Portrety literackie (Siemieński)/Tom II/II
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Franciszek Morawski | |
Pochodzenie | Portrety literackie | |
Wydawca | Księgarnia Jana Konstantego Żupańskiego | |
Data wyd. | 1867 | |
Druk | N. Kamieński i Spółka | |
Miejsce wyd. | Poznań | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Cały tom | |
| ||
Indeks stron |
Wielce to jest zajmującém, dochodzić u ludzi, którzy wsławili się jakim wynalazkiem lub odkryciem, tego pierwszego pomysłu, tego natchnionego potrącenia co otwiera przed nimi nowy zawód lub świat. Podobnie w pierwszem drgnięciu żyłki poetycznéj, w formie w jakiéj się myśl objawia, można znaleść zarodek charakteru utworów przyszłego poety. Morawski kształcący się na prawnika, sam nie wiedział o sobie że ma talent do wierszy, w rodzaju epigramatu i satyry. Z przypadku więc nastręczonego widokiem złośliwéj niewiasty złożyły mu się mimowolnie następujące cztery wiersze:
„Że kobieta z kości swój początek bierze,
Mocno temu wierzę,
Bo i Basia swoją złością
Stanęła mi w gardle kością.“
Wyborny ten epigram podobał się wszystkim; osądzono go dowcipnym i ciętym, co zachęciło młodzieńca do próbowania swych sił w tym zawodzie.
Dowcip też wrodzony najlepiej objawiał się u niego w epigramatach i bajkach, i w tym rodzaju nikt mu niesprostał między wierszopisami 19 wieku. W części rywalizował z nim Antoni Gorecki, a chociaż mu niezbywa na dobrym, często oryginalnym koncepcie, nieumie być tak lekkim, delikatnym w swoich dowcipach, jak Morawski, który brzęczy i krąży jak pszczółka, kiedy piéwszy przypomina ciężkiego szerszenia.
Przez romantyków potępiony i wygnany dowcip, w nim jednym miał swego reprezentanta, tradycyę staropolskiego jowializmu, przefiltrowanego w szkole dowcipów epoki stanisławowskiéj. Wybitna ta własność cechująca pierwszy wierszyk na Basię, usuwając się z utworów jego w poważnym tonie trzymanych, została się w bajce, i tych niezliczonych impromptus jakiemi przepełnione są jego listy, lub jakie wyrywały się w potocznéj konwersacyi.
Z tego rodzaju dowcipnych, lekkich wierszyków znany był Morawski w kołach towarzyskich; atoli głośniejszéj literackiéj sławy nabył dopiero z utworzeniem się królestwa konstytucyjnego. — Zrobiła mu ją mowa, miana przy obchodzie pogrzebowym księcia Józefa Poniatowskiego w Sedan (23 grudnia 1813 r.), — drukowana w Paryżu, czcionkami francuskiemi, krążyła w rzadkich egzemplarzach, lecz w niezliczonych odpisach.
Patryotyczny ten głos, biorący pochop z wielkiéj narodowéj straty, przejmował do głębi duszy, i rozbudzał w młodzieży żądzę sławy i ofiar z nią połączonych, jak znowu zwięzłością stylu, dosadnością wyrażeń i artystyczną budową peryodów, lubo nie zawsze wolnych od napuszystości krasomówczéj, w modę wprowadzonéj przez Stanisława Potockiego, zyskiwał admiracyę ówczesnych stylistów, przenoszących manierę nad naturalną prostotę. W każdym razie mowa Morawskiego i treścią i czystością języka, lepszą była od wszystkich pochwalnych mów autora o Wymowie i Stylu. Co mię szczególniéj uderzyło w niéj, to trafność historycznego sądu o królu Stanisławie Auguście, o którym tak się wyrażał:
„Któż z nas bez westchnienia żałości, zdoła wspomnieć tego króla z krwi jego (Poniatowskiego), który chociaż może nie był przyczyną wszystkich klęsk i nieszczęść, owszem wskrzeszoném światłem usiłował odkryć tę drogę wartości narodowéj, którą poprzednia niedołężność dwuwieczną przykryła nocą; lecz nie umiał wynaleść w sobie tych przymiotów męzkiéj duszy, tak koniecznych królowi, królowi nieszczęśliwemu, królowi Polaków; nie umiał być piérwszym w owéj najwłaściwszéj rodowi swemu cnocie, i ztąd ściągnął na siebie ów straszliwy i mocarzom świata nieprzepomny wyrok, że sądem ludu swego wszystko zaćmił, gdy przeżył zgon Polski.“
Dzisiejsze badania historyczne, ściślejsze, bo źródłowe, nie inaczéj patrzą na tego nieszczęśliwego króla, zdejmując zeń stosy zarzutów, któremi go potomność ukamienowała, jednego tylko zdjąć zeń nie mogą, że z tronu Chrobrych przeniósł się na chléb łaskawy do Petersburga. Niedołężnemu głupstwu, wielkim nawet zbrodniom, łatwiéj wybaczyć, niż samolubnéj małości.
W każdym razie nie mógł być trafniejszym wybór jak ten, który padł na Morawskiego, żeby opowiedział żołnierzom i narodowi czém był ten książę Józef odjęty nam w chwili bliskiéj rozstrzygnięcia losów Polski. Nie wiem kto wówczas umiałby świetniéj wywiązać się z tego zadania, a lubo w całéj téj mowie gra fosforyczne światło wielkiego efektu wyrachowane na tych słuchaczów co nie mrużyli ócz przed ogniem bateryów, niemniéj jednak dla myślącego czytelnika znajdzie się wiele trafnego sądu, mistrzowskiego ujęcia wypadków, i tego krasomówczego polotu, który ze sobą porywa.
Świetna ta próba wymowy i stylu, słusznie zapowiadała w Morawskim znamienitego pisarza. Jakoż w początkowych latach po utworzeniu królestwa, mianowicie w r. 1818 i 19, kiedy zaczęły się szerzéj rozwijać zasady konstytucyjne, kiedy zjawiły się dzienniczki jak Orzeł Biały i Kronika; słowem kiedy cenzura trzymała się w konstytucyjnych karbach, można było tu i owdzie spotkać się z jakim artykułem Morawskiego, lub dowcipną bajeczką. Tygodnik wydawany przez Brunona Kicińskiego, umieścił był nawet jego list do Wincentego Krasińskiego o Czapce, przeplatany wierszem i prozą, pełen znaczących aluzyi do tego narodowego godła, choć w tonie lekkiego żartu powiedzianych. Między innemi — tych kilka wierszy:
„Muzo, jeżeli pragniesz zyskać nieśmiertelność
Powiedz wiekom, co mogła narodowa dzielność:
Jak plemie czapką kryte wzniosło się w niebiosy,
Jak niezłomną stałością zmordowało losy —
I kiedy światem trzęsła Bellona zajadła,
Jak spadały korony... a czapka nie spadła...“
Nie wiem czy względy znalazło u w. ks. Konstantego zaczynającego się coraz więcéj niepokoić zuchwałością prasy. To pewna, że odtąd nigdzie się już nie spotkać z podpisem Morawskiego w żadném piśmie czasowém. Jeżeli cywilni, jak Kiciński, Brykczyński i inni dostawali się do kozy — jakaż kara mogłaby spotkać żołnierza, choćby w stopniu jeneralskim, gdyby odważył się był lekceważyć nieukontentowanie w. księcia. Jego przekład Andromachy mający być przedstawiany w teatrze warszawskim już go trwogą nabawia, jak to widać z listu pisanego do Jędrzeja Koźmiana: „Niechże w przypadku pytania się o tłumacza, nie wymieniają tam mego nazwiska. Daliżby i mnie i sobie. Proś o to Osińskiego. Może téż ostrożność niepotrzebna i nikt się ani spyta biorąc mój przekład za Dmóchowskiego tłómaczenie.“
Mimo téj obawy, Morawski, jak to ktoś zauważał w jego nekrologu[1] umiał gwałtowność i straszne gniewy w. księcia najprędzéj rozbroić, to dowcipną odpowiedzią, to stanowczym wyrazem głębokiego przekonania. Umiał także prawością swoją i najwyższym taktem zasłaniać niedostatek cnoty i rozsądku w innych, nigdy w obec srogiego naczelnika godności swéj nie poniżając, nigdy się zdania swego nie wypierając. Ilu niesprawiedliwościom tym sposobem zapobiegł, ilu kolegów od nieszczęścia uchronił, to już dziś mało kto może pamięta, ale Bóg mu zapewne do najważniejszych zasług policzy.
W pierwszych zapewne latach kongresowego królestwa wykonał on przekład Andromachy Rasyna, kiedy grono literatów warszawskich: Niemcewicz, Kajetan Koźmian, Osiński, Kruszyński, Mostowski, a z nimi Morawski, zaczęło myśleć o podniesieniu sceny narodowéj, tak przez krytykę jak dzieła oryginalne i przekłady klasycznych wzorów. Wtenczas to w „Gazecie Warszawskiéj“ zaczęły się ukazywać krytyki ze znakiem X. Y. Z. wychodzące od tego grona; Morawski dostarczył kilku krytyk sztuk przedstawianych i nie obwijając w bawełnę, ciął prawdę i aktorom i autorom, co wszakże zaniepokoiło Osińskiego, jako dyrektora teatru narodowego, który w tych surowych, choć słusznych sądach, widział niebezpieczeństwo dla kasy teatralnéj. Krytyki te prędko ustały, co służy za jeden więcéj dowód, że gdzie sztuka dramatyczna przez monopol przywileju zabezpieczoną jest od rywalizacyi innych przedsiębiorstw, tam zawsze przychodzą względy pętające swobodę prawdy, i sztuka nigdy się wysoko nie wzniesie.
Wyobrażenia literackie panujące wówczas przeważnie w stolicy, całkiem były francuzkie, i to nie w kierunku pani Staël ani Châteaubrianda, którzy niepodległość ducha uważali za żywioł dla kreacyi, którzy nie podawali prawideł ani teoryi smaku, a natomiast udzielali rad godności i odwagi, protestując przeciw despotyzmowi cesarstwa siłą woli, entuzyazmem wolności, ufnością w postęp. U nas ze wspomnieniami Napoleońskiemi i wyobrażenia imperyalistowskiéj literatury przeciągnęły się dłużéj niż gdzieindziéj w tym samym kierunku, w jakim ją chciał mieć Napoleon, to jest żeby traktowała przedmioty czysto literackie, unikając metafizyki, historyi, prawa publicznego. Myśl głębsza była podejrzaną, i kiedy raz Sièyesa pytano: „co myśli?“, odpowiedział: „ja nic nie myślę.“ W tym przypadku byli wszyscy niemal piszący, którzy jednak chcąc coś produkować, musieli znaleść dla siebie wzór odpowiedni. Tym wzorem była literatura dworska Ludwika XIVgo, któréj główną cechą ogłada, regularność i smak wyrafinowany. Nie znajdziesz w niéj ani ognia zapału, ani szczytnego nieładu, ani oryginalności myśli; wszystko to zastąpione symetryą, tolerancyą, wykwintem, zdrowym rozsądkiem i umiarkowanemi prawidłami mierności. W siedmnastym wieku była to reakcya biorąca w karby dobrego smaku roznamiętnione wojnami o wolność i religię życie narodów. Napoleońskiemu imperyalizmowi dogadzał ten kierunek zostawiający piszącym rolę mdłych naśladowników mniemanego klasycyzmu.
Grono ówczesnych koryfeuszów naszéj literatury, czy przez wyrozumowanie, czy instynkt zachowawczy, pozostało na téj drodze, obierając sobie za wzór pisarzy wieku Ludwika XIVgo, tak spętanych prawidłami formy i konwencyonalności języka, że niepodobna było w to przepełnione naczynie nic nalać swojego, wszelka bowiem nowa śmiałość czy pomysłu, czy słowa, czy formy, zaraz poczytywaną bywała za przeniewierzenie się arcywzorom, niebezpieczne nowatorstwo, mogące wtrącić literaturę ojczystą w przepaść znikczemnienia. Opinia powag bądź ustna, bądź pisana, najwięcéj czepiała się wyrazów i wyrażeń, wymagała po autorze gładkości, pięknego brzmienia okresów, a nadewszystko żeby nic nie powiedział takiego, coby się nie opierało na powadze Kornela, Rasyna, Woltera, Horacego lub Wirgila. Wprawdzie powoływano się ciągle na klasyków greckich i rzymskich, ale tych piérwszych wcale nie znano, a drugich zbyt powierzchownie. Na utrzymanie tego kierunku wiele wpływała pozycya tych, co stali na czele literatury; byli to bowiem ludzie głośnego patryotyzmu, piastujący wysokie urzędy, majętni, używający powagi; i ci mimowolnie stali się stróżami zachowawczości, a raczéj po stracie politycznego bytu czując się nagle przywróconymi do bytu, a chcąc pozostać w konsekwencyi, ochraniali go nawet w dziedzinie myśli. Łatwo stąd wytłómaczyć sobie tę uporczywą walkę, jaką staczali z romantyzmem, którym Litwa zelektryzowała Koronę.
Nic dziwnego, że Morawski żyjący w téj atmosferze, a do tego od dzieciństwa zaprawiony na literaturze francuzkiéj (miał bowiem nauczyciela emigranta), — skłaniał się ku wyobrażeniom literackim panującym w stolicy, i myśląc naprawdę o podniesieniu sztuki dramatycznéj, nie znalazł co lepszego do przekładu nad Andromachę Rasyna. Wszelako oddaję mu tę sprawiedliwość, że ją przełożył wybornie; jakby ją sam oryginalnie napisał, tak czyta się gładko. Któryś z ówczesnych arystarchów powiedział, że „skornelizował Rasyna“, dając przez to do zrozumienia, że przekład jego więcéj ma jędrności i mocy niż oryginał. Przyznam się, że czytając dzisiaj ten przekład, nie widzę tego; a choćby i było, to energia wyrażeń niepotrafi ocucić mglistéj i ckliwéj treści, będącéj romansową plątaniną, i tak: Pirrus ma pojąć Hermionę, a kocha się w brance Andromace; Hermiona na zabój zakochana w Pirrusie; Orest znowu na zabój w Hermionie; Andromacha kocha nieboszczyka Hektora, a nienawidzi Pirrusa: Hermiona widząc się niekochaną, chciałaby się pokochać w Oreście, — słowem jest to udramatyzowana konjugacya wyrazu: kocham, przeprowadzona przez wszystkie formy, czasy, osoby, w liczbie pojedyńczéj i mnogiéj, przepełniona czułostkową frazeologią, wyszlifowana na wszystkie boki, bez jednego słowa, coby się wydarło z serca, z wyjątkiem tego jednego miejsca, gdzie Pirrus oznajmia Andromace, że Grecy chcą wydrzeć jéj syna:
„Hektora to ścigają Grecy zemstą swoją,
„Boją się jego syna.
Na to odpowiada Andromacha:
Dziecięcia się boją!...
Z rozpoczęciem szermierki z romantykami, cały obóz klasyków nastawał na Morawskiego, żeby przekład téj trajedyi dał na scenę; Osiński mając sobie powierzony manuskrypt, lata zwłóczył z przedstawieniem; nacierano więc na niego spodziewając się, że po tém przedstawieniu, romantycy popadną w zupełny dyskredyt u publiczności. Morawski już wtedy nie poił się tą nadzieją, bo mu nie szło o zdławienie romantyków, — szło tylko o rywalizacyę z Dmóchowskim, który wydrukował był pierwéj swoje tłómaczenie Andromachy, wprawdzie o wiele niższe, lecz zawsze nie złe, lubo tu i owdzie upstrzone reminiscencyami Morawskiego przekładu, który słysząc nieraz czytanym, zatrzymał wybitniejsze miejsca nader szczęśliwą pamięcią.
Morawski mieszkając w Warszawie, otoczony przyjaciółmi i literatami, pamiętnik swoich myśli, zdań, dowcipów, zostawił chyba we wspomnieniach tych osób, co bywały w jego towarzystwie, lub na obiadach czwartkowych u jenerała Wincentego Krasińskiego, gdzie rozprawiano o literaturze tonem ludzi światowych, wesołego humoru, nieskąpych w dowcip i sól attycką. Był on jednym z tych, którego dowcipy, czy prozą czy rymem, najwięcéj miały szczęścia być chwytanemi i roznoszonemi w stolicy.