<<< Dane tekstu >>>
Autor Cyprian Kamil Norwid
Tytuł Pompeja
Pochodzenie Dzieła Cyprjana Norwida
Redaktor Tadeusz Pini
Wydawca Spółka Wydawnicza „Parnas Polski”
Data wyd. 1934
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
POMPEJA.
Tę zabawę trudną dał Bóg synom ludzkim, aby się nią trapili.
Ecclesiastes, 13. I.
I.

Do arku[1], który służy za Pompei bramę,
Wiedzie ulica grobów, niby cmentarz długi;
A groby są rozlicznych kształtów — jedne same,
Udzielnych groby osób; inne mieszczą sługi,
Gladjatory, aktory; inne rodom całym
Poświęcone... I są to budowle kamienne.
Często sklepione, z wnijściem i siedzeniem małem,
Gdzie miło jest upały oszukiwać dzienne...

Takim jest grób kapłanki Mammji, krągła nisza
Z kamienną ławą, wklęsłość obchodzącą murów.
Tam siedząc, radowałem się, że taka cisza!...

Zaiste, jeśli w ścisłe atomy marmurów
Przenika istność jaka, od śmiertelnych lżejsza,
I błądzi tam po śnieżnym labiryncie głębi,
To radość jej w upały musi być niemniejsza...

Jest bowiem chłód wilgotny i ten, co nie ziębi,
Ale obejma zewnątrz świeżością młodzieńczą
I czyni, że nie dziwisz się piersiom z marmuru,
Ani bluszczom, co, chodząc po nich, czoła wieńczą...
W tymto chłodzie usiadłem pod wklęsłością muru.
A gdy usiadłem, myśl ma błądziła około
Bani onej, o której mówi Jonasz prorok,
Że dał ją Bóg, aby mu ocieniała czoło.
Zaiste, bań podobnych tyle rośnie co rok —
Myśliłem — a gdy robak, zarówno stworzony,
Dostanie się przypadkiem wewnątrz bani onéj,
To nuż się swarzyć z Twórcą!...

I smutno mi było,
Że się o banię nieraz z mym Aniołem-stróżem
Kłóciłem i że ludzkość — nie paniątkiem bożem.

To gdy myśliłem, coś się obok poruszyło,
A skorom się obejrzał, spostrzegłem na ławie
Tuż siedzącego męża z fizjognomją miłą,
Lecz miłą, jak się równej nie spotyka prawie.

Wysoki był, w ramionach szeroki i w czole,
A włos miał krótki, dobrze osrebrzony wiekiem,
Na piersiach rodzaj płaszcza szytego w półkole
I upiętego klamrą z zakrzywionym ćwiekiem.

Spokojnie siedział, dwoma pierwszemi palcami
Trzymając się za brodę. Dalej od drzwi grobu
Upadał cień, jakoby ktoś szedł usiąść z nami
I wstrzymał się. Zaprawdę — nie czekałem obu.

Wszelako, że mój sąsiad oblicze miał słodkie,
Nie wstałem z miejsca innej szukać samotności,
Ale jak dziewczę, które z sobą gra w stokrotkę,
Skubałem liść, nie patrząc na tych jegomości.

Wtem sąsiad mój, wskazując na cień, rzecze: «Czeka,
Poeta czeka...» Na to ja: «Gotowy-m, panie,
Ustąpić miejsca...» Lecz on z uczuciem człowieka.
Któremu się podoba w danym zostać stanie:
«Zaniechaj» — rzecze — «czeka nie miejsca, lecz chwili,
W której się spotykamy i teraz, jak dawniéj,
Kiedyśmy tu za czasów oddalonych żyli...»

Na to ja, myśląc, że są męże jacy sławni,
Wróceni z grobów, bardzo uczułem się lichym,
I nie wiedziałem dalej, jak ciągnąć rozmowę,
I czyli ciągnąć, albo pozostawać cichym...

Ciekawy byłem — dobrze starca uważałem,
Mierząc profil z znanemi biusty[2] wielkich ludzi.
Myśliłem spytać, ale, spytać chcąc, drżałem.

Że jest jednakże drżenie, co odwagę budzi.
Więc, skubiąc liść mój: «Panie», rzekłem, «radbym wiedzieć,
Z kim szczęście mam zamieniać słowo i tu siedzieć?»

A on mi na to: «Zwano mię miasta konsulem,
Przełożonym, jeżeli chcesz, to niby królem;
Bo nie wiem, jak się godność ta dzisiaj tłumaczy,
Imię zaś moje Balbus... Również gość niech raczy
Zamienić to zwierzenie...» Więc ja rzekłem: «Cieniu,
Dosyć będzie, gdy powiem, że jestem z narodu,
Któremu żywot cieniów w pół-śnie, w bezimieniu
Nieobcym jest, że przeto nawykłem od młodu

Sposobu bycia, który nie zacięży tobie...
To zaś wiedząc, cóż mówić zresztą o osobie!?»

Więc on, na ławie miejsca oszczędziwszy sporo,
Podniósł rękę, wołając: «Poeto, siądź z nami!...»
I wszedł młodzian ów krokiem stanowczym, lecz skoro,
A oczy miał jakoby przeciążone snami,
Podeschłą skroń, żółtawy wieniec, laskę w ręku,
Ni to, ażeby wesprzeć krok, ni to dla wdzięku,
Lecz jako człowiek, gałąź łamiący w podróży,
Żeby ją w pierwszej lepszej porzucił kałuży.
Tak wszedł i usiadł. Balbus rzecze: «Gościa mamy».
Na co poeta: «Dobrze!», a ja: «Więc się znamy».
A on: «Dom mój do dzisiaj pokazują codzień,
I pustkę tę daleki ogląda przechodzień,
I w najtajniejsze wchodzi rozwalin zakątki,
A przecież imię rzadki zaznał dla pamiątki...»

To mówiąc, laską ziemię ruszał nieprzytomnie,
Nie do Balbusa mówiąc dalej, ani do mnie:

II.

«Imię?... Medal, którego zazdrość lewą stroną,
A prawą kropla potu, łez, lub krwi, z koroną...
Medalem rzucam (tutaj laską zlekka rzucił)
I patrzę, którą stroną światu się obrócił...»

Tu począł ziemię nogą ruszać nieprzytomnie,
Nie do Balbusa mówiąc dalej, ani do mnie:

III.

«Grekiem będąc, ja chciałem przez serce narodu
Przewiać, jak pieśń, jak akord harmonji[3], a imię
Na rymów rym, na koniec zostawić rapsodu...[4]
Jak nebulosy[5] one w przestrzeniach olbrzymie,
Obejmujące wiele gwiazd przejrzystą szatą,
Gdy każdą grzywą trzęsie promieni bogatą
I za nic ma, ma za czczość ciało, w którem płynie,
Tak chciałem, by z imieniem mem stało się w czynie.
Nie chciałem być, lecz bytów harmonję pić wieczną;
Nie chciałem iść, lecz drogą rozesłać się mleczną...
Nie chciałem mieć imienia, to jest mieć je chciałem,
Ilem go nie osłaniał, ile je zszarzałem!...»

Tu począł ziemię nogą ruszać nieprzytomnie,
Pół do Balbusa mówiąc dalej, a pół do mnie:

IV.

«Pomnę, że gdy kolonji tej podniosłem czoło,
Tak, iż o zaburzeniach wieść latała wkoło.
Wieść, sama z siebie wnętrznem poczęta dojrzeniem,
Nie żyłem więcej w domu, lecz pod arkad[6] cieniem,
Na grup patrząc akcenty, coraz bliższe chwili,
W której się w akcent wszystkość żywota przesili —
I byłem jako Jowisz...

V.

«...Aż jednego razu
Z za miasta wracam, kędy czytałem Platona,
A myśl mam jako deskę świeżego obrazu,
Którą ku słońcu malarz zwraca, gdy dokona,
Jaskrawą, lecz niezgrabnie trzymać się dającą...

«Tak idę z myślą, niby obraz świeży schnącą...
I dochodziłem, gdzie dziś po złamanym murze
I po kolumnach poznasz Izydy[7] podwórze.

Zielone było wiosny szmaragdem i puste —
Na wschodach stał leniwy klucznik z winnem gronem,
Rwąc ziarna i rzucając w śmiechu na rozpustę.
Gdy tu, owdzie ibisy ze skrzydłem czerwonem,
Z wygiętą szyją, z ciemnej wzlatując zieleni,
Wieszały się po jasnych marmurach przedsieni...
Szmaragd trawy, czerwoność ptaków, miejsca cisza
Sprawiły, że spocząłem, kąpiąc wzrok strudzony,
Jak muzyk, ostatniego gdy dotknął klawisza
I spoczął na nim, duchem całym zachwycony,
I nie wie już, czy goni wibracje[8] odległe,
Słuchowi śmiertelnemu więcej niepodległe,
Czy wraca ciałem w spokój materji, czy marzy?...
Tak byłem — nagle gęsto poczułem na twarzy
Sypany mak, a zdala piorunów deszcz głuchy...
............
I czucia te, co bolą, gdy przechodzisz w duchy...
Taki to, łowisz ze mnie!...»

To rzekłszy, poeta
Znikał zwolna, jak w błękit tonący kometa.

A Balbus jemu mówił z spokojem człowieka,
Co kończy czytać, pewny, że lampa nie czeka,
Lecz wiedząc, ile jeszcze palić się powinna...
............
«Konsulem będąc, znałem, co jest prawda gminna,
I jakie wrzątki, jakie rozruchy się szerzą;
Sprawować więc, jak bóstwa ręka dobroczynna,
Myśliłem. Wagę oną z gwiazd, co czasy mierzą,
Na łasce mojej nieraz trzymać mi się zdało,
I bez liktorów[9] miejsca przechodziłem gwarne,
Jak który bóg, nietkliwe narażając ciało
Na mdłe zamachy, znane podstępy i marne...
Poważna wzgarda rzeczy gminnych szła przede mną,
«Na bok!» wołając, — pewny mąż i konsul ze mną.
Tak szedłem raz, gdzie konia opodal trzymano,
Bo właśnie miałem zwiedzić odległe więzienie,
A dzień był piękny, ludzie, pocztę widząc znaną,
Wylegli z krzykiem: «Balbus niech ma powodzenie!»
Co ja prawicą wgórę wzniesioną dziękczynię,
A lewą cugli sięgam... Powietrze złociste
Owiało mię, rąk chmurę widziałem w lawinie,
I różnych świątyń różne chóry uroczyste,
Tu, tam błyskawicami z cieniu wyrywane.
A koń mój szalał, w bruki bijąc coraz ciszéj,
Jakby na błonia wchodził wciąż zasypywane,
A ja — milczałem, czując, że nikt już nie słyszy...

VI.

«I stało się, że nagle poznałem na twarzy
Sypany mak, a zdala piorunów deszcz głuchy,
Ciemność, która jak ogień obejma i parzy,
I czucia te, co bolą, gdy przechodzisz w duchy...
Taki to Jowisz ze mnie!...»

VII.

...To Balbus rzekł. Potem,
Znikając, zwolna łączył się z poety cieniem,
Jak włókna dwu obłoków, w jeden spartych grzmotem
I osrebrzonych jednym księżyca promieniem
I znikli...

VIII.

Tu ciceron[10] sny mi przerwał tkliwe,
Mówiąc, że nas czekają osły niecierpliwe.





  1. ark (łac.) = łuk, brama tryumfalna.
  2. profil (franc.), kontur twarzy, oglądany zboku; biust (franc.) = popiersie.
  3. akord (franc.) harmonji (gr.), dźwięki, złączone w zgodną, miłą całość.
  4. rapsod (gr.), poemat lub urywek poematu.
  5. nebulosa (łac.) — mgławica.
  6. arkada (średniołac.) — łukowe sklepienie, podparte filarami.
  7. Izyda — egipska bogini księżyca, małżonka Ozyrysa, boga słońca.
  8. wibracja (łac.) — drganie (powietrza).
  9. liktorowie (łac.) — w dawnym Rzymie słudzy sądowi, noszący przed najwyższymi urzędnikami topory w pękach rózg, oznakę władzy sadowniczej.
  10. ciceron lub cicerone (włos.), przewodnik, oprowadzający i objaśniający widzów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cyprian Kamil Norwid.