Popioły/Tom pierwszy/Mary
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Popioły |
Podtytuł | Tom pierwszy |
Pochodzenie | Pisma Stefana Żeromskiego |
Wydawca | J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom pierwszy |
Indeks stron |
Ogień trzeszczał i strzelał żywo na kominie, dym kłębami wywalał się z pod okapu na izbę i grubą, gęstą warstwą wisiał pod stragarzem. Pierwszy raz otwarte na chwilę oczy Rafała ujrzały przed sobą rogatą głowę krowy i błyszczące spokojnem jaśnieniem jej oczy, zwrócone w stronę ognia, grube, białe wargi, ociężale miamlące strawę... Wyżej nad krową ujrzały okno zabite deskami i ogacone ściółką leśną, małą szybkę, którą szron tak powlókł, że wyglądała jak wprawiona tafelka lodu. W kącie, daleko, za dymem, ktoś na wyrku stękał, i niemowlę z krzykiem popłakiwało.
Zaraz wszystko to wciągnął w siebie dym.
Wielkim kłębem zniżał się, zniżał coraz bardziej, sięgając niemal głowy, to znowu chłonął niewidzialną czeluścią sam siebie, magał okrągłe półzwroty, cofał się, chwiał, odchodził. Gdy błysk ognia padł w jego czarne przepaście, coś rozwidniało się w nim i świetliste widma płynęły.
Rafał słyszał, że obok komina ludzie mówią, ale dusza jego, jakby ów dym rozproszona, słyszała tylko wycia wichru. Chata z kołków, zrzynów, chróstu, z gliny i ziemi uklepana drżała, gdy w nią bić wzięły rozjuszone podmuchy. Nawał wichrów siekł ją i prał, podważał liche jej przyciesi, próbował zruszyć węgły, pędził dokoła, kwicząc przeciągle, tłukł w nią stumilowemi skrzydłami i wszczepiał między belki żelazne swoje pazury. Zdało się, że ta kurna zagroda stanęła na wiatrowisku, gdzie się zbiegają z czterech stron świata zamiecie, chery, zawiewy i chachaice.
Słychać było, jak krokwie nad dymem trzeszczą i prężą się przeciwko burzy, jak gonty skrzypią, a zardzewiałe gwoździe skowyczą, wyważane ze swoich szczelin. Co pewien czas świszczące, szumnolotne wybuchy zamieci parły wszystek dym w jeden kąt izby, albo napełniały nim całą budowlę. Za chwilę ciągnący dech wysysał go szczelinami. »Zły«, dmąc w wielką gwizdę, sypał w okienko jak gdyby suchym piaskiem.
Rafał słuchał.
Głośny jego oddech podwajał, potrajał swą szybkość. Obłąkana krew wydarła się ze swych upustów i niestrudzonymi ciosami gruchotała serce. Myśl, myśl ostatnia, samotna, przelatywała upierzona strachem nieskończone pola, albo zmieniwszy się w czucie bryły kamiennej, potrzaskanej na złomy, wirowała w przestworzu bez końca. Głowa stała się głazem, lecącym w przepaść, jakby w ciasną, ognistą studnię. Płochliwe skrzydło złudzenia kurczyło się co minuta... Oto schylone kłęby dymu, a z nich patrzą twarze nieznane, mordy zwierząt, wysnuwają się pająki wielkie, jak wiązy, z nogami dłuższemi od żerdzi..
Dźwigał wtedy bezsilną głowę z szeptem bezdźwięcznym warg. Usiłował spojrzeć w okienko, bo Baśka rży. Baśka rży... Daleko, daleko w zaspach... A nim wzrok do szyby przyleciał, porywał go ze sobą wiatronogi lot, jakoby sen w czasie burzy na szczycie masztu, sen pełen trudu, w którym niema czasu na pochwycenie tchu z powietrza. Leciał tak po przestworzu oćmy i przerażenia, u boku śmierci. Aż oto dobrotliwy, łaskawy i miłosierny wylew potu, jakoby wodą zlał jego czoło, ręce i nogi. Przyszedł nań na wzór anioła miłośnika, pokropił spalone ciało hyzopem tak samo, jak obfity deszcz ratuje od śmierci zgorzałe ziele.
Serce uciszyło się i wytchnęło na krótką miareczkę czasu.
Wtedy uciszało się wszelkie uczucie. Cisza i spokój...
Słyszał głos mówiący:
— Jeden zołmierz z naszych stron beł i w piekle i w niebie... A to tak beło. Ten zołmierz szedł od wojska, a służył siła lat pod niemieckim królem. Przełazi brodami przez Wisłę i miał jeszcze przechodzić bez wielkie lasy, bez Golejowskie. No, dobrze. Wchodzi do tego lasu i patrzy: stoi dziad staruszek a prosi go o jałmużnę. Zołmierz pada: — »Mój dziadku, idę od wojska, przesłużyłem siła lat a dostałem od króla ino trzy dukaty, hale niech ta, dam woma jednego«. A we środku tych lasów Golejowskich zdybał drugiego dziada na drodze, i ten znowuj prosił. Tak ón znowu to samo powiedział i dał mu drugiego dukata... A jak już wychodził z lasu, tak znowu zobaczył dziada. Wtedy ten dziad wstaje i powiada: — »Cóż ty, żołnierzyku, chcesz ode mnie za te trzy dukaty? Czy Królestwo Niebieskie, czy skrzypki i torbę?« »A jakież to, dziadku, macie, skrzypki, że ta aże za Królestwo Niebieskie obstoją?« — »Takie mam skrzypki i taką torbę, co jak zawołam: Chinaj do śnapsaka! — to ci samo wpadnie, co ino chcesz...« Tak ten zołmierz powiedział, że woli skrzypki i torbę. Ten dziadek dał mu toto. Ha no zołmierz idzie, idzie, aże przyszed do wielkiego miasta, do Krakowa. Wlazł na rynek i słyszy, jako ludzie gadają, że w tem mieście zbudował król spaniały zamek, ale w tym zamku nik mieszkać nie może, bo kto tam nocować przyńdzie, to mu zara cosi łeb urwie. Król ogłosił, że jakby taki się znalazł, coby tych dyabłów wypędził, toby mu dal swoją córkę za żonę. Zołmierz powiedział, że ón się podejmie to zrobić. A i poszedł. Siadł se, obstawił się dokoła święconą kredą, wzion te skrzypeczki i nic nie pyta, ino gri. Hale, o straszna godzino! O północku drzwi się otwarły, i do tego zołmierza pakuje się dwonastu dyabłów. Zołmierz nic nie pyta, ino grá, a dyabły proszą go táńczyć. On gada: — »Nie mam ta ochoty, hale jeśli chceta, koniecznie, to pójdę, ale mi, psiekrwie, musicie pierwej przynieść wór pieniędzy«. Lucyper wyprawił kilku dyabłów, i przynieśli wór. Hale zołmierz gada: »Za taki mały woreczek nie opłaci mi się z wami tańcować! Przynieśta jeszcze jeden«. A jak widział, że już ma dosyć pieniędzy, jakże nie zawrzaśnie: »Chinajta, psiekrwie, do śnapsaka!« Tak wszystkie dyabły bach do torby! Zołmierz wtedy związał torbę śnurem, buchnął w nią pierzcią, i wszystkie dyabły rozlały się w maź, że ino łby zostały, a jednego takiego łba czterech chłopów nie mogło potem udźwignąć...
Burza biła we drzwi i okna kłębami śniegu. Skostniałe jej łapy zgrzytały po szybce, a głos rozjuszony skowyczał. Chorego obejmował sen. Budziło go tylko dalekie, dalekie w huku wichrowym wołanie.. Ujrzał przed sobą starca pomiędzy dwoma rumakami, które się wspinały jak tygrysy. Straszny dziad o twarzy jakby wykutej z piaskowca, o długich siwych kudłach, rozczesanych na ciemieniu we dwie strony, trzymał je u pysków i szedł krokiem żelaznym. Rafał uczuł w ręku rzemień uździenicy. Starzec siadł na koń i ukazał się na nim w całej swojej wielkości. Rafał uczuł strzemię pod podeszwą i z dzikim śmiechem skoczył na siodło. Piersi mu pękały od szalonego tchu i słowo więdło na wargach. Schylił się do widma z szeptem:
— Zawieź mię, zawieź...
Nie mógł wymówić nazwy. Zapomniał, jak się to zwie. Widział tylko w głębi swych oczu, czy w mrocznych czeluściach nocy, bladą twarz... Przytulił do siebie ten widok, pochłonął go duszą tak, jak woda chłonie trupa topielicy. Poczęli teraz obaj z dziadem wiać i świstać polami, polami, polami, z najprędszym wichrem w przegony. Zmienili się w kamienne bryły z piaskowca lecące na obłąkanych koniach. Ręce ich stały się grube, opuchłe, jak u przydrożnych figur, oczy nie widziały nic, nawet ciemności...
Jakaż to dobroczynna siła dźwignęła głowę cięższą niż góra? Jakaż to władza poruszyła skały rąk? Ślepe oczy widzą...
Siedzą ludzie na niskich pieńkach dokoła komina. Chłopy kudłate w kożuchach. Baby w wełniąkach przędą i skubią pierze. Czerwony blask pada na ich zamyślone twarze, posępnie wsłuchane w głos starego chłopa, który coś mówi. Zgarbiony dziad mówi:
— Gádá do mnie ten Franek Dyląg, że mu gwer nie wypalił. A tu ogień gęsty, kule pierą raz kole razu. Tak ja mówię sekretnym sposobem: — »Kulę wyjm, ciśnij na ziemię i zadepcz w piachu nogą«. Ale się zląkł: — Zobaczy, pada, kapral, to mię puszczą bez żywą ulicę. — »No, rzekę, jak ta chcesz!« Ogień szedł, a on precz gwer nabija. Wtem zawołali: Ruht! — to niby na odpoczynek. Mnie feldfebel pozwolił z glitu wyjść. Wyszedłem ja z glitu, a tu akuratnie wtedy Francuz nastąpił, sam ich najpierwszy naczelnik dalej w nas! Zawołali ognia dawać! Dyląg złożył się i wypalił. Wzieno mu gwer ozerwało. Zabił i siebie i kolegę, co kole niego stał. Ja wracam na to miejsce, gdziem gwer ostawił, widzę, Dyląga już nie masz: inny zołmierz stoi. Tamtych zabitych w tył wywlekli. Nasz glit odstąpił, a inne na to miejsce przyszły. Patrzę, mojego Dyląga, choć już z niego ino zimny trup ostał, rozciągnęli na ziemi i bili tęgo laskowymi kijami w plecy, w brzuch, po łbie, dla postrachu innych...
Głowa Rafała zsunęła się znowu na wiązkę słomy, okrytą zgrzebną płachtą. Łzy gorzkie padały z oczu na Dyląga trup krwawy, łzy płomienne, nie wiedzieć czemu płynące.
Głosy rozmówców oddalały się wciąż i słychać je było, jak przez grubą ścianę. Jeden mówił:
— Za tamtego, za króla chłopa, choć do wojny nie gnali. Pan z panem szedł bić się we światy...
— A tyś, chłopie, zdychał wedle zagona, jako ta krowa i kóń...
— Tako i dzisiaj, jak i za tamtego, za króla...
Dym burymi kłęby walił w izbę i wisiał nad głowami. Co chwila zsuwał się aż na ubite klepisko.