piersi szczerbate półkule.

I szewiectwo, co wbija ćwieczki w środek mózgu,
I mularstwo, co gipsuje usta i powieki —
I nierzadko zachodził pod rzeźnickie ścieki,
By długo słuchać plusku.

„Umarł ze strachu”
Tak napisano —

Pisano gwizdem za węglami nocy...
Miarą epoki są tacy prorocy
Nad przerażeniem dachów.

(Listopad)




Bajeczka


Kto idą tacy — jak my — krasnoludki?
Ucieszne żarty rozbawionej wody,
Ognia i wojny?
My — komiczne cyfry,
Niezbędne masło wszelkich filozofii?

A kto to idzie? — To my, krasnoludki,
Tęczowa dziatwa wielu panówbogów,
Na wszystko zgodne te osoby trzecie,
Które się bardzo przyjemnie zabija.

To my idziemy — parami, ze śpiewem —
Jedni z wycieczek niedzielnych lub z więzień,
Inni ze stryczków, tamci od kochanek,
A jeszcze owi z prześwietlenia zęba.

A dokąd idą — jak my — krasnoludki?
Ucieszne żarty rozbawionej wody,
Ognia i wojny?
— Do słodko nieznanej.
Do obiecanej krainy statystyk...

(Listopad)



Zabijanie ryby


O czym płacze ta stara — ta pogryziona przez sole,
Ta biedna chorująca z petunią — w kapeluszu?
I czemu tak się miota ta ryba na tym stole,
Pośród łamliwych szminek, rozsypanego różu?

I czemu tak wpatrzona ta stara w ową rybę,
Dlaczego tak pyszczkami chłeptają mdłe powietrze?
Dlaczego stare szminki są zeschłe i łamliwe,
A pudry coraz bledsze?




Czytelnicy


Niedojedzeni Niedośpieni Niedokochani
Mają zazwyczaj czerwone nosy i dłonie
I wpadają w stronice jak ćmy
I wymachują wielkimi głowami

Zapadli w studnię czasu w korytarze
Elsynoru Katakumb Pałacu hrabiego Rogera
Błądzą i mówią do Hioba „ty”
I jeżdżą samotrzeć na tłustych ogierach

Z Antygoną nad zwłokami Z Odysem na masztach
Z Dawidem Copperfieldem nad nędzą i śledziem
Oooo umierają z Werterem i szaleją z Villonem
Na przedzie

A życie im umyka ucieka z bibliotecznej ciszy
I tylko wszechświat dymi molami molami
Niedojedzeni Niedośpiewani Niedokochani
Jeźdźcy bez głowy w galopadzie myszy




Oda — plecy


Jedna miała głowę, zasługujące jajo,
A druga była w dłoniach wyśpiewana do końca,
Tamta niesie gorycz podzwrotnikowych krajów,
I jest też taneczna, kosteczkami dzwoniąca;
Ciebie piszę w zimie, w ogromniejącej świecy
Za plecy

One są dwie — dwie krainy osobne,
Zamknięte w horyzontach jak określone koła;
Spływając w wąski trójkąt, w najbardziej czułą połać,
Wznoszą się i opadają wyżynom dwom podobne.
Lecz można także znaleźć w nich kształty płaskich mieczy:
Wówczas to są twarde, niemiłosierne plecy.

A tu — pośrodku — kanał. Muzyczna złota rura,
W niej przepływa słońce, gdy szczypiesz mnie wargami,
Lecz tędy też przemyka złowrogość twa pochmurna,
Gdy krzyczysz ponad nami.
A kocham je w ciemności i wtedy ożywają:
Jest rzek podskórnych szelest, jest lądów powstawanie —
I wówczas następuje zbiegnięcie obu krain
W nieboskłon wszystkich planet na oszronionej ścianie.
Maleńki, ogłupiały — z ogarkiem drżącej świecy
Przekradam się przez plecy.




Uroda pokory


Tobie by kniaź wąsiasty — zakutany w lisy —
Tobie by trójka z trąbką, strzelba — suto zając,
Albo tobie by combry paluchami z misy,
I wargi — złote wargi, co głośno mlaskają.

Tobie by to potrzeba zalotnych niedźwiedzi,
Że z niedźwiedzich kożuchów wyjdziesz Venus z fluktów,
A tu taki małżonek jak piątkowy śledzik
Obsypany liryką i popiołem smutku.

I przeto lampy gaszę, gdy w biel twoją wchodzę,
I wielkie szczęście ściskam chciwymi łapkami,
A potem — cicho, cicho — śpię przy twojej nodze
Bardzo potulnymi cnotliwymi snami.




Całowanie


Ta czarna kobieta — wąska — na niebotycznych obcasach,
Ta podnosząca ręce jak dwa srebrne narzędzia,
To ta właśnie kobieta w zamierzchłych bardzo czasach
Kochała moją głowę — ostrożnie (!)... jak łabędzia.

O, była wtedy brudna... I mogła mówić: miłość,
I nawet chodzić w deszczu też jej wypadało —
A teraz ta kobieta to Jej kłopotliwość,
Która nosi sobą eleganckie ciało.

I tylko, gdy śnieg spadnie — och, szczypiący śnieżek —
I tylko kiedy deszcze, kiedy deszcze w krąg,
Ta kobieta wraca do moich atramentowych rąk
I wysuwa języka waniliowy brzeżek.




Do pani


Lubię z blachy twego kubka
Pić herbatę gorzką, pani —
Lubię głaskać twego szczura,
Gdy się do mych nóg przyczołga —

Albo gadam z pogrzebaczem,
Albo łajam karbidówkę:
Ordynarna to jest dama,
Nie zdobiąca twego dworu.

A wszak piękne masz niechlujstwo
Z astronomią złych pająków,
Z ciemną kaźnią twej piwnicy,
Kędy boczki mrą na hakach.

O feudalna moja pani,
Chwalę sobie twe domostwo
Wieczny lennik na twych włosach,
Trwały wasal twego żebra...




Portret z mnichami


Piękno tej kobiety zupełne jak kula
Każda noga jej — skrzydło
Każda linia — noga

Piękno tej kobiety jest odbijaniem Boga
W coraz dalszych więc mniejszych szczegółach

Gdy w ustach otwiera przepastne Afryki
Uda jej błyszczą jak brzegi Grenlandii
Jest życiem ujętym w obcęgi brwi
Krwią spływającą po błękitnych sieciach

A przecież widziałem jak szła kiedyś przez strych
Leżały tam maski żałoba i strach
Za każdym jej włosem uczepiony mnich
O napastliwie odsłoniętych kłach




Względność


Tak miękko — to śpiewa Eartha Kitt,
To kot tak chodzi po elektrycznym drucie,
To tak źrenicę rozkleja marcepanowy świt,
To tak kropla spływa po owalnej półnucie —
I tak ty mnie przewracasz galwaniczną ręką,
Tak miękko...

Tak miękko — to chowano umarłych w czas dżumy,
To kat tak kocha pojękliwy mieczyk,
Dentysta tak rwie zęby, jakby były z gumy,
Człowiek ze świata ludzi przechodzi do rzeczy —
I tak ty mnie przewracasz galwaniczną ręką,
Tak miękko...




Mikroliryka


Kochając drzewa, kocham je głównie w słojach,
Kochając ptaki, kocham je ściśle w kostkach —
Nie to,
Co w kształcie,
Lecz to,
Co w szumiącej,
W gęstej jak syrop mikroliryce materii.

Gdy o księżycu — to mówić łyżką od soli,
Gdy o słowikach — to znać kaniony ich gardeł,
Gdy o miłości — to kłaść w milczeniu na stolik
Włosy twoje osobne
I twarde.




Astrolabium

Prof. Lotzowi

Z cynfoliowym szelestem spada niebokoło
Na sen strapionych zwierząt
w ZOO

Panny stają świetliste nad łbem antylopy
Rudogwiazda u przednich
Ta — u tylnych kopyt

Orion lwa pilnuje — ma go w całym blasku
Betelgeuzę zapalił tuż nad samą czaszką

A Plejady — jak staruszki — zwiedzają ptaszarnię
Skacząc raz po pręcikach — to łyskając w ziarnie

I lubi Waga sowę — z twardą równowagą
Gdy sterczy na patyku ścisła jak Harpagon

A Wenus? Wenus niska
Waruje wciąż u pyska
Pionowego z zachwytu błękitnego liska




Lew


Jest to jedyny król nagi, bez poniżenia.
Owszem, nagość uwypukla gruzły jego mięsa —
Otwartość piersi wiedzie szerokim traktem do głowy,
Która ma czoło.

Jest to jedyny polityk z krwią. Może
Każdą przepaść pomazać jej barwą, na każdym
Nawet najostrzejszym zostawić kamieniu
Ząb wykruszony.

Owszem, gdy umrze — z kręgomostów żeber
Przyjdą żreć hieny, sępy i pospólstwo,
Będą go kąsać i tarmosić po piaskach,
Wszakże w głębokim
Żałobnym milczeniu.




Majorka


Burza ziemista i wątrobiana
Palmy obrzękłe od kurzu
Piasek skwierczący w szprychach fortepianu
Śmierć na podwórzu

Leżała samka zduszona od potu
Klamka dzwoniła od grzmotu do grzmotu
Ciężko chodziły szprychy fortepianu
W głośnym żelastwie tego kołowrotu

Jak nóż
Jak talerz
Jak praczka Jak ślusarz
Jak szkło Jak młotek Jak piła Jak kłódka
A tu miała powstać melodia malutka
Powietrza!
I kropla
Hydroskopijna nutka

Burza ziemista i wątrobiana
I ciężkie czucie nosa warg i ucha
Wokoło nie ma żywego ducha
Wyjąwszy Pana




Dom Szaniawskiego


Tu wszystko funkcjonalne: drewno, mur i owoc,
Tu drzwi są dla odwiedzin, pająki dla much —
Tu gdy krowa przyczłapie, to po to, by z krową
Też mógł sobie pogwarzyć Szaniawskiego duch.

Tu rzeka jest dla ptaków małego odbicia
I dla Panien odbicia bardziej wstydliwego —
I jeśli tu jest niebo, to tylko dlatego,
Że Szaniawski ma zwyczaj spoglądania w niebo.

A na górze, gdzie kotek pazury napina,
Jest czarodziejski komin — muzyczny z natury:
Ten komin wyśpiewuje poszczególne chmury...
I tak znowu z komina niebo się zaczyna.




Madonna obrażona


Panna Łaskiś pełna i drewna
Szła Madonna z Krużlowej po kamyczkach

Co stąpiła
Nóżkę zraniła
Sarnim płaczem po lesie zapłakała

A oni że hej
Gnali Ją Tatarzy po górach
W morze po pas Ją pędzili
Tłukli główką o chmury

Panna Owoc żywota Twojego
Długo marzła w syberyjskim śniegu
Długo schnęła w tropikalnej dżungli
Hotentoci Ją po główce tłukli

Widzisz Matuś
Nie odchodź od swoich
Nie tak karaj ich pokątne grzechy

Panna i w godzinę śmierci naszej
Zbójca nosek Ci promienny zgniecie
Kiedy chodzić będziesz tak po świecie
Lew śmiertelnie Cię wystraszy




Tęsknota za świeżością


I bywa taka także — taka także historia:
Ona w chwilach zwątpienia,
W porę grzmotu wyobraźni...

Ja sam,
Sam w tej norze, gdzie wszystko przepoczwarzone:
Serca w małe motocykle,
Uszy w małe aerodromy,
Domy w maszyny pełne śpiewającego mięsa.

I wówczas ta tęsknota —
Ta złota trąbka serca:

Żeby ktoś wszedł, kwiaty rzucił,
Żeby ktoś wpadł, wodę podał,
Żeby ktoś wniósł pachnące potem ciało
Z małym deszczem na włoskach pod pachami.

Żeby ktoś tak suknią mocno zawiał
Na udręczony poezją
Aksamitny pysk.




Midas


Jestem król Midas przeklęty przez bogów
Co wezmę w palce obraca się w złoto
Żarłoczność piękna tak dla mnie bezwzględna
Trawi mą duszę w rozsypliwy popiół

Nie znam minuty wolnej od uwagi
Chwili od lęku godziny od trudu
Alarmowania mej bolesnej głowy
Która jest wielką rozgrzebaną raną

I zaraz ujrzę czarną córkę moją
O kwaśnych oczach i brwiach takich grubych
Smagłe policzki jej ciepłych majteczek
Krew spadająca z rozbitego łokcia

I jak pies będę marszczył suche wargi
Wpatrzony w kroplę na złotej posadzce
I będę tańczyć śpiewać i rozpaczać
Każdym piszczelem głęboko ukrytym




Rozbieranie do snu
Introdukcja


Nie cały minę Choć zostanie owo
Kochanie ziemi w bajorku i w oście
I przeświadczenie że śledź bywa w poście
Zarówno piękny jak pod jesień owoc

Bo kochać umiem kobietę i z rana
Gdy leży cicha z odklejoną rzęsą
A jak jest moja to jest całowana
W puder i w słońce W zachwyt i w mięso

Tak mnie ugadzam bo nie tylko z niebem
Ale z odbiciem nieba w całej nafcie
A teraz weźcie teraz wy potrafcie
Tyle zachwytu połączyć z pogrzebem

Słabi powiedzą tyle że to smutno
Mężni że słabych zatrzymuję w drodze
A ja zbierałem tylko te owoce
Co — że są krwawe — zbiera się przez płótno




Rozbieranie do snu

Swenowi Czachorowskiemu

Chodzimy razem
Po tym wielkim wnętrzu
Ona w smołowej
Ja w błękitnej sukni
Ona z zaledwie
Zieloną łysiną

I tu
Powiada
Będzie gwóźdź najpierwszy
Tutaj powiesisz
Cytrę obu rąk

A czy ten szczygieł
Może w nich?
Ja pytam

Ona jest głucha w obu czarnych gwiazdach

I tu
Powiada
Będzie gwóźdź następny
Tutaj powiesisz
Srebrny woal płuc


A czy ta róża
Może w nich?
Ja pytam

Ona jest ślepa w obu ostrych uszach

I tu
Powiada
Będzie gwóźdź na głowę
Wieszaj ją lekko
Dziobem w strop podłogi

A ja
Nie pytam
Ja stoję tak biały
Z kręgiem jak Chrzciciel
Nad drucianą szyją




Rozstanie


Jest gdzieś północ której nie zobaczę
Północ świata
I północ doby
Czas i przestrzeń spięte jedną gwiazdą
Pod którą tylko
Śmierć się urodziła

Zapach północy leży w uszach zmarłych
W nozdrzach psów pokostniałych
Na bezkresnym śniegu
W porcelanowych medalionach dzieci
Co wreszcie są cicho

A smak północy
Był na tamtej ręce
Której dotknąłem jak żelaza w mróz
Odtąd unosząc tylko pół języka
Bełkocząc odtąd




Męstwo


I znowu list ci piszę poważny
O męstwie

A jest to wiedza goła jak jeleń
Co krwawi — burak — na przeczystym śniegu

A jest to mądrość smutna jak chłop
Myjący nogi przed wędrówką w szpital

A jest to tylko spora butla śmiechu
Co skacząc — chlusta w kurze karawanu

A przecież głowa
Ten włochaty garb
Ma swoją dumę
Kolosalnej kuli

Można ją jeszcze — gdy zagłada — wtulić
W ciepłą piwniczkę zapłakanych warg




Centaur


Mieć taki zad jak wypolerowana kula
Nogi co rzadko
Ominie je rzeźnik
Ciężar kanapy o stu poduchach
I duszę

Kochać tak żarcie że trzeba trzech miednic
Chucią ogarniać nawet w dębach dziuple
Jak skoczyć to skoczyć z hukiem tarabanu
I marzyć

Nad kwiatkiem śpiewać
Metafizykować
Mówić o Plaucie
Rozmyślać co wstyd

Ludzkość stworzyła ideę Centaura
W dziwnie wnikliwej o sobie zadumie




Czyści


Wolę brzydotę
Jest bliżej krwiobiegu
Słów gdy prześwietlać
Je i udręczać

Ona ukleja najbogatsze formy
Ratuje kopciem
Ściany kostnicowe
W zziębłość posągów
Wkłada zapach mysi

Są bo na świecie ludzie tak wymyci
Że gdy przechodzą
Nawet pies nie warknie
Choć ani święci
Ani są też cisi




Piersi królowej
utoczone z drewna


Ręce królowej posmarowane smalcem
Uszy królowej pozatykane watą
W ustach królowej sztuczna szczęka z gipsu
Piersi królowej utoczone z drewna

A ja tu przyniosłem język ciepły winem
W ustach szumiącą musującą ślinę
Piersi królowej utoczone z drewna

W domu królowej więdnie żółta świeca
W łożu królowej termofor ziębnieje
Lustra królowej zakryte brezentem
W szklance królowej rdzewieje strzykawka

A ja tu przyniosłem młody brzuch napięty
Zęby napięte niby instrumenty
Piersi królowej utoczone z drewna

Z włosów królowej opadają liście
Z oczu królowej spada pajęczyna
Serce królowej pęka z cichym sykiem
Oddech królowej żółknieje na szybie


A ja tu przyniosłem gołębia w koszyku
Całą wiązankę złotych baloników
Z włosów królowej opadają liście




Ogród

Jackowi Łukasiewiczowi

Jest w naszym ogrodzie pewna suchość form To może
Dlatego drapak zamiast róży Albo
W miejscach hortensji widelce i noże
Które się wkłada — by zaschnęły — w album

To jest w ogrodzie zamiast fontann — kurek
Rozkwitły w siedem jęzorów żelastwa
Leżak zwalony jak Don Kichot z siodła
Piłka wypchana skamieniałym wapnem

Więc może to głębokie — chyba dociekliwe
Ogrodnik tu różowy — przejrzysty jak pęcherz
I widać jak przez krwiobieg
Widno mu przepływa
Należny tylko niebu
Sprężony gaz
Powietrze




Widownia


Jakże wysoko smutne
W tej czerwonej dali
Zadumane okręty — dwugarbne wielbłądy
Jak w grzywach się pokryły
Zwycięskie lwy
Z gardzielami okutymi płaczem

Mysz
Nawet najcichsza
W tej cichości nie skrobie
Świadoma wagi chwili
Jak przestraszone dziecko
Lisy patrzą głęboko w swe wielkie niebieskie oczy
W swe jaśniejące oczy
Rudych dziewcząt

I stoi krowa potężna o posturze przekwitłej już wdowy
Z tą samą obwisłością warg

Surowość fauny lamentującej
Przerasta majestaty
Sądu Eklezjastów
Cyklopów
I trąb


I długa
Nieludzko żółta
W swym śmiertelnym smutku
Stoi ta krowio-wielorybia widownia
Wobec nas
Ubranych w noże
Żelaza
I histeryczne werble

Gdy w przepaść
Podążamy
Na rozkraczonych nogach




Hamlet


W tamtym świecie gdzie króle
Truli się towarzysko
Trup to była
Osobność
Nadzwyczaj tronująca

Ducha zasię zobaczyć
Stanowiło dostojność
Znamienitość jak w cyrku
Gadająca foka

Nie dziwcie się przeto wędrówce Hamleta
Po trochę bardziej dudniących — niż skarpety — krokach

My
To
Proszę
W duchach jak w jesionkach lubo
Inni z nich mają abażury nocne
W cieniu tych lampek
Lektura Hamleta
Stanowi pewną
Poczciwą rozrywkę




Grzech


On:
W jakim ty mnie stawiasz świetle Mnie
Smutnego mieszczucha o dewizce na brzuchu
I metalowej czaszce w cichym schowku kamizelki
Mam czaszkę czasu
Co gada godziny —
Metafizykę sjesty
I choreografię spraw
W jakim ty mnie stawiasz świetle Mnie
Bladego po rozebraniu jak oskrobany grzyb

Więc w jakim ty mnie stawiasz świetle Ty
Czupurna jak napięta bokserska rękawica
Którą widziałem raz — i w osłupieniu
Masz smaczek soli
Pokuśliwość octu
Jest w tobie morze
Niedietetyczności
W jakim ty mnie stawiasz świetle Ty
Wygięta w swej nagości jak we fryzjerni pas

Ona:
Stawiam cię —
W świetle gwiazd




Kuchnia


Jesienią ostry wyostrzają profil
Ale kobietki robią się grube
Co prawda w chmurach jest skostniała rtęć
Ale w poduszkach pulsują serduszka

Jesienią mądrość to dosadne łoże
Ale podnieta to łażenie w ziąb
Ale w kościołach marznie nawet smark
Chociaż w plebanii z kapustą brytfanna

Więc wciąga pani potrójną bieliznę
Przy samowarze mnie kusząc wyłącznie
Że jestem po to by wspiąć się na palce
Całować w uchu zaciśnięty kolczyk

Więc stroi pani
Pierzynę łagodną
I watoliną
Uszczelnia swe okno
I w takiej kuchni że aż się obliznę
Ściąga
Potrójną
Wełnianą
Bieliznę




★ ★ ★


Na nutach położona lżej niżby na sianie
Niebieskawa w nagości Pozbawiona twarzy
Marzy mi się kobieta w czerwonych pończochach
I rękawiczkach biało umieszczonych w planie

Grałbym ją delikatnie od dołu do góry
Każdym opuszkiem palca nabierając czasu
Aż w głębi srebrnego sopranów jej lasu
Nagie bym drzewo odkrył zamiast klawiatury

Tak właśnie gram Ravela wysokie struktury
—   —   —   —   —   —   —   —   —   —   —   —




★ ★ ★


Delikatność miłości
Którą mi dała —
Cytryny plasterek
Nabrzmiały po brzeg

To tak jakbym po ostrzach złotych brzytew szedł
Tak mnie przywabiał cienki głos jej ciała

Lecz nagle głową
Z wysokości spadła
W czerwony otwór
Moich chłonnych ust

To tak jakbym z nagła wbił brutalny gwóźdź
W środek na balu białego zwierciadła




Requiem


Że nie ma miłości odczuwa się gorzko
Nie krzycząc (proszę)
Ale (proszę) zwykle
Zwykle w kolanach zanurzony szczęką
Z ostatnim włosem na krzywej łysinie

Wstaje się Stoi
Chcąc tym znaczyć dumę
Lecz godność świecy bywa chwalebniejsza
Dusza jest wówczas tak bardzo skostniała
Że marzną stopy

By w duży obraz
Oblec rzecz pomnijmy
Na gęstą śniegiem a płonącą Moskwę
W środku pożaru
Mały Napoleon
W pyszczku ogrzewał zsiniałe paznokcie




Śledź


Postawiłem wazon róż — i od razu się zakołowało
Wolter w błękitnym fraku Marysieńka w nagościach
Różowego powietrza było wokół tyle
Że co tchnąłem swobodniej
Sfruwały motyle

A cirusy jak mlecze konkretne choć lekkie
A topole jak świece po cztery w lichtarzach
A Bóg ponad nimi jak Monarcha Pik
Miał brodę sędziwą w skupionym przygarstku

Postawiłem wazon róż — przy wezgłowiu chorej
Chorowała od zimy Kaszel i powieki
Podsinione śmiercią co czyhała w drzwiach
Ze śledziem ogromnym na srebrzonej tacy




Gdy już nic nie zostanie


Kiedyś usadzę cię nagą wśród przepychu
Będą tam suknie ciężkie jak woda
Będą pończochy o zapachu jabłek
Będą na głowę nakrycia szerokie
I będzie metal

Chcę cię mieć nagą w krajobrazie ciemnym
Gęstym od brązów świeczników waz
Z których niech dymi waniliowy poncz
W rozdęte chrapy nieruchomych dogów

Czuł tę potrzebę Rembrandt kiedy Saskię
Malował coraz w śmierć swą odchodzącą
Jakby chciał wstrzymać ją wagą winogron
Przygnieść świeczników drogocennych światłem




★ ★ ★


Taka mi teraz jesteś coraz gorzka krzepka
Jakbym szukał u ciebie pod głowę pagórka
Nie jesteś mi już trznadel że dmuchnąć ci w piórka
A ty mi się ostaniesz złotą garstką ciepła

Taka mi teraz jesteś jakbym znalazł drzewo
Na które wchodzę piersią przed ostatnią metą
I na próżno się bronisz płochliwa kobieto
Taka mi teraz jesteś wśród wieku męskiego




Róża


Jak bladzi ci ludzie z pierwszych płócien Picassa
Delikatność różowa kurzego żołądka
Jest to kwiat odwiecznie ponętny i twardy
Róża

Różo Odnawiam cię różo
Czymże byłaby poezja jeżeli nie wstydem
Gdyby szwadron tumanów
Połknął cię na zawsze
Krowom widelcom i ludziom

Krowa bez ciebie jest tylko górą czworonożną
Z tobą — maleństwem

Widelec bez ciebie to brzydki wybryk metalu
Zderzony z tobą — nawet kokietuje

A człowiek z różą obleka się w włosy
Splecione w długie napięte warkocze
Którym wystarczy całować wierzchołki
By prąd bił do nozdrzy




Stygmat


Widzę szyję twą napiętą
Pod toporem
Kolię czarną ci kupuję
Z gorzkich pestek

Widzę rękę twą woskową
Z rudym majchrem
Białą kózkę ci przywodzę
Wprost na pniaczek

Są pustynie takie żółte
Jak wątroba
Wypalała w nich różańce
Twoja stopa




Jedzenie lodów


Najpiękniej jesz białe czerwonym językiem
Ty lekko niebieska
Z piwnicznego chłodu —
Kleksy zaś kleksom
Nierówne
Tworzą
Małe lodowce
W kawiarnianym szkle

Czerwone jesz czujnie
Brunatne z powagą
I tylko dla czarnych nie zgadłaś sposobu

Przynosi je długa
Kelnerka zielona
O niebezpiecznie zjeżonych wąsikach




Malarstwo

Jurkowi Stajudzie —
znad jego obrazów

Jest teraz moda w malarstwie mówić
Zrobiłem obraz
To jest ładny kawał
Ściany lub muru albo rzecz wycięta
Z jakichś zbytecznych zielonych parkanów

I ja się godzę
To są tylko płaty
Ścian połamanych
Purpurową trąbą

I ja się godzę
To sztachety płotów
Deseczki trumien
Grobowców tapety

W ścianach z purpury
Mieszkał przecież starzec
O spuchniętej nodze

W ścianach z żółcienia
Miotała się złość
Nierozprawiczonej do śmierci brunetki

W ścianach szpitalnych białych do zachwytu
Stał człowiek nagi ze strachu przed bombą

Malarstwo wasze
Pozornie nieczułe
Którym lubicie śmiać się z wielkich słów
Zostanie w czasie
Ogromną pompeją
Gdzie ludzie milczą
Jak w popiele dzwony




Utrillo,
czyli powstanie koloru


Utrillo pijak Zresztą trup już Brzydal
W którego głowie podłużnej jak ogór
Fermentowały tylko związki ugru
Więc skąd te biele

W sinych ulicach białe domy — ostre
Jakby uderzyć okiem prosto w kant
Biel tak świecąca jak niekiedy śnieg
Pod suchym wiatrem

Bowiem Utrillo miał czerwony szalik
Znacie tę grubą wełnianą robótkę
W którą czasami ubodzy pijacy
Zwykli wycierać załzawione ślepka




Wiosna


Wiosna to jest akwarium
W którym w wodzie chemicznej
Głowa róży
Otwiera
Osobne okolice

Okolice ptaka
Patrzącego kółkiem
Obrączką panieńską
Okoloną w oko

I najprzód strażacy niosą złote trąby
Jakby nieśli dzieci obrócone w złoto
Bęben idzie trzy po trzy w ołowianych butach
Tu
Salutują
Nawet aptekarze

W aptekach wiosna
Leży kępką gradu
Białego bzu gałązką
Na kassowej maszynie


Pobok
Po kuchni
Podskakuje panna
I smyczkiem podrzyna
Gardziel indykowi




Nokturn


Myślicie:
Kaktusy nie tańczą
— Tańczą

Na oknach waszych
W noc —
Cicho podnoszą aksamitne łapy

Stukot ich podeszw jest cichszy od nut
Zeżartych w śpiewnikach przez wszawe pajączki
Senność ich ruchów jest gęstsza niż klej
Kapiący w ciemność z dyndających lepów

Gra im w korowód
Gra im tęgim basem
Chrapanie tłustych
Małżonków i niewiast

Głowy ich zbędne
Przez szmat sinej łąki
Odtoczą w malignę
Dwa krępe pająki




Zmęczenie


Nie męczyć tej wyschniętej na sieczkę wyobraźni
Tej ulepionej w żółtą kulę aparatury myślenia
Dać wypoczynek starej lokomobili
W której aż dudni

Idzie zielony ulicą jak seler
Wpada w pokój kochanki jak zapach dorsza z dołu
Mówi w przywiędłe od wstrętu popiersie
Jestem skończony

A Muza ponoć idylliczny dzieciak
Na białym osiołku w obarzankach kwiecia




Zwątpienie


Papier zepsuty smutną chorobą
Niedocieczenia własnego bólu
W inkauście woda przeważa nad czernią
Że przyjdą pić z niej
Pająki i muchy

Jesteś Zbielały
Siedzisz Wyschnięty
Mózg ci maleje
Chudną ci pięty

Papier zepsuty smutną chorobą
Niedocieczenia własnej radości
W inkauaście woda rozcieka kolory
Jest zapach octu
I chloroformu

Jesteś Zdrętwiały
Siedzisz Trzewiowy
Zanik fosforu
Zwiędłość wątroby

Papier zostanie jak liść w rulonik
Przyjdą mu macać żeberka i nerwy
Nie pozostawią ani wątłej tkanki

Bez bicia w kotły
Nadymania trąb

Pójdziesz Pleśniowy
Legniesz Ciekliwy
Nakarmisz osty
Najesz pokrzywy




Agresty
Agresty

Marii Dąbrowskiej

Wśród czarnych krzewów
Blaszanych i z drutu,
Co mają nazwę chrzęstką: agresty —
Światło księżyca jest tą wodą zimną, aż zęby cierpną, a mózg jest kulisty.

Pośród agrestów,
Drucianych i śliskich,
Co biorą księżyc w drobne siatki kłucia,
Męskość poety dojrzewa tak biało, jakby gruźlica zwapniała mu nerwy.

A więc poszedłem.
Odrzuciłem ciała
Krzyczące miłość, a wtulone w słabość —
Ostatnie bunty pozostały w szafach, w piecu skomlenia, nadzieje w pościeli.

Zimne agresty,
Krzaki całowania,
Ostrożnych pieszczot grudniowe rośliny.
Światło księżyca niech ogrzewa mądrość, skoro ta świeca na słońcu topnieje.


Zimne agresty,
Cienkie rzeźby zgody,
Pułapki wieczne, bo gęste w uporze,
Trwać niech oznacza: wyplątywać palce — długie i liczne jak metresy włosy.




Ikar

Julianowi Przybosiowi

I pomyśleć:
Ilu tu słów by znowu trzeba,
By zapach szumiał w porcelanowych nozdrzach,
By język — niegdyś wilgotny — przestał być rzeźbą w soli,
Oczy — dwojgiem różowych świateł,
Co zdobią,
Nie — widzą!

Co nas bowiem przeklina? (Przeklina znaczy: oddala,
Bezradnych jak na lodowisku tańczące koszule...)
Ta prawda, co jest ciemna, lecz ziarnista jak stal,
Czy skrzydła
Z ptasich pęcherzy, rozpiętych na promykach?

Oto Ikar wzlatuje. Kobieta nad balią zanurza ręce.
Oto Ikar upada. Kobieta nad balią napręża kark.
Oto Ikar wzlatuje. Kobieta czuje kręgosłup jak łunę.
Oto Ikar upada. W kobiecie jest ból i spoczynek.

Jej śpiew jest ochrypły, twarz kobiety jak pole
Usiane chrustem gonitwy, ptasich tropów — zakosów,
Tu zbliż się z pędzelkiem do jaskółczenia brwi,
Tu — proszę, spróbuj — ptaszka uwieść na promieniu...


Piękno? Podobno w napowietrznych pokojach,
Ależ jaka chmura udźwignie nam balię,
Ależ — w imię piękna — wykląć rzeczy ciężkie,
Stół do odpoczynku łokci — krzesło do straży przy chorym!

Brueghel malował wołu — ten był w pierwszym planie,
Wykląć Brueghla, bo w drugim dopiero Ikar jak mucha
Wzbijał się?
Spadał?
Omiatał nieboskłon
Cukrzaną chmurką na lepkim patyku!




★ ★ ★


Coś jak Bairda muzyka do wierszy Szekspira
To coś pozłocistego co w dzbanach jest — w dzwonach
Lśniący namiot na skrzydłach mulatek Na ciałach
Ciem

Kat pantofle zezuwa tak wzdycha Pomona
Uwięziona w zatęchłej szafie malowidła
Tak śpiewać tylko może siekiera lub lira
Wiem

Jeszcze wdowy to w biustach noszą jako wzgardę
Jeszcze mnisi hołdują złociste podgardle
Jeszcze welon weselny kładzie się do pudła
Między maski
Ogarki
Lamp wystygłych źródła




Dym


Gdzie pójdę? W ścianę...? Ten ślad, co zostawię,
Będzie jak sucha naleciałość dymu...
Już dziś malujcie: dym w złoconej ramie,
Rama brzemienna w wymiona winogron...

Lecz poza śladem? Mam tę wiedzę dobrą,
Sczytaną z książek zwierząt i olbrzymów,
Gdzie kto co powie, ten usuwa ramię,
Kto się usuwa — też nie naszedł rady...

Niebo jest ścianą, ściana — to są ślady,
Głowa centaura. Cień kota. Odciski
Paluszków dziecka. Potem ślina starca.
Rysa od trumny. Dziura od kołyski.

Więc znajdę ścianę taką, że wystarcza
Tylko na usta, na dym po oddechu,
Co trwa na zawsze — choć zawsze w pośpiechu.




Banko


Tak. Koń mój usnął. Po raz pierwszy widzę,
Że koń uśpiony ma groźniejszą postać.
Tak. Miecz mój zaschnął. I temu mam sprostać,
Że teraz giętszy niźli jęzor lwicy.

Zamek mój pusty — ale wejdź tam, spróbuj,
Po pustych sieniach jakbyś szedł w gardzieli.
Gdy świecę najdziesz,
Nie zatleje knot —
Owo odkrycie rozbieli ci wargi.

Me biedne łoże. Przeżarła je wilgoć,
Już żadna róża nie spadnie w mą pościel.
Ale czyś widział taki głaz miłości
Jak w tym wezgłowiu, martwym niby pagór?

I sam się boję. Nieistnienie nawet
Nie istniejących obezwładnia w lęku,
Ktoś nieopatrznie dotknął pustki po mnie
I zastygł w rzeźbę z rozpostartą ręką.




Z Oskara Miłosza


Kiedy król Luis zapragnął zobaczyć
Słoneczne zamki dzieciństwa —

Płaszcz wdział żałobny
Koń niósł go czarny

Nad wszystkim dzwon się kołysał

Wiatr tak nie śpiewa w bezludnym domu
Gdzie o zegary troszczą się zmarli

Koń niósł go czarny
Płaszcz wdział żałobny
Jak skrzydła dźwigał głos dzwonu

„Skąd znam ten chlupot Z dna jakiej rzeki
To miękkie echo wypływa?
Jakby mi czaszkę ołowiem powlekli
Palce odlali z betonu”

Jeszcze usłyszy szum krwi I usłyszy
W pleśń obrastanie sędziwej tej ciszy

Nad czarnym koniem
Głos dzwonu




Po ciemku


— Opowiedz ptaka...
— Dobrze. Opowiadam:
Ta strzała była na końcu złocona,
Złotnik ją strugał do perfidnych zadań...
Niosąc ją z nieba, cieniutko się kona.

— Opowiedz rybę...
— Dobrze. Opowiadam:
Ten młotek czuły, a jakże treściwy,
Ktoś piękny może do twarzy przykładał,
Bo twarz ma gładkość podobną do ryby...

— Opowiedz konia...
— Dobrze. Opowiadam:
Najczulej pętać jedwabiem. A potem
Pieszczota noża na błyszczących zadach...
Koń nawet martwy odwdzięczy pieszczotę.

— Opowiedz rzeźnię...
— Dobrze. Opowiadam:
Są jednorożce o ciężkich powiekach,
Wędrują białe po wiśniowych sadach,
Ich grzywy płaczą na leniwych rzekach...




Epigramat


— Cicho!
Minęło —
Przewiało przez twarz
Przelotem śniegu? Skrzydłem ptaka? Ręką —
Tak pięciopalcą, tak cienką, że aż
Jak śnieg — jak skrzydło — jak przelotność cienką?

— Cicho!
Upadło —
Nie tu. Może tam?
Pod drzewem w lesie? Na łysym pagórze?
W oku pejzażu, który tyle znam,
Ile go słowem „złoty klon” wywtórzę?

— Cicho!
Wróciło —
Smagnęło przez grzbiet.
Podcięło nogi, owinęło szyję...
Gdzie się nie zwrócę, ja będę w to szedł,
Ja to przeżyłem — i to mnie przeżyje.




★ ★ ★


Dla zakochanych to samo staranie — co dla umarłych,
Desek potrzeba zaledwie też sześć,
Ta sama ilość przyćmionego światła.

Dla zakochanych te same zasługi — co dla umarłych,
Pokój z miłością otoczcie bojaźnią,
Dzieciom zabrońcie przystępu.

Dla zakochanych — posępnych w radości — te same suknie,
Nim drzwi zatrzasną,
Nim zasypią ziemię,
Najcięższy brokat odpadnie z ich ciał.




Posłańcy


Gdzie są posłańcy moi promieniści
Ten lewy — z bielmem
Tamten prawy — z lampą
Ciężką od brązu?

Przez jakie ogrody
Biegną —
Języki wywiesiwszy złote?

Wołam
Skurczony
Czoło toczę w palcach
Zrywam się
Krążę
Od piwnic po dach

Gdzie są posłańcy moi promieniści
Po jakich falach
Idą
Stopą
Suchą?

Lewy prawuje się z białym bawołem
Prawy trzepoce w jedwabistych sidłach
Lewy pośpiesza uczepiony orła


Prawy
Przebiega
Podziemne
Pokoje

Ach ich podeszwy
Stopy elastyczne
Całują ziemię brodzą w soku malin
Nagle wzlatują na chmury
Jest dźwięk
Szklanych posadzek Rozsuwanych kotar

Tu
Nagłe światło rozżarzonej kuźni
Tam
Fiolet cienia
Wiatr piwniczny w nozdrza
Tu
Krajobrazy jak rzeźby na bramach
Tam
Targowiska z ćwiartowaniem wołu

Do kogo biegną posłańcy półnadzy
W jakich klimatach ich języki schną
Jacy siepacze ostrzą na nich miecze
Król
Jaki
Kona
Z nadziei
Z lęku?


Doszli
Już idą
Wstępują
Zawiśli
Na moment stygną wpatrzeni w Jej twarz
Ten prawy lampą omiata Jej łoże
Ten lewy wolno wyłuskuje nóż

Ten prawy w popiół
Rozpada się
W rdzawość
Ten lewy w ścianę
Rozcieka się
W grzyb
Ona została
Bez włosów
Bez bólu
Z raną na ustach
Naciętą na krzyż

Gdzie są posłańcy moi nieudolni?




Sen


Cmentarz płonął powoli Od gniazd swoich
— spękań
Od korzeni swych płonął
A choć świt nie nadszedł
Widziałem to dokładnie
Więc
Ucieczkę żuków
Na grzbietach połyskliwych W łapek wirowaniu

Najpierw wieńce blaszane nabierały żaru
Jak świecące korony
Postrącane z głów
Potem farba posągów odpadała z trzaskiem —
A na koniec
Umarłych
Senne
Poruszenie

O bez żadnych zmartwychwstań —
W ogromnym spokoju
Ktoś prostował kolano —
Najpiękniejsza zmarła
Jakby grzebień uniosła Ledwo tknęła włosów


Płomień kocha umarłych
Cmentarz szumi cicho
Krzątaniną Książąt Królów i Cesarzy
August Mocny jak róża śpi wśród fraucymeru

Nic
Nie miałem przez chwilę
Odczucia gorąca
Raczej światło
Nadziemne
Bijące ze szczelin
(jakby rzeka ze źródeł)

Nie
Nie było siarki
Był zapach ogrodów
Pokochanych rano

I
SZŁAŚ
Jedyna żywa
Weselna
W welonie
W tym białym welonie i w zawiei iskier
Z odblaskiem tych iskier na wzruszonej twarzy
Z palcem lekko podanym
Na uścisk obrączki




Z pamiętnika


I

Niedopieszczona chodzi jak kot.
Szyję ociera o wszystkie framugi.
Psa całowała dzisiaj tak pokątnie,
Że gdy wróciła, miała w oczach wierność.

Potrafi ręce oglądać pod światło,
Stąpa, jak gdyby
Łasiła się ziemi,
Jest w jej robocie na drutach — ból,
A w obłuskaniu zająca — nienawiść.

Potem na chwilę idzie w pokój ciemny,
Zrzuca pończochy i ramiączko nawet,
Stoi otulona samotnością swoją,
Kolana bada.

Wołają za nią, to tuli ramiona,
A żebrzą u niej, to zasłania twarz,
Topią się dla niej, to poprawia wodę
Szybko
Jak rąbek
Zadartej spódnicy.


II

Nieraz — mówiono o niej — o świcie
Lęka się biedna przybliżyć do lustra,
Tafla się kłębi,
Wzbiera jak przed burzą
(Łagodne pazury wędrują w jej głębi).

Ona jest naga
I czuje swe plecy —
Dziurka od klucza nadpływa posępnie,
Ma usta miękkie,
Przywiera jak starzec.

Nieraz — mówiono o niej — o świcie
Kocha się z szarym sztywnym prześcieradłem;
Ono wzlatuje,
Zawisa wypukło
Na dwóch ciemnych skrzydłach
Jak zwierzę lub rzeźba.


III

Pokochana znienacka,
Nieomal przekłuta
Strzałą ze złota ciężkiego struganą,
Rozchyla usta,
Zbłękitniały jej białka,
Włosy jej krążą jak uśpione węże.


Ach, nie tyle klasyczna —
Raczej już umarła,
Tylko w wargach wilgotnych trochę ciepła trzyma,
Powiew smaku pokrzywy,
Krople śliny zgorzkniałej
Od blasku i dymu.

Ach, nie tyle piekielna —
Wchodzi w wielki spokój,
Gdzie już nie ma radości, nadziei lub smutku —
Tylko krowia Kariatid
Wypłakuje oczy.


IV

Mężczyznę zbudzisz, gdy go dotkniesz, ale
Kobietę zbudzisz, gdyś dotykać przestał,
Wstaje zdziwiona w swej podłużnej sukni,
Patrzy na sprzęty z tępym przerażeniem.

Ani na chwilę niepewna jest siebie,
Wchodzi w powietrze bosymi stopami,
Jeśli nie krzykniesz, ujdzie bladym oknem,
Jakbyś otrzepał coś białego z dłoni.

O, Pawle, wiele wędrujących kobiet
Zostanie po mnie nad dachami sadyb,
Patrząc za nimi, rozkładałem ręce,
Jak ptasznik w smutku bardzo dobrotliwy.


V
(Izolda)

Kiedy wołano ją
To na białym śniegu
Rano znaleźli ledwo sukni podmuch —
Być może łapkę
Odciętą
Zajęczą

Kiedy ścigano ją
W stado psów zażartych —
Chrapy gorące czarne podniebienia —
Skowyt zajadły
Aż lasem
Kotłował

Gdy osaczono ją
To w kościoły sieci —
Były plecione z włosów zmarłych dziewcząt
Z grzyw śniętych karpi
Z pajęczyn
Namokłych

Kiedy złapano ją
To wiedli staruszkę —
Na łysej główce listek przyklejony
A z kręgosłupa
Dla króla
Różaniec




Herodiada


Ważę mój talerz ołowiany Luty
Odlany w plaster Nasycony sobą
Mój talerz suto ozdobiony głową
O nozdrzach ciężkich
Zamszowych i smutnych

Jest w głowie Jana szczęka mosiądzowa
Nos jak kilogram ciepłej stearyny
I ja ją dźwigam palcami drobnymi
Kokieteryjna
Wątła
Białogłowa

Lubicie mordu comber albo udziec
Lubicie obok cycuś aksamitny
Lubicie także wprost z odoru bitwy
Między me uda lodowate uciec

Więc niosę głowę Wam się wargi pysznią
Więc wznoszę talerz Odsłaniacie zęby
Zbędną już głowę łapie pies przybłędny
I grzebie w ciszy pod kwitnącą wiśnią




Fuga


Na fujarce z ołowiu — Dante,
A oni nadzy, lekko siwi — śpiewem.
Kobiety na brzuchach nagich — bębny niosąc — w sopran,
W bas weszli starcy
Biali jak brzuch ryby.

I korowód dziewczynek, obarczonych w kolana —
I trzy chóry młodzieńców, ozdobionych w liszaje —
I korowód dziewczynek w spódniczkach z gazety,
I trzy chóry młodzieńców ze skrzydłami z gipsu.

Płomień szumiał łagodnie
Jak blask filmu na ścianie,
Wstępowali bez gniewu,
Wygaszając głosy.

Na fujarce z ołowiu — Dante,
Na fujarce z ołowiu — Dante,
Za nim długo wlokące się włosy.




Lekcja anatomii (Rembrandta)


Panowie człowiek ten
Ozdobny barwą rzeczy
Dostojny niby owoc odjęty delikatnie
Uprzejmie
Poda wam
Świecenie swego wnętrza

Więc wpierw odrzućmy to
Co napęczniało na nim
Niech pan z prawicy
Zechce
Łagodnie zsupłać maskę

Ta maska jest jedwabna
Panowie spojrzą
Śmielej
Za miesiąc dwa lub rok
Stwardniałaby na kamień

Kto z panów ją obmyje

Najlepiej płukać octem
A pocałunki zdjąć
Ligniną
Jałowioną


Panowie Siatka krzywd
Obleka nawet stopy
Panowie spojrzą
Śmielej
Grubości pajęczyny

O
Proszę ją nawijać bez trwogi Nie zerwiemy
Odważnie
Pan z prawicy
Niech cofa się stopniowo

Ten zabieg znany panom
Zapewne z prac domowych
Przy wełny nawijaniu

Panowie
Nic ponadto
I pora już spóźniona
Zapada zmierzch
Jest szaro
Za chwilę śnieg upadnie




Kolęda


Schodzą powoli — tak złażą się, rzekłbyś —
Jedni oliwą po białka schlapani,
Inni z wielkimi krzywymi kciukami,
Wszyscy dziurawi jak gruzy lub rzeźby.

Baby... Te w ciasto spowite po łokcie;
Wdowy... Te w pudrze jak w śnieżnej zamieci;
Panny... Tak chude, że świeci szkielecik;
Płatne panienki — po trzynocnym poście.

Ze zwierząt koza, dwa gawrony, wielbłąd —
(Wielbłąd ze ZOO, ma przekłutą wargę),
Szpic ustrojony w spłowiałą kokardę,
Kruk — jak w przepaskę — owinięty w bielmo.

Króle na końcu. Król w gazowym pysku,
Drugi ma gipsem zlutowane szczęki,
Trzeci jest jasny, jest nieomal piękny
W ostrej koronie z żelaznych odprysków.

I stoją. Patrzą. Matka między drzewa
Rozpięta — zwisa. Stopy się kołyszą,
Czasami kropla wstrząśnie martwą ciszą,
Czasem mysz ćwierknie lub kamień zaśpiewa.


A płód — Jak długo może drążyć ciało?
Jak długo gwiazda spada w naszych trzewiach?
Czasem mysz ćwierknie, czasem głaz zaśpiewa,
A to jest wszystko, co dotąd się stało...




SONETY BIAŁE
I. Mobile


O, zejdź mi w sonet — jest sztywny i złoty,
Jakby to Calder ciął wiatr i listki;
Ręką przesuniesz, a zmieni się wszystki,
Nowe utworzy dla Ciebie ogrody.

O zejdź mi w sonet — tak sztywny z tęsknoty,
Tak złoty z echa twoich kroków bliskich;
Już chudych ptaków rozbrzmiewają gwizdki,
O, już się spłoszył cynfoliowy motyl.

Kroczysz przez sonet — przez kroje blaszane,
A one zawsze zwrócone w twą stronę
Piją energię z twych lekkich oddechów...

Bo są to wizje zaledwie nazwane,
Bo są to formy nieledwie znaczone;
Tyle umieją — co zginąć w pośpiechu...




II. Dziewiąte


Po garstki w miodzie zanurzone — senne,
Od głowy — złote; cieniste od ud;
Stoją Cecylie przejrzyste jak chłód,
Tylko w gałązki drobnych płuc znamienne.

Dziewiąte wespół — jak świece w nowennę,
Z lękiem czy w ciszy patrzą na mój głód?
Lecz choćbym uciekł, to będę je wiódł
W me wszystkie zamki — pośnieżne i ciemne.

Na cóż Dziewiąte? Bo jedna dla czoła,
Dwie dla mych źrenic — trzy oddane ustom,
Dwie znów pijące w mych dłoni wądołach...

Tylko Dziewiąta trzepoce dokoła,
Szuka dokoła — a dokoła pusto,
Więc chociaż krzyczy, nikogo nie woła —




III. Chloe
(Z Horacego)


Przemykasz, Chloe, a jaszczurka skosem;
Już ostrzy ząbki, kostnieje jej ogon!
Upadłaś, Chloe! O, Chloe, jak błogo
Zlizywać z bólu twe podeszwy bose!

Teraz twe piersi niech ukąsi oset —
W piekącej łunie naprężą się srogo,
A gniew ich piękny, bo on dla nikogo,
Bo pobok tylko trznadle piją rosę.

Już zbiegły z krzykiem — i Chloe się zrywa,
Na ostre ciernie spada śnieg bielizny,
Płoszy się w gąszczu sarenka trwożliwa...

Nie bądź mi, Chloe, i ty tak pierzchliwa,
Przecież się matka ani domyśliwa,
Że tak zaplątasz się w palcach mężczyzny.




IV. Litość


Całować ranę — są raną twe wargi,
Jeśli od miecza, to ostrożnie ciętą...
Przestać całować, to jakby odjęto
Trafionej w usta biednych praw do skargi,

Biorę cię w skrzydła, choć chude te barki
Dawno przeżyły swe jedyne święto,
Nie wziąć cię w skrzydła, to jakby zdmuchnięto
Płomień ostatniej na świecie latarki...

Całować ranę — zakryć śmierć skrzydłami,
Bo śmierci szukasz niespokojną stopą,
Gdy wiatr północny twą grzywę rozwichrza...

Bądź, złota litość, nad wszystkimi nami,
Dla których rosa, a zwiastuje potop,
A potop bywa rzecz nie najstraszliwsza.




V. Koń


Koniu mój, chrapy odymałeś z głowy,
Język twój giętki — czy może być słodszy?
A kto, mój koniu, pieszcząc twoje oczy,
Zgubiłby krój ich: złotomigdałowy?

Leżąc na sianie, jakie my rozmowy
Wiedliśmy w drżących pożogach tej nocy!
Ktoś może mędrszy, być może, że młodszy
Czy chciał całować nawet twe podkowy?

Lecz ponad wszystko niech twe rzęsy świecą,
Kiedy zmożona układałaś szyję
W mych chciwych rękach — i gasła latarnia...

Cóż nam, iż jutro giermkowie powiedzą,
Że w mej Nadobnej końskie serce bije,
Gdy nikt nie będzie jej grzywy rozgarniał.




VI. Do Licy

(Z Horacego)

Bóg mnie wysłuchał — i przekwitasz, Lico,
Wdziałaś na główkę kapturek pajęczy;
Ruszysz się, słychać: każda kostka dźwięczy,
Przez cienką skórę nawet ślepi widzą.

A to, co widzą, nie jest tajemnicą:
Szkielecik ptaka od krwiobiegu cieńszy,
Serce tak małe, że w żeber obręczy
Jest łzą z ołowiu. Przekwitłaś mi, Lico.

Opadłaś, Lico. Zapadłaś się w sobie,
Tak jak się ziemia znienacka zapada,
A każdy mija poruszoną stronę...

Sproszę przyjaciół. Piękną ucztę zrobię,
Niech aż do świtu toczy się biesiada.
Niech czas przetrawi kostki poruszone.




VII. Wdowiec


Klucz, co mi dałaś, jest teraz bogatszy
I sierścią obrósł. Wygląda jak żywy.
Nie pcham go w zamek, bo spojrzę na niby
W dziurkę od klucza, ona też popatrzy.

Flirt ten się zaczął — niech mi Bóg przebaczy —
Od opuszczenia nad tobą pokrywy.
Możesz mi wierzyć, żem był nieszczęśliwy,
Lecz spojrzę w dziurkę — a ona też patrzy.

Pięknie odeszłaś! Wpierw w muślin — i w glebę...
I słyszę czasem, że tak wchodzisz dalej,
Tak jakbyś w głębi węszyła za niebem...

Nos, com ci sprawił w zeszłym karnawale,
Może przetrzymać niejedną potrzebę!
Chcesz, to przyniosę — a jak nie, to spalę.




SONETY BRĄZOWE
V. Powołanie mieczy


Męstwo! Przenigdy nie poleruj zbroi.
Chcesz ładzić szyszak? Czesz piękne kobiety
Lub wodospady. Dla twojej podniety
Dość oślej szczęki. Na niej męstwo stoi.

Na obu nogach. Ci są wierni twoi,
Gdy z nóg cię zwalą, to jakby z lawety
Działo zgruchotać. Masz tyle, niestety,
Ile cię cyrkiel bagnetu okroi.

A masz coś więcej — wciąż rosnącą wzgardę,
Dla tamtych świeceń w koronach i mieczach,
Które przed dziełem maszczono perfumą...

Krzyknij! Niech z ciemnych wykrotów wyfruną,
Niech się przeglądną w pospolitych rzeczach.
Miecze — cieknące, gdy ciała są twarde.




VI. Gość


Cóż jest historia? Czy iść w nią jak w salon?
(Tu cesarz siedzi... Tam na klawesynie
Jego Wstydliwa splata pięciolinie
W myśli warkoczyk...) Więc jeśli jak w salon,

To ile gromnic — niech jakie się palą?
Czy żywym w górze, czy martwym w dolinie,
Czy może temu, co w zdumieniu ginie,
Bo tną go właśnie, a miał być ocalon?

Nie wiesz. Lecz nie chcesz odwracać też twarzy,
Krok stąpisz — wracasz; idziesz tak donikąd
Jak ten, co zbłądził wśród obcych cmentarzy.

A blask jaśnieje. Magnezją się jarzy
Tuzin świec dymnych na twoim świeczniku,
Aż któraś pęknie, marmury oparzy.




SONETY SZARE
I. Nauka chodzenia


A jesteś ziemia. Glina, ołów, sól —
Jedwab popiołu, ciepła rozkosz bagien.
A jesteś ogród. W tobie sarny nagie,
Woły łagodne, rozpęknięte wpół...

Wszystko, co dźwigasz, uzbroiłaś w ból —
To, co zakrywasz, w posępną odwagę.
A jesteś ogród. W tobie panny nagie,
Twarze młodzianków rozpęknięte wpół...

Tak ćwiczyć będę moje stopy obie,
(Więc stopy wiersza — więc oblekłe w czucie)
Że krok uczynię, a odbędę wieki.

I gdybym z nagła w inne ziemie uciekł,
Niech trwa nauka, że co kroczek zrobię,
Ten będzie płaski — już nigdy: daleki.




III. Leśni


Poszli na grzyby. Nazbierali... Białych,
Już oskrobanych, suszących się słodko.
Wiatr ich powlekał szlachetną pozłotką,
Cierpliwe ptaki w słońcu obracały.

Po chrust pobiegli. Naszli całe zwały:
Gałązek kruchych. (Starczy, abyś dotknął,
Już w garść popiołu zamieniasz je wiotką)
Dym z tych gałązek wpisano w chorały.

Lasy twe dobre, drzwi lasów otwarte,
Muzea lasów pełne starej broni,
W salonach lasów wachlarz się przydarzy.

Badam najczulszym węchem mojej dłoni
Tę sonetami zadymioną kartę,
Z jakich jest desek strugana i twarzy?...




IV. Kartofla


— Kto jesteś? — Biedny. — Lecz kto? — Polak mały...
— Twój znak? — Ogórek... Nie, złocisty orzeł!
— Nastrosz nam pióra, Wielki ptaków Boże!
Chłopy spojrzały, a Krysty zmilczały.

Maria ma ciałko wyżłobione w korze,
Wzgórek łonowy jak nagrobek mały,
Przez szorstkie liczka dwa cienie od strzały,
Na śmierć schowała swój welon w komorze.

— Gdzie idziesz, Wojtek? — Ja do miasta, panie,
— Co niesiesz, Wojtek? — Kamień na sprzedanie.
— To wasze dary, o leniwi chłopi?

— Niosę kartoflę, dar prawie niczyi,
Mały, okrągły, sposobny do szyi —
Kto go zakupi, łatwo się utopi.




Zuzanna i starcy
(Poemat przewrotny)


Gdzie o Rubensie nie słyszano nawet,
(Obfitość boczków bunt by wskrzesić mogła)
Miała Zuzanna dwa posępne biodra,
Szczęki wysmukłe jak szkielecik wróbli.

Starcy nosili pąsowe peruki,
Podgardla miękkie, podbródki ryżawe;
Gdy dłonie pletli na gałkach swych lasek,
Matowiał sino srebrnych gałek blask.

Wszyscy w surdutach, a halsztukach jak pętlach,
W getrach koloru wilgotnej wątroby —
Dźwigali starość na różne sposoby,
Lecz każda z metod równo nieugięta.

Doktor
Na strych Zuzanny wchodzę z pewnym wstrętem,
Więc wpierw jałowię podeszwy trzewików,
Więc terpentyną obmywam swój brzuch —
Tę czułą bladość moich resztek czucia.

O, nawet płuca mam ślicznie wyżęte,
Rurki piszczeli wyzute ze szpiku,
Wymasowana jest moja śledziona
Na podobieństwo złocistego karpia.


To tu? — ja śpiewam, a ona sopranem:
„To tu, doktorze, oto pański sedes!
Tu pańskie wanny, palmolivy tu,
Niech pan nie beszta swej małej Zuzanny!”

I już mnie pieści pudrami, olejkiem
Namaszcza skronie jak fiordy zaklęsłe —
A ja się cieszę jej krzepkim — jej mięsem
Tak utęsknionym za młodością noża.

Zesupłać skórę — czule, powolutku
Nizać te nerwy, nawijać na motki,
Krzew krwiobiegu zasadzić w ogródku,
Na wprost okienka, przy drewnianym płotku.

Opłukać czaszkę, sidolem szkielecik
Co dzień od rana do błysku pucować
Tak, by był harfą — by wirtuoz mógł
Wydobywać z niego Haydna lub Mozarta!

Panowie! Miłość wymaga poświęceń!
„Weź walerianę, Zuzanno — i zastrzyk...
Sto razy dziennie po jednej kropelce,
Dałbym ci więcej, gdybym był bogatszy...”

Ksiądz
Na strych Zuzanny wchodzę ze spokojem.
Radosna szczelność tasiemek na łydkach,
Nieustępliwe są podwiązki moje,
Wiąże me spodnie prężna aksamitka.


Ten mundur ścisły, napięty jak siatka
Krępuje ciało uległe i miękkie.
Bo czasem słyszę: krew ma ciecze wolno,
Jakby mi kleju nasączono w żyły.

Serce — zapewniam — to garść żelatyny,
Wszystkie substancje jak wnętrzności ryby;
I oto żądza — ten napięty dzwon —
Miast wołać, mlaszcze aż nazbyt potulnie.

„Więc gdzieżeś, Zuziu?” — „Tu, księże proboszczu!
Ulałam świecę z wdowiego tłuszczyku,
Z bródki grabarza ukręciłam knot,
A przy robocie postu przestrzegałam”.

„Na nic to, Zuziu, masz obojczyk nagi
Jak dwa wysmukłe skrzydła nietoperze,
A wiesz: nietoperz to piekielne zwierzę,
Więc w obojczyku ty masz piekła znaki.

A ślad płomienia na wysokim czole
Czyżby ci Anioł, Zuziu, pozostawił?
Och, na twych piersiach łeb kosmaty bawił
Na białych piersiach jak sęp przyczajony...

Więc słuchaj, Zuziu, tam młoteczki srebrne
Pracują hadko nad twym łożem cienkim;
Tam cię ułożą bez ślicznej sukienki,
Będę się bawić każdym twoim żebrem,


Będę się cackać z każdym twym paluszkiem,
Mozolić z każdym pięknym paznokietkiem,
Tam uwielbiają podniecać kobietkę
Językiem ognia, podłużnym jak źdźbło”.

Pa, pa! — Odpływam łagodnie jak obłok.
Zuzia powiewa welonem z muślinu —
Widzi, jak frunę — i widzi, jak obok
Dwa uzbrojone archanioły płyną.

Kat
Na strych Zuzanny wchodzę ołowiano,
To znaczy: wprzódy plombuję ołowiem
Zęby i nozdrza. A co kroczek zrobię,
To jakby stłukli skorupę glinianą.

Dbam też o zapach — posmaczek naftolu,
Jakaś zbutwiała pończocha lub mycka,
Jakieś wspomnienie po starych koszarach
I jakaś zżółkła pościel jezuicka.

W tej chmurze żółtej ma bladość jest piękna,
Oczy pełgają jak lustra szpitalne,
Ja się sadowię — i mówię tubalnie,
Wojskowo mówię do Zuzanny tak:

„Ty się, Zuzanno, zerwałaś ze stryczka,
Wierz memu znawstwu, bo ono nie kłamie...
Może ty miałaś skrzydełka u stóp,
I nad zapadnią uleciałaś na nich?


Bo ty, Zuzanno, zbiegłaś spod topora,
Jest w twych zakątkach woń zimnego potu...
Może tak gęsto zjeżył się twój włos,
Że na twym włosie miecz się pogruchotał?

Ja wiem, Zuzanno, uciekłaś spod ściany,
Masz smugi ognia nad muszlami uszu,
Może twój oddech przedśmiertny jak wiatr
Drogi pocisków po świecie rozproszył?”

Ona: „Majorze, pan mnie już nie kocha?
Och, pańskie dłonie są takie ruchliwe!” —
Płacze i patrzy na twardą mą grdykę.
Jak w fałdach skóry wędruje samotna.

Jak coś nabrzmiewa w guzach moich szczęk,
Jak tarcze czoła robią się rozdzielne,
Jak kamienieje każda moja stopa
W rzeźbę skruszoną deszczami i wiatrem.

Adwokat
Na strych Zuzanny przemykam się chyłkiem,
W białych pończochach z intymnej bawełny —
Najlepiej nocą, gdy księżyc niepewny
Omszy mą postać zielonkawą mgiełką.

Wtedy — wśród koszul wiszących na sznurach —
Na tyle jestem — ile zwątpić można,
Że ciągle musi Zuzanna ostrożna
Szukać mych kształtów wśród innych konturów.


Rozkosz tych pląsów — tych zwodzeń, kryjówek,
Tych, „niby jestem, a jednak mnie nie ma...”
Aż wznieci świecę drżącymi rękoma,
Aż nagle wpadnie w upojny swój krzyk:

„Jezu, mecenas! Myślałam, że skrzydłem
Ptak jakiś ciemny nad podłogą zawiał...
To pan mecenas się ze mną zabawia,
Ach, pan mecenas urządza swe figle!”

„Zuziu — powiadam — testament czas pisać,
Od akapitu, ab Jove principium —
Cave ne cadas, horribile dictu,
Nemo propheta in patria sua”.

I zwilżam palce, knot dławię ze sykiem,
„Zuziu, testament, czas pisać testament”,
Aż słyszę: ząbki jej dzwonią jak szklane,
Mam wreszcie moją wieczorną muzykę.

Do menueta dla mych chudych kolan,
Więc do kadryla dla mych krzywych łokci,
Więc do skrzypiącej starczej taneczności
Drżącą Zuzannę pieszczotliwie wołam.


Tu gong! Otwarte teatrum dla działań,
Gdzie o Rubensie nie słyszano nawet...
Gdzie pewnej nocy, z podejrzanym drabem
Zuzanna weszła w krajobrazy ciała.


Szła oślepiona — przez plecy, przez wzgórza
Przecięte pasmem kręgosłupa szczytów.
Rozkosz jej rosła jak rozległy kraj
Rozpięty w rzekach, drogach i podróżach.

Wolała z siebie — jak z głębi równiny,
Krzyczała siebie — jakby tworząc pułap
Stromego nieba. Pogodna i czuła
Do ziarnek włosów, do kropelki śliny.

Aż ogłuszony jej szczęściem — przebity
Strzałką języka drżącego, raniony
Drab począł tonąć. A więc poczuł śmierć —
To były z filcu utoczone dzwony.

„Cóż jeszcze mogę darować ci, Słodka?
Jaką pieszczotą skaleczyć tę noc?”
„Niech mnie z twej ręki śmierć ostra napotka,
Niech na tej nocy zaniknie się mój los”.

Ciął ją szeroko, z przestrachem i bólem,
Szedł od stygnącej jak od lustra — w tył...
Gdy go ujęli, klęknął u ich stóp,
Objawił głowy apetyczną kulę.

To byli starcy w pąsowych perukach,
Jak cztery róże w wezgłowiach szafotu —
I tylko język przedświtu łopotał,
I tylko cieśla monotonnie stukał.


Doktor
Choć gorzko płacze głos serca gołębi,
Jak się litować nad nędzą i butą? —
Więc żeś wulgarną, tak plebejsko kłutą
Śmierć zadał pannie, niech cię prawo zgnębi.

Ksiądz
Bóg się lituje nad miłością, alić
Piekło świętuje każdy akt miłosny —
Żeś w kwiecie grzechu pannę złożył do snu,
Może cię tylko miecz kata ocalić.

Kat
Nie powołany przez prawo ni nawyk
Kto dyletancko śmierć pannie sposobi,
Wykrada oręż z dłoni fachowcowi,
Lecz nie odbierze mu chętki i wprawy.

Adwokat
Tak całość sprawy w formułę oprawię,
Zuzanno, wołaj, bo „qui tacent, clamant”...
Zwiodła cię pycha, zaszlachtował amant,
Lecz nie zawiedziesz się nigdy na prawie.


Gdzie o Rubensie nie słyszano nawet
(Obfitość boczków bunt by wskrzesić mogła)
Miała Zuzanna dwa posępne biodra,
Szczęki wysmukłe jak szkielecik wróbli.


Deszcz ją obmywa, odziewa ją pająk,
Balową suknię uplata pomału,
A czterej starcy uparcie zdążają
Do niepochwytnych zarysów morału.




Epilog w stearynie


I

W krainę pleśni — w ciemną mą ojczyznę
Jest wejście przez miłość

Miłość pożółkła garkuchni wychłódłych

Bolesna miłość od ptaka śniętego

Nie ta szampańska
Co kopytkiem stuka
Gdy panna w wannie
A w salonie teść

Tutaj dziewczyny stoją z gołą głową
W śniegu
W procesji
W wywodzie
W odjeździe
Poważne jak karpie idące na wagę
Jak kury smutne
Po grabieży jaja

Tutaj jest radość ależ w sobie godna
Na rok przed przyjściem


Wietrzy się pierzyny
Na miesiąc przedtem omiata się lustra
W dzień przed radością
Przewidziano
Post

W krainę pleśni — w ciemną mą ojczyznę
Wergili wkraczał tylko we śnie Albo
Z chustką przy nosie tak sperfumowaną
Że więdły
Moje
Papierowe lilie

Czy jest ogrodnik co by swoje główne
Te swoje czułe Te nieomal płciowe
Co dałby dzieci na posuchę chemii
Karmienie mydłem Orzeźwianie octem?

Więc walczę z Wergilim

W krainie pleśni — w ciemnej mej ojczyźnie
Najpiękniej chodzą brzemienne przed czasem
Najwdzięczniej tańczą jednonodzy — dając
Drewnianym butem synkopowy postuk
Najlżej kochają
Ci co błądząc pierwej
Węszyli w bruku przelotu kobiety
Kobiety!
Grube — o tylko najgrubsze
Mają stateczność Męża i widelce


O tylko chude mają wiatr po nocach
Idący śniegiem jak dzwon obiecany
O rude!
Rude są najczęściej gołe
W lustrach stojące z miską i grzebieniem
Jakby je wszystkie albo fryzjer rodził
Albo i ksiądz

Kobiety!
Nagle — w środku nocy w lament
Za to w południe padające w bety
Miłość jak pożar biorące na piersi
Że dymem pachną
Smołą
I popiołem

O piersi! Białe — pobladłe jak twarze

W krainie pleśni — w ciemnej mej ojczyźnie.
Ręce układam na stole wiekowym
Obok pacierza
Plamy po kapuście
Blizny po świecy co nagle upadła
W pobliżu sęka gdzie co tydzień kładą
Zwykły zarobek lub niezwykłą hańbę
Ciężko odjęte od piersi twych leżą
Ręce poważne
Jak rzecz do jedzenia


II

A noc? —
Pytacie —
A noc nadchodzi ciężko
Kulą bigosu w pomroczny żołądek
W rękach odkrywa tylko wnętrza blade
W twarzach zaś usta uchylone duchom

Nad jednym domem zapala anioły
O skrzydle modrym
Sennym
I jedynym

To dom staruszki

Nad innym domem utacza bęcwała
Z tyłkiem okrągłym że ciskać weń noże

To dom dziewicy

Na trzecim czule wygłaskuje konia
O chrapach białych jakby śnieg w nie nawiał

To dom chłopczyka

Nad czwartym domem ustawia kobietę
W złocistą brodę dzwoneczki jej wplata

To dom młodzieńca


To dziupla wdowca
Forteca żołnierza
Kościółek klechy
Krawca tabakiera
To dom publiczny

Sny mają złotą świetlistą koronkę
Zapach welinu Smak drukarskiej farby
W niektórych tomach znajdziesz kwiat zaschnięty
W niektórych plamę po maśle lub płaczu


III

Nie ta szampańska
Co kopytkiem stuka
Gdy panna w wannie
A w salonie
Teść

Nie ta szampańska
Co kopytkiem stuka
Gdy panna z wanny
A pośladki
W pąs

Nie ta wstydliwa co kopytkiem stuka
Ogonkiem kręci oczkami zastrzyga
W chustkę nasiąka
Nachichoce w kułak
W klombik nafrunie


Nacwałuje w lasek
Ta w pieprzyk tknięta
Zosieńka golasek
Małdrzyk
Jagódka
Malinka
Osesek
Plater Emilka
Całusek
Karesek
Gdy chłop jak moździerz zluzowuje pas
A niebem suną posępne gawrony

O mam niebo obfite gdy gawrony grave
Na dziesiątki familii i odmian się dzielą
Te są żałobne
Te zaś mają oczy bab
Zamodlonych nad garnkiem z parującym sosem

Te są żałobne
I chodzą w konduktach
Szepcą półgębkiem o rzeczach poważnych
To one noszą ordery przed trumną
To czasem one podtrzymują wdowę

Tamte zaś w kuchniach zamodlone baby
Kołyszą dzieci Piorą chusty czarne
Z dziobami w oknach patrzą tępo w śnieg
Czy znowu odwilż białe pola ściemni


Lecz nie szampańska
Co kopytkiem stuka
Lecz nie szampańska
Co kopytkiem stuka
Gdy panna z wanny
A pośladki
W pąs

Nie ta wstydliwa co kopytkiem stuka
Ogonkiem zakręci oczkami zastrzyga
W chustę nasiąka
Nachichoce w kułak
W klombik nafrunie
Nacwałuje w lasek
Ta w pieprzyk tknięta
Zosieńka golasek
Małdrzyk
Jagódka
Malinka
Osesek
Plater Emilka
Całusek
Karesek
Gdy chłop jak moździerz zluzowuje pas
A niebem suną
Posępne gawrony


IV

W krainę pleśni — w ciemną mą ojczyznę
Jest wejście przez miłość

Lecz ile trzeba było nienawiści
By z pleśni powróz utoczyć jak z piasku
By brzytwą w oczy łyczek zamigotał?

Lecz ile balii odtoczyła w noc
Ta biała gruba co ma pięty z drewna?
Jak
Ile księżyców?

Jak ile kaczek wieszano za nogi
Żydów dostojnych o wysmukłych rękach?
Po ile jeden?

Po ile jeden cichy krzyk kobiety
Jedzącej ziemię świeżo farbowaną?
A w jaką noc?

A jaką nocą na wszystkich ulicach
Wiatr osypywał z prawiczek koszule?
Ze starców brody?

Ze starczej brody ile było peruk
Dla manekinów i dla łysych hrabin?
Lecz ile było?


Więc ile trzeba było nienawiści
Chronienia ziemią pokostniałych ciałek
Wstydzenia ziemią pohańbionych ud?

W krainie pleśni nadzieja jest sztywna
Jak płomień ale
Jak płomień z tektury
Dobrze wycięty
Nieźle pozłacany
Przed którym staniesz
Lecz
Bez
Błaz
Nowania


V

Odchodzę
Gasną
Odchodzą
Przestaję
Daleko gwiżdżą na glinianych trąbkach
Czasem się sandał dziewczynie otworzy
I zbiega Nike
I wiąże jej sandał

Przystaję
Idą
Ciasnym zaułkiem


W poświacie świtu jakby nieśli wiadra
Pełne popiołu

Tacy są niosący
Jakby dźwigali dźwiganie dźwigania

Zmęczeni liczą
Na co liczą? Ile?
Nie liczą więcej niż łagodność nocna
Kiedy nad domem
Różowieje anioł
O skrzydle modrym
Sennym
I jedynym

A potem ręce położą na stół
Zgodzą się
Na
Pół...




Kanon
Kanon


Oddechem poezji jest śnieg albo sadza
Kiedy śnieg jest oddechem — krzewy stoją czarne
A jeśli sadza — to oprósza dłonie
Zakochanych lub katów
Zarówno pobladłe

Głową poezji — krzak płonący w nocy
Przy nim jednorożce łby mają wysmukłe
Kruki — dzioby okute w pochewki ze złota
W kolanach dziewcząt
Rysują się słoje

Ojcem poezji — jej bogiem — jej drwalem
Ten chory człowiek z drżącym kręgosłupem
Z twarzą tak sztywną jakby bicz ją przeciął
Lub cień
Mknącego na obłokach diabła




★ ★ ★


„Wszedł Anioł smutku...” A ja im zazdroszczę
Że do nich przychodził ten cielesny Anioł
Chyba na sobie
Miał komeżkę z płótna
Mąkę na twarzy
Miecz pokrzywy w dłoni

„Wszedł Anioł smutku...” No kiedyś przyjść musiał
Mieli go w garści Sporą garść Anioła
Której nie można
Zbyć
Ani odrzucić
Raz zwiastowani
Żyli w błogostanie

Nam pozostały
Tu ręka
Tam głowa
Kilka oddzielnych piór — z którego skrzydła?
Nie powiązane
Momenty rozpaczy
A wstyd je każe chować w głąb mieszkania


★ ★ ★


Mamy tych braci — tych zmarłych zaledwie,
Już przerzucanych po kartach historii,
Jak się przerzuca kamienie na sitach,
Winę na innych; na jarmarkach — żywiec.
Mamy tych braci — tych zmarłych zaledwie,
A już dźwiganych do wtórnej roboty.

Najpierw się muszą wyłamywać z szuflad,
Z matczynych biurek ze złoconym zamkiem,
Z owych izdebek czułości i trądu,
Gdzie leżą bladzi, zadławieni pudrem,
W powiędłych skrzydłach kołnierzyków Jula,
W maskach niemowląt lub swojonych ptaków.

Tam oni — chudzi, wiecznie anemiczni —
Błądzą po kątach, wikłają się w lustrach
Zdjęć amatorskich; przerzucają lasy
Cenzurek szkolnych, dentystycznych recept.
Umarli krzyczą w matczynych szufladach
Śmiesznym głosikiem z okresu mutacji.

Potem wędrują przez piekło legendy,
Wywoływani z płonących kieliszków;
Powstają z lękiem, kiedy się odmyka
Nie grób nad nimi, lecz wieko bufetu.

Pijaństwa zmarłych — kto zna te biesiady
Po ciemnych latach śmiertelnego postu?

Mamy tych braci — tych nietrzeźwych zmarłych,
Z wybiciem pierwszej porzuconych w barach,
Wiszących w szafie przy kelnerskim kitlu,
Jedynych żywych wśród butelek trupów.
Na biedne głowy w nagniotkach od nimbów
Sypią się kwiaty z poplamionych tapet.

I takich właśnie: chłopców elegijnych,
Którzy spod skrzydeł matczynych uciekli
Wprost do szynkwasu; chłopców nierozważnych
Biorą na spytki przy szkolnym pulpicie
Panowie w czerni — posiadacze palców
Wygiętych w narząd do ślinienia kartek.

I takich właśnie — zmęczonych nieżyciem,
Bardziej od żywych służbą spracowanych —
O małomówność winią złotouści,
O brak pokory — ujeżdżacze lektyk.
I — nawet bywa — co na mord pomarli,
Sądzą tych zmarłych za istnienie mordu.

A oni — żyjąc — żyli w kołnierzykach
I w wierszach Jula, i mieli te grdyki
Ledwie chłopięce, i za długie rzęsy,
I matki słodkie, pachnące bawełną.
I żyjąc — żyli lemoniadą, krostką,
„Listkiem do szyby — w ciemność — przyklejonym”.


Śmierć ich dopadła wprost z okola lampy,
Gdzie został Norwid; z tarczy słonecznika;
Z odbicia w wodzie; z utyskiwań matki;
Z pierwszego grzechu — siostrzeńca rozpaczy;
Że, miast różańcem, związano im dłonie
Lufą dymiącą — jedyna ich wina.

Mamy tych braci — tych zmarłych zaledwie,
Nie w grób wchodzących, lecz w ciężki wiek męski,
W surowość zrządzeń, które zmarłym każą
Obrastać w zmarszczki, sędziwieć na skroniach,
Mamy tych braci — wstydliwych i skrytych,
Którzy najchętniej przesiadują w domu.


Dedykacja:    Zbigniewowi    Krysce, podporucznikowi AK, rozstrzelanemu w Warszawie wiosną 1943 roku


Zejście


Byle do wiosny
A wiosna?
Gdzie ona?
Więc schodzę w siebie po kamiennych stopniach
Ze soplem w dłoni jak z mieczem lub lampą
Której nie zgaszą
Podmuchy tych pustek

Kto z nas nie schodzi w kopalnie dzieciństwa?
Kto z nas nie błądzi światłem po tych ścianach
Gdzie w czarnych rzeźbach węgla kamiennego
Pełno odcisków
Paproci
I zwierząt

Tu ptak wiosenny — z której wiosny? — zastygł
Tu pocałunek — nieśmiały czy grzeszny?
Tu własna postać
Rozpięta w podskoku
Do czarnej wiśni na węgielnym drzewie

Byle do wiosny
Więc dalej w pokłady
Na dno dzieciństwa gdzie nagle — za rogiem

Jest tylko echo
I szum nietoperzy
Jakby ktoś miotał kule czarnej wełny




Zamieć


Bo teraz popatrz: znowu mamy śniegi
Szklane trumienki twych powiek pokryte
Zawiane usta —
Pajęczyny lodu
Śpią w twoich nozdrzach jak w maleńkich grotach

Bo teraz poczuj: znowu wieją mrozy
Żyły twe stygną jak kwiaty na szybie
Na ciepłym języku usiadł anioł chłodu
Szronem się pokrył strop podniebienia

Bo teraz posłysz: drwale dzwonią w drzewa
Sanie po śniegu jak po srebrnym chruście
Ptak skostniał
Zapadł
I uderzył w biegun

A dźwięk tak cienki jakby ktoś zakrzyknął




Po ciemku (II)


— Jutro na księżyc...
— Dzisiaj jeszcze cicho
Pozamykamy usta tych umarłych
W których otyłe są tylko kolana
Prawdziwie wzniosłe — śnieżne kopce grdyk...

— Jutro na księżyc...
— Dzisiaj jeszcze trochę
Wsączymy nafty w knoty lamp spragnionych
Przy których miłość jest mrukliwa — tajna
Aby sąsiedzi nie mieli złych snów

— Jutro na księżyc...
— Dzisiaj jeszcze chwilę
Poznamy dłońmi kształt zwierzęcych pysków
Sierść ich
I naszą —
Jak się przemieniała
W złociste runo na Aniołów skrzydłach

— Jutro na księżyc...
— Dzisiaj jeszcze cicho
Cicho bądź Cicho

Rozepnij koszulę
Rozluźnij mięśnie Oddychaj głęboko
Daj sercu przestrzeń od żebra do żebra...




Zaproszenie do miłości


Masz być półsenna Teraz masz być siwa
Przy młodej twarzy to będzie jak gołąb
Masz być napięta Tylko z twarzą gołą
Którą blask wznieca to znów cień obmywa
Masz być o świcie Teraz masz być bosa
Przez szron biegnąca jak przez niski ogień
Masz być zbłąkana Wciąż myląca drogę
Jak dym przyziemny lub sarna w zakosach

Masz być zgoniona Teraz masz być stara
Drepcząca w kółko z różańcem przy ustach
Chuda — zjadliwa
Niezdarna — już tłusta
W peruce
W chórze
W gniewie
W okularach

Idę do ciebie przez zbutwiałe sny
W ciżmach z ołowiu — w koronie ze rdzy




W przeciągu słowa


Ponad to wszystko
Co robimy z śmiercią
To ubierając ją w suknie
To w nagość
Ona zostanie wdowim widmem czasu
Owym gwałtownym starzeniem się zmarłych

Jeszcze przedwczoraj był mężczyzną w wieku
Mógł sadzić drzewa jeść rybę zapłakać
W przeciągu słowa
Zapadł się tak nagle
Że dziś rówieśnicy paproci i węgla

Mój ojciec — mówię —
A nie widzę ptaków
Przez niebo ciągnie klucz pterodaktyli




Kat


Ten drugi ja —
Ten co siedział w tobie —
Kim jest ten drugi w masce z twojej twarzy
Ten kat
Z palcami jak blade rośliny?

On znał godzinę
On zamiatał włosy
On wyniósł kubeł z wodą po obmyciu
Twych stóp tak gołych
Jak łapy zwierzęcia

W której godzinie podano mu wyrok?

O
Wszedł po cichu
Jakby wznosił wazon
Zacisnął palce na jednym naczyniu
Zadławił
Syknął
Tyle co przy świecy




W rocznicę


Rok już przeminął. Rok przespałeś, ojcze,
A my tę datę ubierzemy w ołtarz,
Matka ją zliczy na złamanych palcach,
Grabarz na kwitach
Nadzianych na drut.

Były trzy wojny lokalne — i były
Cztery brzoskwinie na twym miłym drzewku,
Pięć razy piorun uderzył tej zimy,
Sześć pszczół tej wiosny usnęło w twym ulu.

Więc śmiało w cyfry... O miliony armie,
O miliardy mrówki urosły w swych kopcach,
Bądź łaskaw, ojcze, dla tych małych liczb,
Bo czy znasz większe —
Wiesz tylko
Ty
Jeden.




★ ★ ★


O wiersz się prosi. A wiersz — że ją niby
Przedłuży w czasie o dzień lub milimetr.
Kto jednak powie podniebienie Laury
Lub nazwę ptaka w Marii obojczyku?...

Komu się dzisiaj Beatrycze przyśni
Z jej lewą nogą odmienną od prawej,
Z dłonią widzianą od grzbietu, od wnętrza
Widzianą czulej, bo w boskim pośpiechu?

Ale uparta — ale dziwnie lekka
O wiersz się prosi, potrząsa włosami,
Biegnie, powraca, oddala się, zbliża,
Zgrabnie przebiera w złocistych trumienkach...




W stylu Villona


Wybacz mi Książę
Że ty —
Tak delikatny
Jak zjawa srebrna po własnym pogrzebie —
Masz wejść w dysputy
Pełne ciał jak marchwi
Raz do soczystej
Raz już ściętej
Mrozem

Chcę Cię prowadzić w ogrody miłości
Kiedy już jesień przeszła przez warzywnik
W sadzie zasiała pełne kosze liści
W niebie zaś chmurę
Zimną
I pobladłą

I więcej żądam
Abyś
Umiał
Zachwyt
Dla ciał kobiecych — pomarszczonych szronem
Dla twarzy zimnych — na których uroda

Jest plamą trudną
Słońca
Czy butwienia?

Lecz jeśli miłość coś warta — to wskrzesza
A jeśli rozkosz — to ta co odmładza
Uwierz mi Książę
Nie najdziesz przygody
Większej niż miłość do kobiet dojrzałych

Oto myślistwo —
W półstrawionym lesie
Odkryć na nowo tę małą dziewczynkę
Która się karmi garstką cierpkich jagód
Płucze przeguby
Stóp
W dziewiczym źródle

Oto odwaga —
Rąk twych czarodziejstwem
Na główce chudej
Zasadzać warkocze
W oczach — pokrytych jak dymem
Żałobą —
Niech znów przebiega złoty goniec wstydu

Oto rozumność —
Być czasu oprawcą
Nie jałmużnikiem co wchodzi w przebraniu

A gdy opadną ostatnie brokaty
Zostaje nagi
Z wyciągniętą ręką

Mówię to Książę
Ukryty za krzewem
Wiosennej róży do której sprowadzasz
Młódki tak ślepe jak pomiot zwierzęcy
Lub jak twe dłonie zdrętwiałe ze strachu

Dedykacja: A. J. Wieczorkowskiemu


Widzieli go


Widzieli go, jak czytał Rilkego. Był młodszy
O uśmiech ledwie tkliwy, ledwie zrozpaczony;
Tak się uśmiecha kochanek, gdy powraca z godów,
A droga wiedzie
Przez poranny cmentarz.

(Jak nazwać zdumienie drobnym siewem rosy,
A może już szronu wróblołapkim tropem,
Który przebiega przez cmentarne ścieżki,
Ubiera zmarłych
W brabanckie koronki?)

Więc czytał w zdumieniu. Spod przymkniętych powiek
Spoglądał w zimę, pełzającą z wolna
Na wzgórza — wczoraj jeszcze: w płomieniach winorośli,
Na kraje — już przeszyte słodkim zimnym dreszczem.

Widzieli go, jak odkładał książkę. Kładł ją powoli,
Długo żegnał dłonią ulatujący dotyk —
Widzieli go raczej
Kładącego włosy
Ciemnej Uśpionej na pościeli złotej.




Liryki kazimierskie


I

Wzgórza mnie wzięły w białe posiadanie;
Jeszcze przez chwilę jestem w rozramionach
Widoków widnych, mrozów uszczypliwych,
Gwiazd z miedziorytem cienkich krajobrazów;
Wróble mnie wzięły w skrzydłe posiadanie,
O, jeszcze czuwam ponad tropem ptasim.

I czuję. Czucie przenoszę na czubkach
Palców — jak kulę ulotną czarodziej;
Pięć strun mych dłoni obracając w północ,
Pięcioma chłonę złoty wiew południa,
Aż tak je składam w wieczne pożegnanie,
Jakbym miał objąć twarz śpiącej kobiety.

Bo tu, gdzie wzgórza kładą łby na łapach,
Tu twe wezgłowia odnajduję święte;
A tam, gdzie rzekę ostry mróz naprężył,
Tam twój kręgosłup zastygł w zachwyceniu;
Tak jesteś wielka w tej bezbrzeżnej złudzie,
Że litość bierze nad twą klęską małą.

Poniosłaś klęskę. Ja poniosę dalej
Nozdrza zamarzłe, wargi nadkruszone;
Czas mnie poniesie w klimaty starości,

Głód — na postoje spopielonych ognisk,
Gasnąca gwiazda — w swój miedzioryt cienki;
Gwiezdne mnie wzgórza wezmą w posiadanie.


II

Bo kto nas rodził, rodził nas odlegle —
Lecz pomyśl: dalsze mogły być te bóle,
Te krzyki matek mogły ponad czasem
Kołować w kręgach dalszych niż mgławice;
Szpadel grabarza mógł twe prochy zwiędłe
Mościć — pod moją zaledwie kołyskę.

I tak się łudzę, że nie ty to jesteś,
Nie ty to jesteś, ale ta, co przeszła,
Swój portret ciemny rzucając na ścianę,
Lub bezimienna — mokry liść na szybę.
Nie ty to jesteś, ale ta, co przyjdzie
Stukać w me kostki bosymi stopkami.

I tak się łudzę — zwierzę zamyślone,
Ciałem skazane na jedyne ciało,
Które przyniosłaś zwierzęciu mojemu:
To twoje zwierzę — zwierzę wniebowzięcia.
Tak, to ty jesteś: zrodzona z przypadku,
Na mój przypadek jak wieko zapadła.

...Aż las się zawrze ponad miastem każdym,
W którym płakałaś ze strachu przed szczęściem;
Aż rdza rozkruszy te ozdobne lampy,

Które gasiłem rozjątrzoną dłonią;
Aż słońca połkną spieniony ocean,
Który nas wznosił — sczepionych na tratwie...


III

To były inne pagóry; też inna,
Podlejsza rzeka żebrała ich łaski;
Były — pamiętasz? — krajobrazy liche,
Które słowiczy omiatał języczek.
Tutaj już pora srebrnych skroni wzeszła,
Tu dzwonią w gajach pękające drzewa.

Więc się nie wpraszaj. Przymilnym paluszkiem
Nie chodź po szybach niewidomych z mrozu;
Ślady twych włosów na jutrzennym śniegu
Stróż nasz roznosi wiklinową miotłą;
Wiem: pewnej nocy próbowałaś krzyknąć,
Sąsiad zdjął fuzję, wytropił zająca.

A potem byłem przy łupieniu kota;
Widziałem nagość pośladków zajęczych,
Kucharz mi wskazał gicze, wątpia, comber,
Kuśnierz pochwalił atłasowość sierści.
Więc się nie wplątuj w sidła zastawione
W tych nowych lasach, urodzajnych w żniwo.

Bo jestem z nagła bogaty utratą,
Idę gorący na tłach pokostniałych,
Znów czuję zapach: sterylnych pościeli,

Znów wznoszę dotyk: do głaskania pustek;
A ty co chciałaś? Aby głód mój świecił
Głową twą ściętą, hosanną na tacy?


IV

Do Kazimierza jadą ludzie starzy;
O, jacy młodzi z tym kwiatem przy twarzy,
Który jest piołun, ma na imię: odlot,
A do którego skrzydlaci się modlą.
Skrzydlaci ciężko, na zawsze, przed nocą;
Nie co fruwają, lecz ci, co odchodzą.

Widziałeś odlot starych ptaków? One
Każde swe ścięgno badają zwątlone,
Prostują skrzydła — wpierw z krzykiem, a potem
Stojące krzyżem, wpadają w drętwotę;
Czy jeszcze skrzydłom przyjazne powietrze,
Czy raczej dzioby wbić w ziemię jak miecze?

Nasz ptak tu spocznie. I kiedy przeminie
Czas nasz oddzielny — jak dwie złomu skrzynie,
Pośród przeszłości złocistych pamiątek
Niech leży ptaka zbutwiałego szczątek,
Aż w miękkim wapniu swój szkielet roztopi
W epok umarłych jaszczurczy hieroglif.

Takie są dzieje. I taka jest księga
Wzgórz wirujących w sennych czasokręgach,
Wąwozów zmiennych, które noc rozwiera,

A dzień znów grąży w kopalnianych erach.
Takie są dzieje na nasze nadzieje,
Nim kropla spadnie, zanim wiatr przewieje...




Czułość albo Guliwer


Chodziła po mnie księżniczka z złotą konwią I śniłem
Że podlewa me palce
Aby znów zakwitły

Była drobna Niebieska Za srebrną woalką

Potem śniłem strażników
Kroczących w głąb ust
Na moście zwodzonym języka

Kapral podniósł latarnię
Rozzłocił mi krtań

Wreszcie w muszlach mych dłoni
Wzniesiono kościoły —

W lewym był pogrzeb
W prawym zaślubiny

Leżałem w trwodze
By niczego nie spłoszyć
Mokrym chlupotem
Serca




Nie było lata
★ ★ ★


Nie było lata. Jesień szła od wiosny
Jak ziąb — od wody, jak od dzwonu kręgi.
Dnia piętnastego Burns pozbierał wiosła,
Zaszedł nad morze,
Zawrócił do karczmy.

W karczmie odnalazł płomień, knot i łoju
Wysoką wieżę — u szczytu szczerbioną.
Płonącej wieży strzegła wyżła głowa,
Zakola dymu wciekały w jej chrapy.
Zaś obok głowy ustawiono dzban,
Zaś obok dzbanu rozkruszono chleb,
Zaś w cieniu chleba ukryła się mysz,
Spojrzała na Burnsa — i stała jak martwa.

Nie było lata. Nadciągała zima,
Kładła sopelki na wąsikach myszy,
W uszach psiej głowy jak w niewielkich grotach
Zakuła lodu ołowiowe lustra.
A zaś w kobiecie — co wnosiła dzbany —
Burns odkrył tylko grubą dolną wargę,
Pełne dobroci miękkie części dłoni
I ślad po nożu tak stary, jak Szkocja.


„Nie było lata. Wprost z ogrodów wiosny,
Zarówno wątłych, jak już jędrnych pychą,
Tyle nadziei niosących, co ptak
Śliny miłosnej w gardziołku uniesie —
Wprost z tych ogrodów, ledwo tkniętych szpadlem,
Obcasem dziewki po przelotnym deszczu,
Paluszkiem chłopca, który kładł ten odcisk
Dla zaznaczenia swojej przyszłej ścieżki —
Wprost z tych ogrodów, gdzie stawiałem kosze,
Wynoszę wiadra ściętych szronem liści...”

Burns to powiedział — i pozbierał wiosła,
I wyszedł w zamieć, jakby wchodził w kościół.
To, co zostało w karczmie po nim, było
Wieżą woskową, stryczkiem z knota, gwiazdą
Ponad wysmukłą ruiną psiej głowy,
Kobiecą dłonią z rozchylonym wnętrzem...

Nie było lata.




Morze — śnieg


W pled owinięty — na ramieniu zaśnieżonego mola,
Ileż ja — smutny człowiek — rozmawiałem z morzem.
Było osamotnione, ludzie uciekli odeń jak od zarazy,
Tylko światła elektryczne chodziły po nim, błądząc.

Taki tu teatr robię. A to dostojne zwierzę,
Czy może Bóg — jedynie pochwytny w tym mizernym świecie —
Okrążało mnie, węsząc, badając, biorąc na spytki,
Od których sól osiadała na wargach; krzyk mewy na twarzy.

Bo poprzez wszystko, co mi dała miłość:
A więc przez palce, kolana, zdumienie,
I przez to wszystko, co mi dała śmierć: przez rozum,
Od niego brałem najwyższy szczyt: powagę.

Poważne morze! Ty jesteś, które otwierasz
Mosiężne bramy dojrzałego czoła,
Za twoją przyczyną ołów skuwa szczęki męża,
Temida trzyma Wagę, Anioł — Miecz i Tarczę.
Szlachetne morze! Do ciebie by przywodzić
Durniów krzyczących po zapustnych placach,
Oni niewinni; bo się nie napili
Twej sinej — w śniegu — w zmierzchu samotności.


W pled owinięty — na ramieniu zaśnieżonego mola,
Poeta Nowy — po raz pierwszy wzrok wzniosłem ku gwiazdom;
Ujrzałem zamieć: kotłujące mewy,
Które walczyły ze śniegiem — o Lepsze.




Do S...


Bunt nie przemija, bunt się ustatecznia;
Jest teraz w locie: dojrzałym, dokolnym,
Jakim kołują doświadczone orły.

Bunt się uskrzydla tak — jak udorzecznia.

Bo wpierw to było jakby piaskiem w oczy,
Turniejem chłopców na słonecznej plaży;
A teraz ciężki; teraz więcej waży.

Bunt się uskrzydla tak — jak w kamień toczy.

I pomyśl: czułość, ta świetlista kula,
Teraz dopiero w mym pobliżu płonie,
Luzując szczęki, łagodząc me dłonie.

Bunt się uskrzydla tak — jak się uczula.




★ ★ ★


A tego roku jesień też jest siwa,
Ludzi ucisza, w drzewach kształt odkrywa.

I tego roku obłoki wydłuża,
Że idą niebem jak ziąbu przedmurza.

I tego roku w polach praca tłumna,
Gadają młyny, pachną chlebem gumna.

Jakby, zaiste, nie przeszła nad nami
Chorągiew bólu z ciemnymi skrzydłami,

Jakby nam czoła nie obrosły chrusty
I jakby „spokój” nie był dźwięk już pusty.

A tu — gdzie mieszkam — gdzie do ciebie piszę;
Ptaki dziobami przędą wielką ciszę.

Staw rzęsę dźwiga, rzęsa trzciny wiąże,
Zamyka łono nasycony grążel.

Pola topolom, topole rozstajom,
A lasy borom milczenia podają.


Jakby, zaprawdę, trznadle i czyżyki
Niosły przez niebo Chustę Weroniki.

Jakby, zaiste, za tych drzew bukietem
Przydrożny strumień rozlewał się w Letę.

Wybacz więc: idę przez wioskę ściszony,
Biorę od ludzi zdawkowe ukłony.

Radziejowice, jesień 1968 r.



Sen (II)


„Śniła się zima...” A był to — pamiętasz,
Matko? — nasz salon
Z kanapą ze skóry,
Z biczami mrozu na świątecznych szybach,
Z kaflowym ciepłem.

Ojciec od rana już pachniał koniakiem,
Podłogi pastą,
Rodzeństwo komunią.

Pies gdzieś się zaszył i ćwiczył kolędy,
Wszak o północy miał do nas zagadać.
(Potem go Niemcy
Nauczyli wycia.)

„Śniła się zima...” Więc pierwszy wszedł Anioł:
O jakże pięknie łączył w swej postaci
Ideę śniegu z wąsami stolarza —

Herod od progu roztaczał swą władzę
Ponad kieliszkiem, piernikiem, kapustą,
Plebejusz z rzeźni —
I wreszcie Diabeł. W kożuchu baranim,
W pasie związany stajennym łańcuchem,


Otwierał Piekło z wyziewami mąki —
Ten był ci piekarz z najbliższej piekarni.
........................................................................................
........................................................................................

Stół.
Wokół stołu
Toczyła się straszna
Gonitwa Ojca ze Śmiercią i Diabłem;
Za nimi Herod
Przed Herodem Dziadek,
A wszyscy w gniewie, popłochu i śmiechu.

Na twych kolanach — jak na szklanym wzgórzu —
Okrutnie Mały uczyłem się lęku.

„Śniła się zima...” Zbiegłem z twoich kolan,
By cały w płaczu dopaść wprost do Diabla,
Zatopić płacz swój w przepoconych kudłach.

Uniósł mnie w łapach piekarskich — nad rogi —
Ja, podniesiony, ujrzałem świat inny,
I Was inaczej — i lęk swój inaczej.
........................................................................................
........................................................................................

Anioł jest w niebie, Diabeł zszedł do piekieł,
A Herod — pijak — nie da się wyprosić.




Zaproszenie do miłości (II)


Nie ma Laury; pofrunęła
W mrowisko czerwone jak ogień,
Wśród milionów pancernych głów
Został tylko strzępek muślinu.

Gdzież Beatrix? Uniosło ją
Pociemniałe przed burzą morze.
Tylko na dnie, wśród szczątków ryb
Kołysze się loka złotego wodorost.

A wesoła Jenny, którą Burns
Jak piszczałkę przykładał do ust?
Czy ją deszcz rozniósł po makach,
Czy też miotła
Po izbie?

Ot, i ona: Maryla Puttkamer;
Ta się w grób jak w głaz obróciła.
Ale przecie szkoda i jej
Pocałunków — niebożątek.

Idź w poezję, jak w ciemną sień;
Gdzie niekiedy śmiech dziewczęcy tryska
Lub z milczenia dobiega stuk

Połamanych
Obcasików.

Idź w poezję; idźże tam,
Moich uczuć Sioło Jasne,
Ja kolejną z ciężkich bram
Zatrzasnę.




Pocałunek — krajobraz


Błądziłem lasem twoich włosów — zioła
I płacz odkryłem. I schodziłem niżej
Na białe śniegi zimowego czoła,
Gdzie płacz już umilkł, a był cień lichtarzy.

Potem zwiedzałem pamiątki twej twarzy,
Coraz to bliżej — i coraz to bliżej
Ust twoich dobrych uśpionego sioła:
W nim co się zdarzy — raz tylko się zdarzy.

I wszedłem w sioło. A była pogoda
Pod całym niebem Twego podniebienia.
Gdzieś w cichym kątku umierała młoda
Wstydliwość sielska w zapachu tymianku.

Nagle wróciłem — i stałem na ganku
Patrząc, jak wokół krajobraz się zmienia,
Jak wschodzi pierwsza gałąź bzu w ogrodach
I gną się rzęsy pod rosą poranku.




Upojenie


Jest wiatr, co nozdrza mężczyzny rozchyla;
Jest taki wiatr.
Jest mróz, co szczęki mężczyzny zmarmurza;
Jest taki mróz.
Nie jesteś dla mnie tymianek ni róża,
Ani też „czuła pod miesiącem chwila” —
Lecz ciemny wiatr,
Lecz biały mróz.

Jest deszcz, co wargi kobiety odmienia;
Jest taki deszcz.
Jest blask, co uda kobiety odsłania;
Jest taki blask.
Nie szukasz we mnie silnego ramienia,
Ani ci w myśli „klejnot zaufania”,
Lecz słony deszcz,
Lecz złoty blask.

Jest skwar, co ciała kochanków spopiela;
Jest taki skwar.
Jest śmierć, co oczy kochanków rozszerza;
Jest taka śmierć.

Oto na rośnych polanach Wesela
Z kości słoniowej unosi się wieża
Czysta jak skwar,
Gładka jak śmierć.




Flirt


Kiedy Tomaszowi —
Spętanemu na wieży z powodu świętobliwości —
Bracia wprowadzili kobietę z dekoltem i pokusą,
Akwinata
Ujął głownię płonącą
I wymachiwał.

Mówią, że z natury
Ten brzuchaty Olbrzym Anielski,
Którego — niekiedy — Bóg unosił nad posadzką jak pył dmuchawca,
Miał dobrotliwość wołu,
Cyklamen w wazoniku
I czułość.

Nie był to przecież stearynowy Stasio Kostka,
Którego nawet po śmierci można wąchać ufnie jak cynamon;
Ani też Wawrzyniec,
Ani inny dzieciuch.

Skoro więc chłop jak dzwon, z sercem jak niebieska artyleria,
Dopadł ognia i użył swych dwustu funtów wagi,
Musiało to być
Głęboko
Wysnute z rozumu.


Tak więc nie korzystaj, pani,
Z ciemności w kinie.
Wyplącz rękę z mej dłoni,
Rozpamiętuj głownię.




Hölderlin


W Tübingen,
W Szwabii,
U stolarza Zimmera —
Mając trzydzieści sześć lat za dużo —
Zamieszkał nieurodzony.

Co uczyni prowincjonalny stolarz,
Aby Anioł był bliżej nieba?

Zgarnie ze strychu brzoskwiniowe koszulki swych córek,
Bladość żony podobną do zmęczonego pyska owcy;
Zabije pająka,
Sumienie
I wzniesie wieżyczkę.

Anioł kołysze się w przezroczystych łupinach obłędu,
W dniach i nocach — jak czarne i białe wnętrza dłoni;
Stolarz pije.

Anioł — obciążony workami pod oczyma — wzywa
Boga, Jana na wyspie Patmos, Diotimę i Eter,
I pyta Niebo, jak dziecię nie umiejące kroczyć;
Stolarz siwieje.


Pomiędzy stolarzem i Aniołem jest, widać, coś więcej
Niż fakt posiadania skrzydeł.
Mózg.

Widziano to rano.
Gdy Zimmer wyszedł z ciężką siekierą,
Położył śliską kulę i uderzył w pniak.

Pomiędzy siekierą stolarza i mózgiem Anioła jest, widać, coś więcej
Niżeli bitwa.

Hölderlin wstał.
Przetarł oczy.
Spoza zasłon furii
Zdziwił się ptakom gołębiego poranka.




Arachne
w pająka przeistoczona


Opiece Niebios
Należy przypisać
Przeobrażenie Arachne w pająka.

Do dzisiaj wzbudza w śmiertelnych zachwyt
Wielkoduszność Ateny —
Tej matrony z włócznią —
Która nie bacząc na doznane krzywdy,
Na urągowisko i potwarz,
Podniosła małą dziewkę z martwych
I dała jej odwłok.

Arachne w istocie przędła lepiej; zaliż
Przystoi byle tkaczce wynosić swe welony i wieszać na drzewach,

Gdy bogini z włócznią —
W nieśmiertelnym mozole —
Dziergała swą szmatę?

Inna rzecz pająk. Onże, stwór pośledni,
Nie zagraża bogom; jest dziełem ślepego
Zrządzenia natury; mieszaniną popiołu i pleśni;
Pożal się, Zeusie; wirtuozem odbytu.


I tak
Metamorfoza Arachne
Była nie tylko strzelistym aktem dobroci,
Ale i cierpkim owocem
Głębokiego Rozumu.

Nie stało się od razu — o nie. W wielkim bólu
Każdy paluszek dziewicy wypuszczał kosmate kłącza,
Wysmukła szyja wchodziła w kadłub jak dłuto w głaz;
Oczy ogromniały od grozy.

W wielkim lęku
Delikatny narząd płci i czułości
Przeobrażał się w chitynowe obcęgi instynktu.
A żądza krwi
Dopiero miała nadejść.

Jednakże —
Jak twierdzą obeznani w rzeczy —
Prawdziwa męka wstrząsnęła półowadzim ciałem Arachne,
Gdy już doszczętnie stał się jawny
Wyrok
O dozgonnej utracie głosu.

Opiece Niebios
Należy przypisać
Przeobrażenie Arachne w pająka.

Odtąd
Dzieło
Rozwija się dalej,

W wielkim skupieniu i poczciwym majsterstwie,
Bez zbędnej pychy,
Obrażania matron,
Niecenia waśni,
Mącenia natury.




Do Taliarcha


To żółte drzewo w granatu bukiecie,
Ta zwierząt ścieżka...
W jakiej dziewczynie lub w jakiej kobiecie
Zamieszka?

Ta smukła świeca na lichtarzów złocie,
Ten wiatr w welonie...
W jakiej zatracie, więc w jakiej pieszczocie
Zapłonie?

I pożar stogu pośrodku północy,
I szron na trzcinie.
Ku czyjej zgubie, ku czyjej pomocy
Przypłynie?

O, mój Taliarchu, nawet włosy lutni,
Żurawi poryw...
Przeobrażamy nieszczęśni Okrutni
W topory.




★ ★ ★


Piękno —
A czyżbym nie był jego godny?
Ja, który tyle chcę unieść z człowieka,
Że nie mam wiary nawet w grób swój? W chwilę,
Która nim przyjdzie, to wpierw mnie oślepi?...

Piękno —
A czyżbym nie był jego godny?
Kto zna mnie trochę,
Ten tak mnie spamięta,
Jakby mu przyszło zawiadomić Wdowę,
Że ten, co odszedł,
Nic Jej nie zostawił.




Malarstwo (II)


Czy piękno cię nachodzi, tak jak śmierć? Jak na mnie? —
A więc wstajesz pobladły — i ku wielkiej zgrozie
Kobiety bezrozumnej, psa drżącego, luster
Wleczesz cień swój żałobny przez wszystkie pokoje? —

Widzę: idziesz. Wśród puszek z pokruszoną farbą
Odnajdujesz swój zydel, lęk swój przedwczorajszy,
Nawet pięść, która z nagła podbiła ci głowę,
Kiedy biegłeś ulicą — jak ptak — po omacku.

To jest piękno?... Zwątpienie?... A więc czujesz także
Czas, który w nas uderza aksamitnym skrzydłem?
Ciebie także radują zmierzchy pod oczyma,
Pokruszone kasztele, wklęsłe fiordy skroni?

Widzę: dźwigasz. Unosisz skamieniały pędzel,
Nie na płótna wysokość, na wysokość czoła,
Aby potem wstydliwym zasłonić uśmiechem
Tamte — wspomnij — po niebie rozwiane chorągwie.

A więc piękno jest w klęsce? Znasz tę samą radość
Przegrywania przed czasem? Świateł wygaszania,
Jeszcze zanim się zjawi Duch nad Elsynorem,
Przed Jakubem Archanioł, róże nad Olimpią?


Widzę: wracasz. Już jutro, już pojutrze może
Zostaniesz tam na dłużej, tam — co zawsze znaczy:
W kobiecie bezrozumnej, w drżącym psie lub w nocy,
Której cień najpiękniejszy nosimy wpół twarzy.

Dedykacja: Jerzemu Stajudzie



Genezis


Gdzie jest to Zwierzę, które cień ogromny
We mnie wciąż rzuca —
Żagiew dymiącą,
Ciemny blask zwierciadła,
Głos dzwonu?

Czy w tym wszechświecie jest —
Czy w tamtej próżni,
Na którą Chrystus — On jeden — spoglądał w Ogrójcu?
I jakie Zwierzę?
Niekiedy widzę —
Niekiedy dostrzegam:

Głowę potwora o zdumionych oczach:
Moją — z dzieciństwa — głowę w zamyśleniu.




Świecenie Aresa


Głowa Aresa — z gipsu albo z wapna —
Ma zamiast uszu dwa złote skrzydełka
Na nich wzlatuje
Obraca się wolno
Okrągłym ruchem podobnym do planet

W pierwszym świeceniu widać tylko kędzior
Za chwilę z cienia wypływa półprofil
Pełnia
Oznacza
Blask grdyki i czoła
W którym jak próchno otwór świeci mały

I gdy tak płynie —
Za głową Aresa
Szybuje stado drobnych rąk panieńskich
Za piękną głową
Bieżą dłonie starców
Uśmiechy matek jak klucze żurawi

Ciało Aresa — kiedy głowa świeci —
Spoczywa obce
Porzucone w trzcinie
Stopy po kostki zanurzone w bagnie
Między palcami weselą się raki




★ ★ ★


Piękno spóźnione,
Nie było cię wcześniej —
Nie było w środku —
Nadchodzisz od portu.

Tak, z tamtej strony
Prześwietlony we śnie
Duch Ojca schodzi
Z zamkniętą aortą.

Prawdo spóźniona,
Nie było cię w porę —
Nie było potem —
Lecz jeszcze gdy jestem.

Pytam o winnych,
Duch milczy z uporem,
Rozkłada ręce
Praczłowieczym gestem.




Dante


Płomyk powagi który mam na czole —
Jak podmuch kuli
Lub refleks letejski —
Warstewkę soli którą mam na wargach
Cienką
Że nigdy
Nie do scałowania —
I nawet chłodne
Puste fiordy skroni
Przyniosłem z nieba

Ten który spada — ten spada na skrzydłach
Ten co ucieka — wiatr przynosi w szatach
Ten co zostaje — siedzi na prawicy
Ten który wraca — ?

Jest powrót z nieba dźwiganiem powagi
Wejściem do domu
Ucztowaniem stypy
Jedzeniem ciasta na drożdżach i wapnie
Mówieniem:
Wszystkich
Nas
Czeka to samo




★ ★ ★


Dobranoc głowo — jakżeś wyglądała?
Dobranoc twarzy — gdzie zabłyśniesz znowu?
Nad jaką basztą — przy jak zimnym nowiu
Straż ciebie ujrzy i uderzy w działa?

Dobranoc ręce — w gips odlane jaki?
Dobranoc stopy — idące w bezdroże
Przez jaką ziemię i przez jakie morze
Do — z psów i ludzi wyzbytej Itaki...




Nad grobem niemowlęcia


Kiedy dziecko umiera, nawet tak bezrozumne,
Że nie czuje odlotu przerażonych rąk znad jego powiek,
Kiedy nawet jeszcze żyć nie zdążył człowiek,
Wszak umiera człowiek;
I znowu Ludzkość
Kupuje sobie trumnę.

Niemowlę — ono nie krzyknie w progu wiecznej zimy,
Ani się przed mrozem schroni w twoje ramię,
Ale gdy się już nad nim raz wieko załamie,
Niemowlę powie
To, co my mówimy.

Tajemniczy jest Słuchacz, który słucha tych głosów
Nie wydobytych, a idących przez niebo
Jak coś ogromnego
I jeszcze większego
Niż pył w męskiej dłoni skruszonego wrzosu.




★ ★ ★

(Z cyklu „Spotkania”)

Ostatnią rozmowę z Marią Dąbrowską
przeprowadziłem przez telefon

...Stała na wzgórzu — była drobna — w białej
Spódnicy z płótna, w bluzeczce z jedwabiu;
Na stopach miała uczniowskie skarpetki,
Które zaledwie okryły Jej kostki.
Stała na wzgórzu — w tarczy siwych włosów
Jakby w zegara słonecznego tarczy.

Czujna — płochliwa — gotowa do biegu;
O, zaraz skoczy i zbiegnie tu na dół,
Gdzie pod drzewami stoją długie stoły,
Na nich naczynia, książki, ręce kobiet
Złożone ufnie obok dłoni mężczyzn
Lub zaplątane w grzywy starych zwierząt.

...Stała na wzgórzu — nad całym obszarem
Epoki — jedna. Nad doliną — światło.
Już tak pokorna, a wciąż nie wierząca
W ścięcie warkoczy, w powieszenie luster,
W krzyżową mękę spustoszałych okien,
W myśli ostatnie, błędne rozstrzelanie.


I miał gong wybić. Ten radosny, który
Wzywa domowych w porze podwieczorku,
A oni idą, niosąc paproć z lasu,
Protezę z bitwy, zapach świec z kościoła;
I ona zbiegnie — i też coś przyniesie:
Mrówkę na dłoni lub welon weselny.

...Nie było gongu. Zadzwonił telefon.
Powstała z krzesła — a schodziła z wzgórza.
Ta w dole: chora — ta w górze: skrzywdzona,
Jak matka z córką, i jak wdowy — obie.
Podniosła się z krzesła — więc która? A która
Zakrywszy oczy, zbiegła w dół jak w cmentarz?...

Mówiłem z dwiema. Z jedną, że ma serce
Bardzo zmęczone, że już mu nie ufa...
Z drugą, że trzeba znów wrócić do miasta,
Pożegnać ptaki i powitać eter...
Z pierwszą, że umrze — z drugą, że umierać
To jakby wracać w próg szkoły z wakacji.

........................................................................................

...Potem się zbiegły. Potem się złączyły
W czułym uścisku dwóch zbielałych dłoni;
Zarówno jednych, kiedy w zawstydzeniu
Brały na siebie klejnot pocałunków,
Jak kiedy w wieczność odchodziły społem
Z nigdy nie zmytą plamą atramentu...

........................................................................................




Walka Jakuba z Aniołem


Ty we mnie chlebem kamieniem kościołem
Ja w Ciebie żebrem

Ty — jak w dwie tarcze — w skrzydła uzbrojony
Ja — w zmarszczki czoła

Za Tobą ogień hoplici i gryfy
A za mną — grób mój

Ty we mnie zorzą kobietą i dzbanem
Ja w Ciebie grobem

Dedykacja: Jerzemu Gembickiemu



Głód


A jednak jest w nas ten głód życia. Ten, co nas rozdziela,
Ten, co nam każe w żałobną muzykę
Wnosić wasze uszy martwe, jak woskowe lichtarze,
Na oczy ślepych wchodzić garścią bzu wilgotną.

Płaczemy śmierć cudzą, tak, na zawsze cudzą.
Przygodę innych, legendę nie o nas:
Garsteczką gliny nabrzmiałą od słońca,
Krzykiem wtulonym w pachnące chusteczki.

A jednak jest w nas ten głód życia. Ten ogród, gdzie taniec
Wiedziemy jak dzieci, odginając głowy,
Oślepieni stadem motyli tańczącym nad nami,
Zabijających
Nalotami skrzydeł.




Objawienie według świętego Jana


Że naród pije, ja pośród narodu
Przysiadam czasem. A lubię najniżej,
Gdzie upaść trudno, bo tylko upadli
Mają swój kątek pod tą Ścianą Płaczu.

Upadli krzywo: tamten wprost na skrzydło —
O tyle zbędne, że nie miał drugiego;
Ów na pysk upadł; gdy dźwiga go w górę,
Dzieciom i księżom trzeba zakryć oczy.

Panny — upadłe na wznak — leżą cicho,
Z świętą słodyczą biorą w usta lejki,
Zaś ołów w siebie. Będą wniebowzięte
Krzyżem leżące — i sztywne jak krzyże.

Bo naród pije — a ja wśród narodu
Dla Zbożnej Sprawy Zbawienia Wszystkiego.
Żebyśmy tylko tacy zdrowi byli.
A gwiazda Piołun niechaj też nam wisi.




Dialog


Opowiedział mi człowiek, który pije wódkę,
Że nogi ma dosyć dobre, na starość też nie narzeka;
Że nawet wierzy w Boga, to znaczy w Coś po śmierci;
Że owszem,
Że odłożył
Na Czarną Godzinę.

Odrzekłem człowiekowi, popijając wódkę,
Że chmury jeśli sine, to tak zwykle bywa pod jesień,
Że jest to rzecz normalna, iż drzewa krzywo rosną,
A ptaszki — krocząc w śniegu — przeziębiają łapy,

Potem
Padliśmy sobie
W ramiona
Z wielkim płaczem.




Didaskalia


— Więc jak żyć?
To prostujesz się w krześle,
Ręce układasz na szczupłych kolanach,
Masz w sobie powagę dziecka, co się dowie.

Patrzę na łódki twoich młodych powiek,
Na wargi pochmurne jak owoce leśne,
Na włosy przesiane złotym blaskiem rana.

Nie wiem doprawdy, co Ciebie przejedna,
Moja Śliczna Biedna.

— Więc jak żyć?
Tu odchodzisz od stołu
Z talerzem w dłoniach jak z wielkim ciężarem;
Kobiecość niosąca i gorzkie zmęczenie.

Patrzę na czoła wysokiego cienie,
Na twych paznokci szarzejący ołów,
Na wąskie usta, co nie chcą być stare.

Nie wiem doprawdy, co Ciebie przejedna,
Moja Śliczna Biedna.


— Więc jak żyć?
Tu odchylasz się z wieńcem
Sponad gliny wzniesionej wysoko jak wieża,
I dajesz się unieść w milczący korowód.

Patrzę na chłodne kościoły wieczoru,
Na to, co było i nie będzie więcej,
Na studnie nieba, otwarte na ścieżaj.

Nie wiem doprawdy, czy to Cię przejedna,
Moja Śliczna Biedna.




Samolot
(Z cyklu „Spotkania”)


Dziesięć tysięcy metrów nad Kaukazem —
On — człowiek w przepoconej koszuli — w skarpetkach ciężkich od zmęczenia,
Pijąc wódkę z trudem, z mozołem kochając żonę, z bruzdą na czole
Walcząc o niewysłowione piękno swojej twarzy
Trzepotał w samolocie, jak serce w Ikarze, jak serce podchodzące pod gardło:

Mówił Artur:
— Siądź, proszę,
Ona mówiła:
— Nie zjadaj alkoholu!
I szedł Broniewski — na przestrzał twarzy pasażerów, wątroby swojej i płaczu.

I pojąłem:
Od niego zależy lądowanie!

Na twarzy białej Umarłej?
Na profilu Dantego?
Na ościach ryb wyrzuconych i połkniętych przez słońce?
Na głowie pocałowanej
Przez Gwiazdę,
Co wolno przecieka?...




Ars poetica


Godziny przy piórze — one leczą rany,
Nawet śmierć jest daleka, jak była w dzieciństwie.
Zwierzęta domowe śpią ufnie przy twoich stopach,
A płomień świecy
Nieruchomieje jak miecz czuwający.

Wszystko, co wokół — krzesła, książki, kwiaty
Ubierają się w odświętność, powagę i czoła
Wysokie. I oto — nikczemny —
Twarzą stajesz wobec świata, jak glob naprzeciw globu.

Oto wiesz na pewno: za twoją kotarą
Jest tylko ściana, nie ma Poloniuszy.
Oto czujesz bezpiecznie: w środku twojej dumy
Nie zagości ni karzeł, ani też pochlebca.
Oto szepczesz zaledwie,
Układając zgłoski —
A słyszysz: księżyc dźwiękiem odpowiada.

Godziny przy piórze — one leczą rany,
One też wstrzymują od ran zadawania.
Patrz: podniosłeś usta, by odpluć obelgę,
A stoisz — niby dziecko —
Z usty zdumionymi.




Nowela (I)


Kiedy generałowej Branickiej tramwaj odciął stopę,
Jej ogródek pośrodku podwórza zesechł i zmizerniał.
Siatka, która osłaniała ten skrawek, jak kwef ochrania wdowę,
Stała się szmatą z drutu, łodyg i rupieci,
Na drewnianym stole sczerniał ślad po kartach,
Na żwirowanej ścieżce rozciekła się mysz.

A przedtem — jak pomnę — szlachetna Branicka,
W sukni sprzed wieków, w srebrnym hełmie włosów,
Wnosiła tu z piętra kruche filiżanki,
Dzbanuszki ze srebra, ciastka z margaryny,
I w pozie przejętej z portretu Marii Ludwiki
Oczekiwała trzech swoich Staruszek.

Miała je trzy — nieodmienne — wyszperane
Ze sklepów Desy, ze Szkoły Tańca, z Pensjonatu:
Nakryte wielkimi czarnymi kapeluszami jak rzeką,
Opięte w gorsety, w których trzeszczały szprychy parasoli.

„Ce sont des vieilles” — myślałem po francusku,
A one po francusku piły cienką kawę
I śmiejąc się z francuska, piskliwie, drobnymi rączkami
Oganiały się od pszczół sennych i wielkich motyli.
I dużo mówiły, nie słysząc się nawzajem, bo głuche,
I patrzyły w śmierć swoją przez zazdrostki słonecznika.


Kiedy generałowej Branickiej tramwaj odciął stopę,
Plotka domowa doniosła, że wszystkie pomarły.
Pierwsza przez pomyłkę zjadła igłę przy robocie haftów,
Druga — w kościele — śmiertelnie zaplątała się w różaniec,
Trzeciej nie znaleziono. Może weszła w ścianę?

Spoglądam na gruzy ogródka pośród podwórza,
Rozmyślam o stopie osobnej, kobiecej,
Wiatr biorę na piersi,
Trochę dżdżu na twarz.
Nadeszła jesień. Pora palić w piecu.




Brueghel (II)


Ten plan jest widziany z poddasza. Przez cierniowe ogrody
Gałązek i drzew wielkich. Na śnieg patrzę i wodę,
Przyprószoną zaledwie. A zaś w głębi chmura
Wiatr pochwyciła, zamknęła w swym wnętrzu.

Ja — Malarz — już nie żyję. Zziębnięty jak blacha
Toczona po śniegu, duszę dałem Bogu.
Jest teraz mała, luta,
Podobna do klucza,
Na którym niekiedy Bóg zimę wyśwista.

Ja — Malarz — już nie żyję. A jednak oczyma
Moimi patrzycie na śnieg i na wodę,
Przyprószoną zaledwie. I to ja ustawiam
Wysokie słupy światła nad mrokiem lodowisk.

Biegnie pies z uchem postrzępionym w bójce. Gawron
Kroczy kłaniając się śniegom to w lewo, to w prawo.
Człowiek wór niesie. Dzieci do sanek przywiązane.
A z kominów — aż do mnie — wznosi się woń jadła.

Ja — Malarz — już nie żyję. Ale przecie widzę
Te trzy stare kobiety, idące od boru
Jak dzwon od kościoła. Zaplątane w szleje

Chrust wloką po śniegu, a w ich ciemnych twarzach
Mróz pozapalał biegające iskry.

Zimo — Majestacie,
Śmierci — pusty dźwięku.




Policzek


Podówczas — a było już po uporządkowaniu narzędzi —
Heble na stół, wióry do kąta, cyrkiel na ścianie, chłód na suficie —
Majster zaplanował budowę wielką i zimną,
Brzuch i genitalia okrył skórzanym fartuchem.

Z kuchni dobiegał smak rosołu i kłótnia;
Domowi byli w domu,
Godzina — na zegarze.

Podówczas — a było już po uporządkowaniu sławy —
Order na ancugu w szafie, wiele ukłonów po niedzielnej sumie —
Majster przybijał się gwoździem do stołka li tylko z nawyku,
Znużony diabeł leżał, ogrzewając mu pięty, i mruczał.

Z nieba święta Teresa wysypywała róże,
Wiatr chodził po kościach,
Myśli — po głowie.

I wtedy — podówczas —
Przyszła z dworu dziwka,
Wniosła piersi i w uszach odrobinę dżdżu.
Nic specjalnego.
Młoda.
Bardzo piękna.


Majster wstał,
Uderzył ją na odlew,
Biło ją po twarzy rzemieślnicze serce.




Bitwa


O, ile od tkliwości i miłości pościł,
Aby wszedł po Jej włosy jak w żywiczny kościół.

Pojrzał wpierw po witrażach, w środku twarzy stanął,
A tam wyżej — na czole — stał już słońca anioł.

O, jakże się przepłoszył, ucieszył, przyczaił,
Że sam jeden stratuje każdy blask w tym kraju.

Nie usypie spod palców niczego prócz zgliszczy,
A co zacznie miłować, miłowaniem zniszczy.

Nie ma bowiem spełnienia, aby nic nie brzydło;
Kochasz blask Jej? Stłucz lampę. Kochasz wdzięk? Złam skrzydło.

Tak też czynił radosny. Pochylony nad zlękłą
Całą polać przemierzył — od wstydu po piękno.

Jeszcze wzrokiem zaczerpnął tętniące powietrze,
Potem zwarli się w bitwie; śmiertelne dwa miecze.




Fraszka


Czy potrafię cię, piękna — ja, co tak nie umiem
Kochać własnej miłości, jak tylko zajadle?
Bo czy można ułożyć miłość na rozumie,
A jedynie twe włosy kłaść na prześcieradle?

Powiedz dzisiaj: „jest piękna”. Pokiwają głową,
Sposępniałe policzki uśmiechem obloką,
A to będzie, jak gdybyś dał właściwe słowo
Niegdysiejszym, ach, śniegom — nad wodą obłokom.

A więc wracaj, Ulotna, gdzie przy czarnym Tumie
Ziewa grób opuszczony i rdzewieją szpadle.
Bo czy można ułożyć miłość na rozumie,
A jedynie twe włosy kłaść na prześcieradle?




Dwunasty listopad


Teraz ją trzeba rozbierać z rozwagą;
Znać, gdzie się kryją czułe klęski ciała,
Tak by wpółskryta, przecież naga stała,
Nie obnażona, aby była nagą.

Źródłem pożądań będzie nagość czoła,
Źródłem bezwstydu powiek obnażenie;
A źródłem światła zestrzelone cienie
W jej kruchych dłoniach jak w sennych wądołach.


Widziałeś pożar? — Dziś spoglądasz w płomień
Lampy wysokiej. W gwiazdę ponad sosną.
Wzywałeś gwiazdę — ? Dzisiaj masz radosną
Lampę krążącą w okna nieboskłonie.

Ty byłeś inny — ? Inna jest też klęska,
Mniej może wielka, może bardziej wzniosła.
Ponad wodami cicha mgła narosła,
Duch ponad mgłami, litość jest zwycięska...


Litość? Bądź czujny. Bądź ostrożny z ową,
Która już czeka za progiem twej twarzy:

Ta Ruda Wdowa, co w paluszkach waży
W garstkę wyplute, twarde DOBRE SŁOWO.

Inną mieć będziesz. Nie damulkę z miasta,
Co na wieś jedzie, dziecko do chrztu trzyma —
Lecz między starca i psimi oczyma
Przeciwny Bogu most, który narasta.


Jakże wzgardliwi byliście oboje.
Ty — dla twej dumy. Ona — że na wietrze
Kładła profile swe od liści bledsze,
A tyś je łowił, chronił w książki swoje.

Myślałeś: tutaj, między tymi strony
Przetrwa jej profil jak w zegarze dusza;
Przecież dziś wiecie, że twarze zasusza
Czas przysypany i dąb przewrócony.


Teraz ją trzeba rozbierać z powagą,
Lub może lepiej czekać za jej progiem,
By sama z siebie zdjęła czas i trwogę;
By nagą będąc, nie była już nagą.

Poczekaj! Ona. Tak, to tylko ona
Spłoszoną wiarą może was ocalić,
Bądźcie szczęśliwi. Dobrej nocy. Alić
Ta rzecz się skończy, choć jest nieskończona.

Dedykacja: Żonie




Sześciokrotne śpiewy poranne


Skąd oni biorą nienawiść? Z małości — ?
Więc gdzie się skrwawił baranek ich wstydu?
Powiedzmy szorstko:
Gdzie była ta rzeź,
Gdzie sami sobie skalpowali czoła?

„Człowiek uczciwy nawet psa się wstydzi” —
Tak przeczytałem w staroświeckiej książce,
A biła północ,
A że nastał świt,
Poznałem z piania niezawodnych hycli.


Oto umiemy, oto nauczeni
Jesteśmy wreszcie: kręcić bicze z piasku,
Wbić tysiąc ćwieków w jedno ziarnko maku.
Córkę piekarza wypiastować z sowy.

I dokładamy do wszystkiego ręki
Czułej jak ręka hodowcy lub gacha:
Do bicza z piasku,
Do ziarenka maku,
Do drew, co płoną w rodzinnym kominku.


A o czym gwarzyć przy rodzinnym stole?
Wuj odpiął skrzydła, że były mu zbędne.
Stryj jeszcze wierzy, a wierzy korzystnie,
Bo wiara stryja przenosi go w góry.

Głód? Gdzieś tam dalej. A zresztą w gazetach
O rozmnożeniu cudownym planktonu
Pisali dzisiaj. O śmierci? W peticie.
Petit jest czcionką wyłącznie dla młodych.


„Lecz ten się wyrwał!” Też będzie wyrwany;
Otóż już wokół rozczyniamy glebę,
Ubrani w szpadle, fartuszki i w słońce,
Skłonni się chwytać, każdy za co może:

Babka za dziadka, a wnuczek za babkę,
Kruczek za wnuczka, zaś Mruczek za Kruczka;
Wiatr za epokę i nozdrza za wiatrem,
I łby do ziemi — i do piasku głowy.


My nie po trupach. My po przemyśleniu
Idziemy w niebo po szczeblach drabiny:
Są z nas Jakuby nie z Ducha, nie z Ojca,
A z przysposobień Ochotniczej Straży.


My nie po trupach. My pozostawiamy
Za sobą tylko ptaki okulałe,
Muchę skrzywdzoną, trawę zadeptaną,
Albo — co chlubne — nowy Dom dla Starców.


Bo twarz mieć trzeba, z którą jest do twarzy.
Nogi w obuwiu. W kalendarzu miłość.
Ojca w szacunku. Alkohol pozatem.
Teściów najlepiej w osobnym mieszkaniu.

Ci, co się dręczą, sami sobie winni —
Ci, co niewinni, ci się nie udręczą.
Choć bądźmy skromni: na niewinność panien
Patrzeć dziś raczej należy przez palce.


Różanopalca. Eos. Ty najlżejsza
Z bogów mitycznych, które tak nas gniotły,
Przyjdź! Nawiej woni w nasze słodkie usta,
Przydajże blasku naszym miękkim grzbietom.

Popatrz przez palce. A my za przykładem
Na świat pójdziemy zwiastować nowinę:
„Dawno umarli przez bogów widziani,
Wiecznie żyć będą widziani przez palce”.


Skąd oni biorą swą pychę? Z litości?
Więc gdzie się skrwawił mój baranek wstydu?
Powiedzmy szorstko:

Gdzie dopadł mnie mrok,
Wilgoć na skale, senność na wilgoci?

— Opowiedz ptaka.
— Dobrze, opowiadam...
Jest teraz w locie statecznym, dokolnym...
Lecz gdy znienacka
Dopadnie go noc,
On niespokojnie śpi na sercu dzwonu.




★ ★ ★


Spojrzałem w twarz Marzeniu —
Było odwieczne i stare, najstarsze z marzeń ludzkości.
Widziano je wciąż tak samo: jako nagiego chłopca na wysokiej skale;
Ale ja podszedłem najbliżej.

Tam już tylko piołun zapachem się krzewił,
Suchą łapką
Świat błogosławiła jaszczurka.

„Chłopcze — zapytałem — mój złoty chłopcze,
Dlaczego tak późno przychodzisz na odwieczerz?
Swoi siedzą przy stołach, wyłożyli łyżki i metalowe talerze
I nawet kłódka roztworzyła usta z głodu.

Chłopcze — powiedziałem — niesforny chłopcze,
Czy wiesz, że niczego nie zaczną bez ciebie, Złotego Gościa?
Kobiety boją się rodzić,
Starcy watoliną uszczelnili trumny,
Mężczyźni mówią « tak » i « nie » — i nie ma to żadnego znaczenia.

Chłopcze — wyszeptałem — sędziwy chłopcze,
Kto ciebie nie malował,
Nie pisał,
Nie wzywał —


Ten ma teraz skrzydła, aureolę i bat,
Ten jest Aniołem Gabrielem twojego opóźnienia”.

Spojrzałem w twarz Marzeniu —
Było odwieczne i stare, najstarsze z marzeń ludzkości

Potem szedłem w dół,
I w dół —
I tak bez zatrzymania.




★ ★ ★


Przecież mnie czułość nigdy nie opuści;
Nawet gdy zwątpię w śnieżność mego pióra;
Gdy pewnej nocy — pełnej świec i luster —
Ujrzę na dłoni tylko ślad po ptaku,
Wątłą relikwię zmarłego zwierzęcia,
Które zagniotła glina i powieki.

Będziesz mi wierna, dostojna czułości,
Po czas jałowy — i po dalsze czasy;
Aż tam, gdzie widzę szczupłą głowę starca
O moich nozdrzach i z moim uśmiechem,
Złożoną miałko w pielęgniarskie dłonie
Lub już owianą płomieniem gromnicy.

Ale mnie czułość dalej nie opuści;
Przecież zetleje już kamień nagrobny;
Z tych świec, co moje, wiatr rozkruszy knoty,
Z tych łez, co dla mnie, piasek się zawiąże,
A wciąż — przez niebo — będzie szedł znużony
Zamiatacz modlitw z posiwiałą miotłą.




Polowanie na cietrzewie
Elegia oborska
(Narodziny i śmierć wiersza)

Zofii Hodur — Pani na Oborach

I

Ta elegia jest zwierzęciem. Tak, wiem doskonale —
Tyle właśnie wie twórca w samotności klasztornej,
W pomroce i brzasku. Jego cela świeci
Pustką;
To bardzo jasne i rozumne światło.

I wtedy — gdzieś na przestrzał — w pociemniałym kącie
Staje dusza zwierzęcia; niewidzialna jak wszystkie
Ciała astralne; lecz bardziej wzgardliwa;
Pachnie gonitwą,
Płomieniem
I rzeźnią.

Z duszą zwierzęcia obcuje się długo:
Jest to stwór niewidzialny, lecz tym bardziej płochy.
Tak można spłoszyć przeczucie, woń kwiatu lub smak
Maliny rozgniecionej wargami Dzieciństwa.
(Tak — powiedział mi Umarły — z nieuwagi i zbytku
Gubi się życie.)

Więc niech będą błogosławione uszy: wysmukłe kolebki ciszy,
Więc niech będą błogosławione plecy: rozległe plantacje nerwów.

Więc niech będą błogosławione kościoły,
Stojące tam — i tu,
W ciemnych wądołach nocy: białe i opuszczone.

One wszystkie ośmielają duszę zwierzęcia. Bo one ją węszą,
Aż — och, wstrzymaj oddech! — pojawia się pierwszy
Zarys,
Zamysł zarysu,
Przeczucie zamysłu;
Dusza zwierzęcia zaczyna jaśnieć jak papierowy lampion słońca
W głębokich wodach chmur.
Dusza zwierzęcia prosi o pocałunek — wilgotny i mięsisty —
Albo o szpadę.

Tedy weź przedmiot:
Kamień,
Rzeźbę płonącą,
Twarz kobiety lub zbira
(Z pamięcią, że każde ma inny zmysł rodzenia)
I ciśnij — bez woli mordu — w to nadmiernie czułe
Błaganie o akt.

Dusza zwierzęcia pokryje się włosem.


II

I pójdą nerwy w las. A tam — na samym skraju
Purpurowy lisowczyk bizunem omiata niebo.
I pójdą nerwy w las. A tam — w płonącym bagnie
Kobieta nagą piersią jak półksiężycem świeci.


I pójdą nerwy w las. A tam — w kaplicach korzeni
Umarli wiszą sucho jak dzwony albo stuły.
I poszły nerwy w las. Ujadającą sforą,
Którą okładaj kijem.
Zwątpieniem
Albo pięścią.


III

Bo urodzić zwierzę — to wywieść je z Rozumu;
Wykrwawić je cierpliwie, lecz bez ujarzmienia.
Niech ono samo
Nasyca się do woli,
Dbając o kształt swój własny — rosnący — nie zmyślony.

Pojrzysz: w garb urasta;
Pofolguj,
A nie wstrzymuj;
Czym bowiem jest poroże albo skrzydło gryfa?

Pojrzysz: ślepe i głuche;
Lecz czym piękniejszy kamień,
Którego twarz dokolna jest cała globem ust —
A każde z nich milczące?

Pojrzysz: ono
Na chmury się unosi,
Okrakiem bryły nieba
Jak kłęby klaczy ugniata;


Pojrzysz: ono
W srebrzyste otula się runo
Dmuchawców,
Trenów ślubnych,
Koronek rosy i sztychów;
Pofolguj,
A nie wstrzymuj.


IV

I oto zwierzę rośnie. I jest to wielkie zwierzę,
Mosiężne ma pawęże, z ołowiu ma pancerze.

Jak bardzo delikatny przeczucia jego powiew,
Tak ciężko się rozwarły dwa skrzydła nad tułowiem.

Jak lekko pomyślałem półsenną jego rzęsę,
Tak kości wapnem naszły, powieki — gęstym mięsem.

I jeślim myślał — czuły — o jasnych grzyw manowcach,
To czoło lwa spotkałem i biodra nosorożca.

A to jest moje Zwierzę. To ja jestem zwierzęciem,
Chodzimy w sobie wzajem, zwiedzamy się nawzajem;

Spoglądam w głąb zwierciadła, gdy łbem się wołu staję,
A wtedy dzwony biją na moje „Wzwierzowzięcie”.


V

Zwierzę do mnie:
Zrobiłeś mnie krzywo. Mam łapki na ukos;
Nie boleję nad tym, bo moje zatrudnienie
Nie jest ani pociągowe, ani drapieżne, ani też do wydoju;
Doprawdy, nie wiem, do czego Bóg mnie powołał za twoim łaskawym pośrednictwem;
Umiem prząść,
Pociągać wódkę
I niektórych do odpowiedzialności,
Ale ich ilość jest żenująco znikoma.
Powiedzmy:
Będę pędzić bimber,
Ale cóż to za bohaterstwo!
Gdybym zaczęło kupczyć gorczycą,
Posadziliby mnie za handel szelkami.
Życie nie jest takie liryczne,
Jak to się znowu tobie (z drobnymi wyjątkami) wydaje.

Gdybym umiało
Moimi zamszowymi wargami
Otulić coś bardzo biednego — wiesz, to coś, co stoi zupełnie na uboczu —
Byłoby to wielkie.
Zrobiłeś mnie krzywo. Jestem zaledwie nosorożcem.

Ja do zwierzęcia:
A przecież bywa, że idziemy sobie
Przez złote niebo — w czyżyków zamieci;
A tam,

Znad lasu
Schodzi nam naprzeciw
Ziąbu wysoki i ożywczy promień.

Jest ziąb bociani. Ten od gniazd się bierze.
Jest ziąb podziemny. Ten we studniach dudni.
Przez niebo łatwiej, przez ziemię iść trudniej —
Przez ziemię węziej, przez niebo iść szerzej.
Tańczymy z ziąbem. Bierzemy na piersi
Poblask srebrzysty i delikatny.
Spadamy w tańcu — i chociaż nie pierwsi,
Czyżby ostatni?
Nie, przedostatni.


VI

Ta elegia była zwierzęciem. Teraz jest żałobą —
Twarze zmarłych zwierząt odchodzą tak lekko
Jak ich oddechy — obłoki ulatujących nieśmiertelnych dusz —
Przez nikogo nie zapamiętane.

Tego naucz się każdy, kto dotykasz próżni,
Aby w niej przeczuć nęcący swąd zwierzęcia:
Powołane z trudem,
Rozpyla się w kurz.

Ktoś posadzi drzewko,
Ktoś kaktus podleje o imieniu psa,
Ktoś budzi się w nocy
I z krzykiem wzywa zabitego przez siebie zająca.

(Tu należy zaprzęgnąć całą wyobraźnię: zgon krowy,
Tak, widziałem zgon wołu — rzeźnik miał rękawiczki z białej
Przezroczystej gumy. Jego pomocnik wymalował sobie nad lewym kolanem
Oblicze Chrystusa. Ale kiedy go zagadnąłem
O sposób zabicia nosorożca, spoważniał.
— Widzi pan — powiedział —
My to mamy na uwadze. Sprostamy, kiedy nadejdzie potrzeba.
Na razie to jeszcze nie zachodzi.
Wszystko odbywało się w przeraźliwie przezroczystym słońcu.)

Mój Boże,
Jak leniwie strzelamy
Do wałęsających się na podlasiu elegii —

Więc niech będą błogosławione uszy: wysmukłe kolebki ciszy.
Więc niech będą błogosławione plecy: rozległe plantacje nerwów.
Więc niech będą błogosławione kościoły,
Stojące tam — i tu,

W ciemnych wądołach nocy: białe i opuszczone.




Stance


I

Nie ma Cię, pani Łagodna,
Nie ma Cię, pani Radosna.
Zaledwie zmoczyłem wiosła,
A tedy sięgnąłem aż do dna.

Lecz na dnie roślina podwodna
Me wiosła w gniewie uniosła —
I jesteś, pani Radosna.
I jesteś, pani Łagodna.


II

Nie ma Cię, Królu od Miecza.
Nie ma Cię, Królu od Wagi.
Stanąłem w przyłbicy i nagi,
Rozniosły mnie skrzydła powietrza.

Lecz idzie przez niebo rzecz bledsza,
Odwaga cieknąca z powagi.
I jesteś, Królu od Wagi.
I jesteś, Królu od Miecza.


III

Nie ma Cię, mężny Rozumie.
Nie ma Cię, siostro Ironio.
Ledwie ruszyłem z pogonią,
A myśl ukryła się w tłumie.

Lecz jeszcze jedno to umiem:
Nad własną zamyślić się dłonią
I czerpać nią ciebie, Ironio,
I żebrać nią ciebie, Rozumie.




Brama na Starym Mieście
(Kopia obrazu Aleksandra Gierymskiego)


I

Jest mocna. Kamienna. Zwieńczona portykiem
Jak głowa lwa. Albo wołu. (Tu wół bardziej pokrewny.)
Ma w sobie czeluść tak gęstą jak syrop
Lub kancelaria adwokata zmarłego na piersi.

Wzbudza szacunek. Bo w takim tunelu
Nie róża pachnie, nie dzwonek wiatyku,
Lecz młotek szewca — na końcu spłaszczony
Jak pieczęć kanclerska — lub całus obleśnika.

Dwa szyldy na skrzydłach pionowych uniosła:
Jeden ten polski, więc ozdobny w klucze —
Drugi prawitielny: rozcięty w dwujęzyk
Zaborczej żmii.

Bo też carskie Mochy
Rozcięły na dwoje Marcelę Taszyńską,
I w czułym rowku biustu ślusarzowej
Kibitki pędzą po niewieścim śniegu.


II

A Żydy stoją. To są znaczne Żydy:
Brodami pion znaczą — zamiast sznurowadłem
Pejsami wiążą wargi swych trzewików,
I — choć tego nie widać — pięty mają blade.

Zbladło w nich wszystko pod ziąbami wieków;
Zwiotczało — zwilgło — pachnie mchem i postem.
Handlarka owoców się Żydami brzydzi:
Bo Żydzi — jak baby — przed snem się podmywają.


III

A Ona ma piaskarza. Tenże: Chłop niemyty,
Przynosi co wieczór piwonie gorzałki,
Którą słońcem zakąsił. Wąsy też prawieczne
Rozkłada na zupie jak konopne włóki.

I ma wolę w portkach. To jest Boża wola —
Więc od Świętej Anny, od Sakramentek, od Jana:
Zanim ją spełnisz, trzy razy się żegnaj,
Zanim ją uśpisz, kładź się na wznak: krzyżem.

I będziesz mocna. Kamienna. Zwieńczona portykiem
Jak tułów lwa. Albo wołu. (Tu byk bardziej pokrewny.)
Otwierasz w sobie czeluść tak czułą jak zakrystia
Lub jak cienie dzieci, biegnących na wietrze.


IV

Dołem przemyka staruszka. Hajże, to „przemyka”
Ma w sobie tyle prawdy, ile śnieg w kostnicy.
Lat sześćdziesiąt osiem, primo voto: Zgorzel;
Na voto secundo Ksiądz Proboszcz nie przystał.

Więc na co ten pośpiech? Na co to drapieżne
Rozgarnianie laską staromiejskich cebul?
A jest w tym zarówno upór nosorożca
I mdłość skazańca wiedzionego na szafot...

„Wszak zięć Bartłomiej przywieźli od Obór
Śliwki na placek. Ja mu niesę wełnę —
Będzie pończochy miał bielsze niż Żyd,
A latoś w baranki
Tylko niebo obrodziło”.


V

O rynnie osobno. Bo rynna osobna
Nigdy w moich wierszach nie stała tak naprzeciw
Słowom — jak krosnom w Gierymskiego płótnach;
Więc rynnę na bok;
Niech ją pies obwęszy.

Ale po prawej: tuż ponad portykiem
Dywan dźwiga kurze
Dwóch Insurekcji,
Takoż i Powstania:


Jest to dywan bagnisty, w którym się kląsko
Topielczyk zsunął, a Patrol czmychnęła.

Tylko Polacy z kurzu plotą wojsko,
Ze śladów gliny na dywanie — dzieła.


VI

Zapach rynsztoka. Gierymski tu stał,
Tutaj ocierał flanelową chustą
Spoconej grdyki obrotowe lustro:
Tu Boga się bał.

Zmalał Gierymski. Siedzi w pierwszym planie,
Na szpicach kolan wsparł palce chłopięce:
Wzniósł nasze twarze. W dziecięcej udręce
Spogląda na nie.

Czy zrozumiemy? Czy ten bramy pomnik
Wzniesiemy w siebie jak odmę, jak klimat
Widziany wonią, wąchany oczyma:
Nie jak potomni.

Aromat cytryn. Gierymski go brał
W roślinne palce plebejskiego dziecka —
I ręka dziecka jak kolebki niecka
Huśtała szał:

Ani miniony, ani przepłacony,
Ni w dzwonka śledzi, ni też strojny w dzwony;

Lecz tam przytomny, kiedy kto szalony
Rozgarnia śmierci pluszowe zasłony.


VII

Zacna Taszyńska zmarła w progu zimy,
To rak kobiecy wygnał ją przed bramę.
Wokół nie było ni księdza, ni Żyda.
Śnieg leżał na dachach.
Skwierczał gaz w latarni.

I stoi mocna. Kamienna. Zwieńczona portykiem.
Jak głowa kobiety w strzałach papilotów,
Która wzgardliwym objawia śmierć,
Mężnym zaś tarczę — z koroną Gorgony.




Sukumi
(Z cyklu „Spotkania”)

Swietłow żądał mnie widzieć Był już bardzo blady
Zwłaszcza w lewej nodze i szpitalnym łóżku
Które tu
Pod tropikiem
Było wyspą soli

Palmy chodziły za oknem jak wachta z Hamleta
Tyle że odziana
W napierśniki kurzu

Swietłow słyszał tę wachtę Pokazywał palcem
Prosto na żar wirujący w otworze okiennym
I śmiał się cicho
Chociaż nadal silnie

„To jest Stanisławie gong przed Epilogiem
A ty — niecierpliwy — już opuszczasz teatr
Trzaskasz klapą
Potrącasz
Biletera w przejściu
A za chwilę zbiegniesz po schodach w popłochu”

Zmęczył się Swietłow I stał przy nim Murzyn
O potężnych zębach
I z cytryną w ręku —

I łuskał cytrynę
I powiedział „Chwatit
No chwatit Swietłow
No dalsze nie budiet”

Szedłem z tego piętra obsypany potem
Jak ulewą deszczu który właśnie wzbierał
W trzewiach horyzontu
I w świeceniu statku
Białym jak hostia

No dalsze nie budiet




★ ★ ★

(Z cyklu „Spotkania”)

Mówię Przyjaciołom:
Sen był bliski brzasku
Turkotało mleko
Wąwóz mgłą się zasnuł

A ja — w nocnych płótnach — w dzwonkach krów oborskich
Stanąłem
Czołem
Na środku Paryża

Miasto to — nie widziane na jawie — było jak Asyria
Pełne wież słoniowych i piaskowców szorstkich
Więc jak klęknąłem
Tak i biłem czołem

Podniosłem oczy: tu idzie Falkowski

Świetny
Świetlisty
W skórze podbijanej
Czarnym barankiem — i z Dijora metką
Zrywam się
Wołam

On się skłonił lekko
I znikł w marmurach bezgranicznej ściany

To ja nura za nim
Wiosłuję w syropie
Ziarnistych żup skalnych
W lodowych grot dzwonkach

I nie ma Paryża Jest poranna łąka
A na niej Falkowski — jako nagie chłopię
Przy ustach trzyma skrzydełko motyla
Gra na nim wąsko jak na białym listku
Z pobliskich lasków
Szczupłe pyszczki listków
Natura wychyla

A on już inny. Już mu skroń zbielała
Śpiewa że dusza
Z ciała wyleciała —
Na zielonej łące
Na zielonej łące
Stała

I znowu Paryż I w tej fajnej kurtce
Falkowski wchodzi na deski Olimpii:

W kaskadzie świateł
W gestów zawierusze
Zapowiada początek
Poetyckich Zaduszek


Ja do Przyjaciół:
Oni poglądają
Po swych napiętych postarzałych twarzach —
Ledwo się zapowiedzieli
Jerzy zapowiada




Halszka
(Z cyklu „Spotkania”)

W niewielkim pokoju na Krupniczej
Ujrzałem dziewczynę wśród książek.
Nie była ładna — była na to zbyt Piękna,
Nie była tkliwa — była na to zbyt Czuła.

Nosiła się z angielska —
I ten zimny strój
Oblekał również Jej dłonie w rękawiczki chłodu.
Studiowała filozofię —
I ten ciemny dom
Osaczał Jej gesty nawet w ptasich gąszczach.

Długich chwil milczenia
Żądała od przyjaciół,
Aby zamiast śmiechu — który tak przerażał —
Jej mowa jedyna: smak piołunu i malin,
Stała się jawna.

A potem długo
Przez Planty, przez śnieg
Szliśmy za wysokim woalem Jej ciepła —
Bezwolni jak chłopcy, których nigdy przedtem
Nie owiał zapach matki.


Doprawdy, Szlachetni, nie to jest rozpaczą
Iż zapominamy naszych pięknych zmarłych.
Śmiertelny smutek,
Rozłąka jest w tym,
Iż Oni o nas wcześniej zapomnieli.




Grave


Z mgły,
Z tych gęstych winogron, co bywają w Pralni lub w Łaźni,
Przez żebra,
Przez fałdy
I łzy
Wyłania się coraz wyraźniej:
Kobieta wioząca ziemię na wozie.
........................................................................................

I tak obraca tłustą ziemię co dzień
Rękoma bladymi od solnego aromatu:
Ziemia dla dębów.
Korzenie dla kwiatów.

A w przodzie Konik — ten Polny — się natęża,
Seledynowym pyszczkiem żelazną uzdę gniecie:
Sza,
Sza,
Ta kobieta rozwozi po świecie
Grób swego męża.




Ogrójec


Wszedł Pan w Ogrójec, kiedy to pospali
Się jego żołnierze:
Szymon
I Juda,
I Jan tam był —
Wszyscy chrapiący pospołu.

Zdziwiło Pana, że kiedy On Śmierci
Zaglądał w żebra
Jak w ekran Roentgena:
Szymon spał truchtem,
Galopował Jan,
A Juda wlókł się na spania osiołku.

I wielka tkliwość — tak, ta gorzka tkliwość,
Która nas godzi z pokrzywą i ostem,
Dla której w baśniach królewną jest żaba,
A krowa księżną;
Tkliwość objęła Pana i Go uniosła
Ponad śpiącymi.

Bo Szymon ściskał pod pachą koguty („ty się mnie zaprzesz”),
Trzy trąbki strachu.
Jan w śpiących palcach dźwigał głowę Marii
Jak blady lampion.

Juda radował się snem prostych rybaków
O pyszczkach karpi i pośladkach kobiet.

Któż — czemu jest winny?
Naokoło straże
Dzwoniły włóczniami;

Pomiędzy cierniem wilczym okiem błyskał
Złowrogi przelot wędrownych pochodni.
Tak dni już wiele
Toczyła się wojna
Pomiędzy Bogiem i lampką oliwną.

A człowiek zacny potrzebuje snu.
Najbardziej lubi spać przy szumie deszczu.

Więc Chrystus spadał z obłoków tkliwości
I — płacząc — wzmacniał sen swoich żołnierzy.




Modlitwa (II)


Wszystko mój Boże
Lecz nie kozłem ofiarnym —
Tego mój Boże
Nie pokazuj po mnie

Bo tłok i zaduch w tej ciżbie ogromnej
Bo tyle śpiewu w tej chudej koźlarni
Kiedy batuta dyrygenta spada
I wystukuje „silentium” na zadach

Jest kozioł — sopran
Ubrany we włóczkę
Z szydełkiem w nozdrzach

Jest kozioł — alt
Obrzmiały od jadła
I cały w chlamidzie

Jest kozioł — tenor
Co na szczudłach idzie
I tylko mordka
Żałobna opadła


I bas — dębowy
Baryton — od gór
I koźląt w kruchcie ministrancki chór

A godność? Ona
To obłokom czarnym
Rozstawia gromy na skostniałym globie

I wszystko mój Boże
Lecz nie kozłem ofiarnym —

Tego mój Boże
Nie pokaż po sobie




Nowela IV
(Poranek Wariatowej)

Poszła za nim w obłęd. A on ją tak objął,
Jak klosz mlecznego światła obejmuje motyla
Nocy. Ludzie więc z zewnątrz widzieli
Jej cień zaledwie — plamę mglistą i ruchliwą,
Która krąży łagodnie po mlecznej powierzchni
Jak sen na pościeli.

Tylko tam — wewnątrz — była wyrazista:
Jeszcze bardziej twarda we włosach,
Jeszcze bardziej muślinowa w powiekach —
Ona
Najświętsza Maria Panna Obłędu,
Cesarzowa Winy i Roślin.

Przez ulicę idzie się na wskos:

Sklepik otoczony rycerstwem w pióropuszach piwa,
Więc ona o piwo prosi.

Przez ulicę idzie się na wspak:

Piekarz i Rzeźnik owinięci girlandami kolejek,
Więc ona o dopuszczenie prosi.

Przez ulicę idzie się wzwyż:


U szczytu jest kiosk, gazety, sport, zbrodnia i filharmonie,
Więc ona o wszystko prosi.

A potem to ujmuje
W dwie geograficzne siatki —
I dźwiga:
Ocean piwa,
Glob chleba,
Glob mięsa,
Wielkie góry gazet,
Płonącą żagiew strachu.

Jakże ją objuczył ten obłęd — ten czekający
W mężczyźnie z trzeciego piętra krępy strażnik grobu.
Jakże ją wsysa
Walerianą pachnąca sień.
Jakże zapraszająco wypełzają z mroku blade ramiona
Pokryte włosem i kropelkami potu.

Zrzuciła płaszcz,
Rozsypała gazety,
Spoczęła w obłędzie jak w stogu zmoczonego deszczem siana —
I jest szczęśliwa.

A sąsiad z dołu przetapia łyżki w dzwon;
A sąsiad z boku próbuje brzytwy na zagiętym palcu;
A sąsiad z góry wbija w podeszwy stóp
Ćwieki.




Osa
(albo Przygasanie wzroku)

Poczyniła mi splendor osa. Przyszła wraz z otwarciem
Wystawy Ubóstwa, którą przedsięwziąłem
Na znak jesieni moich biednych oczu. Czas bowiem najwyższy
Kupić okulary — tak myślałem — ale
Osa to uczciła w sposób okazały: astrą
Żółtą odwłoku, który dyszał swobodnie na wietrze.

Krępacja niewymowna. Cóż podać? Miód czy piwo? Osa —
Jak wiadomo Leśnym i Bagiennym — pija
Z wysokich wazonów, gdzie się pieśń zapleśni
Albo wirydarz gotycki w tulejkę zawinie.
Robiła więc fochy, osa — osowiała.

Ja też — jak gdyby nigdy nic — chodzę z koktajlami,
Tu poczęstuję cień aksamitny, tam — szkatułkę pełną białej soli,
Wiodę dyskurs z czerwieńcem, a potem
Do klawesynu siadam.
I patrzcie:
Osa opowiada o pewnym osiedleńcu
Na osypiskach osnutych przez osty, ostatnio
Osamotnionym z powodu gacha żony.

Nie wytrzymałem, tłukąc trzy nasturcje, które osa lubi
Traktować jako trunków wazony:
— Cóż to za osioł?

Osa ofuknęła — ni stąd, ni zowąd — osiwiałego lokaja:
„Osobliwe to, zaiste, aby byle fagas
Nosił na nosie jako cwikier skrzydła ważki,
A nie znał jej szwagra, zaś mego małżonka:
Trzmiela”.

Zdarłem fagasowi okulary z nosa. Zbłękitniały mu białka.




Polowanie na cietrzewie


...O trzeciej nad ranem obudził mnie Leśniczy. Był zgoła
W koszulce męskiej — do pępka. Widziałem więc jego
Brunatne przyrodzenie z leciutkim nalotem siwizny.
— Do Galopu! — wołał. — Wrzątek kotłuje się w garnkach,
Baby po chałupach rozniecają ognie,
Mróz — jak Piorun Jasny — Prześwietlił powietrze,
A pan mi tu chrapiesz w Stodole Pierzyny.
Zlękniony
Wskoczyłem w gacie —
I za siekiereczkę!
Dzyń, dzyń! — zatupotałem po okowach lodu,
Który ściął wodę w szczerbatej miednicy.

W tym czasie Leśniczy pieklił się przy ogniu:
Sadzał jaja na tłuszcze, ćwiartował kiełbasę,
Złotym zapachem cebuli obrócił mi język z wierzchu na nice.
— Lej pan gorzałkę!
— Do szklanic?
— Do gardła!
— Liter wystarczy?
— Jak dla pana, basta. A teraz daj flachę!

I przechylił. I nagle
Stała się wielka Bożonarodzeniowa Jasność,
Kiedy On pił.

To chyba wtedy Proboszcz — zaspany jeszcze — oblekał się w komeżkę,
Kiedy On pił.
To chyba wtedy samotny bocian prostował złamane skrzydło,
Kiedy On pił.
To chyba wtedy Karpie — w zamarzniętym stawie — rozpuszczały włosy,
Kiedy On pił.

Ale już Wiara Strzelcy domagają się u okien:
Ten w lisiej czapie,
Tamten spod Kozienic,
I ów — co uwiódł młódkę, a ojce go zdybali.
Ach, przaśne, męskie, stupudowe przekleństwa
Katulały się po śniegu jak młode niedźwiadki;
Nawet Leśniczy
Z wódką się zacukał
I przez chwilę chciał czmychnąć do panieńskiego alkierza.

Ale bogać tam! — Jazda! Wraz łapiemy za rury,
Szleje torb myśliwskich wiążemy przez barki —
I w Mróz!

Noc była. Za tą wielką nocą
Pola leżały białe, lecz tak trochę sine,
Jakby je śmierć ścięła. U zarannej gwiazdy
Wisiał sopel ciszy. Tylko pod obcasem
Śmigały żwawe, srebrnoskrzydłe świerszcze.
Wiater szedł nad polem
Niziutko — zwyczajem psa, co skwapliwie węszy.
Tak i my potulni:


Ten w lisiej czapie postękiwał ciężko;
Widać go Zmora we śnie dopadła, a puścić nie raczy.

Tamten spod Kozienic wojował ze czkawką;
Hyp! — i hyp! — Lekarz od dawna odmówił mu zdrowia.

Ów, co uwiódł młódkę, próbował coś nucić,
Lecz jak się pośliznął, tak w niemotę popadł.

Ba, nawet sam Leśniczy nastroszył się szronem
I choć ziąb okrutny, on pary z gęby nie puścił.

Noc była. Gdzieś w pobliskim lesie
Mróz kropnął salwą z gwintowanej sosny,
Aże dech zaparło. Potem znowu głucho.
Jeno od sadyb, od ich białej sieni
Szło coraz słodsze, rozmarzone mlaskanie:
To bracia Dziki ucztowali w kartoflach,
Które chłód zimowy ucukrza i marcypani.

I właśnie wtedy —
Znienacka —
Ku grozie naszych rur posenniałych —
Wyszły nam naprzeciw
Szlachetne, Ciepłokrwiste, Dziewczęce Cietrzewie.

— Bigosować, Bracia! Bij, kto w Boga wierzy! —
Tak Leśniczy wrzasnął, aż mu złote żyłki (co starość zwiastują)
W oczach popękały. A tamci już za Nim:

Proch za prochem, śrut za śrutem, i granulek garścią
Prosto w te miłe, ogniskiem pachnące, Zwierzęta.


Pamiętam błogosławioną zawieję krwi,
Która obmywała mi czoło i słonymi pocałunkami pieściła me wargi.
Pamiętam macierzyńską ulewę piór,
Które osuwały się wzdłuż moich ramion jak krople stężałego miodu.
Pamiętam dziecięcy, ale jakże wdzięczny śpiew Cietrzewi,
Który zgiął mi kolana i nad głową rozpiął namioty Kościoła.

Klęcząc wrzucałem do myśliwskiej torby
Drżące pod opuszkami palców — dojrzałe Owoce życia.

...Dobrze przed zmierzchem obudził mnie Leśniczy. Na niebie
Stała chmura podobna do wątroby. To właśnie z niej
Śnieg ostatni uchodził, zastygający w drzewach.
W izbie było ciepło,
Leśniczy we flaneli,
Zegar wyrzucał kukułkę jak matka dziecko na dwór.
Ten w lisiej czapie
Spał na gołej ławie,
Tylko ręką bezwładną coś pisał w powietrzu;
Tamten spod Kozienic
Osypał się wzdłuż ściany,
Kucnął, pięścią podparł
Łeb mroczny jak puszcza;
Ów, co młódkę uwiódł, oblizywał się we śnie,
Pocałunki tak zgarniał czy posmak bigosu?...
— A chyżo! — rzekł Leśniczy — już na nieszpór dzwonią,
A pan gliwiejesz! Do kroćset, naturę
Masz pan ponoć poetyczną. Tymczasem mnie Starego
Sam na chandrę wystawiasz z tym pokotem ptactwa.
Filozofii jam głodny.
Wstałem —


I tak już od rana,
Skubiąc zdechłe cietrzewie, wiedliśmy rozprawę
O śmierci niechybnej.




Bazar
(fragmenty)

Cieniom Juliana Przybosia


Bo nie masz oszustwa na Bazarze. Tutaj
Moralność jest sama w sobie — jak baba w babie — a knot w świecy.
Dwie Majewskie miały przez płot stragany z obrazami,
I obiedwie: niesprzeczne, niekłótliwe, choć pyskate.
Przychodzi jedna do drugiej — ta pierwsza dźwiga obraz.
Zaczęło się od ramy, bo ta druga kaprysi.

Druga:
Idźże, pani Majewska, z taką ichnią ramą.
Toż ją pluskwy zeżarły na weselu Kornika.
A było — hi, hi — co żreć: tyle tych frymuśnych
Zawijasów, farfucli, jak na torcie z Grójca.
Rama, widzisz pani, winna być bogata,
Ale i Stateczna. No i z gruntu nowa.

Pierwsza (z ironiczną powagą):
A jakże!

Druga (z niepokojem):
Co „a jakże”, smarkulo, jajo kwokę uczy?

Pierwsza (zaperzona):
Tylko nie smarkulo!


Druga (niby to pokornie):
Oj, co prawda to prawda. (I z westchnieniem) Klępo!

Ale Pierwsza dzierży obraz, jakby szła w Pielgrzymce,
Więc zimna na zniewagi bezbożnej ciemnoty
Uśmiecha się wstydliwie uśmiechem męczeństwa,
I co by tamta nie rzekła, ona jest w komeżce
Jak sam ksiądz wikary.
Widząc to, ta Druga
Już bieży truchcikiem do stóp konfesjonału.
O zlitowanie prosi.

Druga:
Rama może ładna, ino że stara. Wierz mi, pani Majewska.

Pierwsza: (już z triumfem):
A wierzę, ja wierzę. I tuś mi pani wlazła
W moją parafię Świętego Floriana.
Rama jest stara, bo i obraz stary, a to zaś znaczy
Samo arcydzieło. Tak mnie jeden uczył,
Co był Profesor.

Druga:
Panienko Najświętsza! Pokaż pani to bliżej!

Więc ta pierwsza zbliża się łaskawie, obraz przed oczy podsuwa
Niby Papież lub Hrabina rękę do ucałowania;
I zaraz
Tonem kaznodziei (choć jeszcze wierzącego w Niebo)
Materię obrazu — i zakątki jego — wyłuszcza.


BO CO JEST NA OBRAZIE?

Widzisz pani Majewska mamy tu przedstawione
Dzieci jakieś kobitę
Trzech chłopów z wąsami
Wszystko to starodawne A powiadają że Niemce
No to sam Hitler z nimi Dla mnie one są ludzie
W bardzo dramatycznej życiowej scenie ujęte

Bo kto jest ten ponury
Ten co patrzy z ukosa
Jakby mu chleb kury zjadły lub prosię w płocie utknęło?
Ten ci jest Kłusownik
Myśliwek
Co z nędzy
Po pańskich lasach za faunom harcował
Więc go — łaps! — capnęli
Gajowy (ten ci z prawej w kapelusiku z piórkiem)
I Policmajster (ten z wąsami w górę wywiniętymi jak widły)
Po pyskach cwałować
A lżyć pani Majewska jak święty Michał Diabła

Więc że kazamatą śmierdzi
Żona się zwiedziała
I cóż my pani Majewska nieszczęsne istoty
Czynim w takim razie?

Druga (prawie już łkając):
Zwołujem dzieciska


Pierwsza:
A skoro już przeliczym
Czy co nie ubyło
Lub — nie daj Bóg — przybyło w tej naszej pasiece
Z całą czeladzią — jak sam Cysorz z wojskiem —
Hajda na wroga

Druga:
Byleby dzieciom smarków nie ucierać
Dzieciak ze smarkiem to pewna sirota

Pierwsza: (już płacząc):
Więc niebożątko żona na kolana pada
Dzieci przygarnia Policmajstra po kolanach całuje
Słyszysz pani ten krzyk kochana pani Majewska
A chłopy stoją

I tak — rzuciwszy obraz — padają sobie w ramiona
Niepocieszone Nieszczęsne Istoty
Pod biczem Bożym,
Pod pięściami mężczyzn
I pod gorszym niż płomień piekła
Tchnieniem Genijusza.


Nadchodzi już czas sjesty. Czyni go pomału
Spowite kurzem słońce — ta Gwiazda Upału.

I południe dojrzałe, i senność to czyni,
Jak pan Jezus kramarzy goniący z świątyni.


Tak wszystko leniwieje, tak pluszem obrasta,
Niewiasta i mężczyzna, i Upału Gwiazda.

Owoc snu w sobie szuka: jest to złota mgiełka;
W niej pszczołom i zegarom drętwieją skrzydełka.

Lecz że tylko znużenie, bo nie śmierć tu straszy,
Widno to po obrotach herbacianych flaszy.

Sposobione w limonę, cukrem nakarmione,
Dają wargom ochłodę, twarzom blaski płone.

Zaś inaczej u mężczyzn: ci się w kramach kupią,
Tu se flaków pojedzą, tam i pyzów kupią.

A wszystko z przeświadczeniem, że choćby przepadło
Szczęście, męskość, fortuna — to zostanie jadło.

Dość go było przedawać. Teraz sam pan kupiec
Podniebienie chce ochrzcić, a sadełko upiec.

A więc chrzczą co niemiara. I że sprawa święta,
Pacierze mruczą gardła; usta — niemowlęta.

I tutaj, gdyby Danta w ten czas wiódł Wergili
I gdyby tu Petrarkę sonetów uczyli,

Nie byłaby ta cisza ani mniej skupiona,
Ani mniej pogłębiona, ni też wywyższona.




Bilard
Bilard


...Zieleń sukna bilardowego, zwłaszcza jak ta — na starym
Bilardzie typu karambol —
Tu i ówdzie rozbielona plamami calvadosu, w gruzach
Brunatnych od cygar, kwaśno pachnąca
Potem mężczyzn, kapiącym wprost spod pachy,
Pastwisko małych kropelek śliny suchotniczej, wydęta
Podłużnymi fałdami, które od lat zniwelować pragną pracowite kciuki,
Zieleń sukna bilardowego — kotlina

...Jej intensywność i boleść można uzmysłowić sobie mechanicznie,
Naciskając rozstawionymi palcami
Powieki zaciśnięte na gałkach ocznych, to będzie czerwień,
Ale i siostra jej najbliższa: taką oleistą purpurę
Niósł synek rybaka w zardzewiałej puszce, biegnąc poprzez plażę
Naprzeciw ojcu, który czekał z pędzlem
Przy burcie łodzi, złuszczonej chemicznymi solami morza,
Siostra takiej czerwieni —

...Udręczenie jej — i rozkosz, znużone zawstydzenie i wyuzdanie
W pokusie, pracowitość robotniczą i kurewskie rozespanie,
Poddańczość na samczą ohydę mężczyzn, a także i mściwość
Herodiady, albo — co mówią — tej brudnej Małej, której trzeba płacić
Coraz więcej i więcej, narażając się przy tym na sprośne uwagi,
Całą tę psychologię, psychomachię, psychodewiację

Przechowuje doskonale dyskretna
Bila —

...Delikatna w swej żółtości jak zęby umarłego, chłodna
Nieco odstręczającym ziąbem hotelowego prześcieradła, a jednak
Budząca sympatię swym twardym pancerzem, wysokośpiewnym dźwiękiem
Przy zwarciu, kokieteryjnym kolebaniem biodrami
Przed zejściem w głąb czeluści.
Jest bilardowa kula świadkiem najbieglejszym
Sukiennej zieleni —

...Ale i ten lekko zmaltretowany żakiecik kelnera, zawsze
Z wysadzoną na wierzch grzybnią nici zamiast środkowego guzika; i ten
Sinoseledynowy słój po ogórkach, głęboko karbowany u kołnierza; ale
I fajka z oślinionym ustnikiem (ledwo co się wysmyknęła
Z mięsistych warg clocharda, przychodzącego tutaj na nocleg, pomimo
Huku wody spuszczonej w klozecie); ale i ten
Nekrolog rozlepiony dzisiaj na wszystkich białych murach Arles: ale i
Degas w miękkim berecie i jedwabnej kamizelce na okrągłym brzuszku:
„Arlezjanki proszę zostawić dla mnie”, ale i tyle rzeczy
Ta zieleń sukna —

...Myślał to wszystko uciążliwe, ukryty czujnie
Za plecami Gauguina, wygiętymi w pałąk urzędniczego garbu; patrzył,
Jak on łatwo kładzie
Te swoje ugry i sieny palone, nie pędzlem,
Lecz szpachlą.
Boże miłosierny —




★ ★ ★


Zbiegło z furkotem. Stanęło — i stoi
Te lat czterdzieści jak widmowy las.
Nie masz, Dzieciństwo, już młodości mojej,
Został tobołek — głaz.

— Lecz jak rozplątać żyły na kamieniu,
Palcami zajrzeć do kamiennych wnętrz?
— Podźwignij czoło i nie leń się, leniu,
Do walki wręcz.

Spłonęło żyto, świt z wykrotu dymi,
Idę z palcami mgłą pokrwawionymi.




Modlitwa do siebie


„...Rzeczy wietrznej albo nocnego cienia —
Nie przepłosz.
Weź senny galop jutrzennego jelenia
Na rozkosz.
Nad wywiniętą wargą dziewczyny
Scałuj zamsz.
Zdaj swą samotność na białe kotliny,
Cierpienia tamże”.

„...Sorakte w śniegach. Przegnaj je łuczywem,
Żagiewką okadź.
Gorczycznej wiedźmie, kostnicy mroźliwej
Pogardę okaż.

Rzeczy wietrznej albo nocnego cienia —
Nie odstąp.
Niech pośród podłych wysycha z pragnienia
Twa gąbka octu”.

Te są po bitwie modły, ale nie przegranej.
Po rzeczy wietrznej.
Po chwili smutku tak napowietrznej,
Jak słowo: Amen.




Armstrong — Kolumb Księżyca


I nie ma miecza — i nie ma topora;
Świąteczna to pora.

Noc zażegnano — więc zmierzch się kołysze;
Posnęły dzieci ściszone haszyszem:

By dzieci spały, żony grubiały,
Błądzą po sieniach mężowskie zawały.

I nie ma miecza — i nie ma topora;
Świąteczna to pora.

Ktoś pośród zmierzchu przebudził się, krzyknął;
Dźwignęli powieki, westchnęli: „jak brzydko!”

Bo już za zmierzchem dzwonili mleczarze,
Pryskali mlekiem w kapryszące twarze.

Panny wleciały w kryształowe lustra,
We krwi gołębic opłukały usta.

Bo nie ma miecza — i nie ma topora;
Świąteczna to pora.


Karnawał w pełni. Idą maski szczurze;
Wloką trupa bachantki z fryzjerem na sznurze;

Tuż zakon nudystów, ten fraucymer łysy,
Macza w posoce woskowe penisy,

W świątyniach kupcy sprzedają na słoje
Kurewki w occie i w dziegciu playboye...

Dość. Śnieg za nimi. Cała skała śniegu.
Tak jakby to za nas czoło schylił biegun

I noc przywrócił. I w słupach powagi
Odkrył glob blady, od nas wszystkich nagi,

Gdzie jeden człowiek schyla się uczenie.
Podbija gwiazdy, a zbiera kamienie —

I nie ma miecza — i nie ma topora:
Świąteczna to pora.




Krytyka poezji


...I cóżeś przemyślał, chłopcze, z tajemnic tego świata,
Tak wysokiego w Jasności Dziecięcej, rozginanego wzgardą
Jak paznokciem młodzieńczym. Jeszcze widomego u progu
Męskości zdobywczej... Już pokruszonego w drobne przesieki siwizny.

...Przedmioty, Dobry Panie, i jeszcze raz przedmioty.

...A więc przestrzeń przeoblekłeś po linii ukośnej od brody
Starego capa do kołka, który go utwierdzał? Wklęsłość w lukę
Po czymś; śmierć w brak nieprawdopodobny,
Zagadkę w odpowiedź stojącą na głowie? Czyżby rozkosz była...?

...Mięsistą zatoką w gęstowiu, tak, Dobry Panie, tam ptak krwiożerczy
Obraca złotym okiem jak pretorianin pochodnią.

...O, nędzna historio poetyckiego rozumu! Znałaś jedną epokę:
Średniowiecze. W czym sobie upatrzyłaś, upodobałaś, wyobraźnio monotonna?

...W ogrodach Lęku, jak mniemam, Dobry Panie, w sadach
Kościanych figur na szachownicy, gdzie macaniem kości
Gra się o Nienamacalne. Ta drwina, która kapie
Z języka błazna, z rozwartej szeroko źrenicy Łani,

Przeszytej — prosto przez krtań — antyfoną strzelistą. Gruczoł trawienny
Świętego po przełknięciu Hostii, oto mi godne szaleństwa terytorium.

...I to nazywasz przemyślaniem? Geometria jest więc kredą
Na surducie belfra? Teologia — nikczemnością szpargałów,
W których pająk obraca karty? Mistyka — ucieczką raptowną
Z domu Głupców?... I ci głupcy, ostatecznie, bardziej cię bawią...

... O, tak, Dobry Panie, głupcy są odtrutką rozpaczy. Natura ich lubi
A czymże jest poezja, jak nie cząstką natury? Salutuje Geniusz
Rozsypany równo na miliardy cząsteczek. I już, upartemu,
Jawi się makówka. Teraz, gdy ją podświetlę fioletem
Niedzielnego wieczoru, mam obraz spaceru, jak z Hölderlina.

...Zalecasz więc tę drogę gruboskórną, tę ścieżkę tęgoskórów
W dantejskim lesie rzeczy?

...A uchrońże mnie, Panie! Ja, dopokąd idę,
Tratuję tylko siebie. Nie pytaj nosorożca o recepty, Panie.
Te się czerpie z aptek, jak nosorożce ze szlamu i papki zbutwiałych roślin
Guzy pancerza.




Gospodarz


Jeszcze tylko od ognisk polatuje Woń —
Duch niespokojny.
Jeszcze tylko za progiem trzaśnie piorunem o ziemię
Bóg — Woźnica.
Jeszcze jarzębina osypie blade skronie panny
I staje panna w cierniach
Jak Płonący Ogrójec.

Po kościach zimno — świecami tam grzeją.
Po cmentarzach gwarno — dąb rozpuścił liście.
Biegają palce dąbrowę,
Stukają do wrót:
„A kto tam?” — zapytasz,
„My swoi, my swoi”.

A nie ma gościny, bracia. Chrustu nie ma, jadła,
Ledwom zaczął wieczerzać z mym ptakiem —
Dzwonem pogrzebnym.
Już tu grabieżczy kulig w złocistej zamieci?

I tkliwie,
Najczulej
Ujmuję biczysko
Pioruna — przez Boga w gradzie porzucone —
Gonię lichwiarzy z domostwa świątyni.


Potem przez — mrozem okwiecone — oczy
Długo oglądam odwrót pokostniałych palców.

Płyną pełną szelestu, wirującą rzeką
W ciepłe gęby zwierząt.

Ogrzeją tam paznokcie.
Tam im chudoba.




Bellini „Pieta”


«Co ci, mój synu?” — mówi stara, strapiona kobieta
Podtrzymując wyrozumiale zwłoki, które ledwo zdjęto z krzyża.
„Wyglądasz tak dziwnie blado,
Jakbyś dziś nie wziął do szkoły śniadania
Albo znowu się pobił tornistrami z tym łobuzem Judaszem,
Już ja jego matce zrobię gwałt!”

Dla zmęczonej, strapionej kobiety
Wizja kłótni z matką Judasza
Nie jest łatwa
Zwłaszcza po całodziennym praniu
Krwawego całunu
I chusty Weroniki

Jan, nieśmiały przyjaciel ukrzyżowanego,
Odwraca zwilgotniałe oczy w puste stronice świata
„On już nie jest chłopcem, Matko, on już jest Bogiem”
„Mój Boże — co ty wygadujesz chłopcze?”
Roześmiała się przez łzy (to zmęczenie wzroku oparami mydła i ługu)
Matka Boska




Z karty choroby


I
DIETA

Eremita
Zamieszkał we mnie jak w dziupli
Ma tam zydel
Strugany pod włos —
Twardo siedzi

Glicerynowym ryjkiem
Wysysa korzonki
Chrobocze szarańczą
Chityną narteks obsiał
Aż po żagielki podniebienia
Popluwa w sufit
Trumnami słonecznika

Teraz się przypiął
Do „Dziejów duszy”
Świętej Teresy
I utkwi na Amen

Za oknem zamieć:
Manna sypie z nieba

Mróz wywija śledziem
Na długim patyku

Dokąd odeszli ci rubaszni chłopi z łaźni
Z jąderkami w mosznie
Jak wino w bukłaku



II
ZATROSKAŃCY

Niemoc cielesna przywodzi gawiedź
Gawiedź się karmi niemocą cielesną
Stoją po kątach
Wydłużają szyje
Niby żurawie lub Żydowie w Szabas

Nieco się droczysz
Gdy ćwiartują parkiet
Deszczułki wiążą w kłopotliwy kształt

Który znajomy
Dziwnie znajomy

O
Już ci z astrów
Wytrzasnęli potrzask

Lista gawiedzi:

Pierwszy co miłuje
Drugi co troską jest bardzo garbaty
Trzeci
Co również to samo miał
Ale się umknął
Czwarty
Gospodarny
Przedsiębiorczy

Przedsiębierze
Krucyfiks i Fiskus
Dla wdowy

D.omus O.mnium M.ortalium
Na zgorzeli domu



III
TERAPIA

Doktor Grylaż Janina
Zaleca w obliczu

A w myśli:
„Spadł śnieg na czeremchy Będzie tam niebiesko
Gdzie komin cieplarni
Stoi —
Byleby tylko dropie doszły”.

Docent Firmamentowicz
Ordynuje w oparciu

A w myśli:
„Gloger nie ze wszystkim doczytany Są luki
W rodowodach Diabłów (Kaduk Dunder Licho)

Zaraz
Po zmartwychwstaniu podkręcić raptularze”

Ciotka Alewtina
Miała mocz gęsty a guano przejrzyste

A w myśli:
„Jakież to zdumiewające że kleszcze
Są pozbawione wzroku a zmysł węchu dźwigają
W lekko wzniesionych ku górze łapkach

Gdzie się teraz pokryły kiełże
I ten najmniejszy —
Niepamiętliwy —
Zmieraczek?”

Ziołoleczniczy Znachor Ksiądz Parcela
Wszystko ci z oka powie

A w myśli:
„Dlaczego tego roku usunięto kanarka z Grobów Pańskich
Zaś Monstrancję
Nawet w Wielką Sobotę
Przegrzano barchanikiem z fioletu?
Zakrystianie pochachmęcili
Czy Vaticanum?”


Profesor Gawial
Przechyla się całym sobą do stołu operacyjnego
Jak się rozetnie
Wszystka maszyneria wyjdzie na jaw

A
Zmieraczek?



IV
GORĄCZKA

Grubianin nie pyszczy po próżnicy
Dobija się do skroni
Łupie porcelanę kolan

Z nagła wali w kolory jak w dym

Herbatę z róż herbacianych
Żłopie
Zgniłe zielenie —
Tercjarki kolorów w spłowiałych mantylkach —
Z rwetesem oddziewicza

Stare złoto
Na strych

Brązy i ugry
Do łatryny


Sjenę do Sieny
Sepię między mątwy
Releguje

Potem z kontentego ryja
ściąga krwistą czerwień
I gumiastą oponą po meblach rozwiesza

Potoccy z Łańcuta
Taką krwawą sypialenkę
Na nieprawe mieli ksiuty
Embrion w Matce
Jonasz w brzuchu wieloryba



V
OSŁABIENIE

Eremita
Emigrował

Niezadaleczko
Aby trzymać rękę na pulsie
Moim

Chciał pojechać do wód
Ale zewsząd pustynia
Nas osaczyła —
A palisada — w ciągu jednej nocy
Podskoczyła
O

Prawie
Pięć stopni
Teraz ta skala Celsjusza
Zmalała do minimum
Jednak nikomu się nie chce
Zleźć nawet z listka cykuty

Zresztą
Na widnokręgu
Przechadza się fascynująco
Trąba powietrzna

Głębiej
Biją bezgłośne pioruny
A na samym dnie
Leży skamieniała skóra od chleba

Kleikopijca węszy pod wiatr
Ma tę chrupkę
W orbicie nozdrzy
Obraca jednak zapachem obojętnie
Jak krowa pierogiem

Zaiste
Zagadnienie warte medytacji:
Ile blasku pustynnego słońca
Odbija moje pergaminowe czoło?

Ta Proporcja —
Powiada uczony Eremita —

Nazywa się scjentycznie
Albedo

Albedo — powtarzam powoli
Wargami zaokrąglonymi
W obarzanek



VI
SPACER

Pierwsza ścieżka
I od razu piargi
Nie ryża kaszka
Ani szemiocik

Eheuuu — co to ja chciałem powiedzieć

Ławeczka

Druga ścieżka
Wywalcowana
Stoczki do krawężników
Obrobione łopatką
Winniczek napoczęty papuciem
Ale nie dokończony

Eheuuu — co to ja chciałem

Ławeczka


Główną aleją stąpa się galopem
Huczny cug ciągnie od wlotu po upust
Po kościołach wieją:
Postrzał
Hexenszusy
Z sercem awantura

A w ławeczce
Drzazgi

Na szczęście
W fiordzie
Który bzy zwąchały
Przytulnie gliwieje gors Hipokratesa
Dwa żółwie przy nim

Tu
Z Pobóg-Wincklem
Dwuznacznym pułkownikiem
Szastałem w mauszla mariaszka i oko

Oko Opatrzności
Dopatrzyło nas



VII
INTERLUDIUM

Gdzieś powinna toczyć się wojna
Powinien być:
Szrapnel

Wół
I armata

Nic mnie nie doprowadza tak do pasji
Jak fakt
Że Cesarz
Przerżnął z Anglusami
Wskutek ataku hemoroidów

(Był to klasyczny cios w plecy
Zadany przez ciamajdę Sztyletnika
Gamoń się sfajdał
A żelazo poszło w dół po kręgosłupie)

Gdzieś powinna być młócka na pięści
Owinięta
W ośle
Onuce
Od których pęka skóra na skroniach

(Nic z tego dziwowiska między Jakubem i Aniołem
Gdzie jeden haruje
A drugi daje do myślenia)

Gdzieś powinna toczyć się wojna
Między Żarłaczem i koniem
Łabędziem i hatterią
Atlantydą
I przyłbicą Komety

Jakżeby to ulżyło naszym strzaskanym goleniom.



VIII
REKONWALESCENCJA — LEŻAK

Jutro zakładam pilśniowy kapelusz
Jutro zdejmuję kapelusz na Jutrzni
Jutro montuję dla Świętej Cecylii
Wymasowane
Moje
Organy

Z wątroby wiolin wywiodę cieniutki
Niech Aśćka
Zdrowaśka
Najpokorniejsza Szarytka
Zasieje habit przy tym manuale

Na fisharmonii nerwów
Wyśnieży Scarlattiego
Wodząc paluszkami rękawiczek
Obowiązkowo
Obciętymi
W opuszkach

O
Aliteracja wywinęła odmładniającą okiścią
Obaczymy co będzie
Byle tylko — powiada konował
Dobrnąć do sonetu

Tu pled nakłada
Na samowstańcze nogi
I ślini palec

Wertując mnie jak wolumen
Co mu dam do odczytania ze siebie?

Może opus ośmieszające
Z ormiańskich opowiastek Orbelianiego
O ośle?

Może dam mu spokój?



IX
REKONWALESCENCJA — W TARASIE PO NOCY

Wolno mi już chodzić nocą
Dyrekcja
Śpi
Z policzkiem na kluczach
Wszystkiego co mogłoby się znienacka otworzyć

Niebo otwarte
Ale tak było
Już za poprzedniej Dyrekcji

Zresztą Stróż
Ma psy złowrogie
A dyżurująca salowa bezsenność

Niebo panoszy się spokojnie nad tarasem
Pełnym opustoszałych chodaków
I nie dających się zidentyfikować skorup
Delikatna bryza rozczesuje sumiaste
Wąsy winogradu


Tak stać
Z kropelkami rosy na torsie
Z pyłem srebrzystym Wszechświata na skroniach
W brzasku Egzekucji

Betelgeuza —
Tak, tylko ona jedna —
Celuje w przesmyk między zatokami czoła

Zdrowo jest
Być rozstrzelanym przez gwiazdę
Z plutonu Oriona



X
REKONWALESCENCJA — FINAŁ

Szlachetne zdrowie
Nikt się nie dowie

A nade wszystko ani słowa mrówkom
Kiedy zziajane morderczą wędrówką
Owoc odwłoku dzielą między mrowie

Szlachetne zdrowie
Nikt się nie dowie

A osobliwie nie wiadomić lęgów
Pod puchem matek dygocących z lęku
Coć jeszcze całe w chrztu białej osnowie


Szlachetne zdrowie
Nikt się nie dowie

A najgorliwiej nie mącić topieli
Tej ryb omszałych wstydliwej pościeli
Gdzie rybia starość w mule ma wezgłowie

Szlachetne zdrowie
Nikt się nie dowie

A najuparciej zmilczeć przed waranem
Własną brzydotą posępnie steranym
Bo co kto powie — jałmużnę mu powie

Szlachetne zdrowie
Nikt się nie dowie

A najobłudniej oszwabić dzięcioły
Które robactwo kładą na swe stoły
Choć jutro zmienią się smakowiczowie

Szlachetne zdrowie
Nikt się nie dowie

Dalsza nowina jest mitręgą naszą
I psów niebacznych co się ludziom łaszą
Jakby już sekret poznały w połowie
Jako smakujesz

Warszawa 1973




Letnisko


...Podpetersburskie te sceny, które piaskiem niedzielnym
Przesypywał w klepsydrze Czechow, a białym obrusem ścieliła Akmeistka;
Panów w słomkę kapeluszową i w zarost ubranych,
Damy posuwiste falbankami do filiżanek,
Dzieciarnię złotą i strojną w majtasy poza kolana,
Motyle ciężkie jak owoce w siatkach;
Stoją te sceny naokoło mnie — chorego —
Jakże łagodnie przez czas nie odmienione.

Bo na letnisku jestem, w dorodnych okiściach rodziny
Pobladły z poselstwa wątroby jak brat, co wrócił z Misji
I teraz zdobi leżak. Uzupełniam kompozycję
Pełną ruchu, młodzieńczej opalenizny w oku ogrodowego akwenu
Rozbrykanych piłek.
Ból mam przyjaźnie uśmiechnięty i sprzyjający herbacie.

...Bo też coraz ktoś przychodzi. Przygląda się badawczo
I czyta moje ręce, zagląda do odsyłaczy, które w tym wypadku
Lubi sobie przedstawić jako gońców śmierci. W powietrzu są ważki
Takie nadobne. Serso je wolutuje kapryśną wolutą.

„Jakże oni mnie lubią — myślę — w tej niespodziewanej roli
Mizernego mężczyzny, któremu właśnie książka
Wypadła z dłoni w sąsiedztwo wiaderka i łopatki

Dziecięcej;
Który ogląda triumfalny film ich przemijającego odpoczynku
Przez tlejące zasłony kołujących kultur”.

...Jakże oni się zdziwią. Na tej fotografii
Z albumu, porzuconego nie tutaj i na wiek przed nimi.




Zioła żałobne


Trawa wzięła się w zapasy z trawą
oset nie daruje pokrzywie —
Gielniak umarł.
Zaniosły się płaczem przyziemne badyle,
a mlecze — jak wdowy — rozpuściły swe siwe włosy.
Gielniak umarł.
O, jak tkliwie go przyjmą, jak cienko,
jakby sam to rytował
przezroczystą ręką,
Gielniak — który umarł.

I zostanie w listku, w zapachu, w łopianie,
jak nikt nie zostanie.




ZABAWY CHŁOPIĘCE

Dziecięcość


Co się podoba kobietom? Że tylko
Słońce je smagnie, wiatr morski przeczesze,
A one idą w śnieżną ptaków rzeszę,
Która dla planet jest niebaczną chwilką.

Co się podoba mężczyznom? Że tylko
Gorycz spijają w najsłodszej uciesze,
Raz z pługów, miecze, zaś z mieczów lemiesze
Kują jak szczęki posiwiałym wilkom.

Co się podoba tym najczulszym — Małym
Lubiącym w lesie wskrzeszać Zimne Ognie,
W zimie nastroszyć czupryny motylkom?

Jest taki obłok — zawsze niedojrzały,
Przecież biegnący przez niego swobodnie,
Znam go z pamięci. Tak. To on jest tylko.

Dedykacja: Mirkowi Utracie




W sadzie


...A jak się rozplotkują:
Baba do Dziada,
Baba — swoje,
Dziad do obrazu,
Proboszcz do parafii,
Parafia do Powiatu,
Powiat zaraz dzwoni
Po wszystkich szczeblach
Gospodarskiej Drabiny...
Tam, gdzie u szczytu
Gospodarz stoi.

Potrząsa całym sowitym Ołtarzem
Plotkarzów w purpurce,
W panieńskich rumieńcach,
W pozłocie kolędniczej,
W postanowieniu: trzymać dzioby w garść
Ale bogać tam — Renetowym
I Koksom!

Lecą na łeb na szyję,
A klapią pośladkami!
Na same dno się sypią,
A gęby se liściem wycierają.
Ciżba ich w niewoli,

A łokciami robią
I chachmęcą.

Tylko opodal dygocących koszów,
Okrakiem — na wygaszonym ulu
Chłopiec obciążył kolana łokciami
I długie rzęsy
Przenikliwie zapuszcza —
W sen.

Ryby fioletu oszwabiają wabia.




Chłopiec jeziorny


Łagodność bije od poranka tego —
Złotem osiadła na pobrzeżach stronic,
Gdy smolny chłopiec — jak łuczywa goniec —
Schodzi na piaski jeziora wielkiego.

Wpierw okiem mierzy rozległość rozkoszy —
Rzęsą powieki rzęsę trzcin omiata:
Skrzydełka nozdrzy w cztery strony świata
Wzdyma tak zwiewnie, że anioł się płoszy.

A potem wzrokiem schodzi w dół jeziora,
Ciągnąc po wodzie rybołowne sieci;
I — spójrz! — to obłok idzie mu naprzeciw,
Obłok, nie anioł. Blask — nie metafora.

Więc cały w łunie, w burzy słońca, w biegu
Rąk niecierpliwych — zrzuca wstyd płócienny;
I wchodzi w wodę, aż po skrzydłopienny
Łuk Apollina — obojczyka przegub.

Teraz jest niby berbeć, który w sklepie
Ogląda noskiem taflę kontuaru —
O perspektywo szklanych nenufarów,
W których się ważka milionkrotna trzepie.


O wy dostojne w dalekości mury,
Jak czarne wachty nad pogorzeliskiem
Dzwonów podwodnych. I wy, dymy niskie
Chłepczące deszcze, nim połkną was chmury!

Bądźcie szczęśliwe; wszak chłopiec was widzi;
Bądźcie zbawione; chłopiec was ocala;
Bo on was niesie w spowicia woalach
Za śmierć, co skrzeczy, za grób, który szydzi.

Lecz zresztą gibki, spławny, płetwonogi
Trzepnął już płetwą, zafurczał jak brzeszczot,
Aby przez knieje planktonowych pieszczot
W igłach zagrzebać grosik — niby ognik.

I hajda w górę — i znowu w głąb cieśni,
Raz wodę wspina, raz niebo ma w cuglach;
Słupami blasku podrzuca jak kuglarz
Ten przebiśniegu, przebisnu rówieśnik.

Trzymam go w palcach — w bursztynowej kuli —
Gestem tak smutnym, jak on sam, gdy pora
Porzucić kościół wielkiego jeziora,
Zatrzasnąć furtkę — kraciastą — koszuli.




Chłopiec wieczorny


Gdzie okiem pojrzę po późnej jesieni,
Tam się wyłania Wieczorna Mydlarnia.
Wiatr słone śniegi ze ślizgawek zgarnia,
W rzęsowe deszcze zamienia je w sieni.

Chłopiec otrząsa wonne dymy płaszcza,
Zdejmuje czapkę, spija sól znad wargi,
Aż przestępuje święty próg Mydlarni
I tam swe głody zdziwienia rozgaszcza.

Mydlarz jest grubas. Lecz ma włości cienkie
W dźwięku i woni: te są aromaty,
Owe towoty, chudych świeczek knoty,
Suszone kopry, dziki bez i dzięgiel.

Jeszcze poezja jest dla chłopca obca,
Jeszcze mu miło z buszmenami w buszu,
A już mu dzięgiel nie omija uszu
I strzemiączkami błędnika potrąca.

Mydlarz jest kumpel. Ma skryte pudełko,
W nim różne chytre do magii przyrządy,
Nic nie oszwabia. Pod hajrem. Bo skąd by
Nitka naprawdę tańczyła z igiełką?


Jeszcze natura jest dla chłopca składna:
Co serio znaczy, to naprawdę „serio”,
A już się uczy, jak czynić z materią,
By zdradna była i niesamowładna.

Mydlarz jest Polak. Mroczy karbidówkę,
Księgi rozkłada w alchemicznym zmierzchu.
Stare monety posypuje z wierzchu:
Denar Chrobrego, Kościuszki złotówkę.

Jeszcze Ojczyzną są dla chłopca słowa,
Aktów strzelistych szeptane sekrety,
A już ogląda jej twarde konkrety,
Z których się Szczyty i zaszczyty kowa.

Dziwne nauki. Bo dziwne są dzieże
Szarego mydła; klejów pełne kadzie;
Blask karbidówki, co się kopciem kładzie
Na drzwi Mydłami, jak na fortec dźwierze.

Czas przewiał pamięć — lecz trwają konszachty
Małego chłopca z Mydlarzem na „Wilczej”,
W zawiei czasu nikną tylko wilcze
Ślepe latarki odchodzącej wachty.




Chłopiec oporny


Pod Sokołowem była. W gruncie się ugniotła
Samotrzeć z dwojgą kaczek studzienna kałuża.
Stanął więc jasny powód, by za jej podnóża
Podwórza jakieś były, trzy izby i miotła.

Weranda też — cienista, z widokiem na gumno,
Które Dürer splagiował w „Synu Marnotrawnym”.
Z chudobą guberyjną, z gankiem bladotrawnym,
Z wieprzami nad koryta filuterną trumną.

Tu się sery jadało przewiane paździerzem,
Tu na chleb się krajało renety talarne,
Tu się z pieców taczało bochny złoto-świeże,
Tu się chrupkę żegnało nożowym pacierzem.

Chłopiec czerstwiał więc chlebnie na wilegatiurze,
Młode nerwy oćwiczał wierzbinami słońca,
W tataracznej kałuży słodki pot otrząsał,
Po dymiących mrowiskach odbywał podróże.

Hełmem Rogacz Jelonek do husarii wabił,
Rusałka Pawik — jezdnych zwoływał lampasem,
Ochotka zaś piechotką borem szła i lasem,
Z dębu spadła, gnat stłukła, bo Zgarb ją oszwabił.


Jako tu się spodziewać, że z mrocznego lasu,
W którym zbrojna w pancerze buszowała fauna,
Wystrzeli niby piorun rakieta von Brauna,
Wirydarz świętojański zawrze na sto zasuw.

Gospodarz, co się w pole zagalopował z pługiem,
Ksiądz na wieży dalekiej z nietoperzem w zwadzie,
Potajemny Żydzina w młynarzowym sadzie.
Nawet strachy na wróble padały jak długie.

Strzykwą śliny pryskały znieważone grusze,
Nioskom jaja — jak w Boschu — gruchnęły spod skrzydeł,
W izbie z miotłą tańcował okulały zydel,
Wniebowbiegły pierzyny w gęsiej zawierusze.

Tam gdzie koza się pasła — teraz stała groza,
Skamieniały twarogi na oscypki trwogi,
Poszły owce w manowce, rozdroża w rozłogi,
Senniały długorzęse krowy na powrozach.

Tylko chłopiec zamarły na dudniącym gruncie
Patrzył w ścianę kurzawy, jak się wolno niesie
Po spalonej pogody dziecinnym bezkresie
I zastyga w agrestów ostrokolcym buncie.




Zajazd


Ten chłopiec obiecujący
W drzwiach
Ten chłopiec niepokojący

Wszystkie twarze: upudrowane i wonne jak głowy mulic
Dziewczęce karczki — letniskowe baloniki znudzonych samiczek
Jajowata głowa Starego Mistrza
Ryba w otchłani czyli ten z Dyplomacji
Spoglądają nieznacznie
Na obiecującego

Ma spodnie wybałuszone na kolanach grdykę
W obręczy kołnierzyka ruchliwą jak dzięcioł
Paznokcie z popiołami przodków
Obelgę na wargach jak rozgnieciona jagoda
Strzępek jedliny u konchy pergaminowego ucha
Tylko czubkami podwiniętych rzęs wspina się wyżej
Gdzieś
Gdzie słodki Kwiat Nowości spoufala się z nadzieją
Mojżesz otwiera Skałę laską Wanilii
Leda tak łabędzia
Wtulała w rośną dolinę rozkoszy
Jak on patrzy
Ten chłopiec niepokojący

W drzwiach
Ten chłopiec obiecujący

„Synaczek” myślą stare kobiety o pustych garbach urodzaju
„Zuch chłopak” rozczula się sztabowy generał z niedoszłej wojny
Stary poeta „Co on wymyśli co jeszcze jest do wymyślenia” zgaduje
Mnich przerywa pacierze kopyścią zanurzoną w strawie
Panienki widzą bukłak
Jąder Smagły wiew zarostu
Zwierzęcy upał ust po ćwiartowaniu padliny
Tylko on sam jeden wie
Albo raczej pyta o drogę
Aby się tak nie zatracić
Przerażony
Przemoczony do szpiku kości
Podróżny
W progu zajazdu gdzie Dyliżans
Wysypał gromadę upiorów

Ten chłopiec obiecujący
W drzwiach
Ten chłopiec niepokojący
Źródełkiem smakowitej krwi u nasady szyi




EROTYKI I KLĄTWY
Młot na czarownice
(sonet)


Ledwie wyszepta wiatr przez okiennice
Topolich puszków świetlisty różaniec —
Wstaję żołnierzem na wysoki szaniec.
Trzpieniem umacniam Młot na Czarownice.

Szpice wystawiam, którą pierw pochwycę?
Potem sam ruszam w białych falban zamieć,
Jak na Danae spadł złoty Zesłaniec,
Ulewą smaga Młot na Czarownice.

Gdy diabeł głodny, trzeba sycić diabła,
Zwłaszcza wśród tiulów łąkowej pościeli,
Gdzie diabłom smutno, że byli Anieli,

A tak się łatwo w gorycz obsunęli,
Jakby ślepota ich nagła dopadła.
— — — — — — — — — — — — — — —
O, jakże pięknie mi wiedźma pobladła!




Słotna


A jednak nie zmyliłem ściegu twej postaci,
Że on z deszczu jest szyty. Że go w aksamity
Żaden dym nie uwiedzie, żaden śnieg przepłaci,
Tylko ziąb gołoborza i łyk okowity.

Lubią więzić twój profil kołnierza eskorta,
Lubią siekać twe włosy akwilońskie szable,
Noclegują w twych skroniach jak w kościanych portach
Anielski fiolet żyłek przy gorączki diable.

Tak mi znowu czmychnęłaś na słotnym przejeździe,
Przez petardę pociągu wyłowiona, zgasła
Niby furtka otwarta na czas jakiś gwieździe
W oponach niskich deszczów, w półnamokłych pasmach.

A jednak nie zmyliłem twej postaci ściegu,
Bo gdy mówię twe imię, czuję że wychłódło,
Nawet jądro planety. Więc obnażam przegub,
Wypatruję, jak tętni moich tętnic źródło.

Tu jest szept. Tu przestroga. Tu mowa poufna,
To ucieczka w popłochu. To senna łazęga,
Aż wizja twych policzków wszystko mchem wyrówna,
Znów spoczniemy na deszczach jak płynących łęgach.




Nauczająca
(erotyk)


Najpierw jako Kozetta w babcinych skarpetach
Na porcelanowym dachu
Sierocego dworku w oszmiańskim powiecie,
Dziewczynką się jawi ta przyszła kobieta
Poecie.

W dole zaś Babka:
— Cip, cip! — kokoszy się boleśnie;
Na dachu je się czereśnie.

I taką właśnie: w księdze Elfów zaczytaną,
Miękkim podbródkiem o smagłe kolano
Wspartą; Wypluwającą pestki
Na babci czepiec niebieski,
Złotego świerszcza za kominem
Wziąłem pod pierzynę.

Sześć razy nas obleciał grząski nocny motyl,
Sześć razy z pięt spadły
Dzieciństwa saboty;
Aż kiedy okiennice rozwarł świt oddźwierny,
Zielony obłok nas obudził
W błękitach lucerny.
Dmuchawiec mi oko zmącił czy balon mydlany,
Kiedym z Kozetty w kobietę oglądał gwałtowne przemiany?


Była prężna. Raptowna. Zapięta w gorsecik,
Z linijką do karcenia zbyt ospałych dzieci,
Klaszcząc w dłonie dymiące
Okruchami kredy
Kordegarda w kokardach siłaczkowej biedy.

Ani mnie wiodła do cnoty, ni na pokuszenie,
Ani jej śmiech wstydliwy, ni słona powaga,
Tylko uczniom pryszczatym znajome pragnienie.
By właśnie guwernantkę
Rozebrać do naga.




Nauczająca
(klątwa)


Geometria — ostre szpice kołnierzyka,
Wyloty u diabła fraka, wygnanego z wyobraźni.
Logika —
Widzieć z dnia na dzień wyraźniej
Związek hętelki z pętelką u stanika.

W ogrodzie botanicznym bywać — na wysokości tabliczek,
Gdzie Nigella Oryzeae Phalaris Scabiosa.
Nawet nie zauważyć, jak na policzek
Przeskoczyła o tyczce z grochu rosiczkowa rosa.

W lekturach coraz gęściej skreślać
Niedyskretne fragmenta —
Głodne wargi zeschłą bułką jak wróble posilać.
Pąsem wstydu zarażać dziewczęta,
Pocałunki w occie maczać,
Do poduszek przyszpilać.

Tylko niekiedy — w wielkim osłupieniu
Kredę w mgławicę obrócić przy szkolnej tablicy,
Pisząc: „Przed wypuszczeniem ptaka w niebo, sokolnicy
Rozczesywali mu oddechem piórka na ciemieniu...”




Wakacyjna


W dwuosnowy wiśniowe udrapować stół,
A będzie jak matrona, obrus zaś jak roba,
Co się kiściom lilaków ogromnie podoba,
Przy bladości ich ząbków osłoniętych wpół.

Ty zaś w plisach, w koronkach, w skarpetkach do kostek,
Z samowarem przebiegasz przez brzozowy mostek,
Jakby węchem pędzelka Mehoffer go czuł,
A Czajkowski podkładał pasiekami pszczół.

I jest Rano z tym wszystkim. Rano na dziewanny,
Nadziewana podmuchem firanka od wnętrza
Bielonego drewniaka, który w tle się spiętrza
Pod cienie. I w podcieniach nasz posiłek ranny.

Posilenia się proszą rosomaki warg,
Dobrej karmy żądają gronostaje ramion;
Żeś zachłanną była i dotkliwą Panią,
Przy talerzach masz teraz orientalny targ.

Ty zaś syta leniwie tym mocnym klaretem,
Co niewiestną przecieka, a czyni kobietę,
Ku błękitnym swe białka obracasz letargom.
Ani zadrżysz wargą.




Drobiazg


Noce spadły jak zamiecie — krótko,
Sady zaś brały je kwitnieniem w pacierz;
O me Paniątko, mój Żaczku, się naciesz,
Że w ciemnej bieli byłaś złotą łódką!

Trzeba być żaglem, aby świecić smutkom,
Jako komeżką świeci przyszły Papież,
Że tak gorliwie me upadki łapiesz
Warg dobrotliwych drobiną wąziutką.

Ile tych zdrobnień. Gdzie spojrzę: zdrobnienia!
Drobno pogląda szron za okiennicą,
Za drobnym drobią zamyślone dropie.

Niech wyjdą noce z bolesnego cienia,
Wiśnie w przebiśnieg nas słońcem zaszczycą,
Ja na twej stopie Paniątko wytropię.




Magdalena


I

Przyszedł ten, który mnie skruszył. Jego służebnicą
Będę. Pasterz wilgoci mojej. Właściciel rzemyka
Biegnącego strużką między palcami stopy.


II

Że był niewiarygodny po tej stronie śmierci — Żołnierz
Dowódczego Ptaka, armii kolan niepokalanych,
Niech będzie pochwalony.


III

Na krzyżu go swoim rozepnę, jak nieboskłon
Szybowca.


IV

Jest altana w Emaus. Tam go nakarmię
Ciemnym tonem synogarlicy.

Przy pocałunku wywiodę czółno
Z rozległego horyzontu czapli.
W czas spełnienia — podwodny tumult
Przetaczanego dzwonu.
Matka uczyła nas tych dźwięków miłosnych
Przez długie wieczory zaplatania warkoczy.


V

Jest nieśmiertelny. Po to ma pancerz
Ze skóry lisa. Idąc suchą nogą po wodzie,
Z lnianą płachtą uwiązaną u nagich bioder
Rozrzuca garście iskier.

VI

Adonai. Płetwonurek zatopionych miast
Piekła.
Baranek w skrwawionym runie. Rękawica
Żelazna starożytnej zbroi. Dyscyplina
Zawieszona nad progiem Konwiktu. Mróz
Niespodziewany na twarze kadetów,
Wybiegających z sieni Arsenału.
Jakże łagodnym kołowrotkiem
Wyprzędę z niego białą nić płodności.



VII

Z naręczem umarłego na kolanach,
Obgryzająca kosmyk własnych włosów
To mówię.




Orłow, gdyby mówił
o Achmatowej...


W długiej alei za tak lekką furtką
Że wszystko stanie się jasne
(Przynajmniej na tej żwirowanej ścieżce
Którą
Dotykała drewnianym końcem hebanowej laski
Ze srebrną gałką)

Oh Nadia
Te psy — wargi moje
Jakoś je strofuj
Biczuj
Wrzątkiem ze samowara —

Były tuje — były były były były i były no popatrz
A chodzi tylko o perspektywę spadającą
W dół —

Anna Achmatowa stała w długiej fioletowej sukni
Jakby ktoś za wrzosy pociągnął w niebo
I po krzyku
Pawia

Ale żaden paw nie wchodził w grę
Nie zaprzątaj sobie nim głowy
Doprawdy

Siwiuteńka Dostojność
Poetessa bandażująca

Płonąłem w czołgu — to wiesz
Gasiłem kulomiot — to znasz
Mam tyle orderów za Rosję ile ikon w ikonostasie — to rozpowiadasz
A jakem ja furtkę tę niańczył
Między tuje delikatnie stąpał
Nie uwierzysz

Oh Nadia
Te psy — wargi moje
Dygotały lekkim podskórnym trzęsieniem
Rasy

Wiesz kogo skrzyknęła wyrzucając laskę
W sam kątek tui na bladych obłokach
Buciory precz
Onuce z nóg
Boso klęczący przyniosłem głowę Błoka —
I to całą
Na cudzoziemnych ramionach




RADZIEJOWICE
Topielcy


Niech się loki rozwloką po japońskiej kładce,
Gdzie w bladych duchów schadzce zeszły nam się palce.

Trupiość moja za krwiobieg cały ma berberys,
A i płci twojej przynęty — tylko w stawie zarys.

Łabądź nas przeczuwa. On jeden — ten łabądź
Śpiewa skrzydeł, mrokiem dzioba: nuże, śmierci, do miłości przybądź!

Między oczeretem gniewnej bieli rozdmuchuje głownie,
Ujawnia widownię.

Tam — za rampą sitowia — na rycerskich łapach
Żbik i cietrzew przyczajony niecą kuźnie w chrapach.

Jeszcze głębiej: bawolego czoła kość.
Z wieży wieje dwunastą. Utopcze, pokojowy chłopcze,
Grzechowisko mość!




Młyn


I nagle młyn. A w młynie
Coś tam się przetacza, coś płynie.
Żywioł chciałby być nawet Carusem,
Bo młynarz ma śluzę.

Niebezpiecznie sobie, Wszechstwórco, poczynasz,
Skoro jest młynarz.

Tobie wolno: ty możesz odmieniać deklinacje nieb,
On zna tylko biernik: niebo wzięte w chleb.
Ani mu na myśli Syna Wniebowzięcie,
Z mąki — Anioł,
Z męki — Diabeł,
Z rąk jest Chlebowzięcie.

Niechaj nas zaskroniec dławi żab kwiczeniem,
Pozostanie leniem.
Niechaj czapla łysa po bagnisku brodzi,
Człowiek się nie godzi.

Zawsze cię zaskoczy, na drodze w Emausie,
Przy pierogach leniwych na złoconym maśle.


Odgrażasz się: wróci
Pracowity Syn.
Szczodrze zapraszamy: nosić worki w młyn.

Dedykacja: Katarzynie Latałło




Gwiazd na tarasie oglądanie


Bo jak zegar mnie minął, ja na gwiazdy patrzeć
Przetarłem szron ciemny na ciężkich powiekach..
Gwiazdom można sprzyjać, nigdy się napatrzeć,
Nie taka kondycja, Fabrizio di Salina, człowieka.

Co się zmierzy, małe. Za tęsknotą — krzyk...
Ledwo zaznaczony jako Betelgeuza...
Potem czoło zniżasz. Znów w ten wonny krzak,
Gdzie trzmieliną pachnie Galileusz we łzach.

Obojętny byłeś, Panie, żeby naraz
Księżycem i Karłem uderzyć w ten taras,
Gdzie pięć palców umiem. I tylko to tłumię,
Co gwiazdą upadło, uwiera w rozumie.

Jeśli rozumujesz, dobrze ty mnie zrozum:
Rozum jest na gwiazdy, czy gwiazdy na rozum?




Dąb


Bo dąb z drzewów wszystkich niepodobny wiela,
Jak niedźwiedzia z gawrą — grzmot z chmurą rozdziela.
Weź tę metaforę, w głąb korzeni zawęż:
W solach minerału znajdziesz dębu pawęż.

A tam małych nóżek, chitynów igrzysko,
Blaskiem kominkowym buzuje mrowisko.
Szczupłe czaszki dzwonią, młoteczki łękotek
Niebu odgwiazdują, jaki dąb jest obiekt.

Tedy Bóg się wstydzi. Grom w niebie zawisa,
A polana łysa jako pusta misa.
Ludzie tam siadają, obrusom na postój,
Rybkę smagłą dzielą dla zacnego postu.

I kiedy już bezpiecznie tłusta warga mlaska,
W ość spluniętą z wargi nagle piorun trzaska.
Nie masz poniedziałku, choć była niedziela...
Bo dąb z drzewów wszystkich niespodziany wiela.




ROK POLSKI
★ ★ ★


W głąb kalendarza niech wiodą imiona:
Adam w przedsionku, Zofia w ptasim gnieździe,
Barbara z diabłem w grudniowym Zajeździe.
Nad ziąbem trunków lokiem zamyślony.

Luty obróci kożuch rzek na wznak,
Czerwiec na szpadle sprowadzi dżdżownice,
Październik jabłka sypnie w kosze skrzypiec.
I znowu krok — i roku brak.

A gdzież się miłość w czasie zapodziewa,
Ta: już ostatnia. Jak wyblakły kontur
Na drzwiczkach sanek, na pieców polewach,
Zaścianek burzy w Zazdrostek zakątku.

Blady Lermontow myślał o niej tak
Łuskając z łupin zamszu pistolety.
Na wiorstę szlaku od ostatniej mety,
I jeden krok — i mety brak.

W głąb kalendarza niech prowadzą leśne
Runa paproci, siwe od naftalin,
Stwardniałe gruzy nie zerwanych malin,
Pazurki ptaków uświerkniętych we śnie...
Wargi kobiecej żelazisty smak,
I jeden rok — i roku brak.




Styczeń


Jeszcze grudniem się słoci, lecz w styczniowe Idy
Wrósła śniegu zaplata w kostne światowidy.
Jeden patrzy drugiemu na tors bez oblicza,
Północy szuka wschodni. Wschód Zachód oblicza.
Wszakże tylko bieguny zna równina śniegów,
Poskromiła podróże w narkotycznym śnie głów.

Nowe drogi sznuruje mistrz niedbały — basior,
Żagiew ognia u pyska zapalił mu Hasior.
Ten się jeden co urwał z lodowatej smyczy,
Śmigłym smykiem skomlenia po pustkowiach smyczy,
Czasem oko wytęży, z ironią przystanie,
Jako sanie się trudzą: tutaj nie — i tam nie.

Dymy z chałup — jedyne wiorsty dla wędrowca,
Co jak owca się błąka po znojnych manowcach.
Dawno z mrozu się odął giętki wicher bata,
Dla furmana gorzałka, dla podwik — herbata.
Ale z dębów jest łomot. Pies też przymarzł do wrót.
Dobrzy ludzie w pierzynach. Najeźdźcom wciąż odwrót.




Luty


Izbę trzeba pochwalić. Stół z bierwion, bierwiono,
Które dzbanki nad kuchnią podświetla czerwono.
Ksiąg niewielki trybularz. Starych ilustracji
Dla smaczności welinu, linienia lustracji,
Przy krakowskim ratuszu sylwetka Kościuszki
Jak z dziejów relikwiarza wyjęta kość z puszki.

Potem kolejny szpargał. Na złotym szpargale
Dalibóg, okręciki biorą w żagle dale.
Jakże czół nastawiały zdobywcze okręty,
Na golfstromów wykręty, raf zmyślne okręty.
Skoroś taki ujarzmiał żaglowny frachtowiec,
Znajomość przedsięwzięcia, dojrzały fach dowiedz!

A owóż fotografia. Już nieboszczka — żona
Od patrzeń spopielona, ledwo zniknie, płona.
Jeszcze jeden na kliszy, starczy pocałunek,
Potem trzeba samemu jeździć po całunek.
Ot, i wilgoć nasiąka w zżółkłe siano wąsów;
Cyt, na poddaszu cisza. Czarownice śpią sów.




Marzec


Rolnik w pole wychodzi. Ono chętne niby.
Jak kobieta po chwili: zwiera swoje skiby.
Chciałoby, to się cofa. Przed czasem zaloty,
Po niebie czas poglądać, trzymać się za loty
Prostopadłe skowronka. On wiosnę funduje,
Kiedy drobnych stworzonek smakowicie funt uje.

Wtedy gniazdowiec ziemny wiedzie trakt do kuźni,
By osprzęt ugruntować, który mróz obluźni,
Na policzkach gospodyń wskrzesza smaczne slonka,
Że drobi Aść w roztopach jak w mokradłach słonka,
Bieleją już po izbach smagłe słoje podłóg,
Pastą napastowane, podłożone pod ług.

Jeszcze przymróz zaskomli. Pies w tyle taboru,
Ale poświst cygański już zgina łby boru.
Jeszcze deszcz się przywlecze. W ariergardzie zamieć,
Ty się, babo, nie mitręż: gumno na puc zamieć.
Chociażby nic nie wzeszło. Pług w bagnisku uwiązł,
Stajały światowidy. Tam już wierzba, tu wiąz.




Kwiecień


Jakie błękitne oko masz przy wełnach bazi,
Wikary się przeżegna, ksiądz proboszcz obrazi.
Wszak do Panny Najświętszej miała być koronka,
A tu biskupiańska przyfruwasz koronka.
Czerwony język ognia wkładasz między akty
Strzeliste. Ale przecież sosną jesteś, panno, ach ty.

I w organach fistule czule klują tobie
Soprany jak kasztany — świece twej ozdobie;
Wstyd niewinny pokrywasz rzęs długich powłócznią,
Jak rycerz świętobliwy Bożą Mękę włócznią.
Chwałę sobie zaskarbiasz ledwo taką tę, że
Miłować ciebie w żonach będą dzisiaj męże.

Jak w pierwiosnkach gałązką sędziwiec przebiera,
Z jaskółką w obu dłoniach bezpłodna umiera,
Brzydala od nadziei pięknotka odpycha,
Lecz nie mądrość jest przy tym, zwyczajna ot, pycha.
Tyżeś w tabernakulum klękający kwiecień,
Bóg z opłatka to wita, a o reszcie wie cień.




Maj


Polazły na pagóry pokraczne wiatraki —
A znasz milszy menuet niż mozół pokraki?
To się tędy obróci — tu machnie naręczem,
Jak pastuch dosiadł diabła i tańczy na rączym.
Lepiej cugle wiatrowi przeciwnemu odłóż!
Pieni się maj perlisty od żywiołów, od burz.

Tylko ranki soczyste tchną jak białe sery
Słońc miękko przetaczanych przez łagodne sfery
Na kopernikańskich łąkach pod miastem Toruniem.
Tedy chadzaj na przyboś — to grudą, to runiem.
Wieczorom nie zaufaj, na przyzbę miłości,
Dojarka świt niosąca niechaj będzie dość ci.

Ochlapany udojem, w aromatach ziela
Sfruniesz z tego kwiatka ciężkim lotem trzmiela.
A skoro ci do smaku miłować tak rośnie,
Niechaj z przedwczesnej siejby dzieciuch pannie rośnie,
Że zaskrzeczy przysiółek, świstaj na ten przedplon,
Kiedy w łasce kolebki ziarnu twemu ciepło.




Czerwiec


Nie oszczędza nas czerwiec. Zwiastuje wanilią
Prędki odjazd, jak trąbką naglący pocztylion.
W mapach świata szukamy: wonne lasy, może
Szczerby gór wyraziste, parujące morze?
Inny w spalin zaduchu waży: wziąć rodzinę, zawieźć
W plastry pasiek buczących, między gruszki, na wieś?

Kipią źródła rodzinne — islandzkie gejzery,
Starsi w niebo się skrzydląc, młodsi — w termitiery.
Tutaj grzyby po borach, ciężka od ros łąka,
Tam, co życie przydarzy. Lecz miła rozłąka.
Lilak mrowiem zdumiewa, przecie nie ma kiści,
Tyle dymu w swym czubie, co ród nienawiści.

A po kioskach już giną smaczne papeterie,
Na urlopy — sążniste. Tiulowe na ferie.
Czy już znają swą przyszłość: powiędłych w eksilu,
Bo epistolografów mamy tych „ex” ilu?
Tak się w śmierć wybieramy — co śmiertelny powie,
Miliardy przeczuwają, trzykroć więcej to wie.




Lipiec


Znów słońcu się oddała. Maja cudzołóstwa
Znany uśmiech rozkoszy kołysze na ustach.
Samiec chodzi oślepły, próbuje, czy uda
Kolanem chudych postów wcisnąć się w jej uda?
Ale jakby taranem wyważał wierzeje,
Skoro stoją otwarte. Więc nie on bierze je.

Dzika zazdrość wydmowa. Z piaskiem toczyć bitwy,
Kułakami okładać wrzaskliwe rybitwy?
Szeptać coś, konstruować, posuwać umizgi,
Poważniej stać bez łyżki — głodnemu — u miski?
Tak z sewrskiej filiżanki uszczknąć łyczek słoń chce,
Jak on rozwalić rywala, którym Febus — słońce.

Toż go zna z pierworództwa. Nim w grzech się oblekła
Znała gorąc żarliwszy od męskiego ciepła,
On tylko promień jeden. Tu promieni mrowie
Wysokich warg dotyka, w dolnym zgęszcza mrowie.
Kto z wrażliwych, co piersią otarł się o pożar,
Łopatkuje w kominku wciąż gasnącym po żar?




Sierpień


W sierpniu lato kurzawą stodolaną cierpnie,
I miłość nam dojrzała jak podzwonne sierpnie.
Dzwonią już sierpy cierpień, otrząsa się jabłoń.
Ty pójdziesz na rozstaje, więc wybiorę ja błoń
Więc ty babiego lata prządka — zgadnij: któż ja?
Zaczytana stronica, w kałamarzu próżnia?...

Choć nam jeszcze na rżyskach bose stopy krwawią,
Bocianom pilno w podróż, w siwiznę żurawiom.
A to jest siwość świtów: w głębi jezior świtki,
Moja czarna żałoba, kiedym dorósł Świtki.
Słodki smutek rozjazdów, choć boleść go żegna...
Oskarżać pasmo chłodu przewidziane, że gna?

Lepiej plon okiem zmierzyć. Czy starczą te plony,
Że choć raz białym szczęściem był grób zniweczony?
Że trafiła się chwila, że raz znowu pierwsi
Poznaliśmy sól czoła, odmienność swych piersi?
W upojeniu czym poczuł, jak lot mnie twój muskał,
A ty wciąż ledwo tknięta jak Madonna wśród skał...




Wrzesień


Wśród ogrodów struchlałych, wszak jeszcze nie pustek
Puszcza w nieba się zwały maleńki Czelustek.
Na nitce pędziwietrznej lekkoduch ten lata,
Pajączek, kompan krzeczka, tkacz babiego lata.
Liść nerwy bandażuje, iskrzy ostu tutka,
Kiedy ówdzie brabanty, z kołowrotka nić tu tka.

Jest ich cała gromada, grad spadochroniarzy,
Aluzją wiążą palce, palcują po twarzy —
A gdy warg całujących dotyka namiastek,
Któż nie wielbi tych dreszczu miłosnych namiastek?
Jak chłop o róg chałupy, dąb o chaszcze trze pień,
Bo mu między łopatki łaskotny wlazł czepień.

Ale jest to w naturze wieczne napomknienie,
Które w żarty frant kładzie, otrzebiają lenie.
Lekcja babich nitek zgrabnie napomyka:
Przyszła pora wieczora: niech kądziel pomyka.
Nie obrażaj się, babo, odpocznij se pilnie,
Umęczone swe rączki w ciszy zanurz i lnie.




Październik


Boleje kręgosłupa różańcowy pacierz,
Nie weźmie go w opiekę pacierz, skoro paździerz
Reumatyzmu przenika zgwichtowane ramię.
A tu chmura Ruszczyca w zziębłej okna ramie,
A tu gawron się stroszy od dzioba po ogon,
Upiorzydło po nocach stuka palcem o gont.

Tedy bierzem za trąby, za bębny, za dudy
I reumatyzm prosimy do świetlic na trudy,
Chóry męskie, teatrów niedorzecznych trupy
Czynią sztukę, że sztuka opóźnia w nas trupy.
Niechaj i naurąga obcych fruktów smakosz,
Nasz nie małmazyje, a osłódki ma kosz.

Gdy wracasz z wieczornicy, znów cię batem smaga
Ponad kobzy najwyższe dująca powaga.
Zima śmignie proroctwem spod szronowych pierzyn,
Zarzuć dudy na grudy, czas, chłopie, do pierzyn,
Czemu zwlekasz, starucho, pod piernaty włóż go!
A ty okiem ściemniałym czytasz wyrok: łóżko.




Listopad


Ten ci kuma umarłych z tymi, co po cichu
Własną skrzynkę hołubią na żywicznym strychu.
Jeszcze w niej jabłek kopce, w szczycie złota grucha,
Wszak gołąb siwo przysiadł, sennym głosem grucha.
Kapelusz filcowy lepiej wcisnąć, na dziad
Nie pójdziesz z wizytacją, gdzie spoczywa pradziad.

Pomniki małych wiosek. Tulą się do kwoki
Kościółka, wszak on jeden sięga za obłoki.
Wielmożny jakiś taki, że czujesz się sporysz,
Nie oplecie cię rudy przemijania sporysz.
Choćby truchło zetlało, ma pociechę człowiek,
Że duszyczką swą małą będzie orał po wiek.

Stąd nie tylko dla dzieci klecą starce baśnie,
Dziecko wie nieśmiertelność. A to grunt jest właśnie,
Kawał gruntu tłustego, gdzie Jadam — Piast orał
I w niebie chyba radło kupił za pastorał,
Brodzą chłopi w listowiu cmentarzowych zniczy,
Nie wierząc, by gospodarz miał odejść... tak, z niczym.




Grudzień
czyli życzenia świąteczne


Niechaj każdy języka naszego choć pogłos
W szlachectwie stodół naszych dojrzewa jak pokos,
Bo gdzież się podziewają tych plemion zaploty,
Co ziarno mowy świętej gnały precz za płoty?
Pomnę ja czas przetrwania, gdy po rżyskach błądząc
Szukał manny wzgardzonej pogorzelec i ksiądz...

Niechaj każdy zwyczaju naszego choć okruch
Jako w całun powzięty będzie w lniany obrus...
Nie zna bowiem historia tak bezkresnej zwłoki,
By głazem nie strzeliły skruszałe już zwłoki...
Pomnę ja czas zwątpienia. Bogu lżono: „zabroń”,
Najśmielsi wzięli stryki, cisi jęli za broń...

Niechaj w każdą Wigilię stanie puste krzesło,
Dzisiaj ktoś w Styksie kłakiem — jutro mostu przęsło...
I tego wam życzymy: czoła dumne mośćcie,
By wiatr niespodziewany przeszedł po tym moście...
Pomnę ja czas niepolski, winni za to, że my...
A jednak nie umarła. Dzięki nam. Żyjemy.




Trzy Heredie


I
HEREDIA

Cios był smagły — jak policzek
Na odlew.
Trybunowie rozprowadzali językiem krew na podniebieniu,
Setnicy fastrygowali zdruzgotaną rachubę Centurii.
Żagwie wzięto do rąk,
Krótkie miecze do świadczenia posług
Konającym.
Z bielejącym okiem oślepionych ptaków
W milczeniu krzątały się rzymskie kohorty.
Strzały wyszarpnięte z ciał
Wiązane porcjami jak chrust na zimę.

Aż któryś z Legii
Zanurzył twarz w pachwinie łokcia.

Było to wtedy, kiedy się pojawił
Zjeżony strzałami niby szczapa smolna,
W bagiennym słońcu
Głucho pancerny,

Z niesfornym koniem walczący zażarcie
Martwy Imperator.



II
PSEUDOHEREDIA

Zamiast namiotów dano nam skórzane pęcherze,
Pokryte sierścią,
Wypełnione dymem i zapachem
Ryb wędzonych na słońcu.

Nazajutrz
Wywiedziono nas w pole, aby przeprowadzić przez szpaler dzieci.
Ciała tych maleństw
Były odrażające jak galareta empuzy.

Muzykowano na muszlach,
Końskich włosach
I jelitach mułów.
Łaźnię sprawiono nam w dębowej budowli,
Gdzie na rozpalone klepisko z gliny
Słudzy chlustali konwiami wodę,
Wzniecając smrodliwy opar.

Dano nam wici z łoziny,
Abyśmy bili się nimi w piersi.

Karmiono nas robakami ziemi
I owocykami jałowych wydm.

A potem
Przyprowadzono nam kobiety
Na legowiska
Utkane z siana, ziół kadzidlanych

I żywych świerszczy.
Żądano, aby modliły się z nami
Do naszych bóstw
I naszym sposobem.

Misteria modłów
Podglądano chciwie,
Przedrzeźniając je niekiedy
W pocie czoła.

Dobroduszność naśladowców była doprawdy godna litości.



III
ANTYHEREDIA

Umieraliśmy powoli. Najpierw Trybunowie
Wyruszyli ze swych ziemianek
Do Krainy Cieni —

Dostojne mumie,
Ozdobnie odziane i nakłonione do pozycji siedzącej,
Wynoszono ze czcią
W ramionach lektyk.

Szlachetne profile
Pokrywano skorupami druidycznych głazów.

Centurionów
Zakopywano już dość płytko i pospiesznie.
Złote nakolanniki wystawały niekiedy z mogił.


Żołnierzy
Pozostawiono opiece robaków
I głodom ziemi, która ich wessała.

Ostatni, ostatni
Przede mną
Zasiał swój grób tam, gdzie skonał:
W łanie żyta, podczas kośby żniwnej,
Kiedy popiwszy oślego mleka
Dla odpoczynku czytał „Georgiki” Wergilego.

Trup jego straszył,
Z roku na rok coraz bardziej osobliwy:
Wysmukły szkielet
W płachcie spłowiałego płótna,
Z kosą w dłoni,
Jak drzewce sztandaru odsuniętą od biodra.

Lud przychodził tam ukradkiem
I wziąwszy się za ręce
Tańczył wokół szkieletu w zupełnym milczeniu.

Dudniła ziemia.
Motłoch Tyranów
Przesuwał Rzym do Konstantynopola.

Dedykacja: Piotrowi Kuncewiczowi, jednemu
ze śródziemnomorskich




Archeologia (II)


Jaką nam duszę przypiszą po wiekach,
Gdy będą chodzić po tych chłodnych miastach,
Jak bosy chłopiec na wieczornej plaży
Pośród piaskowych — kiedy stąpa — fortec?

Jaką im czułość złoży na powiekach
Architektura cmentarno graniasta,
Sanatoryjnych pełna korytarzy,
Gdzie lista nazwisk to rodowy portret?

Jak nas wykrzeszą z tych kościanych mebli,
Które są rzeczy — ale nie przedmioty,
Bo i przedmiotom nakładamy sztandar
Swej hojnej pychy — ten zwie się pokrowiec — ?

Czyżby zechcieli, aby nas dostrzegli
W eksperymentach kontentej niemoty,
W klekocie dzwonów, jak strąków w girlandach?
Rzecz o poezji. Dzwonniku, odpowiedz.

Widziałem we śnie ląd archeologów,
Gdy obracając wiatrakami łopat,
Z popiołów kręcąc konopiaste bicze,
Grób otwierali jak królewski poród.


Wreszcie u głównej katakumby progu
Stanęli ufni, a gdy kurz już opadł,
Starczyć musiały za całe zdobycze
Kości świecące w pustelni otworu.

Nie po to przyszli. Ale po człowieka
Przydatki próżne, którymi obrasta
Odmienność nasza na łąkach cmentarzy,
Czy dziełem będzie, czy skargi świadectwem.

Jaką nam duszę przypiszą po wiekach,
Jaką im czułość złoży na powiekach
Architektura cmentarno graniasta
Piaskowych fortec na bezludnej plaży?

Pytam niedawny, kiedy byłem dzieckiem —




PERYFERII DELIKATNE UMIERANIE
Sadyba


Mam jeszcze azyl. Bielona mansarda
Wśród drzew rzucona — jak skorupa pośród
Łąki fabrycznej. Tym wzgardzeniem harda.
Bo ile środków ma byle mimośród?

Środek zachwytu w ptaków śpiewnej gęstwie,
Gdy gawron kona — słowik gna intruzów...
Środek na pszczoły w kramarskim przekleństwie
Przy kopcach papryk i turniach arbuzów...

Środek zdziwienia, kiedy drobna łyska
Jak rzęsołamacz mknie po starej fosie...
Środek zamętu, kiedy piorun łyska
W niebo się wnosząc na drzew wniebogłosie...

A w środku nocy — od niedzieli do śród —
Gdy na warzywa ożywia się popyt,
W mojej mansardy tajemny mimośród
Sączy się blade echo końskich kopyt.

Koń wlecze wozy, czyli też furmanki
Werblem klekotu doboszują koniom.
Bagiennym światłem kolebią kaganki,
Chłopskie kożuchy — rzeżuchową wonią.


„Zwierzęta idą” — mówią drżące słoje.
W dębowych deskach starej biblioteki.
„Zwierzęta idą” — wtórują podwoje
Izdebek sennych jak chłopca powieki.

Jeszcze — czy długo — chłonąć ten wstydliwy
Tupot będziemy? Przecież nakazano,
Aby tam — w środku — nie wadziły grzywy,
Ani broczyło obrokowe siano.

I nas dopadną. I tutaj położą
Kres tym pobudkom dziecięcej pamięci,
Ślady na stegnach obłożą rogożą
Smolnych asfaltów. A z tym wszystkim — Święci.

Więc dobrze słuchaj, mój już bliski wnuku!
Miałem ja noce, co starczyły za msze,
Kiedy słuchałem końskich kopyt stuku,
Tak baśniowego, jak ich nozdrzy zamsze.




Ciesielska


To było bardzo poważne. Bardzo serio ze strony
Pani Ciesielskiej, która gdzieś z daleka
Przywozi cielęcinę aż do Warszawy. Na sprzedaż.
A tutaj — tak bardzo serio — jak Cesarz
Albo (bo ja wiem) Czou En-laj
Położyła dłonie na pulchnym kobiecym podołku
I rzekła:
„Jechałam w czerwcu z tą cielęciną do Pana, aż z nagła Autobus
Uderzył w coś ogromnego. I ja, Biedna Wiejska Kobieta, straciłam pamięć.
Boże Ty mój, Miłosierny, przez miesiąc leżałam
Gdzieś pod kocem w kopercie z prześcieradła,
Cielęcinę chyba pielęgniarki wzięły
I zjedli.
Nie wiem, czy pan rozumie, co jest taka koperta —
Nawet gdyby śniegu nasypało na człowieka,
Nie byłoby takiego polnego Święta.
To ja teraz śmierci już się nie boję,
Pójdę w tę sprawę jak w Komunię Świętą.
Bo to, jak panu mówię, jest nic.

I wzięła Ciesielska kolejną cielęcinę
I poszła na nieszpór.
Do małej zarumienionej od świec kapliczki.




Julitta


Julitta wtedy w szatni miała kątek
Cygany do tej knajpki chodzili
Masony — wiercipyski
Literaty — mąciwody
Kawaleria w ostrogach wiatru Szaserzy z dubeltówkami warg
Julitta nie tylko cumowała ich płaszcze do masztów
Temi i Owemu postrzępiony order wieszaka
Przyfraczyła

A potem kolorowa od szampańskiej oranżady
Szła z ręką na biodrze fantazyjnie — pod prąd
Hiszpańskim karminem
Duczesą kruczej rzęsy
Kastanietami spiczastych łokci
Między stolikami czyniła
Rejwach

„Patrz pan
Dyrektorze”
(Tu fotografię weselną prezentowała — przedwojenną wielce —
Na niej sama jedna z małżonkiem jak szparag)
Cóż to za chudeusz był
Ten mój małżonek Nieboszczyk
Kiedym go do Ołtarza Bożego przywiedła


„Istotnie
Widelec” —
Zgadzano się chórkiem wprost spod organów bolesnych
A Julitta zalewała się błogim
Deszczem filantropijnego uśmiechu
Obgryziony talerzyk z kieliszkami samorzutnie jakoś
Zawsze tak zawirował
Że Julitta za skarby nie mogła się wykrygować

„I otom co z chłopa
Za jaśniepana istnego wystrugała!
(Prezentowała drugi portret
Tym razem w trumnie
Zażywnego opasa
Z kandyzowanym wąsem
Podwiązaną szczęką
Z kamizelką nie dopiętą u samego szczytu śmiertelności)
Miał takie szczęście do kobiety!
Ale Panów Artystów
Rodzinna pociecha jakoś omija”

O tak
Julitta
Doprawdy to był ktoś
To się rzucało w oczy
Kiedy z niedopałkiem w miodowej dulawce
Płynęła w ciemną furtkę szatni
Jakby Bóg cały seks świata obrócił w karawan

A Jaśnie Pan — jako apostrofa —
Na długo się wśród śmiertelnych
Modą rozwielmożył




Chciał matkę zabić młotkiem,
buldożer go zeżarł


Jakże nam teraz bardzo zważniał:
Cóż, że cały okryty obelgą jak siecią rybacką,
Leży gladiator na sarkofagu chodnika
W ryżym szczeciniastym szyszaku, strzyżonym krótko: na zapałkę.

Ramiona rozłożył swobodnie, objawiając lekko spulchnione wierzchy dłoni,
Tors — wstydliwie oblany łagodnym kolorem morskiej wody —
Padał na widok publiczny z godnością.
Stopy przekrzywił czubami do środka, jakby miał to od dawna
przemyślane na wypadek śmierci..

Jakże nam teraz bardzo zważniał:
Jeszcze przed chwilą pijany frant, który wrócił z wojska,
Z niecierpliwością wysłuchał trzech antyfontann płaczu matki,
Ojcu zaś zafundował tyleż głodnych kawałków z ostatniego poświstu,
Zjadł peklowane,
Zakąsił małosolnym,
Spłukał cysterną samorodnego.

I zwada!
Honor mu nadepnięto, przekrzywiono na bakier
Charakter złoty. Utoczono mu juchy
Z żył serdecznych. Splugawiono chorągiew wysoką

Czułości nierozprawiczonej. O, di immortales! Uczyniła to matka
Słowem — nie pomnieć jakim — lecz twardszym od szpadryny...

Wszystko to opowiadał, płacząc — i potrząsając małym
Szewskim młotkiem, który głucho postukiwał w denko kufla.
Młotek miał być w użyciu, nie wiedzieć dlaczego, parokrotnie chybił, ale
Co się o te kilka piwek odwlecze...
„Nie będziesz miała, Mamcia, racji u Ławników Niebieskich
Za moją krzywdę...”

Jeszcze mówił, a tu jakiś podmuch —
Czy to z wątroby idący, czy też z pęcherza —
Nadął mu kurtkę skórzaną na plecach, ucapił za kołnierz
I dowodnie pokazał, jak się spaceruje sposobem raka.
Potem go zwalił w stronę krawężnika,
Trzy razy obrócił w złocistej kurzawie
Jak dzwonko w mące —
I popchnął prosto pod buldożer, który nadciągał z wyschniętym dziobem

Do piwopoju. (Te dzioby z hakiem u buldożerów
Dla Braci Browarnej szczególnie niebezpieczne).

Jakże nam teraz zważniał:
Ksiądz proboszcz na Żałobnej wytknął nieboszczyka palcem, że aż oko wykol;
Zdefraudowany na umyśle malarz z Augustówki
Pozbierał wszystkie gazety, którymi zwłoki obklejono,
I zrobił turpistyczny collage; na grobie

Jeden szpenio wywinął tak artystyczną rzeźbę w kolorze: brąz kasselski,
Że Harcerstwo dostawiło świeczkę;
Podobno przychodził we śnie do pokwitających dziewcząt, obiecywał
im małżeństwo i że zaraz po ślubie przejdzie na autobus
Powiadają, że raz jeden nawiedził Matkę,
Wyszedł ze starego nocnego budzika,
Był malutki,
Naguśki
I długo — rozpaczliwie długo — dzwonił mlecznymi ząbkami.

Tak powiadają.




Dla budki z piwem requiem


...Że się pewien browarny w trumienkowe dyby
Wtroczył, a był czas lipca, kiedy nawet pije
Jedyny Abstynent z pobliskiej Sadyby —
Budce z Piwem sprawiono doszczętne Requiem,
Najpierw Milusią kładli na pudła sarkofag
(Od rzeźnych przewożenia było podłe pudło)
Chociaż jak na lawecie biło blaskiem powag
Rozkoszy naszej złotej miododajne źródło.
Takiej Świętej Miłości nie przewidział z Warmii
Katabas — Wierszokleta, ni zamysł Augusta,
Z jaką w śmierć odchodziła, którą lud się karmił,
Policzki znał od wewnątrz, dystyngował usta,
I trepakiem by nazwać ono nóg słanianie,
Którym w „Marszu Żałobnym” chełpił się Ujejski,
Przy krokach boleściwych, kiedy Sadybianie
Szli żegnać swój ostatni Akropol podmiejski.
Pieszczoch z okiem Zagłoby, lecz bez jego blagi
Przyznający żonie celność w zajzajerze,
Hela Noga w brokatach monarszej powagi,
Lolo — pierwszy raz z dykcją — klepiący pacierze.
Trzeba było rozgarnąć te spuszczone rzęsy
Paniuś z Klubów Rabatek, Mentorów z rozporkiem
Wiecznie rozkitwaszonym przez narad bezsensy,
Jak dźwignąć ludu poziom blokowym wieczorkiem.
A tu Ofelia płaczu rozpuszczała loki

I powietrze, co wzdęło szczawiową spódnicę,
Niosło ją — topielicę — przez te rącze bloki
Z żywej dusz arterii gdzieś na obwodnicę.
Cud był przy Bonifratrach. (Już zżuły ten placyk
Memlące trawożery). Coś kląska w motorze,
Karawianiarz błąd maca, a tu Bonifacy
Mumijką śniadą staje w śmiertelnej pokorze
I kondukt sam prowadzi. Jako się przeorał
Przez szybkę pod ołtarzem, grzeczny tłum nie pyta.
Korona z glanspapieru, szczerbaty pastorał,
I świtką przewinięty jak byle najmita —
Jeden z naszych. Że Sykstus go jak piernik dawał
Polskiemu magnatowi: „masz gnat, mój magnacie!”,
Znak, że owego Czerwia Czerniakowa kawał;
Co cały się roztrwonił w asfaltów poświacie.
Katolicki więc pogrzeb. Chociaż w ateuszy
Sadyba dość obfita, gnać Relikwię trudno.
Zwłaszcza kiedy popatrzeć, jak takiego suszy.
Wspólnym frontem kopsnęli „Pod trupka” na Bródno.
I tam pustkę też naszli. Tam pachnące deski
Z ostatnim niuchem w nozdrzach rozbili na drzazgi.
Potem oczy unieśli, jak w przestwór niebieski
Zamiast duszy wzlatuje piana strojna w gwiazdki.
— — — — — — — — — — — — — — —
Do pijalni nie chodzą. Petrarkę kupują,
Rabatki stroją w bratki, w gwiazdy popatrują.
Niekiedy wdzięcznie wspomną mumię Bonifaca,
W cichym kątku świetlicy szepną: ten ma kaca!




Wesele


(...) On się w pluderki omsknął,
Kamizelką ochwacił,
Fontaziem elegancji jak biczyskiem foryś.
Dzióbek ma miękki,
Gdy naciśniesz — sklęśnie,
Gdy dasz mu folgę, odskoczy z plaśnięciem.

Ona aż pachnie czułością. Omlet
Zapewne jadła, bo jedzie powidłem. (Jak trzeba, w karocy)
Drażniątka opięła
W prześwitujący stanik. Niech naród widzi.

I ciągiem: gorzko!
Gorzko, gorzko! — wołać musimy aż do upadłego.
Upadły — skądinąd Inkasent Gazowni —
Księże kolanka wybrał na podpórkę.

Ksiądz się rozczulił:
„Styrane maleństwo”.

Wszyscy styrani: ja i baronowa
Jemy jajka na spółkę, żeby coś tam czynić.
Kominiarz
Starannie czyści paznokieć,

Specjalnie hodowany dla prezencji stanu.
Mizeria.

Wreszcie Dniewierz się podniósł, a zrobił to z fasonem
Dobrze skrojonego fraka w salonie Zaręby
I pali mówkę.

A to, że Ślubni
Są jako frachtowiec na spienionym morzu.

A to, że Ślubni
Płyną do Przystani, którą Bóg jest.

A to, że Ślubni
Mają się rozmnożyć.

A to, że w sklepach
Z pietruszką — drożyzna.

A to, że bąble (czerwone i krwiste)
Na pewnym cmentarzu w Texasie.

I usiadł. I znowu
Gorzko, gorzko, gorzko! —
Zakrzyknął Ślubny i tak się do ust Ślubnej przystawił,
Że trzeba go było odssać.

Na wszystko spoglądał z obrazu
Święty Józef z winogronami na zasobnej tacy —
Widać, rzecz go wzięła,
Bo kilka winogron omsknęło się na turecki dywan.


 — Może by tak włączyć telewizor?
Zaproponował zmieszany ogólną
Niezręcznością
Ksiądz.




Wizerunek
człowieka Słomczyńskiego
(fragment)


Od Słomczyna — gdzie z kościelnej skarpy
Na cmentarz
Jest spadzista okolica,
Sołtys z bratem Ignacem pognali na łeb na szyję
Aż do Jeziornej.

Tam —
W „Jeziorance”
Poukręcali sobie opiumowe makówki,
Na cztery wiatry rozkurzyli czupryny
I z wielkim niesmakiem rozdziobali śledzia.

Ser
Leżał odłogiem — nawet palcem nie tknięty,
Niby tercjarka w gordyjskim gorsecie.
(Macedoński w sam raz wyszedł, był tylko Przedni-Turecki.)

Więc chłopi napluli na swego,
Czapki w garść
I nuże przekomarzać się z drzewami.

Śmietana w Krakowie zdążył już wytrząsnąć trąbkę,
Kiedy Słomczyńscy dopięli celu —
Jednego wespół,

Bo Ignac aż do wieczornego udoju chodził z rozpiętym.
A tedy wydarzyła się Przepoczwarna Historyja z Zegarkiem.

Kiedy Sołtys dał się wieść
Pomiędzy Scyllą i Charybdą nieznajomków,
Z kamizelki — suwerennie — wyściubił się zegarek
I w ścieku ulicznym narobił chlupotu.

Tonął majestatycznie,
Ruchem wahadłowym,
Według ściśle nastawionych wskazówek,
Z śrubką zaszpuntowaną jak u każdego Titanica.

Gapiów
Naschodziło się z miejsca zatrzęsienie,
Zwłaszcza tych nabożnych, z postnej mszy w Klarysewie —
I z kolejki na Chyliczki.

Wszyscy w sobie niemówni, bo co ledwo pacierz
Wygadali, a tu rzecz dziejowa.
Zresztą tenor nadawał
Sam Sołtys, gdy sznapsbarytonem —
W czeluści kanału kalesony maczając —
Tak gawiedź pouczał:

„Przyrządy do mieszania czasu,
Które wyławiamy,
Składają się przede wszystkim z kół
I części wykonujących ruch obrotowy (...)


Aby te koła mogły się łączyć
Dla zapewnienia ciągłego ruchu,
Muszą posiadać na swoim obwodzie
Wystopyrczenia
Różnego kształtu (...)”

Tu wziął powietrze,
Zanurzył się w ścieku,
Dno długo macał
I wychynął z niczym.

„Koło stożkowe wypukłe
Powstaje tedy, gdy wystopyrczenia
Mieszczą się na zewnątrz
Powierzchni stożka
W płaszczyźnie równoległej do jego podstawy (...)

Koło palczaste lub daktyloides (...)
Koło zębate lub glattoides (...)
Koło gwiaździste lub astroides (...)
Koło piłkowe lub klimatoides (...)
Koło kopulaste,
Jakby wysadzane drogimi kamieniami (...)”

Tu brat go na szelce — po raz wtóry — w czeluści zanurzył,
Sołtys wziął krzyż na drogę i pomaszerował w topiel jak Bartek do wojska.
Pora była zaobiednia, od kościołów wiało pulchnym plackiem,
Więc ten i ów skrzętniś raz po raz czmychał do „Jezioranki”,
Spijał śniegi dubelta, długo grzał się w „Życie”,
I harcował po talerzu z pohańcem — Tatarem.


Aż tu nagle Sołtys — nad podziw wybałuszony —
Wypłynął na powierzchnię i jął suchą stopą
Przechadzać się tam i z powrotem po klarysewskich bałwanach.

„A czy wiecie, niegodni, że w skarbcu Ermitażu
Leży Meisterverck z drewnianym werkiem?
Nie znajdziesz w tym chronometrycznym kurduplu
Ni grama żelaza,
Nawet sprężyna jest cała z hebanowej strużyny.

Wszyćkie Regalia Carów Groźnych i Wielkich;
Caryc i carówien
Agrafy,
Guzy,
Szpile,
Złotem przetykane famurały Carewiczów —
Za jaje stoją przy tym wystruganym cacku”.

Tego za wiele było na Klarysewkich. Nagle wielką ławą
Runęli na Heretyka i pomieszali szyki —
Ledwo się Sołtys za kapeluszem obejrzał,
A już mu Ignac rower podsuwa
I radzi grzecznie salwować się ucieczką.

„Nieprzegapiona niedziela” — rozpedałował się Sołtys,
I widać było, że ogromnie rad.
A że w lesie zmierzchało, wnet objaśnił drogę
Wybronionym w burdzie
Kagankiem oświaty.




PRÓBY EPIKI
Gest


I

Dziesiątego września w pięćdziesiątym czwartym
Nie zastali mnie przyjaźni w domu.
To popołudnie spędzałem w Mourieras,
Rozrzucając brunatny nawóz widłami.

Nazywałem się wówczas Père Mazaud.
A moje pole żagwiło się rudo
Za opłotkami nieprzeludnionej wioski:
Znałem w niej wszystkich,
Od wisusa do starca.

Z rozkoszą chłonąłem włochatymi nozdrzami
Zapach przegniłych kawałków torfu,
Bryzę od południa, srebrogłowiem w wiatr wplątaną,
Kwaskowaty odór własnej koszuli.
(Życie miało twarz olbrzymią
I polubownie sekretną.)

Przy pierwszej gwieździe
O godzinie dwudziestej trzydzieści
Otrzepałem widły z małych bryłek gnoju
I trzpień narzędzia ułożyłem w kotlinie obok karku.

Smak wieczornego jadła
Osładzał moje zmęczenie.

Wstąpiłem na drogę śródleśną.



II

Dziesiątego września w pięćdziesiątym czwartym
Nie zastali mnie przyjaźni w domu.
Poruszałem wówczas spopielałym igliwiem
W dolnych lasach Francji.

Miałem tam sprawę do pewnego lisa,
Który oblazł ze skóry i dymił pośrodku ścieżki.
Idąc do pracy, wrzuciłem go widłami
Na stos mrowiska.

Skrzętna ciekawość: czy zgorzał doszczętnie?

Kiedy tak szedłem (beztrosko obojętny),
Los zaczął wymachiwać wielkimi skrzydłami,
Był zbyt potężny jak na mą kondycję:
Strącił mój kapelusz
W ostrowy jeżyn.

Pamiętam pochylenie — delikatny krąg słomki
W kopciach (Pająk je właśnie wiązał),
Wyprostowałem się złorzecząc.



III

Osobnik był ze wszystkim znikomy. To właśnie
Uderzyło mnie najpierw. W Mourieras
Tylko grabarz był mniejszy. Nie na skutek garbu,
Ale przez pewne szczególne wciśnięcie
Głowy w ramiona.
Co mu nie szkodziło
Mieć żonę — Hiszpankę i kochankę w mieście.

Ten, co wyszedł z lasu, stąpał chybotliwie,
Ale ani w calu nie przypominał Jakuba z Dzwonnicy,
Który subsydiował oberżę.

Był trzeźwy jak wizja Jana od Krzyża.



IV

Dziesiątego września w pięćdziesiątym czwartym
Nie zastali mnie przyjaźni w domu.
Oto ja,
Père Mazaud z Mourieras,
Dźwigający widły na prawym barku,
Natknąłem się na Człowieka z UFO.

Trudno zaręczać, że był to zaszczyt,
Osobiście
Podszedłem do wydarzenia z niejakim zmieszaniem.

Człowiek z UFO
Zdawał się ten brak zręczności odwzajemniać,
Co czyniło go bliskim i zrozumiałym.

Staliśmy długo, przy osypywaniu się gwiazd
I chrobocie zwierząt w leśnych ostępach:
Dwaj mężczyźni
Aby życie moje — ze wszystkim — było nader

(Odruchowo przetrząsnąłem bluzę
W poszukiwaniu niedopałków papierosa.
TAMTEN
Powinien mieć zapałki)

Jego garnitur — obcisły i bez guzików,
Wydzielał łagodne, niebieskawe światło
Gazowych latarń, które widziałem w Paryżu.
Jego głowa
Była opancerzona,
Ale bez groźby, którą straszą żołnierskie hełmy.
Oddychałem szeroko i spokojnie
Nie czując nawet o jeden puls przyspieszonego tętna.



V

Kiedy przytknąłem dwa palce do ronda kapelusza,
Życząc mu dobrego wieczoru,
Nieznajomy uniósł powoli prawą rękę
Z palcami szeroko rozstawionymi wśród gwiazd.

(Tak podobno pozdrawiali się Starożytni
W krótkich okresach między wojnami).

Zbliżył się i najpierw dotknął mojego policzka,
Na którym mam bliznę od drzazgi przy rąbaniu drzewa,
Potem chybotał się leniwie
Z nogi na nogę,
Jakby szukał czegoś w myślach.

I wykonał ten gest.



VI

Dziesiątego września w pięćdziesiątym czwartym
Nie zastali mnie przyjaźni w domu.
Oto stawiałem łagodny opór Człowiekowi z UFO,
Który najwyraźniej zamierzał mnie pocałować.

O la, la, la — to wcale nie jest takie ścisłe.
Powinienem powiedzieć raczej:
Który zbliżył się do mnie poza granice poufałości,
Jaka przystoi mężczyznom.
Nie lubię tego nawet po alkoholu. Wstyd.
I delikatny wstręt, jaki odczuwam przy zetknięciu się z męskim zarostem,

Wystawia na ciężką próbę
Moje pojęcie przyjaźni.
Często z tych pieszczot w oberży wynosiłem krew na wargach.

Ale uchwyt Człowieka z UFO
Był silny i stanowczy,
Małe ręce w rękawiczkach z czegoś, co przypominało pergamin,

Przyciągnęły moją głowę
Jak kowadło młot przyciąga.

Przylgnąłem całą twarzą
Do wzgórza hełmu o cienistych zboczach.
Rozgarniałem zmysłem dotyku
Falujące wrzosowiska.



VII

Szczęście, które odczuwałem, było pełne płaczu
I zapewne dlatego mówiłem coś słowami modlitwy.
Wszystkich zapamiętanych modlitw.
Tych z jednorodnej bryły, jak „Credo”,

Tych postrzępionych jak słuchy królika,
I również tych, które wymyśliłem sam
W czas słoty lub żałoby.

Jakże dodawało mi otuchy narastające przeświadczenie,
Że Przybysz z obcego kontynentu Wszechświata
Też się modli.

Ale niechaj książęta rzymscy nie rozgrzewają rusztów
Dla swej pieczeni;
W szkółkach niedzielnych nadal może toczyć się spokojnie
Poprawianie marynarskich kołnierzyków.


Modlitwa bowiem
Była jedyną mową,
Jaką mogliśmy do siebie zagadać
O radości współuczestnictwa
W tej samej łyżce czasu.

I o śmierci.
Która nam strawę od ust odejmie.



VIII

Powróciwszy do domu, długo myłem pod studnią
Nabrzmiałość powiek i drobne sińce na skroniach —
Jedyne znaki obcowania.

Zaszedłem do koni, aby poruszyć paszę
W żłobach. Konie lubią
Osobną o nich pamięć gospodarza.

Siadłem na ławie w pobliżu progu. Odstawiłem widły.
Po kwadransie wszedłem do izby,
Wyłowiłem muchę w słoju zsiadłego mleka,
Strząsnąłem ją z palca.
Wreszcie pokładłem się obok żony.
I przyglądałem się firankom, lekko wybrzuszonym
Poświatą księżyca.

Pomyślałem też o długu kredytowym
I o reperacji dachu przed zimą.

Od czasu strasznych wojen bardzo zabiegałem,
Aby życie moje — ze wszystkim — było nader zwyczajne.

Kubek w kubek
Jak dzbanki na bielonej ścianie nad kuchnią,
Teraz nieco zupiorniałe
I podobne do ocznych gałek ślepców.



IX

Jedenastego września w pięćdziesiątym czwartym
Zastali mnie przyjaźni w domu.
Byłem na swoim miejscu, co sprawiło im radość
Tak pewną swego, że prawie nieodczuwalną.

Mówiliśmy — jak zazwyczaj — o zasadzkach zawodu
Poetyckiego. Najmłodszy się skarżył,
Że rym go zagalopował i poniósł na manowce.
Na naszych oczach
Zmiął manuskrypt w garści
I cisnął prosto w twarz gołębiom.

Białą kurzawą zemknęły z parapetu.
Były olśniewające.

Uśmiechałem się uspokojony,
Że umiem to nazwać
Tak prosto.

Warszawa, 1973





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.