Portret (Gogol, 1927)/Część II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Portret |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1927 |
Druk | „Oświata“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Stanisław Baczyński |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Niezliczona liczba karet, dorożek i powozów stała przed frontem domu, gdzie dokonywano licytacji rzeczy jednego z tych miłośników sztuki; którzy prześnili słodko swe życie, pogrążeni w marzeniach, niewinnie zasłynęli jako mecenasi i prostodusznie stracili na to miljony, zebrane przez zrównoważonych ojców, a często nawet własnym poprzednim trudem.
Takich mecenasów, jak wiadomo, dziś już niema, i nasz wiek 19-ty oddawna przybrał nudną fizjonomję bankiera, rozkoszującego się swemi miljonami tylko w postaci cyfr wystawionych na papierze.
Długa sala była pełna pstrego tłumu zwiedzających, którzy zlecieli się jak drapieżne ptactwo na nagiego trupa. Była tu cała flotylla rosyjskich kupców z Gościnnego dworu a nawet z targowiska, w błękitnych niemieckich surdutach. Powierzchowność ich i wyraz twarzy były tu jakby pewniejsze siebie, swobodniejsze i nie wyrażały tej sztucznej usłużności, tak znamiennej dla rosyjskiego kupca wobec klijenta w sklepie. Tutaj się wcale nie krępowali, nie bacząc, że w tej samej sali znajdowało się wielu arystokratów, przed którymi na innem miejscu gotowi byliby zmiatać pokłonami pył, wniesiony na własnych butach. Tutaj byli całkiem nonszalanccy, dotykali bez ceremonji książek i obrazów, pragnąc poznać dobroć towaru i śmiało podbijali ceny hrabiów — znawców. Było tu też wielu nieodstępnych uczestników licytacji, bywający na nich stale w miejsce śniadania; arystokraci — znawcy, uważający za swój obowiązek nieopuszczanie sposobności do powiększenia swej kolekcji i nie mający innego zajęcia między godziną 12 a 1-szą, wreszcie ci szanowni panowie o stroju i kieszeni bardzo chudej, którzy zjawiają się codzień bez żadnego zamiaru korzyści, a tylko, by popatrzeć, czem się co skończy, kto będzie dawał więcej, kto mniej, kto komu podbije i kto co nabędzie. Mnogość obrazów była rozrzucona bez wszelkiego związku; były pomieszane z meblami, z książkami o znakach dawnego właściciela, być może pozbawionego chwalebnej ciekawości zaglądania do nich. Chińskie wazy, marmurowe płyty do stołów, nowe i stare meble, o wygiętych linjach, z gryfami, sfinksami i lwiemi łapami, lustra wyzłocone i bez pozłoty, kinkiety, — wszystko to było nawalone na kupę, bez zwykłego porządku sklepowego. Wszystko przedstawiało jakiś chaos różnych dziedzin sztuki. Naogół uczucie doznawane podczas licytacji jest straszne; przewija się w niem coś podobnego do pogrzebowej procesji. Sala w której się odbywają licytacje, zawsze jest jakaś ponura; okna zastawione meblami i obrazami, sączą skąpe światło; milczenie, rozlane w twarzach i pogrzebowy głos licytatora, postukującego młotkiem i odśpiewującego requiem biednym, spotykanym tutaj dziełom sztuki, — wszystko to, zda się wzmaga jeszcze bardziej dziwne przykre wrażenie.
Licytacja była w pełni wrzenia. Cały tłum porządnych ludzi, skupiwszy się, gadał o czemś bez przerwy. Ze wszech stron dochodziły słowa: — — „rubel, rubel, rubel,“ nie dając licytatorowi czasu na powtórzenie podwyższonej sumy, która wzrosła w czwórnasób od ceny wywołania. Skupiony tłum toczył walkę o portret, który musiał zastanowić każdego, kto miał jakiekolwiek pojęcie o malarstwie. Wyraźnie zaznaczył się w nim doskonały pędzel artysty. Znać było, że portret był już kilkakrotnie restaurowany i odnawiany i przedstawiał smagłe rysy jakiegoś azjaty w szerokiej szacie, z dziwnym wyrazem twarzy, lecz na wszystko uderzała otaczających niezwykła żywość oczu. Im więcej wpatrywano się w nie, tem bardziej zdawało się wpijały się one w duszę. Ta niesamowitość, ten nadzwyczajny trick malarza zajął prawie powszechną uwagą. Wielu już z ubiegających się oń odstąpiło, gdyż cena wzrosła niewiarygodnie. Zostali tylko dwaj znani arystokraci, miłośnicy malarstwa, nie chcący za nic zrzec się takiego nabytku. Gorączkowali się i podbiliby zapewne cenę do niemożliwości, gdyby nagle jeden z widzów nie zawołał: „Proszę pozwolić, że przerwę na krótko wasz spór, mam być może większe niż ktokolwiek prawo do tego portretu!“
Słowa te w mig zwróciły uwagę obecnych na mówiącego. Był to przystojny człowiek, lat trzydziestu pięciu, z długiemi, czarnemi włosami. Miła twarz, pełna jakiejś jasnej beztroski, wskazywała na duszę obcą wszelkim dręczącym światowym wstrząśnieniom, w ubraniu jego nie było żadnych pretensyj do mody: wszystko mówiło, że to artysta. Był to istotnie malarz B. znany osobiście wielu obecnym.
„Mimo, iż słowa moje mogą się wam wydać dziwaczne — mówił on widząc skierowaną na siebie powszechnę uwagę, — jeżeli zechcecie wysłuchać niewielkiej historji, być może zrozumiecie, że miałem prawo ją wygłosić. Wszystko jest za tem, iż portret jest tym samym, którego poszukuję“. Bardzo zrozumiała ciekawość zapaliła się we wszystkich prawie twarzach, a nawet licytator, z otwartemi ustami, zatrzymał się z podniesionym w gorą młotkiem, gotując się do słuchania. Z początku opowiadania wielu zwracało się do portretu, lecz potem wszyscy wlepili oczy w opowiadającego w miarę, jak opowiadanie stawało się bardziej zajmujące.
„Znacie wszyscy tę dzielnicę miasta, zwaną Kolomną“, tak rozpoczął. „Wszystko tutaj jest niepodobne do innych dzielnic Petersburga: nie jest to ani stolica, ani prowincja, zdaje się, że słychać, gdy przechodzi się ulicami Kolomny, opuszczające nas młodzieńcze porywy i pragnienia. Nie zagląda tu przyszłość, wszystko tu jest ciszą i dymisją — osadem ruchu stołecznego. Przenoszą się tu na mieszkanie dymisjonowani urzędnicy, wdowy, biedni ludzie, mający miłe znajomości z senatem i skazujący się przeto na pobyt tu przez całe życie, wysłużone kucharki, gawędzące po całych dniach na targu, plotące androny z chłopami w sklepiku i biorące codzień za pięć kopiejek kawy a za cztery cukru, wreszcie cały ów rodzaj ludzi, którzy wraz ze swem ubraniem, twarzą, włosami, oczami mają jakiś wygląd mętny, przysypany popiołem, niby dzień gdy niema na niebie burzy, ani słońca, a jak to bywa poprostu ni to ni owo: snuje się mgła i odbiera przedmiotom wszelką wyrazistość. Można tu zaliczyć byłych posługaczy teatralnych, dymisjonowanych tytularnych radców, dymisjonowanych dzieci Marsa z wykłótem okiem i rozciętą wargą. Ludzie ci są całkiem beznamiętni, idą nie zwracając na nic oczu, milczą, o niczem nie myśląc. W izbach ich niewiele zbytku, nieraz tylko sztof czystej rosyjskiej wódki którą ciągną monotonnie cały dzień, bez żadnego przypływu krwi do głowy, który stwarza większa porcja, jaką lubi pociągnąć w dni niedzielne młody niemiecki rzemieślnik, ten student ulicy Mieszczańskiej, władający niepodzielnie trotuarem po upływie dwunastej godziny w nocy. „Życie w Kolomnie jest strasznie jednostajne, zrzadka pokaże się kareta, poza tą, którą jeżdżą aktorzy, hukiem, brzękiem i dźwiękiem mącąc powszechną ciszę. Wszyscy tu chodzą pieszo, dorożkarz zaplącze się tu rzadko bez gościa, taszcząc siano dla swego brodatego konika. Mieszkanie można dostać za pięć rubli na miesiąc nawet z kawą no śniadanie. Najarystokratyczniejszą sferą są tu wdowy otrzymujące pensje; urządzają się one wygodnie, zamiatają czy to swą izbę, gadają z przyjaciółkami o drożyźnie mięsa i kapusty, mają też przy sobie często młodziutką córeczkę, milczące stworzenie bez głosu, czasem milutkie, brzydkiego pieska i zegar ścienny ze smutno postukującem wahadłem. Po nich następują aktorzy, którym niska pensja nie pozwala wyprowadzić się z Kolomny, lud wolny jak wszyscy artyści żyjący dla rozkoszy. Siedząc w szlafrokach, naprawiają pistolety, kleją z kartonu rożne sprzęty potrzebne w domu, grają z przyjaciółmi w karty i szachy, spędzając w ten sposób ranki, a takie wieczory, tylko czasem z dodatkiem ponczu. Po tych asach i arystokracji Kolomny następuje zwykła drobnica i pospólstwo. Trudno ją tak samo sklasyfikować jak to mnóstwo robaczków lęgnących się w starym occie. Są tu staruchy modlące się i staruchy oddające się pijaństwu, staruchy, które modlą się i piją zarazem, staruchy żyjące z niewyśledzonych środków: niby mrówki, taszczące stare szmaty i bieliznę od mostu Kalinkina na targowisko, aby sprzedać je tam za piętnaście kopiejek, słowem sam osad człowieczeństwa, dla którego żaden dobroczynny ekonomista polityczny nie wymyślił środków do poprawy życia.
Przytoczyłem to, aby pokazać wam, jak często ludzi tych przyciska konieczność poszukiwania doraźnej, czasowej pomocy, zaciągania pożyczek, skutkiem czego osiadają wśród nich lichwiarze, pożyczający niewielkie sumy pod zastaw i na wysokie procenty. Ci niewielcy lichwiarze bywają nieraz wielekroć bardziej bezlitośni niż wielcy, gdyż wyrastają z nędzy i jaskrawo bijących w oczy żebranych łachmanów, których nie widzi bogaty lichwiarz, mając do czynienia tylko z przyjeżdżającymi w karetach. I dlatego zbyt wcześnie zamiera w ich duszach wszelkie ludzkie uczucie. Między takimi lichwiarzami był jeden... ale nie zaszkodzi dodać, że zdarzenie, które mam zamiar opowiedzieć, odnosi się do minionego wieku właśnie do czasów panowania nieboszczki carowej, Katarzyny Drugiej. Można się domyślić, że wygląd Kolomny i jej życie zmieniły się od tego czasu. A więc między lichwiarzami był jeden — istota pod każdym względem niezwykła, osiadły zdawna już z tej części miasta. Chodził w szerokiej, azjatyckiej sukni a ciemna barwa twarzy jego wskazywała na południowe pochodzenie; ale jakiej był właściwie narodowości — indus, grek, pers — tego nikt napewno powiedzieć nie mógł. Wysoki, prawie niezwykły wzrost, smagła, chuda, spalona twarz i jakaś niemożliwie straszna barwa, wielkie, dziwnie ogniste oczy, nawisłe brwi, odbijały silnie i ostro od spopielałych mieszkańców stolicy. Siedziba jego również nie była podobna do innych, małych drewnianych domków. Był to budynek kamienny w rodzaju budowanych niegdyś przez kupców genueńskich z nieprawidłowemi, nierównej wielkości oknami, o żelaznych ryglach i zasuwach. Lichwiarz ów odróżniał się od innych już tem, że mógł zaopatrzyć w sumę dowolną każdego począwszy od staruszki — żebraczki do wielmoży o szerokim geście. Przed jego domem ukazywały się często najpiękniejsze ekwipaże, z których okien wyglądała głowa cudnej damy światowej. Wieść niosła, jak zazwyczaj, że żelazne kufry jego pełne były bez liku pieniędzy, klejnotów, brylantów i wszelkiego rodzaju zastawów, i że miał on takie zyski jakie nie były przyjęte u innych lichwiarzy. Dawał pieniądze chętnie, rozdzielając, zdawało się, na bardzo przystępne terminy płatności: ale jakiemiś dziwnemi wyliczeniami doprowadzał do niewiarygodnych procentów. Tak przynajmniej głosiła plotka. Lecz, co dziwniejsze, co musiało uderzyć wielu, — to straszny los tych wszystkich, którzy otrzymywali od niego pieniądze, gdyż wszyscy kończyli życie w nieszczęśliwy sposób. Czy to tylko opinja ludzka, naiwne zabobonne gadanie, czy celowo rozpuszczane słuchy — to zostało tajemnicą. Ale było kilka jaskrawych i żywych przykładów które zdarzyły się w krótkim czasie na oczach wszystkich.
W sferze ówczesnej arystokracji, zwracał uwagę młodzieniec z dobrej rodziny, który odznaczył się już w młodości na służbie państwowej, gorący wielbiciel wszystkiego co prawdziwe i wzniosłe, obrońca dzieł sztuki i ducha, zapowiadający się na mecenasa. W krótkim czasie został zaszczytnie odznaczony przez samą monarchinię, która powierzyła mu wybitne stanowisko, całkiem zgodne z jego własnem pragnieniem, — stanowisko na jakiem mógł zdziałać wiele dla nauki i wogóle dla dobra. Młody wielmoża otoczył się malarzami, poetami, uczonymi. Chciał dać wszystkim pracę, wszystkich popierać. Podjął na własną rękę sporo pożytecznych dzieł, dawał mnóstwo zamówień, ogłaszał nagrody konkursowe, wydając na to masę pieniędzy, aż w końcu zrujnował się. Ale pełen wielkodusznego porywu nie chciał wyrzec się swej pracy, szukał wszędzie pożyczki i wreszcie zwrócił się do znanego lichwiarza. Zaciągnąwszy znaczny dług u niego, człowiek ów zmienił się w krótkim czasie zupełnie: stał się wrogiem i prześladowcą początkujących talentów. We wszystkich dziełach zaczął dopatrywać się ujemnych stron, roztrząsać z uprzedzeniem każde słowo. Wówczas na nieszczęście wybuchła rewolucja francuska. Posłużyło mu to jako broń do wszelkiego rodzaju ohydy. Zaczął szukać we wszystkiem jakiejś dążności rewolucyjnej, wszędzie roiły mu się aluzje. Stał się podejrzliwy do takiego stopnia iż zaczął w końcu podejrzewać sam siebie, pisał okropne, kłamliwe donosy, unieszczęśliwił masę ludzi. Rozumie się samo przez się, iż czyny takie musiały wreszcie dojść do tronu. Wielkoduszna monarchini przeraziła się i pełna szlachetności duszy, zdobiącej osoby koronowane, wyrzekła słowa, które nie mogły dojść do naszych czasów w całej ścisłości, których głęboki sens jednak zachował się w wielu sercach. Carowa zauważyła, iż monarchiczne rządy nie uciskają wielkich szlachetnych porywów ducha, nie prześladują i nie pogardzają tworów rozumu, poezji i malarstwa, że przeciwnie, tylko monarchowie byli ich opiekunami, że Szekspirowie, Moljerzy rozkwitali pod ich wielkoduszną opieką, podczas gdy Dante nie mógł znaleźć kąta w swej republikańskiej ojczyźnie, że prawdziwi genjusze powstają w czasach świetności i potęgi monarchów i monarchij, nie zaś w czasach ohydnych zdarzeń politycznych i terroryzmu republikańskiego, który nie obdarzył świata dotychczas ani jednym poetą; że trzeba wyróżniać poetów malarzy, gdyż oni-to wprowadzają do duszy spokój i przecudną ciszę a nie burzę i chaos; że uczeni, poeci i wszyscy twórcy sztuki są perłami i brylantami w koronie władcy: niemi zdobi się i nabiera większego blasku epoka wielkiego monarchy. Słowem cesarzowa wypowiadając to zdanie była bosko-piękna. Pamiętam, że starcy nie mogli mówić o tem bez łez. W sprawie wzięli udział wszyscy. Dla pochwały dumy narodowej należy zaznaczyć, iż w duszy rosyjskiej mieszka przepiękne uczucie brania w obronę uciśnionych. Zdradzający zaufanie wielmoża został ukarany dla przykładu i otrzymał dymisję. Lecz karę stokroć straszliwszą czytał on w twarzy współrodaków: była to powszechna i stanowcza pogarda. Trudno opisać, jak cierpiała ambitna jego dusza, duma, oszukane poczucie honoru, zrujnowane nadzieje, — wszystko zjednoczyło się i życie jego przerwały ataki szaleństwa i obłędu.
Drugi uderzający przykład zdarzył się również w oczach wszystkich; z pośród piękności, nie brakujących wówczas naszej północnej stolicy, jedna zdobyła nad innemi pierwszeństwo. Było to jakieś cudowne stopienie się północnego piękna z pięknem południa, — brylant, zdarzający się rzadko na świecie. Ojciec mój oświadczał, że nigdy nie widział czegoś podobnego. Zdawało się, że zespoliło się w niej wszystko: bogactwo, rozum i duchowe piękno. Konkurentów był tłum a w ich liczbie książę R. najszlachetniejszy i najlepszy z pośród młodzieży, o bardzo pięknej twarzy i rycerskich, wielkodusznych porywach, podniosły ideał romansów i kobiet, wielki pan w każdym calu. Książę R. zakochał się namiętnie i do szaleństwa; odpowiedziano mu taką samą miłością. Ale rodzinie wydała się partja nierówną. Rodowe majątki księcia dawno już nie należały do niego, familja była w opałach zaś kiepski stan jego interesów był znany powszechnie. Naraz książę opuszcza na krótko stolicę, jakoby z zamiarem poprawienia swych interesów; po niedługim czasie zjawia się otoczony niewiarygodną wspaniałością i świetnością.
Imponujące bale i uroczystości uczyniły go znanym na dworze. Ojciec pięknej panny skłania się ku niemu i w mieście odbywają się jedne z najbardziej interesujących zaślubin. Skąd się wzięła taka przemiana i niesłychane bogactwo narzeczonego, nie mógł nikt wytłomaczyć; ale na stronie mówiono, że wszedł on w jakieś stosunki z tajemniczym lichwiarzem i zaciągnął u niego dług. Jak było, to było, ale wesele zainteresowało całe miasto; narzeczony i narzeczona byli przedmiotem powszechnej zazdrości. Wszyscy wiedzieli o ich gorącej, wytrwałej miłości, o długotrwałych walkach, cierpieniach obustronnych i wielkich zaletach obydwojga. Płomienne kobiety zgóry zapowiadały rajskie rozkosze, jakiemi mieli napawać się młodzi małżonkowie. Ale stało się inaczej. W ciągu roku zaszła straszna zmiana w mężu.
Jego tak szlachetny charakter został zatruty jadem podejrzliwej zazdrości, niecierpliwością i nieustannymi kaprysami. Stał się tyranem i dręczycielem biednej żony i co trudno było przewidzieć, popełniał najbardziej nieludzkie czyny, a nawet bił ją. W rok już nikt nie mógł poznać tej kobiety, która niedawno jeszcze błyszczała i wiodła za sobą tłumy pokornych wielbicieli. W końcu nie mogąc znosić dłużej swego losu, pierwsza zaczęła mówić o rozwodzie. Mąż wściekał się na samą myśl o tem. W pierwszym napadzie szaleństwa wtargnął do jej pokoju z nożem i byłby ją przebił napewno, gdyby go nie schwycono i nie zatrzymano. W porywie obłędu i rozpaczy skierował nóż na siebie — i zakończył życie w straszliwych męczarniach.
Prócz tych dwu przykładów, rozgrywających się na widowni publicznej, opowiadano mnóstwo wypadków w innych sferach, którym towarzyszył zawszą okropny koniec. Tam uczciwy, trzeźwy człowiek stawał się pijakiem; ówdzie subjekt sklepowy okradał swego pana; tu dorożkarz, pracujący kilka lat zaledwie zarznął o grosz pasażera. Trudno, aby takie wypadki, opowiadane nieraz z dodatkami, nie wzbudzały w skromnych obywatelach Kolomny pewnej mimowolnej trwogi.
Nikt nie wątpił o istnieniu w tym człowieku siły nieczystej. Powiadano, że stawiał on takie warunki, przy których włosy stawały dębem na głowie i których ofiara nie ośmieliła się nigdy zdradzić ich komu innemu — że pieniądze jego mają własności palące i noszą jakieś straszne znaki... słowem, wiele było o nim wszelkiego rodzaju niedorzecznych plotek.
I znamienne, że ludność Kolomny, ów cały świat biednych staruszek, małych urzędników i artystów, słowem drobnicy, którą dopiero co wymieniliśmy, godził się raczej na najgorszą ostateczność, niż na zwrócenie się do strasznego lichwiarza; znajdowano nawet wyczerpane z głodu staruszki, które wolały raczej umrzeć z nędzy, aniżeli zgubić duszę. Spotykając go na ulicy, doznawano mimowolnego strachu. Przechodzień cofał się ostrożnie i długo jeszcze oglądał się potem, śledząc niknącą w dali jego niepomiernie wysoką postać. W samym już wyglądzie miał tyle niezwykłego, że każdy był gotów przypisywać mu nadnaturalne istnienie. Te wyraziste rysy, wycięte tak głęboko, jak nie bywa u ludzi; ta gorąca, bronzowa barwa twarzy; ta niezmierna gęstość brwi, owe straszne, nie do zniesienia oczy, a nawet fałdy jego azjatyckiej szaty, — wszystko zda się wskazywało, iż namiętnośći ludzi innych są blade wobec namiętności, drgających w jego ciele. Ojciec mój spotykając go, za każdym razem zatrzymywał się nieruchomo, i nie mógł się nigdy powstrzymać od okrzyku: „Djabeł, prawdziwy djabeł“! Ale należy państwa zaznajomić bliżej z mym ojcem, który między innemi jest głównym tematem naszej historji.
Ojciec mój był człowiekiem znamienitym pod wielu względami. Był on malarzem, jakich mało — jednym z tych cudów, które rodzi ze swego dziewiczego łona tylko Rosja. Malarz — samouk, odnalazł w duszy swej bez nauczycieli i szkoły prawidła i normy, zapalony żądzą doskonalenia się, idący z niewiadomych sobie samemu zapewne przyczyn, drogą wskazaną przez duszę, jeden z tych cudów, chrzczonych często przez współczesnych mianem „nieuka“, które jednak nie dbając o przeszkody i niepowodzenia, zyskują tylko coraz to nowe siły i pęd, daleko wyprzedzając te dzieła, co ściągnęły na nich zarzut nieuctwa. Głębokim instynktem wewnętrznym zrozumiał obecność musu w każdej rzeczy, własnemi siłami pojął znaczenie słowa „malarstwo historyczne“ i dlaczego można nazwać zwykłą główkę, zwykły portret Rafaela, Leonarda da Vinci, Tycjana, Corregio malarstwem historycznem, zaś ogromny obraz o treści historycznej będzie mimo wszystko tableau de genre, nie bacząc na wszelkie pretensje malarza do historycznego malarstwa. Wewnętrzny popęd i własne przekonania skierowały jego pęd ku chrześcijańskim tematom, do najwyższego i ostatniego szczebla wzniosłości. Nie miał on ambicji i nerwowości, tak nieodłącznej od charakteru wielu malarzy. Był to twardy charakter, uczciwy, prosty człowiek, nawet brutalny, pokryty z wierzchu cokolwiek szorstką korą, nie bez pewnej dumy w duszy, mówiący o ludziach łagodnie i ostro zarazem. „Co się na nich oglądać“?, mówił zazwyczaj, „przecież nie dla nich pracuję. Nie zaniosę moich obrazów do salonu. Kto mnie zrozumie — podziękuje, nie zrozumie, — to jednak pomodli się do Boga. Nie można winić światowca, że nie rozumie malarstwa: za to rozumie on grę w karty, zna się na dobrem winie, na koniach, — pocóż panu większa wiedza? Jeszcze, nie daj Boże, jeśli spróbuje tego i owego i puści się na mędrkowanie, to i życia się odechce i niech każdy ma swoje, niech kaidy się zajmuje swoją rzeczą. Według mnie, lepszy jest ten człowiek, który mówi wprost, że nie rozumie się, niż ów, który blaguje mówi, niby znając się na tem, czego nie zna i tylko psuje i plugawi“. Pracował za skromne wynagrodzenie, to jest, za wynagrodzenie, potrzebne do utrzymania rodziny i możności dalszej pracy. Prócz tego nigdy nie odmawiał pomocy innym i wsparcia biednemu malarzowi, wyznawał prostą, prawą wiarę przodków i dlatego, być może, na malowanych przez niego twarzach przebijał samo przez się ów wzniosły wyraz, którego nie mogły osiągnąć nawet najwybitniejsze talenty.
W końcu wytrwałością swą w pracy i nieustępliwością z nakreślonej drogi zyskał nawet szacunek ze strony tych, którzy tytułowali go ignorantem i domorosłym samoukiem. Dawano mu ciągle zamówienia do kościołów — i roboty miał po uszy. Jedna praca zajęła go bardzo. Nie pamiętam na czem właściwe polegał jej temat, lecz wiem, że na obrazie miał się znajdować duch ciemności. Długo zastanawiał się ojciec, jak go przedstawić, pragnął wyrazić w jego twarzy całą, przygniatającą człowieka, troskę. Podczas takich rozmyślań nieraz przemykał mu w myśli obraz tajemniczego lichwiarza i mimowolna uwaga: „Oto, kto powinien być moim modelem do djabła“!
Wyobraźcie sobie jego zdumienie, gdy pewnego razu, pracując w swym warsztacie, usłyszał stukanie do drzwi i w ślad za tem wszedł straszny lichwiarz. Ojciec nie mógł się powstrzymać od jakiegoś wewnętrznego dreszczu, który mimowoli przeniknął jego ciało.
— To ty jesteś malarzem? — rzekł tamten bez wszelkich ceremonji do ojca.
— Tak, — jestem malarzem, — odparł ojciec czekając, co będzie dalej.
— Dobrze. Namaluj mój portret. Być może, iż wkrótce umrę, nie mam dzieci; ale nie chcę umrzeć zupełnie, chcę żyć! Czy możesz namalować taki portret, aby był zupełnie jak żywy? —
Ojciec zamyślił się: — Czyż trzeba lepiej. On sam się prosi na djabła do mojego obrazu. — Przyrzekł. Umówili się o czas i cenę a nazajutrz ojciec mój, schwyciwszy pędzel, paletę był już u niego. Wysokie ogrodzenie, psy, żelazne drzwi i zawory, sklepione okna, kufry, pokryte dziwacznemi dywanami a wreszcie niezwykły gospodarz, siedzący nieruchomo przed nim, — wszystko wywołało na ojcu nadzwyczajne wrażenie. Okna, jakby umyślnie, były zawalone od dołu tak, że przepuszczały światło tylko górą. — Do djabła, jak dobre jest teraz oświetlenie jego twarzy! rzekł ojciec do siebie i zabrał się gorliwie do malowania, jakby w obawie, żeby pomyślne oświetlenie nie zniknęło. — Jakaż siła — powtarzał do siebie, — jeżeli chociaż w połowie oddam go tak, jakim jest teraz, zabije wszystkich moich świętych i aniołów; zbledną przy nim. Jaka djabelska siła! wyskoczy poprostu z płótna, jeżeli choć trochę będę wierny naturze. Jakie niezwyczajne rysy! — powtarzał nieustannie zdwajając zacięcie i już widział jak niektóre rysy przechodziły na płótno. Ale im więcej zbliżał się do nich, tem bardziej odczuwał jakiś ciężki, trwożliwy, niepojęty nastrój. Nie bacząc jednak postanowił ze ścisłą dokładnością śledzić na drobniejszy wyraz i właściwość. Przede wszystkiem oddał się wykończeniu oczu. W oczach tych było tyle siły, że zdawało się, iż nie można się było kusić nawet o podobieństwo do natury. Mimo to ojciec postanowił doszukać się w nich ostatnich, najmniejszych odcieni i dojść ich tajemnicy... Lecz skoro tylko zaczął zagłębiać się w nie, w duszy jego narodził się tak straszny wstręt, tak niepojęte przygnębienie że musiał na pewien czas rzucić pędzel i brać się do pracy na nowo. Wreszcie nie mógł dłużej znieść, czuł, że oczy te wpiły mu się w duszę i wywołały w niej nieokreśloną trwogę. Na drugi i trzeci dzień wzrosło to jeszcze. Rzucił pędzel i wprost oznajmił, że nie może więcej portretować. Trzeba było widzieć, jak zmienił się przy tych słowach straszny lichwiarz. Rzucił się mu do nóg i błagał o ukończenie portretu, mówiąc, że od tego zależy jego los i istnienie na świecie; że żywe rysy jego zostały już schwycone przez pędzel; że jeżeli odmaluje go trafnie, życie jego siłą nadprzyrodzoną zachowa się w portrecie; że dzięki temu nie umrze on zupełnie, że musi żyć nadal na świecie. Ojciec mój uczuł grozę na te słowa; wydały mu się tak dziwne i straszne, iż cisnął pędzel i paletę i wybiegł pędem z pokoju.
Myśl o tem trwożyła go cały dzień i noc, nazajutrz zaś otrzymał od lichwiarza portret, przyniesiony przez jakąś kobietę, jedyną istotę, znajdującą się w służbie u niego, która zawiadomiła, że pan nie chce portretu, nie płaci zań nic i odsyła. Pod wieczór tego samego dnia dowiedział się ojciec, iż lichwiarz umarł i że mają go chować według obrzędów jego wyznania. Wszystko to wydało mu się niepojęcie dziwna. Tymczasem zaś zjawia się w usposobieniu jego uderzająca zmiana: doznawał stanów niepokoju, obawy, których przyczyny nie rozumiał i wkrótce dokonał czynu, jakiego nikt nie spodziewałby się po nim. Od pewnego czasu prace jednego z jego uczniów zaczęły zwracać uwagę znawców i miłośników. Ojciec mój widział w nim zawsze talent i objawiał mu za to szczególną przychylność. Naraz uczuł zazdrość. Powszechne uznanie i rozmowy o tamtym stały się dla niego nieznośne. W końcu dla pełni rozdrażnienia dowiedział się, że uczniowi zaproponowano namalowanie obrazu do świeżo zbudowanej cerkwi. To doprowadziło do wybuchu. „Nie, nie dam młokosowi triumfować!“ mówił, „za prędko, bracie, umyśliłeś nam starym podstawiać nogę! Jeszcze, dzięki Bogu, mam siły. Zobaczymy, kto komu nogę podstawi“. I szczery, czysty w istocie człowiek stosował intrygi i podstępy których zawsze się brzydził; osiągnął wreszcie to, że na obraz został ogłoszony konkurs i inni malarze mogli też uczestniczyć, poczem zamknął się w swej pracowni i z zapałem zabrał się do roboty. Zdawało się, że chciał skupić swe wszystkie siły, całą swą istotę. I doprawdy, było to jedno z lepszych jego dzieł. Nikt nie wątpił, o jego pierwszeństwie. Obrazy przedstawiono i wszystkie inne wydały się wobec jego jak noc przy dniu gdy naraz jeden z uczestników, o ile nie mylę się, osoba duchowna, zrobił uwagę, która uderzyła obecnych. „W obrazie malarza, istotnie, jest wiele talentu“, rzekł, „ale brak śwńętości w obliczach; przeciwnie jest coś demonicznego, jakby ręką malarza władało nieczyste uczucie“. Wszyscy spojrzeli i nie mogli zaprzeczyć prawdzie tych słów. Ojciec mój rzucił się do obrazu, jakby chcąc sprawdzić tę obrażającą uwagę i z przerażeniem ujrzał, że wszystkiem prawie figurom dał oczy lichwiarza. Patrzyły one tak demonicznie i piorunująco, że mimowoli wzdrygnął się. Obraz odrzucono, on zaś musiał ku swej nieopisanej złości usłyszeć, że nagrodę otrzymał jego uczeń. Nie można wyobrazić sobie wściekłości, z jaką powrócił do domu. O mało co nie zabił matki mojej, porozpędzał dzieci, połamał pędzle i stalugi, zerwał ze ściany portret lichwiarza, zażądał noża i kazał rozpalić ogień w piecu mając zamiar pociąć go na kawałki i spalić. W tej chwili zastał go wchodzący do pokoju przyjaciel, malarz podobnie jak i on wesołek i zawsze z siebie zadowolony, bez dalekich pragnień, pracujący radośnie nad tem, co się trafiało i jeszcze weselej uczestniczący w obiadach i ucztach.
— Co ty robisz? co chcesz spalić? — rzekł i zbliżył się do portretu. „Zlituj się, ale to przecież jedna z twoich lepszych prac. To lichwiarz, zmarły niedawno; tak, to rzecz doskonała. Poprostu nie tylko go trafiłeś pod serce, ale wlazłeś mu w oczy. Nigdy w życiu oczy tak nie patrzyły, jak patrzą tutaj“.
— Otóż chcę zobaczyć jak będą one patrzyły w ogniu! — rzekł ojciec, robiąc gest, jakby chciał rzucić portret do pieca.
— Powstrzymaj się, na Boga! zawołał przyjdziel, hamując go: „oddaj go lepiej mnie, jeżeli już do tego stopnia kłóje cię w oczy“. Początkowo ojciec upierał się, wreszcie zgodził się i wesołek, zabrał portret, nadzwyczaj zadowolony ze swego nabytku.
Po jego wyjściu ojciec mój odrazu poczuł uspokojenie. Jakby wraz z portretem zwalił się ciężar z jego duszy. Sam zdumiewał się nad swem złem uczuciem, nad swoją zawiścią i wyraźną zmianą swego usposobienia. Rozważywszy swój czyn, zasmucił się w duszy i nie bez wewnętrznego żalu, powiedział: „Nie, to kara boska; obraz mój słusznie został potępiony. Był on podjęty w celu zgubienia brata. Demoniczne uczucie zazdrości kierowało mym pędzlem, a więc musiało się ono odbić w obrazie“. Natychmiast udał się na poszukiwanie swego byłego ucznia, uściskał go mocno, prosił go o przebaczanie i starał się jak mógł naprawić swą winę. Praca jego potoczyła się jak poprzednio spokojnie, ale zamyślenie coraz częściej zaczęło się zjawiać w jego twarzy. Więcej modlił się, częściej był milczący i nie wyrażał się tak ostro o ludziach; najsurowsza strona jego charakteru jakby zmiękła. Wkrótce pewna okoliczność wstrząsnęła nim jeszcze bardziej. Oddawna już nie spotykał się ze swym kolegą, który wziął portret. Wybierał się już do niego w odwiedziny, gdy nagle tamten nieoczekiwanie wszedł do pokoju. Po kilku słowach i pytaniach obustronnych, rzekł; „No, bracie, nie darmo chciałeś spalić portret. Niech go djabli wezmą, jest w nim coś strasznego... Nie wierzę czarownicom, lecz z pozwoleniem, siedzi w nim siła nieczysta...
— Jakto? powiedział ojciec.
— A tak to, że od chwili, gdy powiesiłem go w swoim pokoju poczułem taki niepokój... jakbym chciał kogo zarżnąć. W życiu swojem nie wiedziałem co to znaczy bezsenność, a teraz doznałem nietylko bezsenności, ale snów takich... nie mogę sam powiedzieć, czy to sny, czy co innego: jakby zmora mnie dusiła i wciąż widziałem, przeklętego starca. Słowem nie mogę opisać ci mojego stanu. Nigdy nie byłem w podobnym stanie. Jak szalony chodziłem przez te dni; czułem jakąś trwogę, niemiłe oczekiwanie czegoś. Czułem, że nie mogę nikomu powiedzieć nic wesołego, tak jak gdyby obok mnie siedział jakiś szpieg. I dopiero od chwili, gdy oddałem portret siostrzeńcowi, który się oń napierał, poczułem, jakby mi się kamień z pleców zwalił; poczułem się naraz, jak widzisz, wesół. No, bracie, nasmarowałeś też djabła!
Podczas tego opowiadania ojciec mój słuchał ze skupioną uwagą a w końcu zapytał: „A portret ma teraz twój siostrzeniec“.
— Gdzież tam siostrzeniec! nie wytrzymał! rzekł wesołek — „widać dusza lichwiarza zamieszkała w obrazie, wyłazi z ram, chodzi po pokoju, a to, co opowiada siostrzeniec jest wprost niepojęte. Urażałbym go za warjata, gdybym częściowo nie doświadczył sam. Sprzedał go jakiemuś zbieraczowi obrazów, ale i ten nie zniósł i pozbył się go także“.
Opowiadanie to wywarło silne wrażenie na mym ojcu. Zamyślił się nie na żarty, wpadł w hipohondrję i wreszcie upewnił się całkowicie, że pędzel jego służył za narzędzie djabelskiej sile i, że część życia lichwiarza przeszła naprawdę w portret, trwożąc teraz ludzi przez zaszczepianie im szatańskich pobudek, zawracając malarzy z drogi, rodząc straszną szarpaninę zawiści i t. d. i t. d. Trzy nieszczęścia, które spotkały go w ślad za tem, trzy nagłe śmierci: żony, córki i nieletniego syna, uznał za karę bożą i postanowił niezwłocznie porzucić świat. Gdy tylko skończyłem dziesięć lat, umieścił mnie w akademji malarskiej, a wypłaciwszy swe długi, usunął się na odludzie i wkrótce wstąpił do klasztoru. Tam, surowością życia i gorliwem przestrzeganiem wąskich reguł klasztornych zdumiewał braciszków. Przełożony klasztoru, dowiedziawszy się o artyzmie jego pędzla, żądał od niego namalowania głównego obrazu w cerkwi. Ale pokorny brat odparł, że czuje się niegodnym wziąć pędzel, który został zbrukany, że trudem i wielkiemi ofiarami musi wpierw oczyścić swą duszę, aby uczynić ją godną do takiej sprawy. Nie chciano go zmuszać. Sam, o ile można było, zwiększał dla siebie surowość życia klasztornego. W końcu wydała mu się ona za mało surową i niedostateczną. Usunął się, z błogosławieństwem przełożonego, na pustynię, aby być całkiem samotnym. Tam urządził sobie celę z gałęzi, żywił się surowemi korzonkami, nosił kamienie z miejsca na miejsce, stał od wschodu do zachodu słońca na jednem miejscu z podniesionemi ku niebu rękami bez przerwy modląc się, — słowem, wyzyskiwał wszelkie możliwe stopnie cierpienia i tego niezwalczonego samozaparcia, jakiego przykłady można by znaleźć chyba w żywotach świętych. W taki sposób umartwiał przez kilka lat swoje ciało, pokrzepiając je równocześnie pokarmem modlitwy. W końcu pewnego dnia przyszedł do klasztoru i rzekł twardo do przełożonego: „Teraz jestem gotów; jeżeli Bóg pozwoli, spełnię swą pracę“. Tematem podjętym przez niego, było narodzenie Jezusa. Cały rok siedział nad tem, nie opuszczając swej celi, żywiąc się nędznie prostem jedzeniem i modląc się bez przerwy. Po upływie roku obraz był gotów. Był to naprawdę cud pędzla. Trzeba wiedzieć, że ani bracia, ani przełożony nie znali się bardzo na malarstwie, ale wszystkich uderzyła niebywała świętość postaci. Wyraz zbożnego pokoju i skromności w twarzy Najświętszej Panny schylonej nad Dzieciątkiem, wielki rozum w oczach Boskiego Dziecięcia, jakby już przewidujących coś, potężne milczenie zachwyconych boskim cudem Królów, ścielących się u stóp Jego i wreszcie, święta, wzniosła cisza panująca w całym obrazie, — to wszystko objawiło się z taką zgodną siłą i potęgą piękna że wrażenie było magiczne. Wszyscy bracia padli na kolana przed nowym obrazem a przełożony w zdumieniu zawołał: „Nie, nie mógłby człowiek przy pomocy sztuki tylko stworzyć takiego obrazu! święta, wyższa siła kierowała pędzlem twoim, na pracy twojej spoczęło błogosławieństwo niebios”.
W tym czasie ukończyłem swe studja w akademji, otrzymałem złoty medal, a wraz z nim radosną nadzieję podróży do Włoch — najmilsze marzenie dwudziestoletniego malarza. Miałem się tylko pożegnać ze swym ojcem, z którym rozstałem się przed dwunastu laty. Przyznaję, że wymknęła mi się z pamięci nawet jego postać. Kilkakrotnie słyszałem o surowej świątobliwości jego życia i zawczasu wyobrażałem sobie, że spotkam się z pustelnikiem o szorstkim wyglądzie, obcym światu poza swą celą i modlitwą, wyschłym od ciągłych postów i umartwień. Ale jakże zdumiałem się, gdy stanął przedemną przepiękny, prawie boski starzec. Ani śladu wyczerpania nie było w jego obliczu; jaśniało ono światłością radości niebiańskiej. Biała jak śnieg broda i delikatne, powietrzne włosy, tak samo srebrzyste, rozsypane były na piersi i na fałdach jego czarnego habitu i spadały aż do sznura, który opasywał jego ubogą, mniszą szatę. Lecz najbardziej zdumiewające były padające z ust jego takie słowa o sztuce, które, wyznaję, długo będę chronił w swej duszy i chciałbym szczerze, aby każdy mój współtowarzysz czynił to samo.
„Czekałem na ciebie, synu mój“ rzekł, gdy zbliżyłem się, aby mnie pobłogosławił. „Leży przed tobą droga, po której odtąd będzie toczyło się twe życie. Droga twoja czysta — nie zawracaj z niej. Masz talent, talent to najcenniejszy dar Boga — nie strać go. Poznawaj, ucz się wszystkiego, co widzisz, przewyższ wszystkie pędzle lecz we wszystkiem naucz się widzieć wewnętrzną myśl i przedewszystkiem staraj się zgłębić wielką tajemnicę bytu. Błogosławiony wybraniec który ją posiadł. Niemasz dla niego nędznej rzeczy w przyrodzie. W rzeczy małej malarz — twórca jest tak samo wielki jak w wielkiej, w rzeczy pogardzanej niema u niego już pogardzanego, gdyż przenika niewidzialnie przez nie największa dusza twórcy, a pogardzany przedmiot nabiera siły, ponieważ przebył oczyszczenie w jego duszy... Zawiera się w sztuce idea boskiego niebiańskiego raju, i dla tego stoi ona ponad wszystko. O ile razy wyższy jest podniosły spokój od wszelkich burz świata, ilekroć wyżej stoi twórczość ponad zniszczeniem, o ile anioł przewyższa niewinnością świetlistą swej czystej duszy wszelkie nieogarnione siły i dumne żądze szatana, — o tyle góruje nad światem wielkie dzieło sztuki. Oddaj jej wszystko w ofierze, ukochaj ją z całą namiętnością, — nie namiętnością dyszącą ziemskim porywem, ale cichą, niebiańską żądzą, bez tego człowiek niemocen podnieść się ponad ziemię i zaznać cudnych melodyj ukojenia, gdyż wielkie dzieło sztuki zstępuje na ziemię dla uspokojenia i pogodzenia wszystkich. Nie może ono wywołać w duszy niepokoju, a dźwięczną modlitwą natomiast wiecznie zdąża do Boga. Są jednak chwile, chwile zaćmienia.“ Tu zatrzymał się i ujrzałem, że świetlane oblicze jego zamroczyło się, jakby przeleciał przez nie szybki obłok. „Jest pewne zdarzenie w mem życiu“ — rzekł. „Do dziś nie mogą zrozumieć, kim była ta dziwna postać, której portret namalowałem. Była to zaprawdę djabelska zjawa. Wiem, że świat zaprzecza istnieniu djabła i dlatego nie będę mówił o tem, powiem tylko, że malowałem ją ze wstrętem, nie czułem wówczas miłości do swej pracy. Gwałtem chciałem się zmusić i bezmyślnie głusząc w sobie wszystko, być wiernym naturze. Nie było to dzieło sztuki i dlatego, uczucia budzące się w ludziach na jego widok są uczuciami buntu, trwogi, nie uczuciami artysty, gdyż artysta nawet w trwodze oddycha spokojem. Mówiono mi, że portret ten przechodzi z rąk do rąk i sieje dręczące wrażenia, rodząc w artystach uczucie zawiści, ponurej zazdrości wobec braci, złośliwą żądzę prześladowania i ciemiężenia. Niech cię Najwyższy chroni przed temi namiętnościami! Nic niema straszniejszego od nich. Lepiej znieść całą gorycz wszelkich możliwych prześladowań, niż okazać komuś najmniejszy jej cień. Ratuj czystość swej duszy. Kto posiada talent, winien być w duszy najlepszy ze wszystkich. Innym przebaczy się wiele, ale jemu nie będzie przebaczone. Wystarczy, aby na człowieka, który wyszedł czysty z domu bryznęła jedna kropla błota, a już ludzie go otoczą, wskażą na niego palcem i zaczną gadać o jego niechlujstwie, wówczas gdy ci sami ludzie nie zwracają uwagi na mnóstwo plam na innych przechodniach odziannych w codzienny strój, gdyż na ubraniu codziennem plam się nie widzi.
Pobłogosławił mnie i uścisnął. Nigdy w życiu nie czułem się tak duchowo podniesiony. Z czcią, większą niż synowskie uczucie przywarłem do jego piersi i ucałowałem rozsypane jego srebrne włosy.
Łza błysnęła mu w oczach. „Spełń synu mój jedną mą prośbę“, rzekł przy samem rozstaniu. Być może, iż zdarzy ci się kiedyś spotkać gdzie ten portret, o którym ci mówiłem, — poznasz go po niesamowitych oczach i nienaturalnym ich wyrazie, — za wszelką cenę zniszcz go“... Sądźcie sami, czy nie powinienem był zaprzysiąc spełnienia takiej prośby. W ciągu piętnastu lat nie zdarzyło mi się spotkać nic takiego, co byłoby chociaż trochę podobne do opisu mojego ojca, gdy nagle teraz podczas licytacji...
Tu malarz, nie dokończywszy zdania, zwrócił oczy na ścianę aby raz jeszcze spojrzeć na portret. Ten sam ruch wykonał wraz z nim cały tłum słuchaczy szukając oczami niezwykłego portretu.
Ale, ku najwyższemu zdumieniu, nie było go już na ścianie.
Lekki szept i szmer przebiegł po tłumie i w ślad za tem padły głośne słowa: „skradziony!“ Ktoś zdążył go unieść, korzystając z przejęcia się słuchaczy, porwanych opowieścią. I długo obecni pozostawali w niepewności, nie wiedząc, czy doprawdy widzieli te niezwykłe oczy, czy też to było poprostu złudzenie, które na moment zaćmiło ich wzrok strudzony, długotrwałem oglądaniem starych obrazów.