Portret (Gogol, 1927)/cały zbiór
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Portret | |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ | |
Data wyd. | 1927 | |
Druk | „Oświata“ | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Stanisław Baczyński | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Nigdzie nie zatrzymywało się tylu ludzi, co przed sklepikiem z obrazkami na bazarze szczukińskim. Sklepik ów stanowił poprostu zbiór różnorodnych osobliwości; wiszące tu obrazy były po większej części malowane olejno, kryte ciemno-zielonym werniksem, w ciemno-żółtych, szychowych ramach. Zima z białemi drzewami, zgoła czerwony wieczór, podobny do łuny pożaru, flamandzki chłop z fajką wykręconą ręką, podobny raczej do indyjskiego koguta w mankietach, niż do człowieka, — oto zwykłe ich tematy. Dodajemy do tego kilka grawjur: portret Chozrewa Mizry w baraniej czapce, konterfekty jakichś generałów w trójrożnych kapeluszach, z krzywymi nosami. Ponadto drzwi takiego sklepiku bywają obwieszone zazwyczaj wiązkami obrazków odbijanych z drzewa na wielkich arkuszach, świadczących o wrodzonych talentach rosjanina. Na jednym była carówna Miliktrisa Kirbitjewna, na drugim miasto Jerusalem, po którego domach i kościołach rozlała się bez ceremonji czerwona farba, zatapiając część ziemi i dwu modlących się chłopów rosyjskich w rękawicach. Kupujących te obrazy bywa zazwyczaj niewielu, ale za to widzów — tłum. Jakiś tam łazęga lokaj stanie i ziewa przed niemi, trzymając w ręku menażki z obiadem, wziętym z garkuchni dla swego pana, który napewno będzie jadł dziś zupę niezbyt gorącą. Stoi też tu napewno żołnierz w płaszczu, ów rycerz gwarnego rynku, sprzedający dwa scyzoryki i handlarka z koszykiem pełnym trzewików. Każdy zachwyca się po swojemu; chłopi dotykają zazwyczaj palcami; kawalerowie przygadają się z powagą; chłopcy kredensowi i terminatorzy śmieją się i drażnią wzajemnie malowanemi karykaturami; starzy lokaje w bajowych płaszczach patrzą tylko dlatego, aby mieć sposobność do ziewania; handlarki, zaś młode rosyjskie baby, ulegają instyktowi, chcąc posłuchać o czem też to gadają ludzie i popatrzeć na to, na co i oni patrzą.
O takiej właśnie porze zatrzymał się mimowoli przed sklepem, przechodzący obok, młody malarz Czartkow. Stary płaszcz i niewykwintne ubranie zdradzały w nim człowieka, oddanego z zaparciem się swojej pracy, człowieka, który nie miał czasu na zajmowanie się swym strojem, tak zazwyczaj pełnym tajemnego uroku dla młodości. Zatrzymał się przed sklepem i najpierw śmiał się w głębi duszy z potwornych obrazów. Wkońcu ogarnęło go mimowolne zamyślenie i zaczął zastanawiać się komu też są one potrzebne. Nie dziwiło go to, że lud rosyjski zachwyca się Jerusłanowym Lazarewiczem, Tomaszem i Jaremą, gdyż wyobrażone historje zdawały się dostępne i zrozumiałe dla ludu; ale gdzie są kupcy tych pstrych brudnych olejnych malowideł? Komu są potrzebni ci flamandzcy chłopi, te czerwone i niebieskie pejsaże, ze śladami dążenia do nieco wyższego poziomu sztuki, w których jednak wyraziło się, głębokie jej poniżenie. Nie były to, zdawało się, wcale prace dziecka-samouka; gdyż w pierwszym wypadku przy całej karykaturalności całokształtu, przebijałby z nich jakiś silniejszy poryw. Tutaj zaś widniała poprostu tępota, bezsilne, nędzne niedołęstwo, które samowolnie wtargnęło w dziedzinę sztuki, gdy miejsce jego było pośród niskich rzemiosł, — niezdarność wierna przecież swemu powołaniu, wnosząca nawet do sztuki swoje rzemiosło. Te same barwy, ta sama manjera, ta sama automatyczna, nawykła ręka, należąca raczej do skleconego nędznie automatu, niż do człowieka.
Czartkow długo stał przed tymi brudnymi obrazami, i już przestał myśleć o nich, gdy tymczasem właściciel sklepu, szary człowieczek w bajowym płaszczu, niegolony od Bożego Narodzenia, gadał przed nim oddawna, targował się i umawiał o cenę, nie widząc jeszcze co mu się podobało i czego mu potrzeba. „Ot, za tych chłopków i „landszafcik“ wezmę rubla. — Wspaniałe malowanie! wprost bije w oczy: tylko co z wystawy, jeszcze werniks nie wysechł. Albo ta zima, — niech Pan weźmie zimę! piętnaście rubli! sama ramka kosztuje więcej! Co za wspaniała zima!“ Tu kupiec dał lekkiego szczutka w płótno, prawdopodobnie, aby wykazać wszystkie zalety zimy. „Czy rozkaże pan związać to i zanieść za sobą? Jaki adres? Ej, mały! podaj sznurek!“
„Zaczekaj! bracie nie tak prędko,“ rzekł malarz, oprzytomniawszy i widząc, te obrotny kupiec zabrał się nie na żarty do pakowania. Było mu trochę nieskładnie nie kupić nic po tak długiej bytności w sklepie i rzekł: „Ale czekaj zajrzę, czy niema czegoś dla mnie tutaj“ i schyliwszy się zaczął wyciągać z kupy nawalonych na podłodze obrazków, wytarte zakurzone stare malowidła, nie cieszące się widać wcale szacunkiem. Były tu stare portrety familijne, których spadkobierców zapewne nie dałoby się już znaleść na świecie; obrazy zgoła nie do rozpoznania, z podartem płótnem; ramy z wytartą pozłotą, słowem wszelkiego rodzaju stare śmiecie. Ale malarz wziął się do przeglądania myśląc w duchu: „A nuż znajdzie się cokolwiek“. Nieraz słyszał opowieści o tem, jak u straganiarzy znajdowano w śmieciach dzieła wszelkich mistrzów.
Właściciel ujrzawszy czem zajął się gość, stracił na gorliwości i wróciwszy, usiadł przy drzwiach z odpowiednią godnością na swem zwykłem miejscu i zaczął wzywać przechodniów wskazując ręką na sklep: „Tutaj ojcze! oto obrazy! wejdźcie, wejdźcie! dopiero z wystawy“. Nawrzeszczał się już dowoli i przeważnie bezpłodnie; nagadał się dosyta z tandeciarzem, stojącym naprzeciwko również przed swoim sklepem, aż wkońcu przypominał sobie, że ma w sklepie kupca, odwrócił się do ludzi plecami i wszedł do wnętrza. — „No, ojcze, wybrał pan co?“ Ale malarz stał już dobrą chwilę nieruchomo przed jednym portretem w ogromnych niegdyś wspaniałych ramach, na których teraz widział ledwie ślad pozłoty.
Był to starzec o obliczu bronzowego koloru muskularne, zapadnięte rysy twarzy schwycone były zda się w momencie konwulsyjnego skurczu i biła z nich wcale nie północna energja; gorzało w nich płomienne południe. Był on udrapowany w szeroki kostjum azjatycki. Mimo, iż portret był zniszczony i zakurzony, malarz starłszy pył z oblicza zauważył w nim ślad pracy artysty wielkiej miary. Portret zdawało się, był nieskończony; lecz siła pędzla była uderzająca. Ze wszystkiego zaś najbardziej niezwykłe były oczy; zdawało się, że malarz skupił na nich całą potęgę swego pędzla i cały swój wysiłek. Poprostu patrzyły one, patrzyły nawet z samego portretu jakby niwecząc jego harmonję swem dziwnem życiem. Oczy patrzyły jeszcze silniej, gdy podszedł z portretem do drzwi. Prawie takie same wrażenie uczyniły na innych. Kobieta, stojąca poza nim krzyknęła: „Patrzy, patrzy!“ i cofnęła się. Malarz uczuł coś niemiłego, niepojętego dla siebie i postawił portret na ziemi.
— No i cóż, weźmie pan portret? — rzekł właściciel.
— A ile? — zapytał malarz.
— Któżby się oń drożył? Niech pan da trzy czworaki!
— Nie.
— No, a ile pan daje?
— Czterdzieści groszy — rzekł malarz, gotów do odejścia.
— Ech, też pan cenę wymyślił! przecież za to samej ramy nie można kupić! Widać zamierza pan kupić, ale jutro! Panie, panie, niech się pan wróci! Niech pan doda choć dwadzieścia groszy. Proszę wziąć, proszę wziąć, proszę o czterdzieści groszy. Naprawdę, że tylko na dobry początek; dlatego tylko, że pierwszy kupujący.
Przytem zrobił gest ręką, jakby dodając „Niech już tak będzie, niech stracę obraz“.
W taki sposób Czartkow zgoła niespodzianie kupił stary portret i równocześnie pomyślał: „Po co ja to kupiłem? po co mi to?“ Ale cóż było robić! Wyjął z kieszeni czterdzieści groszy, oddał je kupcowi, wziął portret pod pachę i poniósł go. Po drodze przypomniał sobie, że grosze, które oddał były ostatnie. Myśli jego stały się mroczne; złość i obojętna pustota naszły go równocześnie. „Do djabła ohydnie na tym świecie!“ rzekł z pasją rosjanina któremu się nie wiedzie. I prawie machinalnie kroczył szybko, obojętny na wszystko. Czerwona barwa zachodzącego słońea jeszcze była rozlana na połowie nieba, jeszcze domy, zwrócone ku tej stronie kąpały się w jej ciepłem świetle, a już z drugiej strony wzmagała się błękitnawa poświata księżyca. Nawpół przezroczyste, lekkie cienie padały na ziemię smugami, które rzucały nogi przechodniów i sylwety domów. Już malarz zaczął zwolna zagapiać się na niebo, oświecone jakimś przezroczem, subtelnem, niepewnem światłem, gdy naraz z ust padły słowa: „Jaki delikatny ton“ i „Do djabła, ohydnie!“ — i poprawiając portret, wymykający się ciągle z pod pachy, przyspieszył kroku.
Zmęczony i cały w potach, dowlókł się do domu na piętnastą linję Wasyljewskiego Ostrowu. Z trudem i sapaniem wdrapywał się po schodach, zalanych pomyjami i ozdobionych śladami kotów i psów. Na stukanie w drzwi nie było odpowiedzi: służącego nie było w domu. Oparł się o okno i cierpliwie czekał, dopóki na schodach poza nim nie rozległy się kroki chłopaka w niebieskiej koszuli, jego kucharza, modela, farbiarza i zamiatacza podłóg, brudzącego je równocześnie swemi buciarami. Chłopak nazywał się Nikita i spędzał cały czas nieobecności swego pana za bramą. Nikita długo usiłował trafić do dziurki od klucza, niewidzialnej z powodu ciemności. W końcu drzwi stanęły otworem, Czartkow wszedł do nieznośnie zimnego przedpokoju jaki bywa zawsze u malarzy, na co ci zresztą nie zwracają uwagi. Nie oddając płaszcza Nikicie, wkroczył z nim do swej pracowni — kwadratowej izby obszernej lecz wąskiej, z zamarzniętemi oknami pełnej różnorodnych gratów malarskich, jako to: kawałków gipsowych rąk, ramek z naciągniętem płótnem, szkiców zaczętych i porzuconych, draperyj rozwieszonych na krzesłach. Zmęczony bardzo, rzucił płaszcz, postawił w roztargnieniu kupiony portret między dwa niewielkie płótna i legł na niskiej kanapce, o której nie można było powiedzieć, iż była pokryta skórą, ponieważ rząd drobnych goździków, przytrzymujących niegdyś skórę, cieszył się wolnością, tak samo jak leżąca na wierzchu skóra. Nikita wsuwał pod nią brudne skarpetki, koszule i wogóle brudną bieliznę. Posiedziawszy i wyleżawszy się o tyle, o ile można było wyleżeć się na tak wąziutkiej kanapce, Czartkow poprosił o świecę.
— Niema świecy — rzekł Nikita.
— Jakto — niema?
— A przecież i wczoraj jej już nie było — powiedział Nikita.
Malarz przypomniał sobie, iż rzeczywiście i wczoraj już nie było świecy, uspokoił się i zamilkł. Dał się rozebrać i włożył tęgo podniszczony szlafrok.
— Aha, jeszcze, był gospodarz — rzekł Nikita.
— A, przychodził po pieniądze? Wiem... — odparł malarz, machnąwszy ręką.
— Ale nie był sam — mówił Nikita.
— A z kim?
— Nie wiem z kim... jakiś tam rewirowy.
— A rewirowy poco?
— Nie wiem poco; mówił, że mieszkanie nie zapłacone.
— No i co z tego będzie?
— Albo ja wiem, co będzie; powiada: „Jeśli nie chce, to niech się wynosi z mieszkania“. Chcieli przyjść jeszcze raz jutro.
— A niech sobie przyjdą — rzekł Czartkow z ponurym spokojem i ogarnęła go beztroska obojętność.
Młody Czartkow był utalentowanym malarzem, rokującym wielkie nadzieje, chwilami tu i ówdzie pędzel jego wykazywał spostrzegawczość, wyobraźnię i nagły pęd do zbliżenią się ku przyrodzie. „Uważaj, bracie“ — mówił do niego nieraz profesor — „masz talent; grzechem będzie jeśli go zatracisz; ale tyś niecierpliwy; byleco cię zniechęca, jedną rzeczą się przejmiesz i nią tylko się zajmujesz a reszta zdaje ci się niczem, nie chcesz nawet na nią patrzeć. Uważaj, abyś nie stał się modnym malarzem, już teraz barwy twoje zaczynają krzyczeć jaskrawo, rysunek też bywa nieścisły a czasami zgoła słaby, nie widać linji; już gonisz za modnem światłem, za tem, co uderza w oczy — uważaj, bo wpadniesz miedzy kiczarzy. Strzeż się: zaczyna cię już świat nęcić, nieraz zauważyłem już na twej szyi fircykowatą chusteczke, kapelusz glansowany... To nęcące... można puścić się na malowanie modnych obrazków i portrecików za pieniądze ale przez to gubi się i niweczy talent. Cierp. Obmyślaj każdą robotę, rzuć elegancję — niechaj inni zdobywają pieniądze — twój los cię nie minie“.
Profesor miał w części rację. Nieraz chciało się nasz mu malarzowi zabawić, zabłysnąć elegancją — słowem tu i owdzie objawić swa młodość lecz przy tem wszystkiem zdołał panować nad sobą. Czasami mógł zapomnieć o wszystkiem, wziąwszy pędzel do ręki i odrywał się od niego nie inaczej, jak od cudownego snu. Smak jego rozwijał się całkiem wyraźnie.
Nie pojmował jeszcze całej głębi Rafaela, ale już upajał się szybkim, szerokim pędzlem Guida, zastanawiał się nad portretami Tycjana, zachwycał się flamandczykami. Ciemna zasłona otulająca stare obrazy, nie całkiem opadła przed nim, lecz już przeczuwał w nich coś niecoś, chociaż w głębi duszy nie zgadzał się z profesorem, żeby starzy mistrze tak byli niedosiężni dla nas, zdawało mu się nawet, że wiek dziewiętnasty w niejednem ich wyprzedził, że naśladowanie przyrody stało się teraz jakby jaśniejsze, żywsze i bliższe, słowem myślał o tem tak, jak myśli młodość, która już coś zdobyła i czuje to z dumą w swej świadomości. Nieraz złościło go, gdy widział, jak przyjezdny malarz, francuz lub niemiec, czasem wcale nie malarz z zawodu, jednem zmechanizowanem pociągnięciem, zacięciem pędzla i jaskrawością barw wywoływał powszechny podziw i w mig zbierał kapitał pieniężny.
Nie przychodziło mu to na myśl wtedy, gdy zajęty swą robotą zapominał o piciu, jedzeniu i całym świecie, ale wówczas, gdy w końcu zbyt doskwierała konieczność, gdy nie było za co kupić pędzli i farb, gdy natarczywy gospodarz przychodził po dziesięć razy na dzień żądać komornego. Wtedy z zazdrością wyobrażał sobie w swej głodnej fantazji los malarza — bogacza; wtedy nadchodziła go myśl, nawiedzająca często rosyjskie głowy: rzucić wszystko i zabawić się z biedy, na złość wszystkim. I teraz był prawie w takiem samem powożeniu.
„Tak cierp, cierp!“ wyrzekł ze złością, „jest przecież i koniec męczarniom. Cierp! a za co będę jutro jadł obiad? Nikt mi przecież nie pożyczy. A jeśli zaniosę na sprzedaż wszystkie swoje obrazy i rysunki, dadzą mi za nie czterdziestkę. Są potrzebne, naturalnie. Każdy z nich był podjęty nie napróżno, z każdego nauczyłem się czegoś. Ale cóż za pożytek? studja, próby — i zawsze studja i próby — bez końca. I któż zresztą kupi je, nie znając mego nazwiska? I komu potrzebne są kopje z antyków i z modeli albo moja nieskończona „miłość Psyche“, lub perspektywa mojego pokoju czy też portret mojego Nikity, aczkolwiek lepszy on napewno od portretów jakiegoś tam modnego malarza? Co robić naprawdę? Dlaczego męczę się i jak uczeń grzebię w abecadle, wówczas, gdy mógłbym zabłysnąć niegorzej od innych i mieć tak jak oni pieniądze?“
Powiedziawszy ta malarz nagle zadrżał i zbladł: patrzyło na niego wysunięte z poza płótna, czyjeś kurczowo wykrzywione oblicze, dwoje strasznych oczu wpiło się wprost w niego jakby chcąc go pożreć, usta zaś wyrażały groźny rozkaz milczenia. Przestraszony malarz chciał krzyczeć, wołać Nikitę, który zdążył już oddać się w przedpokoju bohaterskiemu chrapaniu, lecz nagłe powstrzymał się i roześmiał, uczucie strachu zniknęło momentalnie, był to świeżo kupiony portret, o którym całkiem zapomniał. Poświata księżycowa, rozwidniająca izbę padła nań i nadała mu przerażającą żywość. Malarz wziął się do oglądania go i oczyszczenia. Zmoczywszy gąbkę przetarł go kilkakrotnie, zmył zeń prawie wszystek nagromadzony i wbity kurz oraz błoto, powiesił przed sobą na ścianie i podziwiał jeszcze bardziej niezwykłą robotę; cała twarz poprostu ożyła, zaś oczy wejrzały tak, że cofnął się wreszcie, wzdrygnął i zawołał zdumionym głosem: „Patrzy, patrzy ludzkiemi oczami!“ Przyszła mu nagle do głowy historja, słyszana dawno temu od profesora, o pewnym portrecie znakomitego Leonarda da Vinci, nad którym wielki mistrz pracował kilka lat i ciągle uważał go za nieskończony, a który według Vasari, był uznany przez wszystkich za najdoskonalsze i najpełniejsze dzieło sztuki. Najbardziej wykończone były w nim oczy podzwiane przez współczesnych, nawet najmniejsze, ledwie widoczne żyłki nie były tam opuszczone, lecz oddane na płótnie. Ale w tym, stojącym teraz przed nim portrecie było coś niesamowitego. To nie była już sztuka, burzyło to nawet harmonję samego portretu, to były ludzkie oczy! Zdawało się jak gdyby były wyrżnięte żywemu człowiekowi i wstawione w obraz. Nie było tu już owej wielkiej rozkoszy, która ogarnia duszę na widok dzieła malarskiego, mimo nawet najstraszliwszego tematu, rodziło się tu chorobliwe jakieś dręczące uczucie. „Co to jest? — mimowoli zapytywał się malarz — przecież to jednak natura żywa, natura, skąd że to dziwnie niemiłe uczucie! Czyż niewolnicze, ścisłe naśladowanie natury jest już przestępstwem i wydaje się ostrym wstrętnym krzykiem? Czy jeżeli wziąć przedmiot obojętnie, bez uczucia i wniknięcia weń, przedstawi się on tylko w samej swej strasznej nagości rzeczywistej i nieoświetlony błyskiem niedostępnej, skrytej we wszystkiem myśli, przedstawi się w tej rzeczywistości, która ujawnia się wówczas, gdy chcąc zbadać pięknego człowieka, uzbrajamy się w lancet anatomiczny, rozcinamy jego wnętrze i widzimy człowieka wstrętnego? Dlaczego zwykła i marna natura u jednego malarza staje w jakiejś świetlnej aureoli — i nie czuje się żadnego niemiłego wrażenia, przeciwnie, zdaje się, jakby się człowiek nasycił rozkoszą i potem wszystko płynie spokojniej i równiej toczy się wokoło? I dlaczego ta sama natura u innego malarza wydaje się nędzną, zbrukaną, mimo że był on tak wierny jej obrazowi? Ale niema, niema, niema w niej czegoś świetlanego. Wszystko jedno jaki jest widok przyrody, gdyby był nawet nie wiadomo jak wspaniały, to jednak, brak nam czegoś jeśli na niebie niema słońca.
Podszedł znów do portretu, aby obejrzeć te cudowne oczy i ze zgrozą zauważył, że patrzą wprost na niego. Nie była to już kopia z natury; była to owa niesamowita żywość, którą rozświetliłoby się oblicze trupa, gdyby powstał z mogiły. Czy to światło księżyca, niosące z sobą majaczenia senne i oblekające wszystko w inne kształty, przeciwne trzeźwości dziennej, czy to, czy też co innego było przyczyną tutaj — ale malarzowi wydała się straszna samotność w izbie. Cicho odszedł od portretu, odwrócił się w inną stronę i usiłował nie patrzeć nań, a jednak oko mimowoli, samo przez się, zezując spoglądało w tamtą stronę. Nakoniec bał się nawet chodzenia po izbie; wydawało mu się że naraz ktoś zacznie chodzić za nim i ciągle oglądał się bojaźliwie poza siebie. Nie był nigdy tchórzliwy; ale wyobraźnię i nerwy miał czułe, tego zaś wieczoru sam nie mógł sobie wytłómaczyć swej bojaźni. Usiadł w kącie, ale i tutaj zdawało mu się, że ktoś nagle zajrzy mu przez ramię w oczy. Chrapanie Nikity, rozlegające się w przedpokoju, nie rozpraszało jego trwogi. W końcu, lękliwie, nie podnosząc oczu wstał, poszedł za parawan i położył się do łóżka; poprzez szczeliny w parawanie widział oświetlony przez księżyc pokój nawprost, wiszący na ścianie portret. Oczy wparły się w niego jeszcze straszliwiej, jeszcze wymowniej i zdawało się nie chciały na nic patrzeć, tylko na niego. Pełen przykrego uczucia zdecydował się wstać z łóżka, schwycił prześcieradło i zbliżywszy się do portretu owinął go dokładnie.
Uczyniwszy to, legł na łóżku spokojniej i zaczął rozmyślać o nędzy i godnem litości położeniu malarza, o cierniowej drodze przeznaczonej sobie na tym świecie; a tymczasem oczy jego mimowoli patrzyły przez szpary parawanu na owinięty prześcieradłem portret. Poświata miesięczna wzmocniła białość prześcieradła i zdawało mu się, że straszne oczy zaczęły błyszczeć nawet przez prześcieradło. Ze strachem wytężył uporczywie wzrok, jakby chcąc się przekonać, że to urojenie. Lecz wkońcu, rzeczywiście.. widzi, widzi jasno.. niema już prześcieradła... portret całkiem odsłonięty i patrzy, mimo wszystko naokół, wprost w jego wnętrze... Zlodowaciało w nim serce. Widzi: starzec poruszył się nagle oparł się o ramy, wreszcie podniósł się na rękach, wsunął obie nogi i wyskoczył z ramy... Przez szczelinę parawanu widać było tylko puste ramy. W pokoju rozległ się stuk kroków, coraz bliższy i bliższy parawanu. Serce biednego malarza zaczęło silnie łomotać. Z zapartym ze strachu tchem oczekiwał że tuż już zajrzy ku niemu z za parawanu starzec. I oto zajrzał naprawdę z poza parawanu, z tem samem bronzowem obliczem, wodząc wielkiemi oczami. Czartkow usiłował krzyknąć, — i poczuł, że brak mu głosu, chciał się ruszyć uczynić gest jakiś — lecz członki odmówiły posłuszeństwa. Z otwartemi ustami i zamierającym oddechem patrzył na ten straszny fantom, wysokiego wzrostu, w szacie azjatyckiej i czekał, co się stanie. Staruch usiadł tuż przy jego nogach a następnie wyjął coś z pod fałd swej szerokiej sukni. Był to woreczek. Stażec rozwiązał go i chwyciwszy za oba końce, potrząsnął: z głuchym dźwiękiem upadły na podłogę ciężkie rulony, w postaci długich słupków; każdy był owinięty w niebieski papier i na każdym był napis: „1000 dukatów“. Wysunąwszy długie, kościste ręce z szerokich rękawów, starzec zaczął rozwijać rulony. Błysnęło złoto. I mimo uczucia wielkiego ciężaru i nieprzytomnego strachu, malarz wlepił oczy w złoto, patrząc nieruchomo, jak przelewało się ono w kościstych rękach, błyszczało, dzwoniło głucho i subtelnie i znowu zostało zawinięte. Zauważył przytem, iż jeden rulon potoczył się dalej niż inne, aż do nogi łóżka przy głowach. Prawie gorączkowo chwycił go i pełen strachu patrzył, czy starzec nie zauważył. Ale starzec był jak się zdawało, bardzo zajęty: zebrał wszystkie rulony, włożył znów do worka i nie patrząc na niego skrył się za parawanem. Serce Czartkowa biło mocno, gdy słyszał w pokoju szelest oddalających się kroków. Ściskał silnie rulon w ręce, drżąc oń całem ciałem — i nagle usłyszał, że kroki znów zbliżają się do parawanu — widać starzec przypomniał sobie, że brakło mu jednego zwitka. Malarz z desperacją ścisnął rulon w ręku, skupił wszystkie siły, aby wyskoczyć z łóżka i obudził się.
Był oblany chłodnym potem, serce waliło w nim jak młotem, pierś była ściśniona, jakby miał z niej ulecieć dech ostatni. „Czyżby to był sen?“ rzekł, chwyciwszy się obiema rękami za głowę. Ale straszliwa namacalność zjawy nie była podobna do snu. Już po przebudzeniu widział, jak starzec wszedł w ramy, mignęła nawet poła jego szerokiej sukni, ręka zaś czuła wyraźnie, iż przed chwilą trzymała jakiś ciężar. Światło księżyca opromieniało pokój, wydobywając z ciemnych kątów to blejtram, to gipsową rękę, to porzuconą na stole draperję lub pantalony i zabłocone buty. Wówczas dopiero malarz zauważył, że nie leży w łóżku, lecz stoi przed portretem. W jaki sposób znalazł się tutaj — tego już nie mógł zgoła pojąć. Jeszcze bardziej zdumiał się, że portret był całkiem odsłonięty i rzeczywiście nie było na nim prześcieradła. Skamieniały ze strachu patrzył nań i widział jak wbiły się wprost w niego ludzkie oczy. Zimny pot wystąpił mu na twarzy: chciał odejść, ale czuł, że nogi jakby mu wrosły w ziemię. I widzi — to już nie sen — rysy starca poruszyły się, a wargi jego zaczęły się wyciągać ku niemu, jakby chcąc go wyssać. Z wyciem rozpaczy odskoczył i — przebudził się. „Czyżby i to był sen?“ Z bijącem pękającem sercem macał wokoło siebie. Tak, leży w łóżku, w takiej samej pozycji, w jakiej zasnął. Przed nim stoi parawan: światło księżyca napełniało pokój. Przez szparę w parawanie widać było portret, zasłonięty jak należy prześcieradłem, tak samo jak go zakrył. Więc to był także sen! Lecz zwarta dłoń czuje jeszcze, jakby w niej coś był. Bicie serca było silne: ciężar w piersi nieznośny. Wpił oczy w szczelinę i uporczywie patrzył na prześcieradło. I widzi wyraźnie, że prześcieradło zaczyna się odsłaniać, jakby plątały się pod niem ręce, usiłując je zrzucić. „Panie, Boże mój! co to!“ Krzyknął żegnając się rozpaczliwie — i przebudził się. I to był także sen! Zeskoczył z łóżka, napółprzytomny, bez pamięci i już nie mógł zrozumieć, co się z nim dzieje: czy dławienie zmory lub djabła, czy majaczenie gorączkowe czy też żywa zjawa. Starając się uspokoić nieco duchowe wzburzenie i roztętnioną krew, która pulsowała gwałtownie w żyłach, podszedł do okna i otworzył lufcik. Zimny, pachnący wiatr ocucił go. Poświata księżycowa leżała ciągle jeszcze na dachach i białych ścianach domów, chociaż małe chmury zaczęły przepływać po niebie. Panowała głęboka cisza, zrzadka dochodził uszu, daleki turkot dorożki, której woźnica napewno drzemał gdzieś w oddalonym zaułku, kołysany do snu przez leniwą klacz, w oczekiwaniu na spóźnionego pasażera. Długo patrzył, wytknąwszy głowę przez lufcik. Na niebie zjawiały się oznaki zbliżającego się świtu, wkońcu poczuł senność, zatrzasnął lufcik, odszedł, położył się do łóżka i wkrótce zasnął jak zabity, twardym snem.
Zbudził się bardzo późno i poczuł się w tym niemiłym stanie, który bywa skutkiem zaczadzenia; doznawał przykrego bólu głowy. W pokoju panował mrok: niemiła wilgoć rozlana w powietrzu, przenikała przez szczeliny w oknach, zasłoniętych obrazami i zagruntowanem płótnem. Chmurny, niezadowolony, jak mokry kogut, usiadł na podartej kanapce, nie wiedząc do czego się zabrać, co robić i przypomniał sobie wreszcie sen. W miarę przypomnienia, sen ów ożył tak mocno, że Czartkow zaczął podejrzewać, czy też naprawdę był to sen i zwykłe majaczenie, czy nie było w tem czegoś innego, czy nie była to zjawa. Zerwawszy prześcieradło przyjrzał się portretowi przy świetle dziennem. Oczy wprost uderzały swem niezwykłem życiem, lecz nie widział w nich nic szczególnie strasznego; tylko w duszy zostawało się jakieś niewytłomaczone, przykre uczucie. Mimo to Czartkow nie mógł zgoła uwierzyć, że to był sen. Wydawało mu się, że między snami była jakaś dziwna cząstka rzeczywistości. Zdawało się nawet, iż w samem spojrzeniu starca coś mówiło, że był u niego tej nocy; ręka jego czuła trzymany przed chwilą ciężar, jakby ją przed minutą ktoś z niej wyrwał. Wierzył, że gdyby tylko trzymał był mocniej rulon, zostałby on w jego ręce i po przebudzeniu.
Boże mój! Gdybyż choć część tych pieniędzy! — rzekł ciężko wzdychając i w wyobraźni jego zaczęły sypać się z worka wszystkie widziane we śnie rulony z nęcącym napisem „1000 dukatów“. Rulony rozwijały się, złoto błyszczało, zawijało się znowu — a on siedział, patrząc bezmyślnie i nieruchomo w pustkę, nie mogąc oderwać się od tego, niby dziecko, siedzące przed leguminą i patrzące z łykaniem ślinki, jak jedzą ją inni.
Nakoniec rozległo się stukanie do drzwi, co otrzeźwiło go niemile. Wszedł gospodarz z rewirowym, którego oblicze jak wiadomo, jest bardziej przykre dla ludzi ubogich, niż twarze żebraka dla bogaczy. Gospodarz niewielkiego domu, w którym mieszkał Czartkow, był jednym z tych istot, jakiemi bywają zazwyczaj właściciele domów gdziebądź na Wasiljewskim Ostrowie, po stronie petersburskiej lub w odległym zakątku Kolomny, — istotą, jakich wiele w Rosji, o tak trudnym do odróżnienia charakterem, jak barwa znoszonego surduta. W młodości swej był i kapitanem i krzykaczem, zajmował się sprawami państwa, umiał po mistrzowsku chłostać, był i roztropny i elegancki i głupi; ale na starość te wszystkie oryginalne właściwości zlały się w mętną nieokreśloność. Był już wdowcem, był już dymisjonowany, nie stroił się więcej, nie chwalił się, nie był zadzierżysty, lubił tylko pić herbatę i plótł przy tem wszelkie możliwe głupstwa; chodził po pokoju i poprawiał łojowy ogarek; akuratnie po upływie każdego miesiąca nachodził swych lokatorów po pieniądze: wychodził na ulicę z kluczem w ręku po to, aby spojrzeć na dach swego domu; wypędzał kilkakrotnie stróża z jego barłogu, słowem był człowiekiem dymisjonowanym, któremu po całem życiu rozpusty i wytrząsania się w powozach zostały tylko niskie nałogi.
— Proszę, spójrzcie sami, Waruch Kuźmicz — rzekł gospodarz, zwracając się do rewirowego i rozkładając ręce — ot nie płaci za mieszkanie, nie płaci.
— Cóż, kiedy niema pieniędzy! Poczekajcie zapłacę.
— Ja, ojcze, czekać nie mogę — rzekł gospodarz z pasją, czyniąc gest kluczem, trzymanym w ręce — u mnie mieszka ot Podogonkin, podpułkownik, siedem już lat mieszka, Anna Piotrowna Buchmisterowa wynajmuje i wozownię i stajnię na dwa żłoby, ma trzech ludzi czeladzi — ot jakich mam lokatorów! U mnie, mówiąc otwarcie, nie taki interes, by nie płacono za mieszkanie. Proszę natychmiast zapłacić i wynosić się precz.
— Tak, jeżeli pan się już zgodził, to proszę płacić, — rzekł rewirowy z lekkiem potakiwaniem, założywszy palec na guzik munduru.
— Ale czem płacić? pytanie. Nie mam teraz ani grosza.
— W takim razie niech pan zaspokoi Iwana Iwanowicza dziełami swej profesji — rzekł rewirowy — może zgodzi się wziąć zapłatę obrazami.
— Nie, ojcze, dziękuję za obrazy. Gdyby to były obrazy przyzwoitej treści, które możnaby powiesić na ścianie, chociażby jakiś jenerał z gwiazdą lub portret księcia Kutuzowa, a ten namalował chłopa w koszuli, służącego, który farby rozciera. Jeszcze z niego śmie robić portret! Dam ja mu po karku: powyciągał mi wszystkie gwoździe z zasuwek — złodziej. Ot popatrzcie, jakie tematy: oto maluje pokój. Gdyby choć wziął pokój sprzątnięty, wyporządzony, a on ot jak go namalował, ze wszystkiemi śmieciami i gratami, jakie tylko są. Proszę patrzyć tylko, jak zapaskudził mi pokój, niech pan sam spojrzy. Przecież mieszkają u mnie lokatorzy po siedem lat, pułkownicy, Buchmisterowa, Anna Piotrowna... Nie, mówię panu: niema gorszego lokatora niż malarz, żyje jak najgorsza świnia, poprostu — nie daj Boże.
Wszystkiego tego musiał wysłuchać cierpliwie biedny malarz. Rewirowy tymczasem zajął się oglądaniem obrazów i studiów i zaraz dowiódł, że ma duszę wrażliwszą niż gospodarz, nieobcą nawet wrażeniom malarskim.
— Che, — rzekł, tykając palcem w jedno płótno, na którem była namalowana naga kobieta. — temat... tego... zabawny... A ten dlaczego ma tak czarno pod nosem? tabaką czy czem zasypał sobie?
— Cień — odpowiedział na to surowo, nie patrząc na niego, Czartkow.
— No, możnaby go przenieść gdzieś na inne miejsce, pod nosem miejsce zbyt widoczne — rzekł rewirowy. — A to czyj portret — mówił dalej, podszedłszy do portretu starca. — Zanadto straszny. Czyżby był on rzeczywiście taki straszny? Ach, przecież on poprostu patrzy! Ech, jakie piorunujące oczy! Kto panu pozował?
— A to jeden... — rzekł Czartkow i nie dokończył słowa: rozległ się trzask. Rewirowy nacisnął, widać, zbyt silnie ramę portretu, dzięki kamiennej budowie swych policyjnych łap, boczne deseczki wgniotły się do wnętrza, jedna wyleciała na podłogę, a wraz z nią upadł, z ciężkim brzękiem rulon w niebieskim papierze. Czartkowa uderzył w oczy napis; „1000 dukatów“. Jak szalony, rzucił się, schwycił rulon i ścisnął go kurczowo w ręce, którą opadła w dół od ciężaru.
— Tak, jakby zadźwięczały pieniądze? — rzekł rewirowy, słysząc stuk czegoś padającego na podłogę, nie zauważywszy jednak rulonu z powodu szybkości, i jaką rzucił się Czartkow, by go podnieść.
— A panu co do tego, co ja mam.
— A do tego, że powinien pan natychmiast zapłacić gospodarzowi za mieszkanie, że ma pan pieniądze, ale nie chce pan płacić — ot co.
— No, zapłacę mu dzisiaj.
— No, a dlaczego pan nie chciał zapłacić poprzednio i niepokoi pan gospodarza, i nawet policję alarmuje?
— Dlatego, że nie chciało mi się ruszać tych pieniędzy. Zapłacę mu dziś do wieczora i jutro opuszczę mieszkanie, dlatego, że nie chcę pozostawać u takiego gospodarza.
— No Iwanie Iwanowiczu, on panu zapłaci — rzekł rewirowy, zwróciwszy się do gospodarza. — Jeżeli zaś nie byłby pan zaspokojony jak należy do dziś wieczora, wówczas wybaczy pan, panie malarzu. — Rzekłszy to, włożył swój trójrożny kapelusz i wyszedł do sieni a za nim gospodarz z pochyloną głową, zdawało się w jakiemś zamyśleniu.
— Dzięki Bogu, poszli do djabła! — powiedział Czartkow, słysząc zamykające się drzwi w przedpokoju. Zajrzał do przedsionka, wysłał po coś Nikitę, aby zostać samemu, zamknął za nim drzwi i, wróciwszy do pokoju, zaczął z silnem biciem serca rozwijać rulon. Były w nim dukaty, jeden w drugiego nowy, gorące jak ogień. Wprost oszalały siedział malarz nad kupą złota, wciąż jeszcze zapytując się: „Czy nie dzieje się to we śnie?“
W zwitku było ich równo tysiąc, wygląd jego był taki sam, jaki przedstawił mu się we śnie. Kilka chwil przesypywał je, oglądał i ciągle nie mógł przyjść do siebie. Wyobraźnia wskrzesiła nagle wszystkie historje o skarbach, szkatułach ze skrytemi szufladami, zostawianych dla zbankrutowanych wnuków przez przodków, pewnych ich marnotrastwa przyszłego. Myślał: „może to jakiś dziadunio postanowił zostawić swemu wnukowi podarek, zamknięty w ramie familijnego portretu.“
Pełny romantycznych rojeń, zaczął już myśleć czy niema w tem jakiegoś tajemniczego związku z jego losem? czy istnienie portretu nie jest związane z jego bytem, a samo nabycie go, jakiemś przeznaczeniem? Z ciekawością oglądał ramę portretu. Z jednego jej boku było wyżłobione zagłębienie, tak zręcznie i niewidocznie zakryte deseczką, że gdyby kapitalna dłoń rewirowego nie spowodowała załamania, dukaty zostałyby w spokoju na wieki. Oglądając portret, podziwiał znów niezwykłą robotę i nadzwyczajne wykończenie oczu, nie wydawały mu się one już straszne, ale mimo to zostawało w duszy mimowoli poczucie przykre. „Nie“ rzekł sam do siebie „Czyjkolwiek jesteś dziaduniu, wstawię cię za szkło i zrobię ci za to złote ramy“. Tu położył rękę na kupie złota i serce mocno zabiło w nim przy tem dotknięciu. „Co z tem robić?“ myślał wpatrzony w dukaty. „Jestem teraz zabezpieczony conajmniej na trzy lata: mogę zamknąć się w pokoju, pracować. Mam teraz na farby, na obiad na herbatę, na utrzymanie, na komorne — mam, nikt mi teraz nie będzie dokuczał. Kupię sobie wspaniały manekin, zamówię gipsowy tors, sformuję nogi, postawię Wenerę i nabędę grawjury z najlepszych obrazów. A jeśli popracuję trzy lata dla siebie bez pośpiechu, nie na sprzedaż, zapędzę wszystkich w kozi róg i mogę zostać sławnym malarzem“.
Mówił tak zgodnie z głosem rozsądku, ale z głębi przemawiał inny głos, bardziej donośnie i wyraźnie. I gdy spojrzał raz jeszcze na złoto, przemówiły w nim 22 lata i gorąca młodość. W mocy jego było teraz to wszystko na co patrzył dotychczas zawistnemi oczami, czem zachwycał się zdaleka, łykając ślinkę. Och, jak zagrała w nim śledziona, gdy tylko pomyślał o tem! Ubrać się w modny frak, najeść się po długotrwałym poście, wynająć wspaniały lokal, pójść natychmiast do teatru, do cukierni, do... I tak dalej — i schwyciwszy pieniądze już był na ulicy.
Wszedł przedewszystkiem do krawca, ubrał się od stóp do głowy i jak dziecko, przyglądał się sobie nieustannie; nakupił perfum, pomady, wynajął bez targu pierwsze z brzega wspaniałe mieszkanie na Newskim Prospekcie, z lustrami i nabył przygodnie w sklepie drogą lornetę, przygodnie również zakupił masę krawatów, kołnierzyków więcej niż potrzeba, u fryzjera kazał zawinąć swe loki, przejechał się dwa razy po mieście bez powodu, objadł się bez miary cukrami w cukierni i wstąpił do restauracji francuskiej, o której miał dotychczas tak niejasne pojęcie, jak o państwie chińskiem. Zjadł tam obiad, podparłszy się i poprawiajęc ciągle przed lustrem swe wijące się loki. Wypił butelkę szampana, który znał dotąd zaledwie ze słyszenia. Wino szumiało mu trochę w głowie, więc wyszedł na ulicę żywy, sprężysty według rosyjskiego określenia „czortu nie brat“. Przeszedł się po trotuarze z zadartym nosem, kierując na wszystkich lornetkę. Na moście spotkał swego byłego profesora i szybko minął go, jakby niezauważywszy go wcale, tak że osłupiały profesor długo jeszcze stał bez ruchu na moście, a twarz jego zamieniła się w znak zapytania. Wszystkie rzeczy, które tylko posiadał, a więc sztalugi, płótna, obrazy zostały tego samego wieczoru przeniesione do wspaniałego mieszkania. Malarz rozstawił rzeczy lepsze na miejscach wydatniejszych, gorsze zaś rzucił w kąt i spacerował po wykwintnych pokojach, raz w raz spoglądając w lustro. W duszy narodziła mu się żądza schwytania sławy za ogon natychmiast i pokazania się światu. Już marzyły mu się okrzyki: „Czartkow, Czartkow! Czy widział pan obrazy Czartkowa? Jaki zręczny pędzel Czartkowa!“ W zachwycie chodził po pokoju a wyobraźnia unosiła go niewiadomo dokąd. Zaraz na drugi dzień, wziąwszy dziesięć dukatów, wybrał się do pewnego wydawcy perjodycznej gazety, z prośbą o wielkoduszną pomoc; dziennikarz przyjął go z otwartemi rękami i nazwał go natychmiast „najszanowniejszym“, uścisnął mu obie ręce, wypytując szczegółowo o imię, nazwisko, miejsce pobytu, a nazajutrz zjawił się w gazecie tuż za ogłoszeniem o świeżo wynalezionych świecach łojowych, artykuł pod tytułem „O nadzwyczajnym talencie Czartkowa“. Spieszymy z wiadomością o wspaniałym rzec można, nabytku, który ucieszy mieszkańców naszej stolicy. Godzimy się wszyscy, że jest u nas wiele przepięknych fizjognomji i przepięknych ludzi; ale do tej pory nie było sposobu przeniesienia ich na płótno, w celu przekazania ich potomności. Obecnie brak ten został uzupełniony, znalazł się malarz, skupiający w sobie wszystkie potrzebne zalety. Teraz piękność może być przekonana, iż zostanie oddana z całą gracją swego wdzięku; powietrzna, lekka, czarująca, miła, cudna, podobna do motylków, przelatujących po wiosennem kwieciu. Szanowny ojciec rodziny ujrzy się w otoczeniu całej swej familji. Kupiec, wojak, obywatel, mąż stanu — każdy przedłuży swoje bytowanie. Pośpieszajcie, pośpieszajcie, ze spacerów, z wizyt do przyjaciół, kuzynek i ze sklepów olśniewających, spieszcie zewsząd. Wspaniała pracownia malarza (Newski Prospekt numer taki a taki) zapełniona jest portretami jego pędzla, godnego Van Dycków i Tycjanów. Nie wiadomo co podziwiać: czy wierność podobieństwa do oryginałów, czy niezwykłą świeżość i giętkość pędzla. Chwała ci malarzu! wyciągnąłeś los szczęścia na loterji. Wiwat Andrzej Piotrowicz! (dziennikarz widocznie lubił familjarność). Rozsławiaj siebie i nas. Ogólne powodzenie, a z tem pieniądze, — jakkolwiek niektórzy z naszej dziennikarskiej braci pogardzają niemi — będą twoją nagrodą“.
Ze skrytem zadowoleniem malarz przeczytał to ogłoszenie i twarz mu się rozjaśniła. Zaczęto o nim pisać w gazetach — to było dla niego nowością, to też kilka razy przeczytał te wiersze. Porównanie z Van Dyckiem i Tycjanem pochlebiło mu mocno, a frazes: „Wiwat Andrzej Piotrowicz!“ także bardzo mu się podobał: w druku nazywają go po imieniu — był to zaszczyt nieznany dla niego dotychczas. Zaczął szybko chodzić po pokoju, wzburzył włosy i to siadał na fotelach, to zrywał się i siadał na kanapie; wyobrażając sobie jak zacznie przyjmować odwiedzających, podchodził do płótna i wykonywał w powietrzu ruch pędzlem, próbując nadać wdzięczne gesty ręce.
Nazajutrz rozległ się dzwonek u drzwi; pobiegł otworzyć. Weszła dama, w asyście lokaja w futrze i liberji, a wraz z damą młoda osiemnastoletnia panna, jej córka.
— Czy to pan Czartkow? — rzekła dama.
Malarz skłonił się.
— Piszą tyle o panu, mówią że pańskie portrety są więcej niż doskonałe. — Rzekłszy to dama przyłożyła do oczu lornetkę i szybko podeszła do ścian, na których nic nie było. — „A gdzież pańskie portrety!“.
— „Przenoszą“ — rzekł malarz zmieszany — dopiero co sprowadziłem się do tego lokalu, są one jeszcze w drodze... nie dojechały.
— „Czy był pan we Włoszech?“ spytała dama, kierując na niego lornetkę w braku innego przedmiotu.
— Nie, nie byłem, ale chciałem być... Zresztą, na razie odkładam... Proszę, oto fotel... pani zmęczona?
— Dziękuję, siedziałam długo w karecie. A, oto wreszcie widzę pańską pracę, rzekła dama, i podbiegłszy do przeciwległej ściany zaczęła lornetować jego studja, projekty, perspektywy i portrety. C’est charmant, Lise! Lise, venez ici. Izba w rodzaju Teniersa. Widzisz? nieporządek, nieporządek, stół, na nim biust, ręka, paleta, o kurz, jak namalowany kurz! C’est charmant! A oto na drugiem płótnie kobieta, twarz młoda — quelle jolie figure! Ach, chłopaki Lise! Lise! kmiotek w rosyjskiej koszuli! patrz! kmiotek! Więc pan nietylko zajmuje się portretami?
— O, to głupstwo... to tylko tak z pustoty... studja...
— Proszę mi powiedzieć swe zdanie o dzisiejszych portrecistach? Czyż nie prawda, iż niema dziś już takich, jakim był Tycjan? niema tej siły kolorytu, niema tej... jaka szkoda, że nie mogę tego wyrazić po rosyjsku (dama była miłośniczką malarstwa i zwiedzała z lornetką wszystkie galerje włoskie). Jednak pan Nol... ach, jak on maluje! jaki nadzwyczajny pędzel! Znajduję, że w jego twarzach jest więcej wyrazu, niż u Tycjana. Nie zna pan mrs Nola?
— Kto to taki, ten Nol? — zapytał malarz.
— Nol. Och, jaki talent! Namalował jej portret, gdy miała lat dwanaście. Koniecznie musi pan przyjść do nas. Lise, pokażesz panu swój album. Czy wie pan, że przyjechałyśmy tutaj, aby pan zaraz rozpoczął jej portret.
— Proszę, gotów jestem w tej chwili! W mig przysunąwszy stalugi z gotowem płótnem, wziął do ręki paletę i wpił oczy w bladą twarzyczkę córki. Gdyby był znawcą ludzkiej natury, wyczytałby z niej odrazu początek dziecinnej namiętności do balów, zaród tęsknoty i skargi na dłużący się czas przed i po obiedzie, pragnienie pokazania się w nowej sukni na spacerze, bolesne ślady zajmowania się bez zainteresowań różnemi działami sztuki, narzuconemi przez matkę dla podniesienia duszy i uczucia. Ale malarz widział w tej delikatnej twarzyczce jedynie tylko, ponętną dla pędzla, prawie porcelanową przezroczystość ciała, czarującą, subtelną wątłość. Cienką jasną szyjkę i arystokratyczną lekkość talji. I już z góry gotował się do triumfu, chcąc dowieść delikatności i błyskotliwości swego pędzla, mającego dotychczas do czynienia tylko z surowemi rysami prostych modelów, z powagą antyków i z kopjami różnych klasycznych mistrzów. Już wyobrażał sobie w myślach, jak wyjdzie ta delikatna twarzyczka.
— Wie pan co? rzekła dama z cokolwiek wzruszonym wyrazem twarzy... ona teraz w sukni, nie chciałabym, wyznaję, aby była w sukni banalnej, chciałabym, aby ubrana zwyczajnie, z prostotą, aby siedziała w cieniu zieleni, na tle jakichś pól, aby w dali były stada lub las... żeby nie było widoczne, iż jedzie na jakiś bal lub wieczór. Nasze bale, przyznaję, tak zabijają duszę, tak niweczą resztki uczuć... Prostoty, rozumie pan, żeby było więcej prostoty. (Niestety! na twarzy matki i córki było napisane, że zhasały się do tego stopnia na balach, iż miały cerę prawie woskową). Czartkow biorąc to pod uwagę wziął się do roboty i ustawił oryginał, powiódł ręką w powietrzu wyznaczając w myśli punkty, przymrużył trochę oczy, cofnął się, spojrzał z daleka i w godzinę zaczął i skończył podmalowywanie. Zadowolony, wziął się do malowania: praca go porwała, zapomniał o wszystkiem, zapomniał nawet, że znajduje się w obecności arystokratycznych dam, zaczął nawet od czasu do czasu pozwalać sobie na malarskie nałogi, wydając na głos różne dźwięki, czasem podśpiewując, jakto bywa u malarzy pogrążonych całą duszą w swej pracy. Bez żadnej ceremonji jednem skinieniem pędzla zmuszał do podnoszenia głowy modelkę, która w końcu zaczęła mocno kręcić się i objawiać kompletne znużenie.
— Dość, na pierwszy raz, dość — rzekła dama.
— Jeszcze trochę, mówił zatopiony w pracy malarz.
— Nie, czas już! Lise, trzecia godzina! — rzekła wyjmując mały zegarek, zawieszony na złotym łańcuszku u paska i zawołała: „Ach, jak późno!“
— Tylko chwileczkę! — mówił Czartkow, naiwnym i błagalnym głosem dziecka.
Ale damo, zdaje się nie była zgoła tym razem skłonna do ulegania jego malarskim wymaganiom i obiecała posiedzieć dłużej na następnej wizycie.
— Jest to jednak irytujące — pomyślał Czartkow — zaledwie ręka się włożyła... I wspomniał, że gdy pracował w swej pracowni na Wasiljewskim Ostrowie nikt mu nie przerywał i nie zatrzymywał. Nikita, bywało, siedział długo bez ruchu na jednem miejscu — malować było można dowoli, zasypiał nawet w określonej pozie. Niezadowolony, malarz położył pędzel i paletę na stół i stanął smutny przed płótnem.
Komplement wyrażony przez światową damę obudził go z marzeń. Rzucił się ku drzwiom, aby wyprowadzić gości; na schodach zaproszono go na obiad w przyszłym tygodniu i wrócił wesół do pokoju. Arystokratyczna dama całkiem go oczarowała. Dotychczas patrzył na podobne istoty, jak na coś niedostępnego, — urodzonego tylko dla przejazdu we wspaniałych powozach z lokajami w liberji i eleganckim woźnicą, rzucającego obojętne spojrzenia na człowieka, który drałuje pieszo w ubogim płaszczyku. I nagle jedna z tych istot weszła do jego pokoju, maluje jej portret, został zaproszony na obiad do arystokratycznego domu. Ogarnęło go niezwykłe zadowolenie, był upojony całkowicie i wynagrodził to sobie doskonałym obiadem, spektaklem wieczornym i znów przejechał się w karecie po mieście bez żadnej potrzeby.
Przez resztę dni nie interesowała go wcale zwykła praca. Przygotowywał się tylko i oczekiwał dzwonka. W końcu arystokratyczna dama przyjechała wraz ze swą bledziutką córką. Usadowił je, przysunął płótno ze zręcznością, już z pretensjami do światowych gestów i zaczął malować. Pomógł mu wiele słoneczny dzień i jasne oświetlenie. W delikatnym swym modelu ujrzał wiele rzeczy, które podchwycone i oddane mogłyby nadać portretowi wielką wartość, zauważył, iż możnaby zrobić coś niezwykłego, gdyby wykończyć wszystko w tej pełni, w jakiej przedstawiała się natura. Serce jego zaczęło nawet drżeć zlekka, gdy poczuł, że wypowie to, czego nie zauważyli inni. Oddał się cały pracy i pogrążył się zupełnie, zapominając o arystokratycznem pochodzeniu swej modelki. Chwytał każdy odcień, lekką żółtość, ledwie dostrzegalny niebieski cień pod oczami i już chciał zaznaczyć malutki pryszczyk na czole, gdy usłyszał nagle nad sobą głos matki: „Ach, pocóż to? tego nie potrzeba“, mówiła dama, „tutaj także... ot gdzieniegdzie... jakby trochę żółto, a tutaj zupełnie jakby czarne plamki“. Malarz zaciął tłomaczyć, że te plamki i żółtość właśnie grają dobrze, że składają się one na miły i delikatny ton twarzy. Lecz odpowiedziano mu, że one nie złożą się na żaden ton, i wcale nie grają że mu się tylko tak wydaje. „Lecz proszę pozwolić tylko w jednem miejscu, tutaj, dotknąć żółtą farbą“ — rzekł z prostotą malarz. Ale i na to mu nie pozwolono. Wytłomaczono mu, że Lise tylko dzisiaj trochę źle się czuje i że nigdy nie ma żółtości w twarzy zaś policzki jej uderzają zazwyczaj świeżością barw. Ze smutkiem wziął się malarz do zacierania tego, co wydobył pędzel na płótnie. Zniknęło wiele prawie niedostrzegalnych rysów, a wraz z niemi po części i podobieństwo. Bez serca zaczął nadawać portretowi ten banalny koloryt, który daje się z pamięci, przemieniając twarze nawet wzięte z natury w jakieś zimne, idealne, spotykane w szkicach uczniów. Ale dama była z tego zadowolona, że rażący ją koloryt był całkowicie zniweczony. Wyraziła tylko zdziwienie, iż praca trwa tak długo i dodała, że powiadano jej, jakoby on w dwa seansy wykończał portret. Malarz nie znalazł na to żadnej odpowiedzi. Damy wstały i zabierały się do wyjścia. On zaś położył pędzel, przeprowadził je do drzwi i długo potem smutny stał na jednem miejscu, przed swym portretem.
Tępo patrzył nań, a w głowie jego tymczasem przewijały się te subtelne rysy, odcienie i eteryczne tony, które podchwycił i które zniszczył bez litości jego własny pędzel. Pełny tamtego odstawił portret na bok i odnalazł zarzuconą główkę Psychy, którą niegdyś jako szkic rzucił na płótno. Była to twarzyczka namalowana zręcznie, lecz całkowicie idealna, zimna, złożona tylko z rysów ogólnych, bez żywego ciała. Z nudów wziął się do poprawiania jej, wcielając w nią wszystko, co udało mu się zauważyć w twarzy arystokratycznej modelki. Podchwycone rysy, odcienie i tony układały się tutaj w jakiejś oczyszczonej postaci, w jakiej zjawiają się wówczas gdy malarz, napatrzywszy się na przyrodę oddala się już od niej i tworzy dzieło równe jej samej. Psyche zaczęła ożywać i ledwie świtająca myśl oblekała się zwolna w widzialne ciało. Typ twarzy młodej światowej panny udzielił mimowoli Psyche i przez to zyskała ona swoisty wyraz, dający jej prawo do nazwy istotnie oryginalnego dzieła. Zdawało się, że wyzyskał wszystko co dawał mu model i oddał się całkiem swej pracy. W ciągu kilku dni był tylko nią zajęty. I przy tej właśnie pracy zaskoczył go przyjazd znajomych dam. Nie zdążył zdjąć obrazu ze sztalug. Obie damy wydały radosny okrzyk zdumienia i klasnęły w ręce.
„Lise Lise! ach, jaka podobna! Superbe, superbe! Jak dobrze pan pomyślał, aby ubrać ją w grecki strój! Ach, jaka niespodzianka!“ Malarz nie wiedział jak wyprowadzić damy z miłego błędu. Walcząc z sumieniem i skłoniwszy głowę rzekł cicho: „To Psyche“. „W postaci Psychy? C’est charmant“ rzekła matka, uśmiechając się, przyczem uśmiechnęła się także córka. „Czy nie prawda Lise, ża tobie najlepiej odpowiada portret w pozie Psychy? Quelle idée déilcieuse. Ależ co za robota! To Corregio. Przyznaję, że czytałam i słyszałam o panu, ale nie wiedziałam, że ma pan taki talent. Nie, musi pan koniecznie zrobić i mój portret.“ Damie widać zachciało się także przedstawić się w postaci jakiejś Psychy
„Co mam poczęć z niemi?“ pomyślał malarz. Jeżeli same tego chcą, to niech Psyche będzie tem czego im się zachciewa i rzekł na głos: „Proszę usiąść jeszcze na chwilkę, dotknę tylko cokolwiek“.
„Ach, boję, żeby pan przypadkiem nie... ona taka teraz podobna“. Ale malarz zrozumiał, iż objawy były a propos żółtości i uspokoił je, rzekłszy, iż doda tylko więcej blasku i wyrazu oczom. Oddając sprawiedliwość, chciał uspokoić sumienie i nadać więcej podobieństwa do oryginału, aby mu ktoś nie zarzucił ostatecznego bezwstydu. I rzeczywiście rysy bladej dziewczyny zaczęły się w końcu wyłaniać z oblicza Psychy.
— Dosyć! — powiedziała matka, zaczynając się obawiać, aby nie było zbytniego podobieństwa. Malarza nagrodzono wszystkiem: uśmiechem, pieniędzmi, komplementem, serdecznym uściskiem ręki, zaproszeniem na obiady — słowem, otrzymał tysiąc pochlebnych nagród.
Portret wywołał hałas w mieście. Dama pokazała go przyjaciółkom: wszyscy zdumiewali się nad artyzmem, z jakim malarz zdołał zachować podobieństwo i dodać przytem piękności oryginałowi. Ostatnią uwagę zrobiono rozumie się, nie bez pewnej, lekkiej zazdrości w twarzy. I malarz naraz został zasypany pracą. Zdawało się, jakby całe miasto chciało się u niego portretować. W drzwiach co chwila rozlegał się dzwonek. Mogło to być dobre z jednej strony, przez ciągłą i nieograniczoną praktykę w różnorodności i mnogości osób. Ale na nieszczęście byli to wszystko ludzie, z którymi trudno było dojść do ładu, — ludzie zajęci, niecierpliwi lub należący do świata, a więc jeszcze więcej zajęci niż inni i dlatego niecierpliwi do ostateczności. Zewsząd żądano tylko, aby było dobrze i prędko. Malarz przekonał się, że o wykończeniu nie mogło być mowy, że należało je zastąpić sprawnością i rzutkością pędzla — chwytał tylko jednak ogólny wyraz i nie zagłębiał się w subtelne szczegóły — że słowem nie można było iść za naturą w jej skończonej doskonałości. Dodać przytem należy, że każdy z portretowanych miał swoje pretensje. Damy żądały, żeby przeważnie dusza i charakter przemawiały z portretu, aby niezawsze trzymać się tego ostatniego, zaokrąglić wszystkie kąty, zmniejszyć wszystkie uszczerbki a nawet o ile możności pominąć je całkiem — słowem, aby na portret można było się zapatrzeć jeśli już nie zakochać się w nim. Skutkiem tego siadając do pozowania przybierały one taki wyraz, który zdumiewał malarza; ta starała się wyrazić na twarzy swojej melancholji, inna marzycielskość, trzecia zaś chciała za wszelką cenę zmniejszyć swe usta i ściągała je do tego stopnia, że zwężały się one wreszcie w jeden punkt nie większy od łebka szpilki. I nie bacząc na to wszystko, żądano podobieństwa i niewymuszonej naturalności. Mężczyzni także byli nie lepsi od pań: jeden żądał, aby go malowano w silnym, energicznym zwrocie głowy, drugi z podniesionemi do góry natchnionemi oczami, porucznik gwardji chciał koniecznie, by mu z oczu patrzył Mars, miejski urzędnik ustawiał się tak aby nadać twarzy więcej prostoty i uczciwości i aby ręka opierała się na książce, na której wyraźnemi literami stał napis: „Zawsze stawał w obronie prawdy“. Z początku te żądania wywoływały poty u malarza: wszystko to trzeba było obmyśleć, skombinować a czasu dawano niewiele. Wreszcie jednak poznał w czem rzecz i już nie trudził się ani trochę. Już z dwu, trzech słów orjentował się z góry, kto się czem chciał wydawać. Temu, kto chciał Marsa wsadzał w twarz Marsa, kto pozował na Byrona, nadawał minę i gest ironiczny. Jeśli Korynną, czy Undiną, czy Aspazją chciały być panie, godził się z wielką ochotą na wszystko i na własną rękę dodawał każdemu ile wlazło piękności, co jak wiadomo nigdy nie zaszkodzi, za co wybaczają malarzowi nawet brak podobieństwa. Wkrótce sam nawet zaczął się dziwić szybkości i energji swego pędzla. Portretowani zaś, rozumie się samo przez się, byli zachwyceni i ogłosili go za genjusza.
Czartkow stał się modnym malarzem pod każdym względem. Zaczął jeździć na obiady, oprowadzał damy po galerjach a nawet spacerach, stroił się elegancko i twierdził głośno, że malarz powinien należeć do towarzystwa, że należy podnieść ten zawód, że malarze ubierają się jak szewcy, nie umieją się przyzwoicie zachowywać, nie przestrzegają tonu wyższości i są pozbawieni wszelkiego wykształcenia.
W domu swoim, w pracowni zaprowadził porządek i czystość w najwyższym stopniu, najął dwu pierwszorzędnych lokajów, przyjął eleganckich uczniów, przebierał się starannie kilka razy na dzień w różne stroje, ondulował się, zajął się ulepszeniem manier, z jakiemi należało przyjmować klijentów, oddał się upiększaniu wszelkiemi sposobami swego wyglądu, aby wywierać wielkie wrażenie na damach, słowem, wkrótce nie można było już w nim poznać tego skromnego malarza, który pracował kiedyś nieznany w swej chatce na Wasiljewskim Ostrowie. O malarzach i sztuce wyrażał się teraz ostro: twierdził, że dawnym malarzom przypisywano nadmierne zalety, że wszyscy oni do Rafaela malowali nie postacie, ale śledzie; że tylko w wyobraźni widzów narodziła się myśl, jakoby biła od nich jakaś świętość; że sam Rafael nie zawsze malował dobrze a wiele z jego dzieł cieszy się sławą tylko dzięki tradycji; że Michał Anioł był samochwalcą, gdyż chciał się popisać znajomością anatomji; że niema u niego wdzięku żadnego i, że istotnej potęgi pędzla kolorytu należy szukać teraz, w obecnym wieku. Tu naturalnie mimowoli, dochodziło się do swojej osoby. „Nie, nie pojmuję, mówił, wytrwałości w siedzeniu nad pracą: człowiek, który grzebie po kilka miesięcy w obrazie to mojem zdaniem robotnik a nie malarz, nie uwierzę, aby miał on talent, geniusz tworzy śmiało i szybko. — Ot ja — mówił zazwyczaj zwracając się do gości — namalowałem ten portret w dwa dni, tę główkę w jeden dzień, to w kilka godzin, to w godzinę z czemś. Nie... przyznaję, nie uważam za malarstwo tego, co składa się linijka po linijce, to już rzemiosło a nie malarstwo“. Tak przemawiał do swoich gości, a goście podziwiali siłę i rzutkość jego pędzla, wydawali nawet okrzyki, słysząc, jak szybkie było wykonanie, a potem opowiadali jeden drugiemu: „To talent, to prawdziwy talent! Popatrzcie jak on mówi, jak błyszczą mu oczy! Il y a quelque chose d’extraordinaire dans toute sa figure!“
Schlebiały malarzowi te słuchy. Gdy zjawiała się w pismach drukowana pochwała pod jego adresem, cieszył się jak dziecko, aczkolwiek ta sława była kupiona za jego własne pieniądze. Nosił on taki druk wszędzie i niby nieumyślnie, pokazywał go znajomym i przyjaciołom i radował się tem, aż do prostodusznej naiwności. Sława jego rosła, zwiększała się praca i zamówienia. Zaczęły go już nudzić te same portrety i osoby, których pozy stały się dla niego szablonowe. Malował je bez wielkiej ochoty, starając się tylko naszkicować bylejak głowę, resztę oddawał do wykończenia uczniom. Poprzednio bądź co bądź usiłował wyszukać jakąś nową pozę, uderzyć siłą, efektem. Teraz i to go znudziło. Wymyślanie i obmyślanie znużyło mózg. Było to ponad jego siły i brakło czasu; rozproszone życie i towarzystwo, w którem chciał grać rolę światowca, — wszystko odciągało go daleko od pracy i myślenia. Pędzel jego stygnął i tępiał i nieznacznie ograniczył się do określonych i wytartych form. Monotonne, zimne, wiecznie sztuczne i rzec można zapięte na ostatni guzik twarze urzędników, oficerów i dygnitarzy nie wiele dawały pola dla pędzla, zapomniał on o wspaniałych draperjach i wyrazistych gestach i namiętności. O grupach, o malarskim dramacie, o wzniosłej jego intrydze nie było co mówić. Stał przed nim tylko mundur, gorset, frak, wobec których malarz odczuwa chłód i ginie wszelka fantazja. Nawet najzwyklejsze zalety zniknęły z jego obrazów, które jednak miały one ciągle popyt, wciąż cieszyły się sławą, chociaż prawdziwi znawcy i malarze wzruszali tylko ramionami na widok ostatnich jego prac. A niektórzy, dawni znajomi Czartkowa, nie mogli pojąć, w jaki sposób zmarnował się jego talent, którego oznaki wyraźne posiadał już na początku i, daremnie silili się, chcąc odgadnąć, jak może wygasnąć w człowieku dar boży, w chwili najpełniejszego rozwoju sił.
Ale tych opinji nie słyszał upojony malarz. Zaczął już dochodzić do ustatkowania rozumu i wieku, zaczął tyć i wyraźnie rozrastać się wszerz. Czytał już w gazetach i pismach epitety: „szanowny nasz Andrzej Piotrowicz, nasz zasłużony Andrzej Piotrowicz“. Zaczęto mu już proponować za zasługi honorowe stanowiska, zapraszać na egzaminy i do komitetów. Już zaczynał, jak to zawsze bywa w szanownym wieku, stawać mocno w obronie Rafaela i dawnych malarzy, nie wskutek wiary w ich wielkie zalety, ale by kłóć niemi w oczy młodych malarzy. Już, według zwyczaju wszystkich, wchodzących w ten wiek, usiłował poniżać całą młodzież bez wyjątku, za nieobyczajność i zły kierunek duchowy. Zaczął już wierzyć, że wszystko na świecie robi się prosto, że niema wyższego natchnienia, a wszystko powinno ulegać surowej regule akuratności i monotonji. Słowem, życie jego zbliżyło się do tych lat, gdy wszystkie dyszące porywy kurczą się w człowieku, gdy tony potężnego smyczka słabiej trafiają do duszy i nie owijają się przenikliwym dźwiękiem wokół serca, gdy zetknięcie się z pięknem nie przemienia dziewiczych sił w ogień i płomień, zaś zetlałe uczucia stają się dostępniejsze dla dźwięku złota, wsłuchując się gorliwiej w jego mamiącą muzykę i zwolna pozwalając jej usypiać się zupełnie. Sława nie może dać rozkoszy temu, kto ją ukradł, nie zasłużył; wywołuje ona ciągle drżenie tylko u godnych siebie. I dlatego wszystkie jego uczucia i porywy zwróciły się ku złotu. Złoto stało się jego ideałem, strachem, rozkoszą, żalem. Pęki asygnat rosły w kufrach, i jak każdy, komu przypadł w udziale ten straszliwy dar, zaczął być ponury, niedostępny dla wszystkiego, obojętny na wszystko prócz złota, sknerą bez powodu, bezcelowym zbieraczem i już miał się przemienić w jedną z tych dziwnych postaci, jakich wiele spotyka się w naszem społeczeństwie, na które z przerażeniem patrzy pełen życia i serca człowiek, widzący w nich ruchome groby kamienne z trupem we wnętrzu zamiast serca. Ale jedno zdarzenie wstrząsnęło nim silnie i zburzyło cały układ jego życia.
Pewnego dnia ujrzał na stole swym notatkę, w której akademja malarska prosiła go, jako dostojnego swego członka, aby przyjechał i wydał sąd o nowem, przysłanem z Włoch, dziele rosyjskiego malarza, doskonalącego się tam w swej sztuce. Malarz ów był jednym z jego dawnych kolegów, i od lat najmłodszych nosił w sobie namiętność do sztuki, pogrążał się w niej z całą płomiennością swej duszy artysty, odsunął się od przyjaciół, od rodziny, od miłych nałogów i pomknął tam, gdzie pod modrem niebem leży szczęśliwe, potężne źródło wszelakiej sztuki — do cudnego Rzymu, przy którego imieniu z taką siłą i pełnią bije serce malarza. Tam jak pustelnik, zatopił się w pracy i w niczem niezamącone studja. Nie interesował się, co mówiono o jego charakterze, o jego braku umiejętności w obcowaniu z ludźmi, o zaniedbaniu światowych obyczajów, o pogardzie, którą ściągał na zawód malarski swym zaniedbanym, nieeleganckim strojem. Nie interesował się, czy gniewała się na niego czy nie jego brać. Wszystkiem pogardził, wszystko poświęcił sztuce. Niezmordowanie zwiedzał galerje, całemi godzinami wystawał przed dziełami wielkich mistrzów, śledząc i podpatrując cudotwórczy pędzel. Nic nie wykończał bez naradzenia się kilkakrotnego z tymi wielkimi nauczycielami, bez odczytania w ich pracach milczącej lecz wymownej rady. Nie wdawał się w hałaśliwe rozprawy i dyskusje, nie stał po stronie purystów, ani przeciw nim. Sprawiedliwie oddawał każdemu co należało, wyciągając zewsząd tylko to, co było piękne, a wkońcu uznał za swego nauczyciela tylko boskiego Rafaela, — podobnie jak wielki poeta-malarz, który przeczytał wiele wszelkiego rodzaju utworów, pełnych zalet i wielkiego piękna, zostawiał wkońcu na stole swym jedną książkę: Iljadę Homera, przekonawszy się, że jest w niej wszystko, czego trzeba, a niema nic, co nie wyraziłoby się już w niej w głębokiej i doskonałej pełni, i dlatego wyniósł on ze swej szkoły wielką ideę twórczości, potężne piękno myśli, wysoką doskonałość niebiańskiego pędzla.
Wszedłszy do sali, Czartkow zastał już ogromny tłum gości, zgromadzonych przed obrazem. Panowało tym razem najgłębsze milczenie, jakie rzadko bywa pośród większej liczby sędziów. Przybrawszy coprędzej ważną minę znawcy, Czartkow zbliżył się do obrazu, ale Boże, co ujrzał!
Czyste, bez skazy, przepiękne jak dziewica stało przed nim dzieło malarza. Skromnie, zbożnie, niewinnie i z prostotą jak genjusz przewyższało ono wszystko. Zdawało się, że niebiańskie postaci, zdumione tylu wpatrzonemi w siebie oczami, opuściły wstydliwie przecudne rzęsy. Z uczuciem mimowolnego podziwu patrzyli znawcy na dzieło nowego, nieznanego pędzla. Wszystko jakgdyby zjednoczyło się tutaj: wpływ Rafaela, zaznaczający się w wielkiej powadze póz, wpływ Corregia, dyszący w ostatecznej doskonałości pędzla. Ale dominowała nad wszystkiem potęga twórcza, zamknięta w duszy samego malarza. Był nią przesycony najdrobniejszy nawet szczegół obrazu; wszędzie był kanon i siła wewnętrzna, wszędzie wyłowiono tę płynną krągłość linji, znajdującą się w przyrodzie, którą widzi tylko oko malarza — twórcy, a która wyłazi bokami u kopisty. Widać było, jak treść wziętą ze świata zewnętrznego malarz zamknął najpierw w swej duszy a dopiero stamtąd, z duchowego źródła, wylał ją w jednej, harmonijnej i zwycięskiej pieśni. Jasne stało się nawet dla niewtajemniczonych, jaka przepaść nieprzebyta dzieli dzieło twórcze od kopji przyrody. Prawie, że nie można określić tej niezwykłej ciszy, która objęła mimowoli wszystkich wpatrzonych w obraz — bez szelestu, bez dźwięku, a obraz stawał się coraz wznioślejszy: wyraźniej i cudowniej odbijał od otoczenia i w końcu, w jeden moment zmienił się w moment natchnionej myśli malarza, — moment, do którego całe życie ludzkie stanowi tylko przygotowanie. Mimowolne łzy, gotowe były trysnąć z oczu widzów, otaczających obraz. Zdawało się, że wszystkie upodobania, nieprawidłowe odchylenia smaku zlały się w jeden milczący hymn na cześć boskiego dzieła.
Nieruchomo, z otwartemi ustami, stał Czartkow przed obrazem i nakoniec, gdy widzowie i znawcy zwolna zaczęli się ruszać i osądzać zalety dzieła i gdy zwrócili się wreszcie do niego z prośbą o wyrażenie zdania, przyszedł do siebie, usiłował przybrać wygląd obojętny i zwykły, chciał wypowiedzieć banalny, nędzny sąd skostniałych malarzy, w rodzaju: „Tak, rzeczywiście, prawda, nie można odmówić talentu malarzowi, jest tu coś nie coś, widać że chciał coś wyrazić, jednak, co się tyczy rzeczy głównej“... i w ślad za tem dodać jakieś pochwały, które nie poszłyby na zdrowie żadnemu malarzowi, chciał to zrobić, ale zdania zamarły na jego ustach, łzy i łkanie wyrwały mu się w odpowiedzi i jak szalony wybiegł z sali.
Stał chwilę nieruchomy i bez uczucia na środku swej wspaniałej pracowni. Cały układ życia jego był zburzony w jednem mgnieniu, jak gdyby wróciła do niego młodość, jakgdyby zagasłe iskry talentu zapłonęły znowu. Z oczu spadła mu nagle zasłona. Boże! stracić tak bezlitośnie najlepsze lata swojej młodości, wykorzenić i zagasić iskrę ognia może być tlejącego w duszy, który mógłby być może rozwijać się teraz w wielkości i pięknie, może być tak samo budzącem łzy podziwu i wdzięczności, jak tamto! I stracić to wszystko, stracić bez żadnej litości! Zdało się, jakby w duszy jego ożyły w tej chwili naraz znane mu niegdyś porywy i wysiłki. Schwycił pędzel i zbliżył się do portretu. Pot wystąpił mu z wysiłku na twarzy, cały zmienił się w jedno pragnienie i zapłonął jedną myślą: chciał namalować odtrąconego anioła. Idea ta była najbardziej zgodna ze stanem jego ducha. Lecz, niestety! figury jego, pozy, grupy, myśli układały się wymuszenie i bez harmonji. Pędzel jego i wyobraźnia zbyt ograniczyły się do jednej miary i bezsilny poryw zerwania granic i okowów, nałożonych sobie samemu, wyrażał się w postaci nieprawidłowości i błędów. Pogardził żmudną, długą drabiną postępowego zdobywania wiedzy i pierwszemi, zasadniczemi prawami wielkiej przyszłości. Chwyciła go złość. Kazał wynieść ze swej pracowni wszystkie ostatnie swe dzieła, wszystkie bezduszne modne obrazki, wszystkie portrety huzarów, dam i radców stanu, zamknął się sam w swym pokoju, nie pozwolił wpuszczać nikogo i pogrążył się całkowicie w pracy. Jak cierpliwy młodzieniec, jak uczeń, siedział przy swej robocie. Ale jakże nielitośnie — niewdzięczne było to, co wychodziło z pod jego pędzla! Na każdym kroku hamował go brak znajomości najprymitywniejszych zasad, prosty, nieznaczny mechanizm ochładzał cały poryw i stawał się nieprzebytym progiem dla fantazji. Pędzel mimowoli zwracał się do ustalonych form, ręce składały się w jeden nałogowy gest, głowa nie śmiała zrobić niezwykłego zwrotu, nawet fałdy ubrania pachniały szablonem i nie chciały poddać się udrapowaniu na nieznanym ruchu ciała. A on czuł, czuł i widział to sam!
„Czyż naprawdę miałem talent?“ rzekł nakoniec, „czy nie oszukiwałem siebie?“ I wyrzekłszy te słowa, podszedł do poprzednich swych dzieł, które wykonywał niegdyś tak czysto, bezinteresownie tam w nędznej chatce, na samotnym Wasiljewskim Ostrowie, zdala od ludzi przepychu i wszelkich zachcianek. Zbliżył się do nich teraz i zaczął z uwagą przyglądać się, a wraz z tem zaczęło mu wracać na pamięć całe poprzednie, ubogie życie. „Tak“, rzekł z rozpaczą: „miałem talent! Wszędzie, we wszystkiem widać jego ślad i znamiona“...
Zatrzymał się i nagle wstrząsnął się całem ciałem: wzrok jego spotkał się z nieruchomo wlepionemi w siebie oczami. Był to ten sam, kupiony na targowicy szczukińskiej niesamowity portret. Przez cały czas był zasłonięty, zawalony innemi obrazami i całkiem wyszedł mu z pamięci. Teraz zaś, jakby umyślnie, gdy wyniesiono wszystkie modne zapełniające pracownię, portrety i obrazy wyjrzał wraz z jego dziełami młodzieńczemi. Gdy wspomniał całą dziwaczną historję, gdy wspomniał, że pod pewnym względem on, ten niezwykły portret był przyczyną jego przemiany, że pieniężny skarb, otrzymany w tak cudowny sposób narodził w nim wszystkie nieszczęsne pobudki, które zgubiły jego talent, — zagotowała się w nim dusza prawie ze wściekłości. Rozkazał wynieść natychmiast nienawistny portret. Lecz wzburzenie duchowe od tego nie ustąpiło, wszystkie uczucia i cały system były wstrząśnięte do dna i poznał tą straszliwą mękę, która zjawia się czasami jako okropny wyjątek, gdy talent słaby sili się na wypowiedzenie i nie może się wypowiedzieć, — tę mękę rodzącą w młodzieńcu wielkie rzeczy, ale u tego, kto przekroczył granice marzeń zmienia się w bezpłodną żądzę, — tę straszną męką która czyni człowieka zdolnym do potwornych zbrodni. Ogarnęła go straszna zazdrość, zawiść do szaleństwa. Żółć wystąpiła mu na twarzy, gdy ujrzał dzieło, ze śladem talentu. Zgrzytał zębami i pożerał je wzrokiem bazyliszka. W duszy jego narodził się zamiar najpiekielniejszy, jaki żywił kiedyś człowiek i z szaloną energją wziął się do jego wykonania. Zaczął kupować najlepsze twory malarstwa. Nabywszy obraz za drogą cenę, przywoził go ostrożnie do swego pokoju i z wściekłością tygrysa rzucał się nań, rwał, szarpał go, rznął na kawałki i deptał nogami, z towarzyszeniem śmiechu rozkoszy. Niezliczone zebrane bogactwa dostarczały mu środków do zadowolenia tej piekielnej żądzy. Rozwiązał wszystkie swe worki i otworzył wszystkie szkatuły. Nigdy żaden potwór ignorancji nie zniszczył tylu przepięknych dzieł, ile ten rozwydrzony mściciel. Na wszystkich licytacjach, gdzie tylko się zjawił, każdy z góry odstępował od kupna dzieł malarskich. Zdawało się, jakby rozgniewane niebiosa umyślnie wysłały na świat ten straszny bicz, pragnąc odebrać mu całą hermonję. Ta okropna namiętność rzuciła na niego jakiś straszny koloryt: wieczna żółć wyrażała się w jego twarzy. Bluźnierstwo i pogarda wyrażały się same przez się w jego rysach. Zdało się, że wcielił się w niego ów straszliwy demon, jakiego realnie odtworzył Puszkin. Prócz jadowitych słów i wiecznego wymyślania, usta jego nic więcej nie wypowiadały. Niby harpja jakaś był spotykany na ulicy a wszyscy, nawet znajomi, widząc go zdaleka starali się wykręcić i uniknąć tego spotkania, mówiąc, że może ono zatruć cały dzień.
Na szczęście świata i sztuki, tak naprężone i gwałtowne życie nie mogło trwać długo: rozmiary namiętności zbyt były potężne i kolosalne na jego słabe siły. Napady szaleństwa i warjacji zaczęły powtarzać się częściej i wreszcie wszystko zmieniło się w najstraszniejszą chorobę. Okrutna gorączka łącznie z galopującemi suchotami, zawładnęła nim tak gwałtownie, że w trzy dni został z niego cień tylko. Do tego przyłączyły się wszystkie znamiona beznadziejnego obłąkania. Nieraz nie mogło mu dać rady kilku ludzi. Zaczęły mu się zjawiać, dawno zapomniane, żywe oczy niesamowitego portretu, — i wtedy szaleństwo jego było okropne. Portret dwoił się, troił w jego oczach, zdawało mu się, że wszystkie ściany są obwieszone portretami, które wpiły w niego swe nieruchome żywe oczy, straszne portrety patrzyły z sufitu, z podłogi, pokój rozszerzał się i wydłużał w nieskończoność, aby zmieścić jaknajwięcej tych nieruchomych oczu. Lekarz, który podjął się opieki nad nim, nasłuchawszy się trochę o dziwnej jego historji, starał się ze wszystkich sił odnaleść tajemniczy związek między halucynacjami jego a wypadkami z jego życia, lecz nic nie mógł osiągnąć. Chory nic nie rozumiał i nie czuł, prócz swych udręczeń, łkał okropnie i niepojęte wypowiadał zdania. W końcu, życie jego przerwało się w ostatnim, milczącym już ataku cierpienia. Trup jego był straszny. Nic nie można było znaleźć z jego ogromnych bogactw, ale gdy ujrzano pocięte szczątki z tych wielkich dzieł sztuki, których cena przenosiła miljony, zrozumiano okropne ich zużytkowanie.
Niezliczona liczba karet, dorożek i powozów stała przed frontem domu, gdzie dokonywano licytacji rzeczy jednego z tych miłośników sztuki; którzy prześnili słodko swe życie, pogrążeni w marzeniach, niewinnie zasłynęli jako mecenasi i prostodusznie stracili na to miljony, zebrane przez zrównoważonych ojców, a często nawet własnym poprzednim trudem.
Takich mecenasów, jak wiadomo, dziś już niema, i nasz wiek 19-ty oddawna przybrał nudną fizjonomję bankiera, rozkoszującego się swemi miljonami tylko w postaci cyfr wystawionych na papierze.
Długa sala była pełna pstrego tłumu zwiedzających, którzy zlecieli się jak drapieżne ptactwo na nagiego trupa. Była tu cała flotylla rosyjskich kupców z Gościnnego dworu a nawet z targowiska, w błękitnych niemieckich surdutach. Powierzchowność ich i wyraz twarzy były tu jakby pewniejsze siebie, swobodniejsze i nie wyrażały tej sztucznej usłużności, tak znamiennej dla rosyjskiego kupca wobec klijenta w sklepie. Tutaj się wcale nie krępowali, nie bacząc, że w tej samej sali znajdowało się wielu arystokratów, przed którymi na innem miejscu gotowi byliby zmiatać pokłonami pył, wniesiony na własnych butach. Tutaj byli całkiem nonszalanccy, dotykali bez ceremonji książek i obrazów, pragnąc poznać dobroć towaru i śmiało podbijali ceny hrabiów — znawców. Było tu też wielu nieodstępnych uczestników licytacji, bywający na nich stale w miejsce śniadania; arystokraci — znawcy, uważający za swój obowiązek nieopuszczanie sposobności do powiększenia swej kolekcji i nie mający innego zajęcia między godziną 12 a 1-szą, wreszcie ci szanowni panowie o stroju i kieszeni bardzo chudej, którzy zjawiają się codzień bez żadnego zamiaru korzyści, a tylko, by popatrzeć, czem się co skończy, kto będzie dawał więcej, kto mniej, kto komu podbije i kto co nabędzie. Mnogość obrazów była rozrzucona bez wszelkiego związku; były pomieszane z meblami, z książkami o znakach dawnego właściciela, być może pozbawionego chwalebnej ciekawości zaglądania do nich. Chińskie wazy, marmurowe płyty do stołów, nowe i stare meble, o wygiętych linjach, z gryfami, sfinksami i lwiemi łapami, lustra wyzłocone i bez pozłoty, kinkiety, — wszystko to było nawalone na kupę, bez zwykłego porządku sklepowego. Wszystko przedstawiało jakiś chaos różnych dziedzin sztuki. Naogół uczucie doznawane podczas licytacji jest straszne; przewija się w niem coś podobnego do pogrzebowej procesji. Sala w której się odbywają licytacje, zawsze jest jakaś ponura; okna zastawione meblami i obrazami, sączą skąpe światło; milczenie, rozlane w twarzach i pogrzebowy głos licytatora, postukującego młotkiem i odśpiewującego requiem biednym, spotykanym tutaj dziełom sztuki, — wszystko to, zda się wzmaga jeszcze bardziej dziwne przykre wrażenie.
Licytacja była w pełni wrzenia. Cały tłum porządnych ludzi, skupiwszy się, gadał o czemś bez przerwy. Ze wszech stron dochodziły słowa: — — „rubel, rubel, rubel,“ nie dając licytatorowi czasu na powtórzenie podwyższonej sumy, która wzrosła w czwórnasób od ceny wywołania. Skupiony tłum toczył walkę o portret, który musiał zastanowić każdego, kto miał jakiekolwiek pojęcie o malarstwie. Wyraźnie zaznaczył się w nim doskonały pędzel artysty. Znać było, że portret był już kilkakrotnie restaurowany i odnawiany i przedstawiał smagłe rysy jakiegoś azjaty w szerokiej szacie, z dziwnym wyrazem twarzy, lecz na wszystko uderzała otaczających niezwykła żywość oczu. Im więcej wpatrywano się w nie, tem bardziej zdawało się wpijały się one w duszę. Ta niesamowitość, ten nadzwyczajny trick malarza zajął prawie powszechną uwagą. Wielu już z ubiegających się oń odstąpiło, gdyż cena wzrosła niewiarygodnie. Zostali tylko dwaj znani arystokraci, miłośnicy malarstwa, nie chcący za nic zrzec się takiego nabytku. Gorączkowali się i podbiliby zapewne cenę do niemożliwości, gdyby nagle jeden z widzów nie zawołał: „Proszę pozwolić, że przerwę na krótko wasz spór, mam być może większe niż ktokolwiek prawo do tego portretu!“
Słowa te w mig zwróciły uwagę obecnych na mówiącego. Był to przystojny człowiek, lat trzydziestu pięciu, z długiemi, czarnemi włosami. Miła twarz, pełna jakiejś jasnej beztroski, wskazywała na duszę obcą wszelkim dręczącym światowym wstrząśnieniom, w ubraniu jego nie było żadnych pretensyj do mody: wszystko mówiło, że to artysta. Był to istotnie malarz B. znany osobiście wielu obecnym.
„Mimo, iż słowa moje mogą się wam wydać dziwaczne — mówił on widząc skierowaną na siebie powszechnę uwagę, — jeżeli zechcecie wysłuchać niewielkiej historji, być może zrozumiecie, że miałem prawo ją wygłosić. Wszystko jest za tem, iż portret jest tym samym, którego poszukuję“. Bardzo zrozumiała ciekawość zapaliła się we wszystkich prawie twarzach, a nawet licytator, z otwartemi ustami, zatrzymał się z podniesionym w gorą młotkiem, gotując się do słuchania. Z początku opowiadania wielu zwracało się do portretu, lecz potem wszyscy wlepili oczy w opowiadającego w miarę, jak opowiadanie stawało się bardziej zajmujące.
„Znacie wszyscy tę dzielnicę miasta, zwaną Kolomną“, tak rozpoczął. „Wszystko tutaj jest niepodobne do innych dzielnic Petersburga: nie jest to ani stolica, ani prowincja, zdaje się, że słychać, gdy przechodzi się ulicami Kolomny, opuszczające nas młodzieńcze porywy i pragnienia. Nie zagląda tu przyszłość, wszystko tu jest ciszą i dymisją — osadem ruchu stołecznego. Przenoszą się tu na mieszkanie dymisjonowani urzędnicy, wdowy, biedni ludzie, mający miłe znajomości z senatem i skazujący się przeto na pobyt tu przez całe życie, wysłużone kucharki, gawędzące po całych dniach na targu, plotące androny z chłopami w sklepiku i biorące codzień za pięć kopiejek kawy a za cztery cukru, wreszcie cały ów rodzaj ludzi, którzy wraz ze swem ubraniem, twarzą, włosami, oczami mają jakiś wygląd mętny, przysypany popiołem, niby dzień gdy niema na niebie burzy, ani słońca, a jak to bywa poprostu ni to ni owo: snuje się mgła i odbiera przedmiotom wszelką wyrazistość. Można tu zaliczyć byłych posługaczy teatralnych, dymisjonowanych tytularnych radców, dymisjonowanych dzieci Marsa z wykłótem okiem i rozciętą wargą. Ludzie ci są całkiem beznamiętni, idą nie zwracając na nic oczu, milczą, o niczem nie myśląc. W izbach ich niewiele zbytku, nieraz tylko sztof czystej rosyjskiej wódki którą ciągną monotonnie cały dzień, bez żadnego przypływu krwi do głowy, który stwarza większa porcja, jaką lubi pociągnąć w dni niedzielne młody niemiecki rzemieślnik, ten student ulicy Mieszczańskiej, władający niepodzielnie trotuarem po upływie dwunastej godziny w nocy. „Życie w Kolomnie jest strasznie jednostajne, zrzadka pokaże się kareta, poza tą, którą jeżdżą aktorzy, hukiem, brzękiem i dźwiękiem mącąc powszechną ciszę. Wszyscy tu chodzą pieszo, dorożkarz zaplącze się tu rzadko bez gościa, taszcząc siano dla swego brodatego konika. Mieszkanie można dostać za pięć rubli na miesiąc nawet z kawą no śniadanie. Najarystokratyczniejszą sferą są tu wdowy otrzymujące pensje; urządzają się one wygodnie, zamiatają czy to swą izbę, gadają z przyjaciółkami o drożyźnie mięsa i kapusty, mają też przy sobie często młodziutką córeczkę, milczące stworzenie bez głosu, czasem milutkie, brzydkiego pieska i zegar ścienny ze smutno postukującem wahadłem. Po nich następują aktorzy, którym niska pensja nie pozwala wyprowadzić się z Kolomny, lud wolny jak wszyscy artyści żyjący dla rozkoszy. Siedząc w szlafrokach, naprawiają pistolety, kleją z kartonu rożne sprzęty potrzebne w domu, grają z przyjaciółmi w karty i szachy, spędzając w ten sposób ranki, a takie wieczory, tylko czasem z dodatkiem ponczu. Po tych asach i arystokracji Kolomny następuje zwykła drobnica i pospólstwo. Trudno ją tak samo sklasyfikować jak to mnóstwo robaczków lęgnących się w starym occie. Są tu staruchy modlące się i staruchy oddające się pijaństwu, staruchy, które modlą się i piją zarazem, staruchy żyjące z niewyśledzonych środków: niby mrówki, taszczące stare szmaty i bieliznę od mostu Kalinkina na targowisko, aby sprzedać je tam za piętnaście kopiejek, słowem sam osad człowieczeństwa, dla którego żaden dobroczynny ekonomista polityczny nie wymyślił środków do poprawy życia.
Przytoczyłem to, aby pokazać wam, jak często ludzi tych przyciska konieczność poszukiwania doraźnej, czasowej pomocy, zaciągania pożyczek, skutkiem czego osiadają wśród nich lichwiarze, pożyczający niewielkie sumy pod zastaw i na wysokie procenty. Ci niewielcy lichwiarze bywają nieraz wielekroć bardziej bezlitośni niż wielcy, gdyż wyrastają z nędzy i jaskrawo bijących w oczy żebranych łachmanów, których nie widzi bogaty lichwiarz, mając do czynienia tylko z przyjeżdżającymi w karetach. I dlatego zbyt wcześnie zamiera w ich duszach wszelkie ludzkie uczucie. Między takimi lichwiarzami był jeden... ale nie zaszkodzi dodać, że zdarzenie, które mam zamiar opowiedzieć, odnosi się do minionego wieku właśnie do czasów panowania nieboszczki carowej, Katarzyny Drugiej. Można się domyślić, że wygląd Kolomny i jej życie zmieniły się od tego czasu. A więc między lichwiarzami był jeden — istota pod każdym względem niezwykła, osiadły zdawna już z tej części miasta. Chodził w szerokiej, azjatyckiej sukni a ciemna barwa twarzy jego wskazywała na południowe pochodzenie; ale jakiej był właściwie narodowości — indus, grek, pers — tego nikt napewno powiedzieć nie mógł. Wysoki, prawie niezwykły wzrost, smagła, chuda, spalona twarz i jakaś niemożliwie straszna barwa, wielkie, dziwnie ogniste oczy, nawisłe brwi, odbijały silnie i ostro od spopielałych mieszkańców stolicy. Siedziba jego również nie była podobna do innych, małych drewnianych domków. Był to budynek kamienny w rodzaju budowanych niegdyś przez kupców genueńskich z nieprawidłowemi, nierównej wielkości oknami, o żelaznych ryglach i zasuwach. Lichwiarz ów odróżniał się od innych już tem, że mógł zaopatrzyć w sumę dowolną każdego począwszy od staruszki — żebraczki do wielmoży o szerokim geście. Przed jego domem ukazywały się często najpiękniejsze ekwipaże, z których okien wyglądała głowa cudnej damy światowej. Wieść niosła, jak zazwyczaj, że żelazne kufry jego pełne były bez liku pieniędzy, klejnotów, brylantów i wszelkiego rodzaju zastawów, i że miał on takie zyski jakie nie były przyjęte u innych lichwiarzy. Dawał pieniądze chętnie, rozdzielając, zdawało się, na bardzo przystępne terminy płatności: ale jakiemiś dziwnemi wyliczeniami doprowadzał do niewiarygodnych procentów. Tak przynajmniej głosiła plotka. Lecz, co dziwniejsze, co musiało uderzyć wielu, — to straszny los tych wszystkich, którzy otrzymywali od niego pieniądze, gdyż wszyscy kończyli życie w nieszczęśliwy sposób. Czy to tylko opinja ludzka, naiwne zabobonne gadanie, czy celowo rozpuszczane słuchy — to zostało tajemnicą. Ale było kilka jaskrawych i żywych przykładów które zdarzyły się w krótkim czasie na oczach wszystkich.
W sferze ówczesnej arystokracji, zwracał uwagę młodzieniec z dobrej rodziny, który odznaczył się już w młodości na służbie państwowej, gorący wielbiciel wszystkiego co prawdziwe i wzniosłe, obrońca dzieł sztuki i ducha, zapowiadający się na mecenasa. W krótkim czasie został zaszczytnie odznaczony przez samą monarchinię, która powierzyła mu wybitne stanowisko, całkiem zgodne z jego własnem pragnieniem, — stanowisko na jakiem mógł zdziałać wiele dla nauki i wogóle dla dobra. Młody wielmoża otoczył się malarzami, poetami, uczonymi. Chciał dać wszystkim pracę, wszystkich popierać. Podjął na własną rękę sporo pożytecznych dzieł, dawał mnóstwo zamówień, ogłaszał nagrody konkursowe, wydając na to masę pieniędzy, aż w końcu zrujnował się. Ale pełen wielkodusznego porywu nie chciał wyrzec się swej pracy, szukał wszędzie pożyczki i wreszcie zwrócił się do znanego lichwiarza. Zaciągnąwszy znaczny dług u niego, człowiek ów zmienił się w krótkim czasie zupełnie: stał się wrogiem i prześladowcą początkujących talentów. We wszystkich dziełach zaczął dopatrywać się ujemnych stron, roztrząsać z uprzedzeniem każde słowo. Wówczas na nieszczęście wybuchła rewolucja francuska. Posłużyło mu to jako broń do wszelkiego rodzaju ohydy. Zaczął szukać we wszystkiem jakiejś dążności rewolucyjnej, wszędzie roiły mu się aluzje. Stał się podejrzliwy do takiego stopnia iż zaczął w końcu podejrzewać sam siebie, pisał okropne, kłamliwe donosy, unieszczęśliwił masę ludzi. Rozumie się samo przez się, iż czyny takie musiały wreszcie dojść do tronu. Wielkoduszna monarchini przeraziła się i pełna szlachetności duszy, zdobiącej osoby koronowane, wyrzekła słowa, które nie mogły dojść do naszych czasów w całej ścisłości, których głęboki sens jednak zachował się w wielu sercach. Carowa zauważyła, iż monarchiczne rządy nie uciskają wielkich szlachetnych porywów ducha, nie prześladują i nie pogardzają tworów rozumu, poezji i malarstwa, że przeciwnie, tylko monarchowie byli ich opiekunami, że Szekspirowie, Moljerzy rozkwitali pod ich wielkoduszną opieką, podczas gdy Dante nie mógł znaleźć kąta w swej republikańskiej ojczyźnie, że prawdziwi genjusze powstają w czasach świetności i potęgi monarchów i monarchij, nie zaś w czasach ohydnych zdarzeń politycznych i terroryzmu republikańskiego, który nie obdarzył świata dotychczas ani jednym poetą; że trzeba wyróżniać poetów malarzy, gdyż oni-to wprowadzają do duszy spokój i przecudną ciszę a nie burzę i chaos; że uczeni, poeci i wszyscy twórcy sztuki są perłami i brylantami w koronie władcy: niemi zdobi się i nabiera większego blasku epoka wielkiego monarchy. Słowem cesarzowa wypowiadając to zdanie była bosko-piękna. Pamiętam, że starcy nie mogli mówić o tem bez łez. W sprawie wzięli udział wszyscy. Dla pochwały dumy narodowej należy zaznaczyć, iż w duszy rosyjskiej mieszka przepiękne uczucie brania w obronę uciśnionych. Zdradzający zaufanie wielmoża został ukarany dla przykładu i otrzymał dymisję. Lecz karę stokroć straszliwszą czytał on w twarzy współrodaków: była to powszechna i stanowcza pogarda. Trudno opisać, jak cierpiała ambitna jego dusza, duma, oszukane poczucie honoru, zrujnowane nadzieje, — wszystko zjednoczyło się i życie jego przerwały ataki szaleństwa i obłędu.
Drugi uderzający przykład zdarzył się również w oczach wszystkich; z pośród piękności, nie brakujących wówczas naszej północnej stolicy, jedna zdobyła nad innemi pierwszeństwo. Było to jakieś cudowne stopienie się północnego piękna z pięknem południa, — brylant, zdarzający się rzadko na świecie. Ojciec mój oświadczał, że nigdy nie widział czegoś podobnego. Zdawało się, że zespoliło się w niej wszystko: bogactwo, rozum i duchowe piękno. Konkurentów był tłum a w ich liczbie książę R. najszlachetniejszy i najlepszy z pośród młodzieży, o bardzo pięknej twarzy i rycerskich, wielkodusznych porywach, podniosły ideał romansów i kobiet, wielki pan w każdym calu. Książę R. zakochał się namiętnie i do szaleństwa; odpowiedziano mu taką samą miłością. Ale rodzinie wydała się partja nierówną. Rodowe majątki księcia dawno już nie należały do niego, familja była w opałach zaś kiepski stan jego interesów był znany powszechnie. Naraz książę opuszcza na krótko stolicę, jakoby z zamiarem poprawienia swych interesów; po niedługim czasie zjawia się otoczony niewiarygodną wspaniałością i świetnością.
Imponujące bale i uroczystości uczyniły go znanym na dworze. Ojciec pięknej panny skłania się ku niemu i w mieście odbywają się jedne z najbardziej interesujących zaślubin. Skąd się wzięła taka przemiana i niesłychane bogactwo narzeczonego, nie mógł nikt wytłomaczyć; ale na stronie mówiono, że wszedł on w jakieś stosunki z tajemniczym lichwiarzem i zaciągnął u niego dług. Jak było, to było, ale wesele zainteresowało całe miasto; narzeczony i narzeczona byli przedmiotem powszechnej zazdrości. Wszyscy wiedzieli o ich gorącej, wytrwałej miłości, o długotrwałych walkach, cierpieniach obustronnych i wielkich zaletach obydwojga. Płomienne kobiety zgóry zapowiadały rajskie rozkosze, jakiemi mieli napawać się młodzi małżonkowie. Ale stało się inaczej. W ciągu roku zaszła straszna zmiana w mężu.
Jego tak szlachetny charakter został zatruty jadem podejrzliwej zazdrości, niecierpliwością i nieustannymi kaprysami. Stał się tyranem i dręczycielem biednej żony i co trudno było przewidzieć, popełniał najbardziej nieludzkie czyny, a nawet bił ją. W rok już nikt nie mógł poznać tej kobiety, która niedawno jeszcze błyszczała i wiodła za sobą tłumy pokornych wielbicieli. W końcu nie mogąc znosić dłużej swego losu, pierwsza zaczęła mówić o rozwodzie. Mąż wściekał się na samą myśl o tem. W pierwszym napadzie szaleństwa wtargnął do jej pokoju z nożem i byłby ją przebił napewno, gdyby go nie schwycono i nie zatrzymano. W porywie obłędu i rozpaczy skierował nóż na siebie — i zakończył życie w straszliwych męczarniach.
Prócz tych dwu przykładów, rozgrywających się na widowni publicznej, opowiadano mnóstwo wypadków w innych sferach, którym towarzyszył zawszą okropny koniec. Tam uczciwy, trzeźwy człowiek stawał się pijakiem; ówdzie subjekt sklepowy okradał swego pana; tu dorożkarz, pracujący kilka lat zaledwie zarznął o grosz pasażera. Trudno, aby takie wypadki, opowiadane nieraz z dodatkami, nie wzbudzały w skromnych obywatelach Kolomny pewnej mimowolnej trwogi.
Nikt nie wątpił o istnieniu w tym człowieku siły nieczystej. Powiadano, że stawiał on takie warunki, przy których włosy stawały dębem na głowie i których ofiara nie ośmieliła się nigdy zdradzić ich komu innemu — że pieniądze jego mają własności palące i noszą jakieś straszne znaki... słowem, wiele było o nim wszelkiego rodzaju niedorzecznych plotek.
I znamienne, że ludność Kolomny, ów cały świat biednych staruszek, małych urzędników i artystów, słowem drobnicy, którą dopiero co wymieniliśmy, godził się raczej na najgorszą ostateczność, niż na zwrócenie się do strasznego lichwiarza; znajdowano nawet wyczerpane z głodu staruszki, które wolały raczej umrzeć z nędzy, aniżeli zgubić duszę. Spotykając go na ulicy, doznawano mimowolnego strachu. Przechodzień cofał się ostrożnie i długo jeszcze oglądał się potem, śledząc niknącą w dali jego niepomiernie wysoką postać. W samym już wyglądzie miał tyle niezwykłego, że każdy był gotów przypisywać mu nadnaturalne istnienie. Te wyraziste rysy, wycięte tak głęboko, jak nie bywa u ludzi; ta gorąca, bronzowa barwa twarzy; ta niezmierna gęstość brwi, owe straszne, nie do zniesienia oczy, a nawet fałdy jego azjatyckiej szaty, — wszystko zda się wskazywało, iż namiętnośći ludzi innych są blade wobec namiętności, drgających w jego ciele. Ojciec mój spotykając go, za każdym razem zatrzymywał się nieruchomo, i nie mógł się nigdy powstrzymać od okrzyku: „Djabeł, prawdziwy djabeł“! Ale należy państwa zaznajomić bliżej z mym ojcem, który między innemi jest głównym tematem naszej historji.
Ojciec mój był człowiekiem znamienitym pod wielu względami. Był on malarzem, jakich mało — jednym z tych cudów, które rodzi ze swego dziewiczego łona tylko Rosja. Malarz — samouk, odnalazł w duszy swej bez nauczycieli i szkoły prawidła i normy, zapalony żądzą doskonalenia się, idący z niewiadomych sobie samemu zapewne przyczyn, drogą wskazaną przez duszę, jeden z tych cudów, chrzczonych często przez współczesnych mianem „nieuka“, które jednak nie dbając o przeszkody i niepowodzenia, zyskują tylko coraz to nowe siły i pęd, daleko wyprzedzając te dzieła, co ściągnęły na nich zarzut nieuctwa. Głębokim instynktem wewnętrznym zrozumiał obecność musu w każdej rzeczy, własnemi siłami pojął znaczenie słowa „malarstwo historyczne“ i dlaczego można nazwać zwykłą główkę, zwykły portret Rafaela, Leonarda da Vinci, Tycjana, Corregio malarstwem historycznem, zaś ogromny obraz o treści historycznej będzie mimo wszystko tableau de genre, nie bacząc na wszelkie pretensje malarza do historycznego malarstwa. Wewnętrzny popęd i własne przekonania skierowały jego pęd ku chrześcijańskim tematom, do najwyższego i ostatniego szczebla wzniosłości. Nie miał on ambicji i nerwowości, tak nieodłącznej od charakteru wielu malarzy. Był to twardy charakter, uczciwy, prosty człowiek, nawet brutalny, pokryty z wierzchu cokolwiek szorstką korą, nie bez pewnej dumy w duszy, mówiący o ludziach łagodnie i ostro zarazem. „Co się na nich oglądać“?, mówił zazwyczaj, „przecież nie dla nich pracuję. Nie zaniosę moich obrazów do salonu. Kto mnie zrozumie — podziękuje, nie zrozumie, — to jednak pomodli się do Boga. Nie można winić światowca, że nie rozumie malarstwa: za to rozumie on grę w karty, zna się na dobrem winie, na koniach, — pocóż panu większa wiedza? Jeszcze, nie daj Boże, jeśli spróbuje tego i owego i puści się na mędrkowanie, to i życia się odechce i niech każdy ma swoje, niech kaidy się zajmuje swoją rzeczą. Według mnie, lepszy jest ten człowiek, który mówi wprost, że nie rozumie się, niż ów, który blaguje mówi, niby znając się na tem, czego nie zna i tylko psuje i plugawi“. Pracował za skromne wynagrodzenie, to jest, za wynagrodzenie, potrzebne do utrzymania rodziny i możności dalszej pracy. Prócz tego nigdy nie odmawiał pomocy innym i wsparcia biednemu malarzowi, wyznawał prostą, prawą wiarę przodków i dlatego, być może, na malowanych przez niego twarzach przebijał samo przez się ów wzniosły wyraz, którego nie mogły osiągnąć nawet najwybitniejsze talenty.
W końcu wytrwałością swą w pracy i nieustępliwością z nakreślonej drogi zyskał nawet szacunek ze strony tych, którzy tytułowali go ignorantem i domorosłym samoukiem. Dawano mu ciągle zamówienia do kościołów — i roboty miał po uszy. Jedna praca zajęła go bardzo. Nie pamiętam na czem właściwe polegał jej temat, lecz wiem, że na obrazie miał się znajdować duch ciemności. Długo zastanawiał się ojciec, jak go przedstawić, pragnął wyrazić w jego twarzy całą, przygniatającą człowieka, troskę. Podczas takich rozmyślań nieraz przemykał mu w myśli obraz tajemniczego lichwiarza i mimowolna uwaga: „Oto, kto powinien być moim modelem do djabła“!
Wyobraźcie sobie jego zdumienie, gdy pewnego razu, pracując w swym warsztacie, usłyszał stukanie do drzwi i w ślad za tem wszedł straszny lichwiarz. Ojciec nie mógł się powstrzymać od jakiegoś wewnętrznego dreszczu, który mimowoli przeniknął jego ciało.
— To ty jesteś malarzem? — rzekł tamten bez wszelkich ceremonji do ojca.
— Tak, — jestem malarzem, — odparł ojciec czekając, co będzie dalej.
— Dobrze. Namaluj mój portret. Być może, iż wkrótce umrę, nie mam dzieci; ale nie chcę umrzeć zupełnie, chcę żyć! Czy możesz namalować taki portret, aby był zupełnie jak żywy? —
Ojciec zamyślił się: — Czyż trzeba lepiej. On sam się prosi na djabła do mojego obrazu. — Przyrzekł. Umówili się o czas i cenę a nazajutrz ojciec mój, schwyciwszy pędzel, paletę był już u niego. Wysokie ogrodzenie, psy, żelazne drzwi i zawory, sklepione okna, kufry, pokryte dziwacznemi dywanami a wreszcie niezwykły gospodarz, siedzący nieruchomo przed nim, — wszystko wywołało na ojcu nadzwyczajne wrażenie. Okna, jakby umyślnie, były zawalone od dołu tak, że przepuszczały światło tylko górą. — Do djabła, jak dobre jest teraz oświetlenie jego twarzy! rzekł ojciec do siebie i zabrał się gorliwie do malowania, jakby w obawie, żeby pomyślne oświetlenie nie zniknęło. — Jakaż siła — powtarzał do siebie, — jeżeli chociaż w połowie oddam go tak, jakim jest teraz, zabije wszystkich moich świętych i aniołów; zbledną przy nim. Jaka djabelska siła! wyskoczy poprostu z płótna, jeżeli choć trochę będę wierny naturze. Jakie niezwyczajne rysy! — powtarzał nieustannie zdwajając zacięcie i już widział jak niektóre rysy przechodziły na płótno. Ale im więcej zbliżał się do nich, tem bardziej odczuwał jakiś ciężki, trwożliwy, niepojęty nastrój. Nie bacząc jednak postanowił ze ścisłą dokładnością śledzić na drobniejszy wyraz i właściwość. Przede wszystkiem oddał się wykończeniu oczu. W oczach tych było tyle siły, że zdawało się, iż nie można się było kusić nawet o podobieństwo do natury. Mimo to ojciec postanowił doszukać się w nich ostatnich, najmniejszych odcieni i dojść ich tajemnicy... Lecz skoro tylko zaczął zagłębiać się w nie, w duszy jego narodził się tak straszny wstręt, tak niepojęte przygnębienie że musiał na pewien czas rzucić pędzel i brać się do pracy na nowo. Wreszcie nie mógł dłużej znieść, czuł, że oczy te wpiły mu się w duszę i wywołały w niej nieokreśloną trwogę. Na drugi i trzeci dzień wzrosło to jeszcze. Rzucił pędzel i wprost oznajmił, że nie może więcej portretować. Trzeba było widzieć, jak zmienił się przy tych słowach straszny lichwiarz. Rzucił się mu do nóg i błagał o ukończenie portretu, mówiąc, że od tego zależy jego los i istnienie na świecie; że żywe rysy jego zostały już schwycone przez pędzel; że jeżeli odmaluje go trafnie, życie jego siłą nadprzyrodzoną zachowa się w portrecie; że dzięki temu nie umrze on zupełnie, że musi żyć nadal na świecie. Ojciec mój uczuł grozę na te słowa; wydały mu się tak dziwne i straszne, iż cisnął pędzel i paletę i wybiegł pędem z pokoju.
Myśl o tem trwożyła go cały dzień i noc, nazajutrz zaś otrzymał od lichwiarza portret, przyniesiony przez jakąś kobietę, jedyną istotę, znajdującą się w służbie u niego, która zawiadomiła, że pan nie chce portretu, nie płaci zań nic i odsyła. Pod wieczór tego samego dnia dowiedział się ojciec, iż lichwiarz umarł i że mają go chować według obrzędów jego wyznania. Wszystko to wydało mu się niepojęcie dziwna. Tymczasem zaś zjawia się w usposobieniu jego uderzająca zmiana: doznawał stanów niepokoju, obawy, których przyczyny nie rozumiał i wkrótce dokonał czynu, jakiego nikt nie spodziewałby się po nim. Od pewnego czasu prace jednego z jego uczniów zaczęły zwracać uwagę znawców i miłośników. Ojciec mój widział w nim zawsze talent i objawiał mu za to szczególną przychylność. Naraz uczuł zazdrość. Powszechne uznanie i rozmowy o tamtym stały się dla niego nieznośne. W końcu dla pełni rozdrażnienia dowiedział się, że uczniowi zaproponowano namalowanie obrazu do świeżo zbudowanej cerkwi. To doprowadziło do wybuchu. „Nie, nie dam młokosowi triumfować!“ mówił, „za prędko, bracie, umyśliłeś nam starym podstawiać nogę! Jeszcze, dzięki Bogu, mam siły. Zobaczymy, kto komu nogę podstawi“. I szczery, czysty w istocie człowiek stosował intrygi i podstępy których zawsze się brzydził; osiągnął wreszcie to, że na obraz został ogłoszony konkurs i inni malarze mogli też uczestniczyć, poczem zamknął się w swej pracowni i z zapałem zabrał się do roboty. Zdawało się, że chciał skupić swe wszystkie siły, całą swą istotę. I doprawdy, było to jedno z lepszych jego dzieł. Nikt nie wątpił, o jego pierwszeństwie. Obrazy przedstawiono i wszystkie inne wydały się wobec jego jak noc przy dniu gdy naraz jeden z uczestników, o ile nie mylę się, osoba duchowna, zrobił uwagę, która uderzyła obecnych. „W obrazie malarza, istotnie, jest wiele talentu“, rzekł, „ale brak śwńętości w obliczach; przeciwnie jest coś demonicznego, jakby ręką malarza władało nieczyste uczucie“. Wszyscy spojrzeli i nie mogli zaprzeczyć prawdzie tych słów. Ojciec mój rzucił się do obrazu, jakby chcąc sprawdzić tę obrażającą uwagę i z przerażeniem ujrzał, że wszystkiem prawie figurom dał oczy lichwiarza. Patrzyły one tak demonicznie i piorunująco, że mimowoli wzdrygnął się. Obraz odrzucono, on zaś musiał ku swej nieopisanej złości usłyszeć, że nagrodę otrzymał jego uczeń. Nie można wyobrazić sobie wściekłości, z jaką powrócił do domu. O mało co nie zabił matki mojej, porozpędzał dzieci, połamał pędzle i stalugi, zerwał ze ściany portret lichwiarza, zażądał noża i kazał rozpalić ogień w piecu mając zamiar pociąć go na kawałki i spalić. W tej chwili zastał go wchodzący do pokoju przyjaciel, malarz podobnie jak i on wesołek i zawsze z siebie zadowolony, bez dalekich pragnień, pracujący radośnie nad tem, co się trafiało i jeszcze weselej uczestniczący w obiadach i ucztach.
— Co ty robisz? co chcesz spalić? — rzekł i zbliżył się do portretu. „Zlituj się, ale to przecież jedna z twoich lepszych prac. To lichwiarz, zmarły niedawno; tak, to rzecz doskonała. Poprostu nie tylko go trafiłeś pod serce, ale wlazłeś mu w oczy. Nigdy w życiu oczy tak nie patrzyły, jak patrzą tutaj“.
— Otóż chcę zobaczyć jak będą one patrzyły w ogniu! — rzekł ojciec, robiąc gest, jakby chciał rzucić portret do pieca.
— Powstrzymaj się, na Boga! zawołał przyjdziel, hamując go: „oddaj go lepiej mnie, jeżeli już do tego stopnia kłóje cię w oczy“. Początkowo ojciec upierał się, wreszcie zgodził się i wesołek, zabrał portret, nadzwyczaj zadowolony ze swego nabytku.
Po jego wyjściu ojciec mój odrazu poczuł uspokojenie. Jakby wraz z portretem zwalił się ciężar z jego duszy. Sam zdumiewał się nad swem złem uczuciem, nad swoją zawiścią i wyraźną zmianą swego usposobienia. Rozważywszy swój czyn, zasmucił się w duszy i nie bez wewnętrznego żalu, powiedział: „Nie, to kara boska; obraz mój słusznie został potępiony. Był on podjęty w celu zgubienia brata. Demoniczne uczucie zazdrości kierowało mym pędzlem, a więc musiało się ono odbić w obrazie“. Natychmiast udał się na poszukiwanie swego byłego ucznia, uściskał go mocno, prosił go o przebaczanie i starał się jak mógł naprawić swą winę. Praca jego potoczyła się jak poprzednio spokojnie, ale zamyślenie coraz częściej zaczęło się zjawiać w jego twarzy. Więcej modlił się, częściej był milczący i nie wyrażał się tak ostro o ludziach; najsurowsza strona jego charakteru jakby zmiękła. Wkrótce pewna okoliczność wstrząsnęła nim jeszcze bardziej. Oddawna już nie spotykał się ze swym kolegą, który wziął portret. Wybierał się już do niego w odwiedziny, gdy nagle tamten nieoczekiwanie wszedł do pokoju. Po kilku słowach i pytaniach obustronnych, rzekł; „No, bracie, nie darmo chciałeś spalić portret. Niech go djabli wezmą, jest w nim coś strasznego... Nie wierzę czarownicom, lecz z pozwoleniem, siedzi w nim siła nieczysta...
— Jakto? powiedział ojciec.
— A tak to, że od chwili, gdy powiesiłem go w swoim pokoju poczułem taki niepokój... jakbym chciał kogo zarżnąć. W życiu swojem nie wiedziałem co to znaczy bezsenność, a teraz doznałem nietylko bezsenności, ale snów takich... nie mogę sam powiedzieć, czy to sny, czy co innego: jakby zmora mnie dusiła i wciąż widziałem, przeklętego starca. Słowem nie mogę opisać ci mojego stanu. Nigdy nie byłem w podobnym stanie. Jak szalony chodziłem przez te dni; czułem jakąś trwogę, niemiłe oczekiwanie czegoś. Czułem, że nie mogę nikomu powiedzieć nic wesołego, tak jak gdyby obok mnie siedział jakiś szpieg. I dopiero od chwili, gdy oddałem portret siostrzeńcowi, który się oń napierał, poczułem, jakby mi się kamień z pleców zwalił; poczułem się naraz, jak widzisz, wesół. No, bracie, nasmarowałeś też djabła!
Podczas tego opowiadania ojciec mój słuchał ze skupioną uwagą a w końcu zapytał: „A portret ma teraz twój siostrzeniec“.
— Gdzież tam siostrzeniec! nie wytrzymał! rzekł wesołek — „widać dusza lichwiarza zamieszkała w obrazie, wyłazi z ram, chodzi po pokoju, a to, co opowiada siostrzeniec jest wprost niepojęte. Urażałbym go za warjata, gdybym częściowo nie doświadczył sam. Sprzedał go jakiemuś zbieraczowi obrazów, ale i ten nie zniósł i pozbył się go także“.
Opowiadanie to wywarło silne wrażenie na mym ojcu. Zamyślił się nie na żarty, wpadł w hipohondrję i wreszcie upewnił się całkowicie, że pędzel jego służył za narzędzie djabelskiej sile i, że część życia lichwiarza przeszła naprawdę w portret, trwożąc teraz ludzi przez zaszczepianie im szatańskich pobudek, zawracając malarzy z drogi, rodząc straszną szarpaninę zawiści i t. d. i t. d. Trzy nieszczęścia, które spotkały go w ślad za tem, trzy nagłe śmierci: żony, córki i nieletniego syna, uznał za karę bożą i postanowił niezwłocznie porzucić świat. Gdy tylko skończyłem dziesięć lat, umieścił mnie w akademji malarskiej, a wypłaciwszy swe długi, usunął się na odludzie i wkrótce wstąpił do klasztoru. Tam, surowością życia i gorliwem przestrzeganiem wąskich reguł klasztornych zdumiewał braciszków. Przełożony klasztoru, dowiedziawszy się o artyzmie jego pędzla, żądał od niego namalowania głównego obrazu w cerkwi. Ale pokorny brat odparł, że czuje się niegodnym wziąć pędzel, który został zbrukany, że trudem i wielkiemi ofiarami musi wpierw oczyścić swą duszę, aby uczynić ją godną do takiej sprawy. Nie chciano go zmuszać. Sam, o ile można było, zwiększał dla siebie surowość życia klasztornego. W końcu wydała mu się ona za mało surową i niedostateczną. Usunął się, z błogosławieństwem przełożonego, na pustynię, aby być całkiem samotnym. Tam urządził sobie celę z gałęzi, żywił się surowemi korzonkami, nosił kamienie z miejsca na miejsce, stał od wschodu do zachodu słońca na jednem miejscu z podniesionemi ku niebu rękami bez przerwy modląc się, — słowem, wyzyskiwał wszelkie możliwe stopnie cierpienia i tego niezwalczonego samozaparcia, jakiego przykłady można by znaleźć chyba w żywotach świętych. W taki sposób umartwiał przez kilka lat swoje ciało, pokrzepiając je równocześnie pokarmem modlitwy. W końcu pewnego dnia przyszedł do klasztoru i rzekł twardo do przełożonego: „Teraz jestem gotów; jeżeli Bóg pozwoli, spełnię swą pracę“. Tematem podjętym przez niego, było narodzenie Jezusa. Cały rok siedział nad tem, nie opuszczając swej celi, żywiąc się nędznie prostem jedzeniem i modląc się bez przerwy. Po upływie roku obraz był gotów. Był to naprawdę cud pędzla. Trzeba wiedzieć, że ani bracia, ani przełożony nie znali się bardzo na malarstwie, ale wszystkich uderzyła niebywała świętość postaci. Wyraz zbożnego pokoju i skromności w twarzy Najświętszej Panny schylonej nad Dzieciątkiem, wielki rozum w oczach Boskiego Dziecięcia, jakby już przewidujących coś, potężne milczenie zachwyconych boskim cudem Królów, ścielących się u stóp Jego i wreszcie, święta, wzniosła cisza panująca w całym obrazie, — to wszystko objawiło się z taką zgodną siłą i potęgą piękna że wrażenie było magiczne. Wszyscy bracia padli na kolana przed nowym obrazem a przełożony w zdumieniu zawołał: „Nie, nie mógłby człowiek przy pomocy sztuki tylko stworzyć takiego obrazu! święta, wyższa siła kierowała pędzlem twoim, na pracy twojej spoczęło błogosławieństwo niebios”.
W tym czasie ukończyłem swe studja w akademji, otrzymałem złoty medal, a wraz z nim radosną nadzieję podróży do Włoch — najmilsze marzenie dwudziestoletniego malarza. Miałem się tylko pożegnać ze swym ojcem, z którym rozstałem się przed dwunastu laty. Przyznaję, że wymknęła mi się z pamięci nawet jego postać. Kilkakrotnie słyszałem o surowej świątobliwości jego życia i zawczasu wyobrażałem sobie, że spotkam się z pustelnikiem o szorstkim wyglądzie, obcym światu poza swą celą i modlitwą, wyschłym od ciągłych postów i umartwień. Ale jakże zdumiałem się, gdy stanął przedemną przepiękny, prawie boski starzec. Ani śladu wyczerpania nie było w jego obliczu; jaśniało ono światłością radości niebiańskiej. Biała jak śnieg broda i delikatne, powietrzne włosy, tak samo srebrzyste, rozsypane były na piersi i na fałdach jego czarnego habitu i spadały aż do sznura, który opasywał jego ubogą, mniszą szatę. Lecz najbardziej zdumiewające były padające z ust jego takie słowa o sztuce, które, wyznaję, długo będę chronił w swej duszy i chciałbym szczerze, aby każdy mój współtowarzysz czynił to samo.
„Czekałem na ciebie, synu mój“ rzekł, gdy zbliżyłem się, aby mnie pobłogosławił. „Leży przed tobą droga, po której odtąd będzie toczyło się twe życie. Droga twoja czysta — nie zawracaj z niej. Masz talent, talent to najcenniejszy dar Boga — nie strać go. Poznawaj, ucz się wszystkiego, co widzisz, przewyższ wszystkie pędzle lecz we wszystkiem naucz się widzieć wewnętrzną myśl i przedewszystkiem staraj się zgłębić wielką tajemnicę bytu. Błogosławiony wybraniec który ją posiadł. Niemasz dla niego nędznej rzeczy w przyrodzie. W rzeczy małej malarz — twórca jest tak samo wielki jak w wielkiej, w rzeczy pogardzanej niema u niego już pogardzanego, gdyż przenika niewidzialnie przez nie największa dusza twórcy, a pogardzany przedmiot nabiera siły, ponieważ przebył oczyszczenie w jego duszy... Zawiera się w sztuce idea boskiego niebiańskiego raju, i dla tego stoi ona ponad wszystko. O ile razy wyższy jest podniosły spokój od wszelkich burz świata, ilekroć wyżej stoi twórczość ponad zniszczeniem, o ile anioł przewyższa niewinnością świetlistą swej czystej duszy wszelkie nieogarnione siły i dumne żądze szatana, — o tyle góruje nad światem wielkie dzieło sztuki. Oddaj jej wszystko w ofierze, ukochaj ją z całą namiętnością, — nie namiętnością dyszącą ziemskim porywem, ale cichą, niebiańską żądzą, bez tego człowiek niemocen podnieść się ponad ziemię i zaznać cudnych melodyj ukojenia, gdyż wielkie dzieło sztuki zstępuje na ziemię dla uspokojenia i pogodzenia wszystkich. Nie może ono wywołać w duszy niepokoju, a dźwięczną modlitwą natomiast wiecznie zdąża do Boga. Są jednak chwile, chwile zaćmienia.“ Tu zatrzymał się i ujrzałem, że świetlane oblicze jego zamroczyło się, jakby przeleciał przez nie szybki obłok. „Jest pewne zdarzenie w mem życiu“ — rzekł. „Do dziś nie mogą zrozumieć, kim była ta dziwna postać, której portret namalowałem. Była to zaprawdę djabelska zjawa. Wiem, że świat zaprzecza istnieniu djabła i dlatego nie będę mówił o tem, powiem tylko, że malowałem ją ze wstrętem, nie czułem wówczas miłości do swej pracy. Gwałtem chciałem się zmusić i bezmyślnie głusząc w sobie wszystko, być wiernym naturze. Nie było to dzieło sztuki i dlatego, uczucia budzące się w ludziach na jego widok są uczuciami buntu, trwogi, nie uczuciami artysty, gdyż artysta nawet w trwodze oddycha spokojem. Mówiono mi, że portret ten przechodzi z rąk do rąk i sieje dręczące wrażenia, rodząc w artystach uczucie zawiści, ponurej zazdrości wobec braci, złośliwą żądzę prześladowania i ciemiężenia. Niech cię Najwyższy chroni przed temi namiętnościami! Nic niema straszniejszego od nich. Lepiej znieść całą gorycz wszelkich możliwych prześladowań, niż okazać komuś najmniejszy jej cień. Ratuj czystość swej duszy. Kto posiada talent, winien być w duszy najlepszy ze wszystkich. Innym przebaczy się wiele, ale jemu nie będzie przebaczone. Wystarczy, aby na człowieka, który wyszedł czysty z domu bryznęła jedna kropla błota, a już ludzie go otoczą, wskażą na niego palcem i zaczną gadać o jego niechlujstwie, wówczas gdy ci sami ludzie nie zwracają uwagi na mnóstwo plam na innych przechodniach odziannych w codzienny strój, gdyż na ubraniu codziennem plam się nie widzi.
Pobłogosławił mnie i uścisnął. Nigdy w życiu nie czułem się tak duchowo podniesiony. Z czcią, większą niż synowskie uczucie przywarłem do jego piersi i ucałowałem rozsypane jego srebrne włosy.
Łza błysnęła mu w oczach. „Spełń synu mój jedną mą prośbę“, rzekł przy samem rozstaniu. Być może, iż zdarzy ci się kiedyś spotkać gdzie ten portret, o którym ci mówiłem, — poznasz go po niesamowitych oczach i nienaturalnym ich wyrazie, — za wszelką cenę zniszcz go“... Sądźcie sami, czy nie powinienem był zaprzysiąc spełnienia takiej prośby. W ciągu piętnastu lat nie zdarzyło mi się spotkać nic takiego, co byłoby chociaż trochę podobne do opisu mojego ojca, gdy nagle teraz podczas licytacji...
Tu malarz, nie dokończywszy zdania, zwrócił oczy na ścianę aby raz jeszcze spojrzeć na portret. Ten sam ruch wykonał wraz z nim cały tłum słuchaczy szukając oczami niezwykłego portretu.
Ale, ku najwyższemu zdumieniu, nie było go już na ścianie.
Lekki szept i szmer przebiegł po tłumie i w ślad za tem padły głośne słowa: „skradziony!“ Ktoś zdążył go unieść, korzystając z przejęcia się słuchaczy, porwanych opowieścią. I długo obecni pozostawali w niepewności, nie wiedząc, czy doprawdy widzieli te niezwykłe oczy, czy też to było poprostu złudzenie, które na moment zaćmiło ich wzrok strudzony, długotrwałem oglądaniem starych obrazów.
W departamencie... Lepiej jednak nie mówmy w jakim departamencie. Niemasz bowiem nic groźniejszego od wszelkiego rodzaju departamentów, pułków, kancelaryj i, słowem wszelkich sfer urzędowych. Dziś już każdy człowiek prywatny uważa istnienie swej osoby nieomal za obrazę społeczeństwa. Powiadają, że niedawno temu wpłynęło podanie pewnego kapitana — isprawnika, nie pamiętam z jakiego miasta, który dowodzi jasno, że powaga ustaw państwowych upada i, że święte imię jego wymawiają nadaremno. Na dowód załączył do podania ogromny tom jakiegoś utworu romantycznego, w którym co dziesięć stronic zjawia się kapitan isprawnik, miejscami nawet zgoła w pijanym stanie. A więc, dla uniknięcia nieprzyjemności, nazwijmy lepiej departament, o którym mowa, pewnym departamentem.
Otóż w pewnym departamencie służył pewien urzędnik, — urzędnik, nie można powiedzieć, zbyt imponujący: niskiego wzrostu, cokolwiek ospowaty, trochę rudawy, nawet nieco ma wygląd ślepawy, z niewielką łysiną, ze zmarszczkami po obydwu stronach twarzy i z barwą oblicza tak zwaną hemoroidalną... Cóż robić! winien tu klimat petersburski. Co zaś tyczy się rangi (u nas bowiem przede wszystkiem należy wymienić rangę) był on tem, co nazywa się wiecznym tytularnym radcą, z którego jak wiadomo, dość naszydzili i nażartowali się różni pisarze o chwalebnej właściwości napadania tych, co nie mogą się odgryzać. Nazwisko urzędnika brzmiało Baszmaczkin. Już z samego nazwiska widać, że powstało ono od buta (ros. baszmak), ale kiedy, w jakim czasie i w jaki sposób powstało ono od buta — niewiadomo. I ojciec i dziad, a nawet szwagier, wszyscy Baszmaczkinowie chodzili w butach, zmieniając tylko trzy razy na rok zelówki. Imię jego było: Akakij Akakjewicz. Możliwe, że wyda się ono czytelnikowi trochę dziwne i wyszukane, ale upewniam, iż wcale go nie wyszukiwano i, że zdarzyły się same przez się okoliczności, nie pozwalające na danie mu innego imienia, a stało się to tak:
Akakij Akakjewicz urodził się w nocy, jeżeli nie myli mnie pamięć, na 23 marca. Nieboszczka matka, żona urzędnika i bardzo dobra kobiecina, postanowiła ochrzcić dziecko jak należy. Matka leżała jeszcze w łóżku naprzeciw drzwi, a po prawej ręce stał kum, niezwykły człowiek, Iwan Iwanowicz Jeroszkin, pełniący służbę szefa biura w senacie i kuma, żona okręgowego oficera, kobieta rzadkiej dobroczynności, Arina Siemionowa Biełobriuszkowa. Położnicy dano do wyboru jedno z trzech imion: Mokia, Sossia lub imię męczennika Chozdazata. „Nie“, pomyślała „to wszystkie takie imiona“. Dla zadowolenia jej, otworzono kalendarz na innem miejscu i znów wypadły trzy imiona: Tryfyli, Duła i Warachasy.
— A to dopiero kara boska! — wyrzekła stara — to ci dopiero imiona! Doprawdy, nigdy nie słyszałam takich. Gdyby jeszcze Waradat albo Waruch, a to Tryfili i Warachasy.
Odwrócono jeszcze jedną stronicę — i wypadli: Pawsykachij i Waktysyj.
— No widzę, — rzekła stara — że to przeznaczenie, Jeżeli już tak, to niech się nazywa tak, jak jego ojciec. Ojcu było Akakij, niech więc i syn będzie Akakij.
W taki sposób powstał Akakij Akakjewicz. Dziecko ochrzczono, przyczem płakało ono i rzucało się, jakby przeczuwając, że będzie tytularnym radcą. W ten sposób więc odbyło się wszystko. Opisaliśmy to, aby czytelnik przekonał się, że stało się to wskutek konieczności i innego imienia w żaden sposób dać nie było można. Jak i kiedy wstąpił on do departamentu i kto go przyjął, tego nikt sobie nie przypomina. Zmieniło się wielu dyrektorów i różnych naczelników, jego zaś widziano ciągle na tem samem miejscu, w tej samej pozycji, w tej samej randze, tym samym pisarczykiem, tak dalece, że uwierzono, iż urodził się już gotowy, w mundurze i z łysiną na głowie. W departamencie nie szanowano go zupełnie. Stróże, nietylko że nie wstawali, gdy przechodził, ale patrzyli na niego tak, jakby przez przedpokój przelatywała zwykła mucha. Przełożeni postępowali z nim jakoś zimno i despotycznie. Pierwszy lepszy pomocnik szefa kancelarji podsuwał mu poprostu pod nos papiery, nie mówiąc nawet: „Proszę przepisać“, lub „oto ciekawa, doskonała sprawa“, lub też cośkolwiek miłego, jakto bywa wśród dobrze wychowanych ludzi. On zaś brał patrząc tylko na papier, nie zwracając uwagi, kto mu go podsunął i czy miał na to prawo, brał go i w tej chwili zabierał się do przepisywania. Młodzi urzędnicy podśmiewali się i szydzili z niego, na ile tylko stać było dowcip kancelaryjny, opowiadając sobie w jego obecności różne na jego temat osnute historje; o jego gospodyni, siedemdziesięcioletniej staruszce, mówiono, że go bije, pytali kiedy będzie wesele, sypali mu na głowę papierki, nazywając to śniegiem. Lecz Akakij Akakjewicz nie odpowiadał na to ani słowem, jakby nie miał nikogo przed sobą. Nie wpływało to również na jego pracę; podczas tych wszystkich dokuczań nie robił ani jednego błędu w pisaniu. Tylko, gdy figiel był już zbyt nieznośny, gdy trącano go w rękę, przeszkadzając w pracy, mówił: „Dajcie mi spokój! Dlaczego mnie obrażacie“? i coś dziwnego kryło się w słowach i w tonie głosu z jakiem je wypowiadał. Słychać w nim było coś bliskiego żalu tak, że pewien młodzieniec, który wstąpił na urząd niedawno i pozwolił sobie w ślad za innymi na żart, nagle powstrzymał się jakby przeszyty i od tej chwili wszystko wydało mu się inne, zmieniło się w jego oczach. Jakaś nadnaturalna siła odtrąciła go od kolegów, z którymi nawiązał stosunki, sądząc, że są ludźmi porządnymi i światowcami. I długo potem, w chwilach najweselszych, widział niskiego urzędniczka z łysinką na głowie i z przenikliwemi słowami: „Dajcie mi spokój! Dlaczego mnie obrażacie?“ W tych słowach bolesnych brzmiały inne: „jestem bratem twym“. I młodzieniec zakrywał twarz rękami i wielekroć później wzdrygnął się w swem życiu, widząc, jak wiele w ludziach nieludzkości, jak wiele ukrytej brutalności kryje się w subtelnych wykształconych sferach światowych i Boże! nawet w człowieku uznanym przez świat za porządnego i uczciwego.
Trudno byłoby znaleźć człowieka, który wżyłby się tak dalece w swoją służbę. Mało tego, pełnił ją z zamiłowaniem, z miłością, widział tam, w tem przepisywaniu jakiś swój bogaty i miły świat. Rozkosz widniała z jego twarzy; niektóre litery były jego faworytkami i gdy dochodził do nich nie panował nad sobą; uśmiechał się i mrużył oczy i pomagał sobie wargami, tak że z twarzy jego można było wyczytać każdą literę, którą kreśliło jego pióro. Gdyby dawano mu nagrodę, odpowiadającą jego gorliwości, zostałby być może ku własnemu zdumieniu radcą państwa: lecz wysłużył sobie, jak mówili dowcipnisie, sprzączkę do pętlicy i zdobył hemoroidy do pasa. Zresztą nie można powiedzieć, by nie zwracano na niego żadnej uwagi. Pewien dyrektor, człowiek dobry, chcąc wynagrodzić go za długą służbę, kazał dać mu coś poważniejszego niż zwykłe przepisywanie; a mianowicie: zakończoną już sprawą kazano mu przenieść na inne odpowiedniejsze miejsce; rzecz polegała tylko na zmianie nagłówka i czasownika z pierwszej na drugą osobę. Zadało mu to tyle pracy, że spocił się cały, tarł czoło i wreszcie rzekł: „nie, dajcie mi lepiej coś do przepisywania“. Odtąd pozostawiono mu tylko przepisywanie. Po za tem przepisywaniem, zdało się, nie istniało dla niego nic. Nie dbał wcale o swoje ubranie; jego mundur był nie zielonego, ale jakiegoś rudawo-mącznego koloru. Kołnierzyk miał niziutki, wąziutki tak, że szyja jakkolwiek niezbyt długa, wystając z kołnierza wydawała się niezwykle długą, jak u tych kotków z gipsu, które kiwają głową i są sprzedawane tuzinami przez rosjan cudzoziemcom. I zawsze coś przyklejało się do jego munduru, to kawałek siana, to jakaś niteczka, a do tego miał tę niezwykłą umiejętność podchodzenia pod okno właśnie wtedy, gdy wyrzucano przez nie śmiecie i stąd nosił stale na swym kapeluszu skórki z arbuza, dyni i tym podobne odpadki. Ani razu w życiu nie zwrócił uwagi na to, na co, rzecz znana, patrzy każdy młody urzędnik, z jego braci, który bystrość swego wzroku czyni tak rozległą, iż zauważy nawet, jeśli komuś na drugiej stronie ulicy odpruje się sprzączka u pantalonów — co wywołuje na twarzy jego złośliwy uśmiech. Ale Akakij Akakjewicz jeżeli patrzył nawet na coś, we wszystkiem widział swe czysto regularnem pismem wykaligrafowane wiersze, i tylko chyba w wypadku, gdy niewiadomo skąd morda końska opierała się na jego ramieniu i dmuchała nozdrzami niby wiatr w twarz, wówczas tylko konstatował, że nie jest w środku zdania, lecz raczej na środku ulicy. Wracając do domu siadał natychmiast przy stole, spożywał coprędzej swoją zupę i kawałek wołowiny z cebulą, nie czując wcale ich smaku, zjadając to z muchami i ze wszystkiem czem dażył Bóg w tej chwili. Zauważywszy pęcznienie żołądka, wstawał od stołu, wyjmował butelkę atramentu i przepisywał przyniesione do domu papiery. Jeżeli zaś nie miał ich, to umyślnie dla własnego zadowolenia robił sobie kopie, zwłaszcza gdy dokument był interesujący, nie tyle pod względem stylu, ile adresu do jakiejś nowej osobistości.
Nawet podczas godzin, kiedy gaśnie szare niebo petersburskie i cały lud urzędniczy według możności zjadł obiad i nasycił się stosownie do otrzymywanej pensji oraz osobistych zachcianek, gdy wszyscy odpoczęli już po skrzypieniu piórem w departamencie, bieganinie, własnych i cudzych nie cierpiących zwłoki sprawach i wszystkiem, co zwala na siebie ponad potrzebę nawet niespokojny człowiek, gdy urzędnicy dążą, by strawić w rozkoszy resztę czasu: jedni żwawsi idą do teatru: inni na ulicę w celu oglądania pewnych kapelusików; inni znów na wieczorek, by spędzić go na komplementowaniu jakiejś przystojnej dzieweczki, gwiazdy skromnego kółka urzędniczego, inni wreszcie — a to najczęściej bywa — idą poprostu do swego brata na czwarte lub trzecie piętro, do dwu niewielkich pokojów z przedpokojem lub kuchnią i z pewnemi modnemi pretensjami, z lampą lub z innym drobiazgiem, kosztującym wiele poświęceń, odmawiania sobie obiadów i spacerów, — słowem nawet wówczas, gdy wszyscy urzędnicy rozpraszają się po małych mieszkankach swych przyjaciół w celu zagrania w szturmowego wista, popijając herbatę z kopiejkowym sucharkiem, zaciągając się dymem z długich cybuchów, opowiadając podczas rozdawania kart, jakąś plotkę z wyższego towarzystwa, czego nigdy i w żadnym wypadku nie wyrzeknie się rosjanin, albo nawet w braku tematu, powtarzając wieczną anegdotę o komendancie, któremu doniesiono, że koniowi z pomnika Falkoneta podcięto ogon: — słowem nawet wtedy, gdy wszystko pragnie zabawy, Akakij Akakjewicz nie oddawał się żadnej rozrywce. Nikt nie mógłby dowieść, że widział go kiedykolwiek na jakimś wieczorku. Napiwszy się do syta, kładł się spać, uśmiechając się z góry na myśl o jutrze: co też Bóg da jutro do przepisywania? Tak upływało spokojne życie człowieka, który posiadając czterysta rubli pensji (rocznie) umiał być zadowolony ze swego losu i dopłynęłoby być może do późnej starości, gdyby nie różne nieszczęścia, rozsypane na drodze nietylko tytularnych, ale nawet tajnych, rzeczywistych, nadwornych i innych radców, nawet i tych, którzy nie udzielają rad nikomu i nie przyjmują ich od nikogo.
Istnieje w Petersburgu możny wróg tych wszystkich, co mają 400 rubli pensji na rok lub coś około tego. Wróg ów, to nie kto inny, tylko nasz północny mróz, jakkolwiek powiadają, że jest on zresztą zdrowy. O godzinie dziesiątej rano, właśnie wtedy, gdy ulice pełne są śpieszących do departamentu urzędników, zaczyna on rozdzielać takie kłójące psztyczki we wszystkie bez wyboru nosy, iż biedni urzędnicy zgoła nie wiedzą, gdzie je ukryć. O takiej porze, gdy od mrozu boli głowa nawet wyższych urzędników i łzy kręcą się im w oczach, biedni radcy tytularni bywają nieraz bezbronni. Cały ratunek ich leży w tem, aby przebiec w cieniutkim płaszczu jak najprędzej pięć-sześć ulic a potem natupać się dobrze nogami w przedsionku, póki nie odtają wszystkie zamarznięte talenty i zdolności do pełnienia obowiązków urzędniczych. Akakij Akakjewicz zaczął od pewnego czasu odczuwać, że zaczęło go zbyt jakoś mocno dopiekać w plecy i ramiona, mimo, iż starał się przebiegać, o ile można najszybciej, przepisaną przestrzeń. Wreszcie zastanowił się czy płaszcz jego nie ma jakichś grzechów. Przejrzawszy go starannie w domu, zrobił odkrycie, że w dwu czy trzech miejscach właśnie na ramionach i plecach, wygląda on jak sito, sukno starło się tak dalece, że prześwitywało, a podszewka rozlazła się. Trzeba wiedzieć, że płaszcz Akakija Akakjewicza był celem żartów urzędniczych; odmawiano mu nawet szanownego imienia płaszcza i nazywano kapotą. I naprawdę, miał on jakąś dziwną budowę; kołnierz jego zmniejszał się z roku na rok coraz bardziej, gdyż służył do poprawek innych jego części. Poprawki te nie dowodziły artyzmu krawca i wychodziły zawsze workowato i nieładnie. Poznawszy przyczynę, Akakij Akakijewicz postanowił zanieść płaszcz do Piotrowicza, krawca, mieszkającego gdzieś na czwartem piętrze od kuchni, który nie bacząc na swe ślepe oko i ospowatą twarz, trudnił się dość udatnie reperacją urzędniczych oraz wszelkich innych pantalonów, fraków, naturalnie, gdy był w trzeźwym stanie i nie miał w łepetynie innych zamiarów. O krawcu tym nie należałoby rzecz prosta zbyt wiele mówić, ale jest to już przyjęte, by w powieści określano charakter każdej postaci, a więc niema co, dawać tu i Piotrowicza. Początkowo nazywał się on tylko Grzegorzem i był poddanym jakiegoś pana, Piotrowiczem zaś począł się mianować od czasu, gdy został wyzwolony i zaczął dość mocno popijać podczas wszystkich świąt, z początku większych, później zaś bez wyjątku wszystkich kościelnych, gdzie tylko stał krzyżyk w kalendarzu. Pod tym względem był wierny obyczajom przodków, a kłócąc się z żoną nazywał ją kobietą świecką i niemką. Skoro już napomnęliśmy o żonie, należałoby powiedzieć i o niej ze dwa słowa, lecz na nieszczęście, niewiele wiadomo o niej, chyba to tylko, że Piotrowicz miał żonę, która nosiła nawet kapelusz nie chustkę; nie mogła ona jednak poszczycić się pięknością, w każdym razie na ulicy tylko gwardziści zaglądali jej pod kapelusik i ruszywszy wąsem, wydawali jakieś szczególne dźwięki.
Wdrapując się po schodach, prowadzących do Piotrowicza, schodach, które — oddając sprawiedliwość — były całkiem zalane wodą, pomyjami, przesiąknięte nawskroś tym gryzącym w oczy spirytusowym zapachem, obecnym nieodłącznie na wszystkich schodach kuchennych petersburskich domów — wdrapując się tedy po schodach, Akakij Akekjewicz myślał już, ile zażąda Piotrowicz i postanowił w duchu nie dać więcej niż dwa ruble. Drzwi były otwarte, gdyż gospodyni, przyrządzając jakąś rybę narobiła tyle dymu w kuchni, że nie widać było nawet karaluchów, Akakij Akakjewicz przeszedł kuchnię, niezauważony przez gospodynię i wkroczył do pokoju, gdzie ujrzał Piotrowicza, który siedział na szerokim, drewnianym, niemalowanym stole z podwiniętemi pod siebie nogami, niby pasza turecki. Nogi były bose, według zwyczaju krawców przy pracy, a przedewszystkiem rzucał się w oczy wielki palec z jakimś zniekształconym paznokciem, grubym i mocnym, niby skorupa żółwia. Na szyji Piotrowicza wisiał motek jedwabiu i nici, zaś na kolanach leżał jakiś łachman. Od trzech minut starał się nawlec nitkę, nie trafiał i złościł się na ciemność, a nawet na nitkę warcząc półgłosem: „nie włazi, bestja! Dopiekłaś mi już szelmo jedna!“ Akakijowi Akakjewiczowi było nieprzyjemnie, że przyszedł akurat w chwili, gdy Piotrowicz się gniewał, ponieważ lubił umawiać się z Piotrowiczem, gdy ten był już trochę „pod kurażem“, lub według wyrażenia jego żony: „żłopnął siwuchy, jednooki czort”. W takim stanie Piotrowicz, ustępował i godził się niezwykle chętnie, a nawet kłaniał się i dziękował. Prawda, że później przychodziła żona z płaczem, iż mąż był pijany i wziął za tanio, ale, bywało, doda się ćwierć rubla i wróbel w garści. Teraz zaś Piotrowicz, zdawało się, był w stanie trzeźwym, a przeto krzywy, mrukliwy i skłonny djabeł wie do stawiania jakich cen. Akakij Akakjewicz zauważył to i chciał już, jak to mówią, dać drapaka, ale sprawa była rozpoczęta. Piotrowicz przymrużył pytająco swe jedyne oko i Akakij Akakjewicz mimowoli wyrzekł: „Witaj, Piotrowiczu!“ „Moje uszanowanie panu!“ rzekł Piotrowicz i z ukosa spojrzał swem okiem na ręce Akakija Akakjewicza, pragnąc wybadać, jakiego rodzaju ofiarę przyniósł.
„A, ja do ciebie, Piotrowiczu, tego!...“ Trzeba wiedzieć, że Akakij Akakjewicz wyrażał się po większej części zaimkami, przysłówkami a wreszcie takiemi częściami mowy, które stanowczo nie mają żadnego znaczenia. Jeżeli zaś sprawa była kłopotliwa, to miał zwyczaj niekończenia zdania, tak iż bardzo często, zacząwszy od słów: „To, doprawdy, całkiem tego“... a potem nic nie mówiąc, zapominał o poprzedniem, sądząc, że wszystko powiedział.
„Cóż takiego?“ rzekł Piotrowicz i obejrzał równocześnie swem jedynem okiem cały jego mundur, począwszy od kołnierza aż do rękawów, grzbietu, fałd i pętlic, które znał dobrze, jako swoją własną robotę. Taki już mają krawcy zwyczaj: to pierwsza rzecz przy spotkaniu.
„A ja ot co, Piotrowiczu.. płaszcz... sukno... widzisz, wszędzie w innych miejscach sukno mocne... trochę zakurzone i wydaje się starem ale ono nowe, i tylko w jednem miejscu trochę, tego... na plecach i jeszcze na ramionach trochę przetarło się, o tu na tem ramieniu troszkę... widzisz? oto wszystko. I roboty niewiele“...
Piotrowicz wziął kapotę, rozłożył ją najprzód na stole, przeglądał długo, pokiwał głową i sięgnął ręką do okna po okrągłą tabakierkę z portretem jakiegoś generała, — jakiego właściwie niewiadomo, gdyż miejsce gdzie znajdowała się twarz było przedziurawione palcem, a potem zaklejone kwadratowym strzępkiem papieru. Zażywszy tabaki, Piotrowicz rozpostarł kapotę na rękach, popatrzył na nią pod światło i znów pokiwał głową; później odwrócił ją podszewką do góry i znów pokiwał; zdjął powtórnie wieczko z generałem zaklejonym papierem i napchawszy w nos tabaki, zamknął i schował tabakierkę, aż wreszcie rzekł: — Nie, nie można poprawić: kiepska garderoba! —
Serce Akakija Akakjewicza ścisnęło się na te słowa.
— Dlaczego nie można, Piotrowiczu? — rzekł błagalnym prawie głosem dziecka — przecież to tylko na plecach trochę przetarte, przecież masz jakiekolwiek kawałki... —
— Kawałki to można znaleść, kawałki się znajdą, — rzekł Piotrowicz — ale wszyć ich nie można; rzecz całkiem się sypie, dotknąć igłą — a już się rozłazi. —
— Niech się rozłazi, a ty daj łatkę —
— Tak, ale niema na czem położyć łatki; nie ma do czego przymocować; łata byłaby zbyt wielka. Dobrze jeszcze, że sukno, gdyby nie to, wiatr by to rozniósł. —
— No, przymocuj więc. Jakże to tak, doprawdy!... —
— Nie — powiedział Piotrowicz stanowczo — nic się zrobić nieda. Sprawa stoi kiepsko. Lepiej niech pan podczas zimy narobi sobie z tego onuczek, gdyż skarpetki grzeją słabo. To niemcy wymyślili, aby gromadzić pieniądze (Piotrowicz lubił przy sposobności dociąć niemcom); a płaszcz jak widać, trzeba będzie zrobić nowy. —
Przy słowie „nowy“ Akakijowi Akakjewiczowi zamroczyło oczy i wszystko co było w pokoju splątało się. Widział wyraźnie tylko generała z zaklejoną papierkiem twarzą na wieczku tabakiery Piotrowicza. — Jakto nowy, rzekł jakby we śnie: — przecież nie mam nawet na to pieniędzy.
— Tak, nowy — rzekł Piotrowicz z barbarzyńskiem spokojem.
— No, a jeśli by trzeba było nowy, jak by to?...
— To znaczy, ile będzie kosztowało? —
— Tak —
— A ze trzy pięćdziesiątki z górą trzeba dać — rzekł Piotrowicz i zacisnął znacząco wargi. Lubił on bardzo mocne efekty, lubił naraz postawić sprawę zagadkowo, a później spojrzeć z ukosa, jaką minę będzie miał zagadnięty po takiem dictum.
— Półtora setki za płaszcz! — wykrzyknął biedny Akakij Akakjewicz, — krzyknął być może, po raz pierwszy, gdyż odznaczał się cichością głosu.
— Tak, rzekł Piotrowicz, i jeszcze jaki płaszcz. — Gdyby dać na kołnierz kunę i zrobić kapiszon na jedwabnej podszewce, to dojdzie i do dwustu —
— Proszę cię Piotrowiczu, — mówił Akakij Akakjewicz błagalnym głosem, nie słysząc i nie usiłując słyszeć słów Piotrowcza i wszystkich jego efektów; popraw jakoś, żeby jeszcze trochę bodaj można używać.
— Nie, byłaby to strata pracy i daremne wyrzucanie pieniędzy, — rzekł Piotrowicz; Akakij Akakjewicz zaś wyszedł po tych słowach całkiem zdruzgotany. Piotrowicz zaś po jego wyjściu długo stał jeszcze z zaciśniętemi znacząco ustami i nie brał się do roboty zadowolony, że nie stracił i sam na godności i nie poniżył sztuki krawieckiej.
Wyszedłszy na ulicę, Akakij Akakjewicz czuł się jak we śnie. — Taka to sprawa, taka — mówił sam do siebie: — doprawdy nie sądziłem, że to wyszło tak... — a później po chwili milczenia dodał. — Takto więc tak! oto co wreszcie się stało! a ja doprawdy, wcale nie przypuszczałem, żeby to było tak... — Po tem nastąpiło znowu długie milczenie, po którem rzekł: — Takto! oto jakie to doprawdy zgoła nieoczekiwane tego... tego bym nigdy... taka okoliczność! — Rzekłszy to, zamiast iść do domu, poszedł w całkiem przeciwną stronę, nie zdając sobie z tego sprawy. Po drodze trącił go brudny kominiarz i poczernił mu całe ramię, pełny szaflik wapna wysypał mu się na głowę z wierzchu budującego się domu. On zaś nic nie zauważył i dopiero, gdy natknął się na stróża nocnego, który postawiwszy obok halabardę wytrząsał z rożka tabakę na kułak, wówczas dopiero trochę się ocknął i to jedynie dlatego, że stróż powiedział: — Czego leziesz naprost pyska? czy nie masz to — tretuara? — To zwróciło jego uwagę i skierowało go do domu. Tam dopiero, ujrzawszy swoją sytuację w jasnem i rzeczywistem świetle zaczął skupiać myśli, rozmawiać z sobą, nie półsłówkami już, ale rozsądnie i otwarcie niby z rozumnym przyjacielem, — z którym można mówić o najbliższych i najserdeczniejszych sprawach.
Nie, rzekł Akakij Akakjewicz „teraz nie można dogadać się z Piotrowiczem; teraz on tego... żona widać wytłukła go. Ale oto, pójdę lepiej do niego w niedzielę zrana; po sobocie będzie zezował i zaspany musi się otrzeźwić, żona mu nie da pieniędzy, a wówczas ja mu czterdziestówkę tego do ręki — będzie wtedy rozmowniejszy i płaszcz tego tam... Roztrzygnąwszy sprawę w ten sposób, Akakij Akakjewicz nabrał odwagi i doczekał się pierwszej niedzieli. Ujrzawszy zdaleka, że żona Piotrowicza wyszła dokądś z domu, poszedł wprost do niego. Piotrowicz rzeczywiście po sobocie silniej zezował, głowę trzymał nachyloną i był całkiem zaspany; lecz mimo to, gdy tylko dowiedział się o co idzie, jakby go djabeł tknął. „Nie można“ rzekł „proszę obstalować nowy“. Akakij Akakjewicz wsunął mu wówczas czterdziestówkę. „Dziękuję panu, wzmocnię się troszeczkę za pańskie zdrowie“ powiedział Piotrowicz. „Zaś co do płaszcza niech się pan uspokoi — nie nadaje się do niczego. Uszyję panu płaszcz nowy, doskonały, na tem sprawa się skończy“.
Akakij Akakjewicz mówił coś jeszcze a conto naprawy, lecz Piotrowicz nie dosłyszał i powiedział: „Uszyję panu nowy niezawodnie, niech pan polega na tem, dołożę starań. Można będzie nawet według mody: kołnierz będzie się zapinał na srebrne łapki pod patką.“
Wówczas poznał Akakij Akakjewicz, że nie obejdzie się bez nowego płaszcza i całkiem upadł na duchu. Jak, doprawdy, za co, za jakie pieniądze zrobić to? Możnaby po części liczyć na przyszłą renumerację świąteczną, ale pieniądze te już dawno były wydane zgóry. Trzeba było sprawić nowe pantalony, zapłacić szewcowi stary dług za przyszycie nowych przyszew do starych cholewek i zamówić u szwaczki trzy koszule oraz dwie sztuki tej bielizny, której nie wypada nazwać w druku: słowem wszystkie pieniądze powinny były się rozejść, gdyby zaś nawet dyrektor był tak łaskaw, że wyznaczyłby zamiast czterdzestu, czterdzieści pięć rubli, to zawsze znajdzie się jakieś głupstwo, które dla płaszczowego kapitału będzie kroplą w morzu. Chociaż zdawał sobie sprawę z tego, że Piotrowicz miał manję stawiania nagle niezmiernych cen, że aż żona nie mogła czasem powstrzymać się, by nie krzyknąć: „Cóż ty zwarjowałeś, durniu! Raz bierze się do roboty za nic, a teraz podbiło mu bębenka i stawia cenę jakiej sam nie wart.“ Chociaż wiedział, że Piotrowicz podejmie się roboty i za osiemdziesiąt rubli, jednak skąd wziąć tych osiemdziesiąt rubli? Połowę możnaby jeszcze wydostać; znalazłaby się połowa; możliwie, iż nawet trochę więcej; ale skąd wziąć drugą połowę?... Ale najpierw musi się czytelnik dowiedzieć, skąd wzięła się pierwsza połowa, Akakij Akakiewicz miał zwyczaj odkładać z każdego wydawanego rubla po groszu do niewielkiej skrzyneczki, zamkniętej na klucz, z wyciętą dziurką do wrzucania pieniędzy.
Po upływie każdego półrocza obliczał uzbieraną sumę miedziaków i zmieniał ją na drobne srebro. Czynił to oddawna i w ten sposób w ciągu kilku lat suma oszczędzona wzrosła do przeszło czterdziestu rubli. Tak więc miał połowę w ręku, ale skąd wziąć drugą połowę? skąd wydostać drugie czterdzieści rubli? Akakij Akakjewicz myślał, myślał i postanowił, że trzeba będzie zmniejszyć zwykłe wydatki bodaj na przeciąg jednego roku: wyzbyć się picia herbaty wieczorem, nie palić świecy, a jeżeli trzeba będzie coś robić iść do pokoju gospodyni i pracować przy jej świecy; chodząc ulicami stąpać lżej i ostrożniej po kamieniach, aby nie ścierać tak szybko podeszew; o ile można najrzadziej dawać do praczki bieliznę, ażeby zaś nie brudziła się, za każdym razem po powrocie do domu zrzucać ją i pozostawać tylko w bawełnianym, bardzo starym i oszczędzonym nawet przez czas szlafroku. Trzeba rzec prawdę, iż początkowo trudno było mu przyzwyczaić się do takich ograniczeń, ale później przywykł i wszystko poszło swoim trybem, — nauczał się nawet głodować wieczorami; karmił się za to duchowo, piastując w myślach swych wieczną ideę przyszłego płaszcza. Od tego czasu nawet istnienie jego stało się jakby pełniejsze, jakby się ożenił, jakby istniał w nim inny człowiek, jakgdyby nie był sam i jakby jakaś miła towarzyszka zgodziła się iść z nim razem drogą życia — a towarzyszką tą było nic innego, tylko płaszcz na grubej wacie, na mocnej, nie do zdarcia podszewce. Zrobił się jakiś żwawszy, twardszy w charakterze, niby człowiek, który już określił i stworzył sobie cel. Z twarzy jego i czynów zniknęło samo przez się wahanie, niezdecydowanie, słowem wszystkie cechy niepewności i chwiejności. Czasami błyskał ogień w jego oczach a w głowie przemykały się śmiałe i harde myśli: czy też nie dać doprawdy kuny na kołnierz. Rozmyślania nad tem, omal że nie przyprawiły go o roztargnienie. Pewnego razu, przepisując papiery o mało co nie zrobił błędu, tak że prawie głośno krzyknął „och!“ i przeżegnał się. Chociaż raz w ciągu miesiąca odwiedzał Piotrowicza, aby pogadać o płaszczu gdzie lepiej kupić sukno i jakiej barwy i w jakiej cenie — i jakkolwiek zakłopotany, ale zadowolony zawsze wracał do domu myśląc, iż przyjdzie wreszcie czas, że wszystko to się kupi i płaszcz zostanie zrobiony. Sprawa poszła nawet szybciej niż oczekiwał. Wbrew wszelkim przypuszczeniom dyrektor wyznaczył Akakijowi Akakjewiczowi nie czterdzieści, czy czterdzieści pięć, lecz całych sześćdziesiąt rubli. Czy to przeczuwał przypadkiem, że Akakijowi Akakjewiczowi potrzebny jest płaszcz, czy też stało się to wypadkowo, ale wskutek tego ów stał się panem zbędnych dwudziestu rubli. Okoliczność ta przyśpieszyła bieg sprawy. Jeszcze jakieś dwa lub trzy miesiące niewielkiego głodowania — i Akakij Akekjewicz uzbierał naprawdę około ośmdziesięciu rubli. Serce jego, naogół spokojne, zabiło. Pierwszego zaraz dnia wybrał się z Piotrowiczem do sklepów. Kupili sukno bardzo dobre — i nic dziwnego, gdyż myśleli o tem na pół roku z góry i prawie co miesiąc chodzili do sklepów porównywać ceny, lecz zato nawet Piotrowicz orzekł, iż lepszego sukna się nie znajdzie. Na podszewkę wybrali perkal, ale tak świetny i mocny, że zdaniem Piotrowicza, był jeszcze lepszy od jedwabiu i na wygląd nawet bardziej okazały i błyszczący. Kuny nie kupili, gdyż była zbyt droga, lecz zato nabyli kota, najlepszego, jaki był w sklepie, kota, którego zdaleka można było wziąć za kunę. Piotrowicz pracował przy płaszczu naogół dwa tygodnie, gdyż wiele było stebnowania, w przeciwnym razie byłby gotów wcześniej. Za robotę wziął Piotrowicz dwanaście rubli, — mniej nie można było w żaden sposób: wszystko było bezwzględnie szyte jedwabiem, podwójnym, drobnym ściegiem i po każdym szwie przejeżdżał Piotrowicz zębami, wyciskając różne figury.
Było to dnia... trudno powiedzieć jakiego właściwie dnia, ale zapewnie dnia najwspanialszego w życiu Akakija Akakjewicza, gdy Piotrowicz przyniósł wreszcie płaszcz. Przyniósł go rankiem, przed samem wyjściem do departamentu. Nigdy o innej porze nie zjawiłby się płaszcz tak na czasie, gdyż zaczynały się już dość ostre mrozy i zapowiadały się mocniejsze. Piotrowicz zjawił się z płaszczem jak przystoi dobremu krawcowi. W twarzy jego odbił się wyraz takiej powagi, jakiego Akakij Akakjewicz jeszcze nie widział. Zdawało się, że czuł on w pełni, iż dokonał niemałego dzieła i naraz uosobił w sobie przepaść, dzielącą krawców, łatających i nicujących, od tych, którzy szyją z nowego. Wyjął płaszcz z wielkiej kraciastej chusty do nosa, w której go przyniósł (chustka była świeżo od praczki, dopiero potem złożył ją i wsunął do kieszeni dla użytku). Wyjąwszy płaszcz spojrzał bardzo dumnie i, dzierżąc go w obydwu rękach, narzucił bardzo zręcznie na ramiona Akakija Akakjewicza, później pociągnął i obciągnął go z tyłu ku dołowi; potem udrapował go na Akakiju Akakjewiczu trochę fantazyjnie. Akakij Akakjewicz, jako człowiek starszy, chciał przymierzyć na rękawy; Piotrowicz pomógł mu włożyć palto na rękawy, — okazało się, że i w rękawach było dobrze. Słowem, płaszcz był dobry i zjawił się w samą porę. Piotrowicz nie opuścił sposobności, aby nie podkreślić, że on tylko tak, bo mieszka bez szyldu na bocznej ulicy a przytem zna oddawna Akakija Akakjewicza, dla tego wziął tak tanio, ale na Newskim Prospekcie zażądanoby za samą robotę siedemdziesiąt pięć rubli. Akakij Akakjewicz nie chciał rozprawiać na ten temat z Piotrowiczem i bał się przy tem wysokich sum, któremi Piotrowicz lubił tumanić. Zapłacił mu, podziękował i wyszedł zaraz w nowym płaszczu do departamentu. Piotrowicz postępował tuż za nim i stanąwszy na ulicy patrzył długo zdaleka na płaszcz, później zaś umyślnie skręcił na bok, aby obejść uliczkę, zabiec drogę i popatrzeć raz jeszcze na swój płaszcz z innej strony, to jest twarzą w twarz. Tymczasem Akakij Akakjewicz szedł w świątecznym nastroju duszy. Odczuwał w każdem mgnieniu chwili, że ma na ramionach nowy płaszcz i kilkakrotnie uśmiechnął się nawet z wewnętrznego zadowolenia. Istotnie bowiem miał dwie wygody: po pierwsze ciepło, po drugie pięknie. Nie zauważywszy prawie przebytej drogi, ocknął się nagle w departamencie; w przedsionku zdjął płaszcz, obejrzał go i oddał pod specjalną opiekę szwajcara. Nie wiadomo skąd, w departamencie nagle wszyscy się dowiedzieli, że Akakij Akakjewicz ma nowy płaszcz i, że kapota już nie istnieje. Wszyscy też naraz wybiegli do przedsionka, aby obejrzeć nowy płaszcz Akakija Akakjewicza. Zaczęto mu winszować, składać życzenia tak, że początkowo uśmiechał się a później zrobiło mu się wstyd. Gdy jednak obstąpiono go z tem, iż trzeba oblać nowy płaszcz i że powinien urządzić conajmniej wieczorek, Akakij Akakjewicz zakłopotał się zupełnie, nie wiedział co zrobić, co odpowiadać i jak się wykręcić. Od kilku minut zarumieniony zapewniał dość naiwnie, że to płaszcz nie nowy, że to tak, stary płaszcz. Wreszcie pewien urzędnik, jakiś nawet pomocnik szefa kancelarji, widocznie, by okazać, iż wcale nie nadyma się i przestaje z niższymi, rzekł:
— Tak wypada, zamiast Akakija Akakjewicza, ja urządzam wieczorek i zapraszam panów dziś do siebie na herbatę: jakby zbiegiem okoliczności jestem dziś solenizantem.
Urzędnicy naturalnie, zaraz złożyli życzenia pomocnikowi szefa kancelarji i chętnie przyjęli zaprosiny. Akakij Akakjewicz zaczął wymawiać się, ale zagadano go, że to nie ładnie, poprostu wstyd i hańba i już w żaden sposób nie mógł odmówić. Zresztą później było mu przyjemnie, gdy przypomniał sobie, że będzie miał sposobność przejść się także wieczorem w nowym płaszczu. Cały ten dzień stał się dla Akakija Akakjewicza niby najuroczystszem świętem. Wrócił do domu w szczęsnym nastroju, zrzucił płaszcz i powiesił go troskliwie na ścianie, lubując się jeszcze raz suknem i podszewką a później umyślnie, dla porównania, wydobył swoją poprzednią całkiem rozlazłą kapotę. Spojrzał na nią i roześmiał się: tak wielka była różnica! I długo jeszcze potem przy obiedzie uśmiechał się, gdy tylko przyszedł mu na myśl stan, w jakim znajdowała się kapota. Zjadł obiad radośnie i potem nawet nic nie pisał, żadnych papierów, tylko trochę oddał się sybarytyzmowi w łóżku, aż do zmroku. Później nie omieszkając, ubrał się, włożył płaszcz na ramiona i wyszedł na ulicę. Gdzie mieszkał urzędnik — solenizant, tego niestety nie możemy powiedzieć: pamięć zaczyna nam mocno niedopisywać i wszystko co jest w Petersburgu, wszystkie ulice i domy zlały się i pomieszały w głowie tak, że bardzo trudno wydobyć z niej coś porządnego. Jakkolwiek rzecz się miała, pewnem jest przynajmniej, że urzędnik mieszkał w lepszej części miasta a więc nie blizko od Akakija Akakjewicza. Najprzód musiał Akakij Akakjewicz przejść jakieś puste ulice z mizernem oświetleniem, ale w miarę zbliżania się do mieszkania urzędnika, ulice stawały się gwarniejsze tłumniejsze i mocniej oświetlone, przechodnie zaczęli być częstsi, zdarzały się pośród nich i pięknie wystrojone damy, a mężczyzn spotykało się w bobrowych kołnierzach; rzadziej przejeżdżały proste, drewniane sanie, nabijane pozłacanymi gwoździkami; natomiast widać było tylko samych „lichaczy“ w jedwabnych malinowych czapkach, na lakierowanych saniach, z niedźwiedziem futrem, i pędziły ulicą karety o strojnych kozłach, skrzypiąc kołami po śniegu! Akakij Akakjewicz patrzył na to wszytko, jak na nowość, od kilku lat już nie wychodził wieczorem na ulicę. Zatrzymał się z ciekawością przed oświetlonem oknem sklepu, aby spojrzeć na obraz, przedstawiający jakąś piękną kobietę, która zdejmowała bucik, obnażywszy przytem wcale niebrzydką nogę; za plecami jej zaś, z drzwi drugiego pokoju wytknął głowę jakiś mężczyzna z bokobrodami i piękną hiszpanką u podbródka. Akakij Akakjewicz pokiwał głową i uśmiechnął się, potem zaś poszedł swoją drogą. Dlaczego się uśmiechnął? Dlatego, że spotkał rzecz całkiem nieznaną, o której jednak posiada pewne pojęcie każdy lub też może pomyślał tak jak inni urzędnicy: „No, ci francuzi tel co tu gadać! Jeżeli zechcą coś tego, to już ten tego!” Możliwe jednak, iż nie pomyślał tak: nie można przecież wleść do duszy człowieka i poznać wszystkich jego myśli. Dobił wreszcie do domu, gdzie mieszkał pomocnik szefa kancelarji. Pomocnik szefa żył na szerokiej stopie: na schodach płonęła latarnia, mieszkanie znajdowało się na drugiem piętrze. Wszedłszy do przedpokoju, Akakij Akakjewicz ujrzał na podłodze całe szeregi kaloszy. Pośród nich stał samowar, szumiąc i puszczając kłębami parę. Na ścianie wisiały same płaszcze i palta, niektóre z bobrowemi kołnierzami lub z jedwabnemi spodami. Za ścianą słychać było hałas i gwar, które nagle zadźwięczały wyraźnie, gdy otwarły się drzwi i wyszedł lokaj z tacą zastawioną próżnemi szklankami, śliwowicą i skrzynką sucharków. Widać urzędnicy zebrali się już dawno i wypili pierwszą szklankę herbaty. Akakij Akakjewicz, powiesiwszy sam swój płaszcz, wszedł do pokoju i naraz skłębiły się w oczach jego świece, urzędnicy, fajki, stoły karciane i przykro uderzył jego wrażliwe uszy, dochodzący zewsząd gwar i hałas przesuwanych krzeseł. Stanął z wielkiem zakłopotaniem w środku pokoju, szukając i usiłując zastanowić się, co robić. Ale już go zauważono, przyjęto wrzaskiem i wszyscy poszli natychmiast do przedpokoju jeszcze raz obejrzeć jego płaszcz. Później, naturalnie, zostawiono go i jego płaszcz i zajęto, jak to bywa, stoły do wista. Wszystko: hałas, gwar i gromada ludzi — wszystko było dziwne dla Akakija Akakjewicza. Nie wiedział po prostu jak się zachować, gdzie podziać ręce, nogi i całą swą osobę; w końcu przysiadł się do grających, patrzył w karty, spoglądał to temu to owemu w twarz, a po pewnym czasie zaczął ziewać, czuć nudę — tem bardziej, że dawno minęła pora, o której zazwyczaj kładł się do snu. Chciał pożegnać się z gospodarzem, ale go nie puszczono, twierdząc, iż niezwłocznie trzeba wypić na cześć płaszcza po kieliszku szampana. Akakija Akakjewicza zmuszono do wypicia dwu kieliszków, poczem uczuł, że w pokoju stało się weselej, ale w żaden sposób nie mógł zapomnieć, iż minęła godzina dwunasta i czas do domu. Aby gospodarz go nie zatrzymał, wyszedł po cichu z pokoju, odnalazł w przedpokoju płaszcz, który z żalem ujrzał leżący na podłodze, otrzepał go, zdjął najmniejszy pyłek, włożył na ramiona i zeszedł po schodach na ulicę. Na ulicy wciąż było jeszcze jasno. Niektóre drobne sklepiki, te niezmienne kluby służby i różnorodnych ludzi, były otwarte; inne zaś chociaż zamknięte, długą smugą światła przepuszczaną przez szczeliny drzwi, świadczyły, że nie są wolne od towarzystwa i że napewno służące lub lokaje kończą swe rozmowy i plotki, zdając swych panów na los bezpłodnych domysłów o miejscu swego pobytu. Akakij Akakjewicz szedł w wesołym nastroju, nawet pobiegł nagle za jakąś damą, która jak błyskawica przemknęła obok i której każda część ciała pełna była niezwykłej ruchliwości. Jednak powstrzymał się zaraz i poszedł znów spokojnie jak poprzednio, dziwiąc się sam niewytłomaczonemu swemu kłusowaniu. Wkrótce rozciągnęły się przed nim te puste ulice, które są niewesołe w dzień, a tembardziej w nocy. Teraz stały się one jeszcze bardziej głuche i osamotnione; latarnie zaczęły błyskać rzadziej — dawano widać mniej oliwy; ukazały się drewniane domy, parkany; nigdzie ani duszy, skrzył się tylko śnieg na ulicy i czerniały rozpaczliwie niskie chałupki o zawartych wrotach. Zbliżył się do miejsca gdzie ulicę przecinał ogromny plac, z ledwo widocznemi po drugiej stronie domami, ziejący straszną pustką.
W oddali, Bóg wie gdzie, błyskał ogieniek w jakiejś budce, stojącej zda się na skraju świata. Wesołość Akakija Akakjewicza trochę jakoś się zmniejszyła. Wszedł na plac z pewną mimowolną trwogą, jakgdyby serce jego przeczuwało coś niedobrego. Obejrzał się za siebie i na boki — wprost dookoła. „Nie, lepiej nie patrzeć“, pomyślał i szedł zamknąwszy oczy i gdy je otworzył, aby zobaczyć czy blizko do końca placu, ujrzał, że stoją przed nim, przed samym nosem, jacyś ludzie wąsaci — jacy właściwie tego już nie mógł rozróżnić.
Serce zabiło mu w piersi i oczy przysłonił tuman. „A płaszcz jest mój“ rzekł jeden z nich, schwyciwszy za kołnierz. Akakij Akakjewicz chciał już krzyczeć „ratunku!“ gdy drugi przystawił mu pięść, wielkości urzędniczej głowy do samych ust i zagadał: „Spróbuj tylko krzyczeć!“ Akakij Akakjewicz czuł tylko, że zdjęto z niego płaszcz i dano mu kopniaka kolanem: upadł na wznak na śnieg i nic już więcej nie czuł. Po kilku chwilach oprzytomniał i powstał, ale nikogo już nie było. Czując zimno i brak płaszcza zaczął krzyczeć, lecz głos, zdało się, nie miał zamiaru dotrzeć do końca placu. Zrozpaczony, nie przestając krzyczeć, puścił się biegiem przez plac prosto bo budki obok której stał stróż nocny i oparty na swej halabardzie patrzył jakby z ciekawością, chcąc się dowiedzieć po jakiego djabła pędzi do niego zdala człowiek i wrzeszczy. Akakij Akakijewicz przybiegłszy do niego, zaczął krzyczeć głosem zadyszanym, że on śpi, nie dogląda i nie widzi, jak grabią człowieka. Stróż odpowiedział, że nic nie widział, że widział jak go zatrzymali na środku placu jacyś dwaj ludzie, ale sądził, że to jego przyjaciele i ażeby zamiast napróźno wymyślać poszedł jutro do nadzorcy, a ten odnajdzie rabusiów płaszcza. Akakij Akakijewicz przybiegł do domu zupełnie potargany: resztki włosów na skroniach i tyle głowy poczochrały się, boki, piersi i pantalony były w śniegu. Staruszka gospodyni mieszkania słysząc straszne stukanie do drzwi, wyskoczyła pośpiesznie z łóżka i z jedną tylko nogą w trzewiku pobiegła otworzyć drzwi, przytrzymując ręką skromnie koszulę na piersi, ale otworzywszy cofnęła się, widząc Akakija Akakjewicza w takim stanie. Gdy opowiedział jej co się stało, klasnęła w ręce i rzekła, iż należy iść wprost do komisarza, że to nawet jej znajomy, ponieważ Anna która służyła u niej poprzednio jako kucharka przeszła teraz do komisarza na niańkę, że widuje go często, gdy przechodzi obok ich domu i że bywa on co niedziela w cerkwi, wesoło spoglądając na wszystkich, po czem poznać dobrego człowieka. Wysłuchawszy tej decyzji, Akakij Akakjewicz, nieszczęsny, powlókł się do swego pokoju i jak spędził noc — pozostawiamy to tym, którzy bodaj trochę umieją wyobrazić sobie sytuację innych. Rankiem wybrał się do komisarza: powiedziano, że śpi, przyszedł o dziesiątej — powiedziano znów „śpi“, przyszedł o jedenastej — powiedziano „niema komisarza w domu“ w południe — pisarze w kancelarji nie chcieli go puścić, pragnąc koniecznie dowiedzieć się w jakiej sprawie, jaka okoliczność sprowadza, co się stało, tak, że Akakij Akakjewicz w końcu raz w życiu zapragnął objawić stanowczość i rzekł wprost, iż musi się widzieć osobiście z komisarzem, że nie mają prawa nie dopuszczać go, że przyszedł z departamentu w sprawie urzędowej, że poskarży się na nich a wówczas zobaczą. Pisarze nic nie odważyli się rzec na to i jeden z nich poszedł wezwać komisarza. Komisarz dziwnie jakoś przyjął opowiadanie o grabieży płaszcza. Zamiast zwrócić uwagę na główny punkt sprawy, zaczął wypytywać Akakija Akakjewicza dlaczego tak późno wracał do domu? czy też nie zaglądał i nie przebywał w jakimś nieprzyzwoitym domu? Tak, że Akakij Akakjewicz zmieszał się całkiem i wyszedł, nie wiedząc, czy sprawa z płaszczem weźmie obrót odpowiedni czy też nie. Przez cały dzień był nieprzytomny (jedyny wypadek w jego życiu). Nazajutrz zaś zjawił się nędzny w swej starej kapocie, która wyglądała jeszcze, płaczliwiej. Historja o zrabowaniu płaszcza — mimo iż i tu nie brakło urzędników którzy nie opuścili sposobności do pośmiania się nad Akakijem Akakjewiczem — wzruszyła wszystkich. Postanowiono zrobić zaraz na niego składkę, ale skutek był mizerny, gdyż urzędnicy przed tem już zrujnowali się na portret dyrektora i na jakąś książkę na propozycję naczelnika wydziału, który był przyjacielem jej autora; suma tedy była bardzo znikoma. Jeden ktoś, kierowany współczuciem, postanowił przynajmniej pomóc Akakijowi Akakjewiczowi dobrą radą, żeby poszedł do rewirowego, gdyż rewirowy, chcąc się zasłużyć wobec władzy, odnajdzie płaszcz ale że mimo wszystko płaszcz zostanie w policji, jeśli nie przedstawi dowodów, iż jest on jego własnością. Najlepiej jednak aby zwróci się do pewnej ważnej osobistości. Jakie było stanowisko ważnej osobistości, zostało to tajemnicą do dzisiaj. Trzeba wiedzieć, że pewna ważna osobistość, stała się od niedawna ważną osobistością i do tej pory była osobistością nieważną. Zresztą stanowisko jej i teraz nie było uważane za ważne w zestawieniu z jeszcze ważniejszemi. Ala zawsze znajdzie się taka sfera ludzi, dla których nieważność w oczach innych, jest już ważnością. Chociaż starał się on zwiększyć ważność wielu innymi środkami, a mianowicie: zarządził, aby niżsi urzędnicy wychodzili mu naprzeciw, gdy szedł na służbę, aby nikt nie odważył się wchodzić do niego bezpośrednio i aby wszystko działo się w najsurowszym porządku, aby kolegjalny registrator przedstawiał sprawy sekretarzowi gubernjalnemu, zaś sekretarz gubernjalny — tytularnemu, lub też komu należało innemu i aby wówczas dopiero sprawa dochodziła do niego. Tak to w świętej Rosji wszystko zarażone jest małpowaniem, każdy przedrzeźnia i naśladuje swego przełożonego. Powiadają nawet, że pewien radca tytularny, gdy zrobiono go szefem jakiejś oddzielnej, niewielkiej kancelarji, odgrodził się natychmiast w oddzielnym pokoju nazwawszy go „pokojem przyjęć“ postawił przy drzwiach jakichś posługaczy błazeńskich z czerwonemi kołnierzami, w galonach, którzy otwierali drzwi wszystkim wchodzącym, chociaż w „pokoju przyjęć“ mieściło się z trudem zaledwie biurko. Zachowanie się i obyczaje ważnej osobistości były solidne i górne, ale bardzo niezłożone. Główną zasadą jej systemu była surowość. „Rygor, rygor i rygor“ — mawiał on zazwyczaj i przy ostatniem słowie patrzał znacząco w twarz rozmówcy, choć nie było wcale do tego powodu, ponieważ dziesiątek urzędników, składających się na całość mechanizmu urzędowego i bez tego był w dostatecznym strachu. Widząc go zdaleka, porzucano robotę i oczekiwano w postawie wyprężonej, aż naczelnik przejdzie przez pokój. Zwykła rozmowa jego z niższymi pachniała surowością i składała się przeważnie z trzech słów: „Jak pan śmie? Czy pan wie z kim pan mówi? Czy zdaje pan sobie sprawę, kto stoi przed panem?“ Zresztą był to w głębi duszy człowiek dobry, przyjazny w stosunku do kolegów i usłużny; ale stopień generalski wytrącił go z równowagi. Otrzymawszy rangę generała splątał się jakoś, wykoleił się i zupełnie nie wiedział, co robić. Jeżeli zdarzało mu się przebywać z równymi sobie, był jeszcze człowiekiem normalnym — człowiekiem bardzo przyzwoitym, a pod wielu względami nawet niegłupim; ale jeśli zdarzyło się, że był w towarzystwie, gdzie znajdowali się ludzie choć o jeden stopień niżsi od niego, wówczas stawał się niemożliwy, milczał a sytuacja jego była godna litości, tem bardziej, iż sam czuł, że mógłby czas spędzić bez porównania przyjemnej. W oczach jego widniało nieraz silne pragnienie wzięcia udziału w interesującej rozmowie towarzyskiej, ale powstrzymywała go myśl: czy nie będzie to zbytek łaski z jego strony, familjarność i czy nie uroni przez to swojej powagi? Na skutek takich roztrząsań pozostawał zawsze jednakowo w milczącym stanie, wygłaszając tylko zrzadka monosylabowe dźwięki, dzięki czemu zyskał sobie miano najnudniejszego człowieka. U takiej to ważnej osobistości stawił się Akakij Akakjewicz, a stawił się w czasie najmniej odpowiednim, bardzo dla siebie niekorzystnym, aczkolwiek pomyślnym dla ważnej osobistości. Ważna osobistość znajdowała się w swoim gabinecie gawędząc wesoło z pewnym niedawno przybyłym starym znajomy i towarzyszem dziecięctwa, z którym nie widziała się kilka lat. W takiej chwili zameldowano, że przyszedł niejaki Baszmaczkin. Zapytał nerwowo „Kto to taki?“ Odpowiedziano mu: „Jakiś urzędnik“. — „A! może poczekać teraz nie pora“, rzekł ważny człowiek. Tu trzeba powiedzieć, że ważny człowiek skłamał, gdyż właśnie była pora; dawno już obgadali z przyjacielem wszystko i oddawna przerywali rozmowę dłuższemi pauzami milczenia, zlekka tylko poklepując się wzajemnie po udach, ze słowami: „tak to Iwanie Abramowiczu!“ — „Tak tak Stefanie Warłamowiczu!“ ale mimo to kazał urzędnikom czekać, aby poszczycić się przed przyjacielem, człowiekiem oddawna nie pełniącym służby i osiadłym w domu na wsi, tem jak długo czekają na niego urzędnicy w przedpokoju. W końcu nagadawszy się, a więcej jeszcze namilczawszy się dowoli i wypaliwszy cygaro w bardzo wygodnym fotelu z wygiętem oparciem, niby przypomniał sobie i rzekł do sekretarza, stojącego przy drzwiach z papierami: „Przecież tam, zdaje się, czeka urzędnik, proszę mu powiedzieć, że może wejść“! Ujrzawszy skromną powierzchowność Akikija Akakjewicza i jego stary mundur, odwrócił się do niego nagle i rzekł: „czego pan sobie życzy?“ głosem szorstkim i twardym, którego wyuczył się specjalnie zawczasu w swoim pokoju przed zwierciadłem, jeszcze na tydzień z góry przed otrzymaniem swego stanowiska i rangi generała. Akakij Akakjewicz już z góry odczuwał powinny lęk, trochę się zmieszał i jak mógł o ile pozwalał mu język, tłomaczył z częstszem nawet powtarzaniem zaimka „tego“, że był to płaszcz całkiem nowy i że został zeń ograbiony w nieludzki sposób i zwraca się teraz z prośbą o pomoc, ewentualnie skomunikowanie się z ober-policmajstrem i odnalezienie płaszcza. Generałowi wydało się to postępowanie niewiadomo dlaczego familjarne „Cóż to szanowny panie, nie zna się pan na porządku?“ mówił szorstko — dokąd pan przyszedł? nie wie pan jak załatwiają się sprawy? Powinien pan był złożyć w tej skrawie przedtem prośbę w kancelarji, poszłaby ona najpierw do szefa kancelarji, do naczelnika wydziału, potem przekazanoby ją sekretarzowi, sekretarz zaś dopiero przedstawiłby ją mnie“...
„Ale wasza wysokość“ rzekł Akakij Akakjewicz, usiłując skupić resztki przytomności umysłu i czując równocześnie, występujący na ciele gęsty pot: „ja, wasza wysokość, ośmieliłem się trudzić, gdyż sekretarz tego... to nieużyci ludzie.“
„Co, co, co?“ zawołała ważna osobistość, „skąd pan nabrał tej śmiałości? Skąd do pana takie myśli? Cóż to za hardość szerzy się pośród młodzieży w stosunku do przełożonych i wyższych!“ Ważna osobistość, zdaje się, nie zauważyła, że Akakij Akakjewicz miał już pod pięćdziesiątkę i jeśliby mógł nazywać się młodzieńcem to chyba w stosunku do kogoś siedemdziesięcioletniego. „Czy wie pan do kogo pan to mówi? Czy pan rozumie? pytam pana!“ Tu tupnął nogą doprowadziwszy głos do tak wysokiego tonu, że nietylko Akakijowi Akakjewiczowi mogło się zrobić strasznie. Akakij Akakjewicz zamarł, zachwiał się, zadrżał całem ciałem i nie mógł ustać na nogach: gdyby nie podbiegli woźni, aby go podtrzymać, zwaliłby się na podłogę; wyniesiono go prawie bez duszy. Ważna osobistość zaś, zadowolona, że efekt przeszedł wszelkie oczekiwanie, i upojony dumą, iż słowo jego może nawet pozbawić przytomności człowieka, spojrzał z ukosa na przyjaciela, aby poznać, jak też ten się zachowa i z zadowoleniem zauważył, iż przyjaciel stracił władzę nad sobą i sam zaczął doznawać strachu.
Akakij Akakjewicz nic nie pamiętał: jak zeszedł ze schodów, i jak wyszedł na ulicę. Nie czuł rąk ani nóg: nigdy w życiu nie wyłajał go tak żaden generał, a do tego obcy. Szedł wśród wichury gwiżdżącej ulicami, z otwartemi ustami, błądząc po trotuarach; wiatr, jak to bywa w Petersburgu, walił na niego z wszystkich czterech stron, ze wszystkich przecznic. W mgnieniu oka złapał anginę, i nie mógł wyrzec ani słowa; zapuchł cały i położył się do łóżka. Oto jak skuteczna bywa nieraz słuszna nagana! Nazajutrz okazała się ślina gorączka. Dzięki wielkodusznemu poparciu klimatu petersburskiego choroba rozwinęła się szybko nadspodziewanie; gdy przyszedł lekarz i namacał puls, nic już niż miał do zrobienia, zapisał tylko kataplazmy, potrzebne jedynie po to, aby chory nie zostawał całkowicie bez błogosławionej pomocy medycyny; zresztą zapowiedział mu w ciągu półtorej doby nieodwołalne „kaput“, poczem zwrócił się do gospodyni i rzekł: „A wy matko, nie traćcie czasu na darmo, obstalujcie mu już teraz sosnową trumnę, gdyż dębowa będzie dla niego za droga“.
Czy Akakij Akakjewicz słyszał te okrutne dla siebie słowa, ale jeśli nawet słyszał, czy wywarły one na nim wstrząsające wrażenie, czy pożałował swego życia nieszczęsnego, nic niewiadomo, gdyż leżał w gorączce i majaczył. Zjawy, jedna dziwniejsza od drugiej stawały przed nim bez przerwy: to widział Piotrowicza i zamawiał u niego płaszcz z jakiemiś pułapkami na złodzieji, których widział ciągle pod łóżkiem i bez przerwy wołał gospodynię, aby wyciągnęła złodzieja, raz nawet jednego z pod kołdry; to pytał, dlaczego wisi przed nim stara kapota, gdy ma nowy płaszcz: to widziało mu się, że stoi przed generałem, wysłuchając należnej połajanki i pogaduje: „Przepraszam, waszą wysokość!“ to wreszcie wymyślał, mówiąc najokropniejsze wyrazy, tak że staruszka gospodyni, która nie słyszała nigdy z ust jego nic podobnego, żegnała się, tembardziej iż słowa te następowały bezpośrednio po tytule „wasza wysokość“. Potem mówił zupełnie niezrozumiałe bzdury; to tylko poznać można było, że chaotyczne zdania i myśli kręciły się ciągle dookoła tego samego płaszcza. W końcu biedny Akakij Akakjewicz skonał. Nie opieczętowano ani jego pokoju ani rzeczy, gdyż po pierwsze nie było spadkobierców, po drugie pozostało bardzo niewiele w spadku, a mianowicie: pęczek piór gęsich, libra białego papieru urzędowego, trzy pary nosków od trzewików, dwa — trzy guziki, oderwane od spodni i znana już czytelnikowi kapota. Komu się to dostało, Bóg wie; nie interesował się tem nawet narrator tej powieści, Akakija Akakjewicza wywieziono i pochowano. I Petersburg został bez Akakija Akakjewicza, jakby go nigdy w nim nie było. Zniknęła i odeszła istota, przez nikogo nie broniona, nikomu nie potrzebna, dla nikogo nie interesująca, nie zwracająca nawet uwagi naturalisty, który nie zaniedbuje sposobności obejrzenia i wbicia na szpilkę zwyczajnej muchy, istota znosząca pokornie kancelaryjne naigrawania, zstępująca do grobu bez dokonania żadnego nadzwyczajnego czynu, przed którą jednak, bodaj przed końcem żywota, zjawił się świetlisty gość w postaci płaszcza, ożywiając na moment biedne istnienie i na którą spadł nielitosny grom nieszczęścia, tak samo jak spada na głowy mocarzy tego świata!... W kilka dni po śmierci przysłano po niego woźnego z departamentu, aby natychmiast się stawił, gdyż naczelnik go wzywa; ale woźny musiał wrócić z niczem, zawiadamiając że wezwany nie może więcej przyjść, na pytanie zaś „dlaczego?“ wyraził się następująco: „Tak już, umarł, czwartego dnia pochowano go.“ W ten sposób dowiedziano się w departamencie o śmierci Akakija Akakjewicza, nazajutrz zaś na jego miejscu siedział już inny urzędnik, o wiele wyższego wzrostu i stawiający litery nie tak prosto, lecz bardziej nawskos i pochyło.
Ale któż mógłby sądzić, że to jeszcze nie wszystko o Akakiju Akakjewiczu.
Że dane mu było przez kilka dni życie głośne po śmierci, jakby w nagrodę za niezauważone przez nikogo ziemskie bytowanie? Ale tak się stało i nasza skromna historja niespodziewanie zdobyła fantastyczne zakończenie. Naraz, rozeszły się po Petersburgu wieści, że przy moście Kalinkina i w okolicy zaczął pokazywać się w nocy upiór pod postacią urzędnika, szukający jakiegoś zrabowanego płaszcza, zdzierający ze wszystkich ramion płaszcze, niezważając na tytuły i rangi, płaszcze na kotach, bobrowe, na wacie, szopowe, lisie, i niedźwiedzie szuby — słowem wszelkiego rodzaju futra i skóry, jakiekolwiek wymyślili ludzie dla przykrycia własnej. Pewien urzędnik z departamentu widział upiora na własne oczy i poznał w nim natychmiast Akakija Akakjewicza, ale nabawiło go to takiego strachu, że rzucił się całym pędem do ucieczki i dlatego nie mógł się dokładnie przyjrzeć, widział tylko zdala jak tamten groził mu palcem. Ze wszystkich stron posypały się nieustanne skargi, że grzbiety i ramiona, niechby jeszcze tytularnych, ale i nadwornych radców, narażone są na przeziębienie, wskutek częstego rabunku płaszczów. Policja wydała rozporządzenie schwytania upiora za wszelką cenę, żywego lub martwego i ukarania go dla przykładu w najsurowszy sposób i omal że się to nie udało. A mianowicie, stróż nocny pewnej dzielnicy na Kirjuszyńskiej przecznicy schwytał już upiora za kołnierz na gorącym uczynku, gdy ten chciał zerwać bojowy płaszcz z pewnego dymisjonowanego muzykanta, który niegdyś gwizdał na flecie. Schwyciwszy go za kołnierz wezwał krzykiem dwuch towarzyszy, którym polecił go przytrzymać, sam zaś włożył tylko na chwilę rękę do buta, aby dobyć paczuszkę z tabaką i trochę odświeżyć swój sześćkrotnie odmrożony nos; ale tabaka była widać takiego gatunku, jakiego nie mógł znieść nawet upiór. Stróż nie zdążył, jeszcze zacisnąwszy prawe nozdrze, pociągnąć lewem, gdy upiór kichnął tak mocno, że całkiem zabryzgał wszystkim trzem oczy. Podczas, gdy podnieśli kułaki, aby je przetrzeć, z upiora już nie było ani śladu, tak że nie wiedzieli czy mieli go naprawdę w ręku, czy nie. Od tego czasu stróże nocni nabrali takiego strachu, że obawiali się chwytać i żywych, krzycząc tylko zdaleka. „Ej, ty przechodź swoją drogą!“ Upiór urzędnika zaś rozpoczął pokazywać się nawet za mostem Kalinkina, napędzając niemało strachu wszystkim spokojnym ludziom. Ale zapomnieliśmy całkiem o pewnej ważnej osobistości, która była poniekąd przyczyną fantastycznego zabarwienia tej zupełnie naturalnej historji. Przedewszystkiem dług uczciwości każe stwierdzić, że pewna ważna osobistość poczuła coś w rodzaju żalu zaraz po odejściu, zwymyślanego jak psa, Akakija Akakjewicza. Nieobce mu było współczucie, do serca jego miało dostęp wiele uczuć dobrych mimo, iż stanowisko bardzo często przeszkadzało im ujawniać się. Gdy tylko przejezdny przyjaciel wyszedł z jego gabinetu, zamyślił się wnet nad biednym Akakijem Akakjewiczem. I od tej pory codzień widział biednego Akakija Akakjewicza, który nie wytrzymał obowiązkowego połajania. Myśl o nim niepokoiła go do takiego stopnia, że po tygodniu, zdecydował się nawet posłać do niego urzędnika z zapytaniem czego żąda, i jak, i czy nie można mu istotnie w czemś pomóc; a gdy mu doniesiono, że Akakij Akakjewicz umarł nagle w gorączce, wstrząsnęło nim to nawet, miał wyrzuty sumienia i cały dzień był nie w humorze.
Pragnąc trochę się rozerwać i zapomnieć o niemiłych wrażeniach, wybrał się na wieczór do jednego ze swych przyjaciół, u którego zastał przyzwoite towarzystwo i co najmilsze, wszyscy mieli tam prawie tę samą rangę, tak, że nic go zupełnie nie mogło krępować. Miało to cudowny wpływ na jego stan duchowy. Otrząsnął się, był miły w rozmowie, uprzejmy — słowem spędził wieczór bardzo przyjemnie. Przy kolacji wypił dwie szklanki szampana, — środek jak wiadomo, działający nieźle na wzmożenie wesołości. Szampan nastroił go do rozmaitych ekstrawagancyj, a mianowicie: postanowił nie wracać do domu, lecz zajrzeć do pewnej znajomej damy, Karoliny Iwanowny, — damy zdaje się, pochodzenia niemieckiego, dla której żywił uczucie przyjaźni. Należy dodać że ważna osobistość była już człowiekiem niemłodym, dobrym mężem i szanownym ojcem rodziny. Dwóch synów, z których jeden urzędował już w kancelarji i milutka szesnastoletnia córka, z trochę zagiętym ale ładnym noskiem, całowało go codzień w rękę na — bonjour papa. — Małżonka jego, kobieta jeszcze świeża a nawet wcale niebrzydka, dawała mu najpierw do pocałowania rękę a później odwróciwszy ją całowała jego dłoń. Ale ważna osobistość, zadowolony całkowicie zresztą z domowych, rodzinnych pieszczot, uznał za rzecz odpowiednią, posiadanie dla przyjacielskich stosunków przyjaciółki na drugim końcu miasta. Przyjaciółka ta nie była ani trochę ładniejsza ani młodsza od jego żony; ale bywają takie zagadki w świecie i sąd o nich do nas nie należy. A więc ważna osobistość zszedł ze schodów, wsiadł do sań i rzekł do woźnicy. — Do Karoliny Iwanowny. — Sam zaś okutawszy się rozkosznie w ciepły płaszcz, pogrążył się w ów miły stan, nad który niemasz lepszego dla rosjanina, to jest stan, w którym sam o niczem nie myśli, myśli zaś jednak same napływają do głowy, jedna milsza od drugiej, bez trudu i zastanawiania się. Pełny zadowolenia, przypominał sobie wszystkie przyjemne momenty spędzonego wieczoru, wszystkie słowa, budzące śmiech w dobranem kółku; wiele z nich powtarzał nawet półgłosem i znajdował, że są tak samo śmieszne jak były i dlatego niedarmo uśmiechał się w duszy. Zrzadka przeszkadzały mu tylko porywy wiatru, który wyrwawszy się Bóg wie skąd i niewiadomo z jakiej przyczyny, siekł go w twarz, ciskając w nią strzępy śniegu, targał, niby żaglem kołnierzem płaszcza lub nagle narzucał mu go z olbrzymią siłą na głowę, zmuszając do nieustannego wyswobodzania głowy. Nagle ważna osobistość poczuła, że ktoś schwycił go mocno za kołnierz. Obejrzawszy się ujrzał człowieka niewielkiego wzrostu, w starym znoszonym mundurze i z przerażeniem poznał Akakija Akakjewicza. Twarz urzędnika była jak śnieg i wyglądała upiornie. Lecz przerażenie ważnej osobistości przeszło wszelkie granice, gdy ujrzał, że usta upiora skrzywiły się i tchnąwszy na niego straszną wonią mogiły, wyrzekły te słowa: „A więc jesteś wreszcie! Schwyciłem cię w końcu za kołnierz! Twego płaszcza mi właśnie potrzeba! nie dbałeś o mój, a jeszcześ wyłajał — oddaj teraz swój!“ Nieszczęsna ważna osobistość, omal nie umarła. Mimo, że miał charakter w kancelarji i wogóle wobec niższych i chociaż, patrząc na dzielny jego wygląd i figurę każdy mówił: „O jaki charakter!“ — lecz tutaj, podobnie jak wielu innych ludzi o bohaterskiej postawie, uczuł taki strach, że nie bez przyczyny zaczął się obawiać jakiejś chorobliwej przypadłości. Sam zrzucił czemprędzej płaszcz z ramion i krzyknął do woźnicy nieswoim głosem: „Jedź całym pędem do domu!“ Woźnica, słysząc ton, jakim przemawia się zazwyczaj w decydujących chwilach i często z towarzyszeniem czegoś bardziej namacalnego, ukrył na wszelki wypadek głowę w ramionach, machnął batem i pomknął, jak strzała. W sześć minut z czemś była już ważna osobistość przed gankiem swego domu. Biedny, przerażony i bez płaszcza przyjechał zamiast do Karoliny Iwanowny do siebie, dowlókł się z trudem do swego pokoju i spędził noc pełną niepokoju tak, że nazajutrz rano przy herbacie córka powiedziała mu wprost: „Jesteś dziś bardzo blady, papo“. Ale papa milczał i nie rzekł ani słowa o tem, co się z nim stało, gdzie był i dokąd chciał jechać. Wypadek ten wywarł na nim wielkie wrażenie. O wiele rzadziej zaczął mówić do podwładnych: „jak pan śmie? czy wie pan kto stoi przed panem?“, a jeżeli mówił to, to dopiero później, po wysłuchaniu sprawy. Lecz jeszcze bardziej znamienne było, że od tej pory przestał się zupełnie pokazywać urzędnik — upiór; widać płaszcz generalski nadał mu się; przynajmniej nie było słychać już więcej, aby zdzierano z kogoś płaszcze. Chociaż, wielu ludzi czynnych i zapobiegliwych nie chciało się w żaden sposób uspokoić, i twierdziło, że w oddalonych częściach miasta ciągle jeszcze ukazywał się urzędnik — upiór. Istotnie, pewien stróż nocny z Kolomny widział na własne oczy, jak z za węgła jednego domu ukazało się widmo; ale z natury bezsilny, — tak, że pewnego razu dorosły prosiak, wybiegłszy z jakiegoś prywatnego domu przewrócił go ku wielkiej radości otaczających dorożkarzy, od których później zażądał za naigrawanie się po groszu na tabakę — a więc będąc bezsilny, nie odważył się go zatrzymać i szedł za nim w ciemnościach, aż do chwili, gdy widmo nagle się obejrzało i zatrzymawszy się zapytało: „A ty czego chcesz?“ i pokazało taką pięść, jakiej niema nikt z żyjących. Stróż rzekł: „Niczego“ i natychmiast zawrócił. Widmo jednak było tym razem o wiele większego wzrostu, miało przeogromne wąsy i skierowawszy swe kroki ku mostowi obuchowskiemu, zniknęło w nocnych ciemnościach.