Porwany za młodu/Rozdział XXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Porwany za młodu
Rozdział XXVI. Koniec ucieczki. Przeprawa przez Forth
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
ROZDZIAŁ XXVI.
KONIEC UCIECZKI. PRZEPRAWA PRZEZ FORTH.

Jeszcze, jakom powiedział, nie upłynął miesiąc, ale przeszła już znaczna część sierpnia i panowała piękna, ciepła pogoda, a wszystko zwiastowało nadejście wczesnej, długiej jesieni, gdy uznano mnie za zdolnego do dalszej drogi. Zapas naszych pieniędzy był już tak cienki, że przedewszystkiem należało nam myśleć o pośpiechu, albowiem gdybyśmy przyszli nierychło do domu pana Rankeillora, lub gdyby on za naszem przybyciem odmówił nam pomocy, bylibyśmy niechybnie skazani na śmierć głodową. Ponadto, według mniemania Alana, pościg napewno już obecnie bardzo sfolgował, a linja Forthu, a nawet most Stirlingski, który daje najważniejszą przeprawę przez tę rzekę, były niewątpliwie strzeżone z mniejszą czujnością.

— Jest to główna zasada sztuki wojskowej, — mówił, — ażeby iść tam, gdzie najmniej się ciebie spodziewają. Forth stanowi dla nas przeszkodę; znasz przysłowie: „Fort okiełzna dzikiego górala.“ Otóż jeżeli będziemy usiłowali obejść źródliska tej rzeki i przedostać się przez Kippen lub Balfron, to oni wła śnie będą tam czyhali, by nas capnąć. Ale jeżeli ruszymy wprost w stronę starego mostu Stirlingskiego, gotów jestem oddać pałasz, iż przepuszczą nas bez zaczepki.

„ROBINIE OIG — PRZEMÓWIŁ — ZNAKOMITY Z CIEBIE KOBZIARZ“

Wobec tego w pierwszą noc zapukaliśmy do domu przyjaciela Dunkanowego, również Maclarena, w Strathire, gdzie przespaliśmy się dnia dwudziestego pierwszego owego miesiąca, poczem z nadejściem nocy ruszyliśmy w dalszą drogę, by przejść znów ładny kawałeczek drogi. Dnia dwudziestego drugiego wyspaliśmy się doskonale przez dziesięć godzin, spoczywając w gąszczy wrzosów na zboczy Uam Var, tuż obok komyszy leśnej zwierzyny, ogrzani pięknym, rzeźwiącym blaskiem słonecznym i mając pod sobą suchy, sypki grunt, który zawsze był mi miły. Tej nocy dotarliśmy do rzeki Allan i poszliśmy w dół jej biegu; przybywszy do krańca wzgórz, ujrzałem u swych stóp całą dolinę Stirling, płaską jak placek, pośrodku której na wzgórku widniało miasto i zamczysko. Na żuławach Forthu słała się światłość miesięczna.
— No, — rzekł Alan, — nie wiem, czy cię to wzrusza, ale znajdujemy się z powrotem w twoich stronach rodzinnych. W pierwszej godzinie naszego pochodu przeszliśmy rubież Pogórza, o ile teraz uda się nam przebyć tę krętą rzekę, możemy wyrzucić czapki w górę.
Na rzeczce Allan, w pobliżu jej ujścia do Forthu, znaleźliśmy małą piasczystą kępę, zarośniętą łopianem, kaczeńcem i innem przyziemnem zielskiem, które w sam raz nas osłaniało, jeżeli położyliśmy się na całą długość ciała. Tutaj to założyliśmy obozowisko, mając przed sobą widok na zamek w Stirling, skąd słychać było warkot bębnów, jako że odbywała się parada załogi wojskowej. Żniwiarze pracowali przez cały dzień na polu po jednej stronie rzeki — słyszeliśmy brzęk sierpów, uderzających o kamień, oraz głosy, ba nawet poszczególne słowa ludzkiej rozmowy. Trzeba było leżeć tuż przy ziemi i cicho jak trusie. Atoli piasek na kępie był wygrzany słońcem, zielone rośliny osłaniały nam głowy, mieliśmy poddostatkiem jedzenia i picia, a co najważniejsza byliśmy już w przedprożu swobody i bezpieczeństwa.
Gdy żeńcy zaprzestali roboty i zaczęło się zmierzchać, pobrnęliśmy na brzeg i jęliśmy zmierzać ku mostowi stirlińskiemu, trzymając się pól i opłotków.
Most znajduje się tuż pod wzgórkiem miejskim — jest to stary most, wąski a wysoki, opatrzony wieżyczkami wzdłuż parapetu; można sobie wyobrazić, z jakiem uczuciem nań poglądałem, nietylko jako na miejsce głośne w historji, ale też jako na bramę wybawienia dla Alana i dla mnie. Księżyc jeszcze nie wzeszedł, kiedyśmy tam podeszli; wzdłuż zrębów warowni błyszczało kilka światełek, a poniżej parę oświeconych okien w domostwach miasta; wszędzie jednak panowała zupełna cisza i zdawało się, jakoby żadna straż nie pilnowała przejścia przez rzekę. Radziłem iść prosto przez most, ale Alan był przezorniejszy.
— Wygląda, jakby tam było całkiem spokojnie, — powiedział, — mimo to jednak poleżymy tu sobie w tym rowie, i upewnimy się. Trzeba działać ostrożnie.
Tak więc przeleżeliśmy się około kwadransa, to rozmawiając szeptem, to leżąc cicho i nadsłuchując — ale nie doszedł nas żaden głos oprócz pluskotu fal, rozbijających się o filary. Nakoniec przeszła koło nas jakaś stara, kulejąca niewiasta, wsparta na kuli; ta najpierw zatrzymała się na chwilę tuż koło naszej kryjówki i nuże jęczeć nad sobą i nad długą drogą, którą odbyła, poczem zaczęła kroczyć dalej po spadzistym dojeździe mostu. Kobieta była tak niepozorna, a noc mimo wszystko tak ciemna, że niebawem straciliśmy z oczu staruszkę, a tylko słyszeliśmy odgłos jej kroków i kosztura oraz kaszel, który raz po razu ją napadał — wszystko to coraz bardziej oddalało się i cichło.
— Teraz ona już pewnie przeszła na drugą stronę — szepnąłem.
— Nie, — odrzekł Alan, — jej kroki jeszcze dudnią na moście.
W tejże chwili...
— Stój! kto idzie? — krzyknął jakiś głos i posłyszeliśmy, jak kolba muszkietu zachrzęściła po kamieniach. Przypuszczam, że wartownik spał, tak iż gdybyśmy o to się pokusili, możeby się nam udało przejść niepostrzeżenie; atoli teraz on czuwał, więc ta droga była dla nas zamknięta.
— Nic tu się nie uda! — rzecze Alan. — Nic tu, nic nie dokażemy.
I nie mówiąc już ani słowa, zaczął uchodzić, czołgając się przez pola; w jakiś czas później, gdy już przebył odległość, na jaką sięga wzrok ludzki, powstał znów na nogi i ruszył drogą, wiodącą ku wschodowi. Nie mogłem pojąć, co on czyni, bo też zaiste byłem tak stropiony niepowodzeniem, iż chyba nic w świecie nie mogło mi się podobać ani mi dogodzić. Jeszcze przed chwilą widziałem w duchu sam siebie, jak pukam do drzwi p. Rankeillora, by upomnieć się o swe dziedzictwo, niby bohater jakiejś ballady... a oto teraz, jako włóczykij i prawem ścigany szubrawiec, musiałem pozostać na przeciwnym brzegu rzeki Forth.
— No i cóż? — zagadnąłem.
— No i cóż ci trzeba? — odpowiedział Alan. — Nie tacy z nich durnie, za jakicheśmy ich brali. Musimy jeszcze, Dawidzie, przebyć Forth... bodaj zczezły deszcze, które syciły tę rzękę, i zbocza górskie, które ją wywiodły!
— Ale czemuż mamy iść na wschód? — zapytałem.
— O, tak sobie, na los szczęścia! — odparł Alan. — Jeżeli nie zdołamy przebyć rzeki, powinniśmy spróbować, czy nam się lepiej nie powiedzie na odnodze morskiej.
— Bród można zdybać na rzece, ale nie na odnodze morskiej — zauważyłem.
— Pewnie, że brodów tam nie brak, a tu i owdzie trafi się i most, — rzekł Alan, — ale co nam z nich przyjdzie, jeżeli są strzeżone?
— Dobrze, — mówię mu, — ale rzekę można przepłynąć.
— Przepłynie ją, kto umie pływać, — odparł Alan, — ale słyszałem, że ani ty, ani ja nie odznaczamy się wielką sprawnością w tej sztuce; co do mnie, to pływam jak kamień.
— Nie chcę ci odradzać, Alanie, — powiedziałem, — ale zdaje mi się, że wybieramy się z deszczu pod rynnę. Jeżeli tak trudno przedostać się przez rzekę, to sam rozsądek powiada, że z morzem będzie chyba gorsza sprawa.
— Od tego są łodzie, — rzecze Alan, — chyba że się mylę.
— Tak i pieniądze — uzupełniłem jego zdanie. — Ale, że nie mamy ani jednych, ani drugich, tedy rzec można, jakoby wcale nie istniały na tym Bożym świecie.
— Tak sądzisz? — rzekł Alan.
— A jakże! — odpowiedziałem.
— Dawidzie, — rzecze on na to, — jesteś człowiekiem małej pomysłowości i małej wiary. Ale niechno ja tylko wyostrzę sobie dowcip, zobaczysz, że o ile nie potrafię wyprosić, pożyczyć lub chociażby ukraść łodzi, to ją sam zrobię!
— Tak jakbym cię widział! — rzekłem. — Ale powiem ci jeszcze rzecz jedną, co najważniejsza. Jeżeli przejdziesz most, nie wzbudzi to żadnych podejrzeń, ale jeżeli przeprawimy się przez odnogę morską... łódź znajduje się u przeciwnego brzegu... juści, ktoś tu ją przyciągnął na całem pobrzeżu zaczną się pogwarki, domysły...
— Człowiecze! — krzyknął Alan, — jeżeli wystaram się o łódź, to — wystaram się i o kogoś, ktoby ją odwiózł z powrotem! Przeto nie ogłuszaj mnie już podobnemi bzdurstwami, tylko chodź za mną (bo to tylko do ciebie należy) i pozwól Alanowi, by myślał za ciebie.
Szliśmy więc przez całą noc północną stroną kotliny pod wyniosłą rubieżą gór Ochilskich, omijając ostrożnie Alloa, Clackmannan i Culross. Około dziesiątej rano, zziajani setnie i zgłodniali, doszliśmy do małej osady Limekilns. Jest to miejscowość położona prawie nad samym brzegiem wody; widać stąd miasteczko Queensferry (Przewóz Królowej), rozłożone na przeciwnym brzegu. Dymy snuły się ponad osadą i miasteczkiem, jako też ponad innemi wioskami i folwarkami, rozsypanemi dookoła. Na polach odbywały się żniwa. W odnodze morskiej dwa okręty stały na kotwicy, a po wodnej powierzchni w tę i ową stronę przesuwały się łodzie. Był to dla mnie widok nader przyjemny i nie mogłem do syta napatrzeć się tych powabnych, zielonych, uprawnych wzgórków oraz tych ludzi, co krzątali się na polach i na morzu.
Mimo to wszystko dom p. Rankeillora, gdzie, jak sądziłem, czekały mnie dostatki, znajdował się na wybrzeżu południowem, ja zaś musiałem pozostawać tutaj nadal na północnym brzegu, ubrany w lichy przyodziewek nietutejszego kroju, mając za całe mienie trzy szylingi srebrem, a banitę za jedynego druha — i sam też niejako banita, gdyż nałożono cenę na moją głowę.
— Alanie! — odezwałem się, — pomyśleć sobie o tem wszystkiem! Tam po drugiej stronie jest wszystko, za czem tylko tęsknić może moja dusza... ptaki mogą tam przelecieć, łodzie przepłynąć... kto zechce, każdy tam przejść może, z wyjątkiem mnie tylko jednego! Dalibóg, serce mi się kraje z żałości!
W Limekilns wstąpiliśmy do małej traktjerni, którą rozpoznaliśmy jedynie po tyczce zatkniętej nade drzwiami, i kupiliśmy nieco chleba i sera od przystojnej dziewczyny, która tam posługiwała. Ponieśliśmy to wszystko w węzełku, zamierzając usiąść i pożywić się w gaiku nad brzegiem morza, który widzieliśmy o jaką trzecią część mili przed sobą. Gdyśmy tak szli, ja wciąż spoglądałem na tamten brzeg i mimowoli wzdychałem, Alan zaś (chociażem tego nie zauważył) popadł w zadumę. Wkońcu przystanął w drodze.
— Czy zwróciłeś uwagę na tę dziewczynę, od której kupiliśmy te zapasy? — zapytał, dotykając się chleba i sera.
— Juści, — odrzekłem, — była to ładna dzieweczka.
— Przyszło ci to na myśl? — zawołał. — Mój Dawidzie, toć to dobra nowina!
— Czemuż to, na wszystkie cuda! — pytam go. — Cóż nam z tego przyjdzie?
— No, no! — rzekł Alan, strzelając okiem filuternie, — jabym się spodziewał, iż może nam to pomóc do dostania łodzi.
— Gdyby był na to inny sposób, uważałbym to za bardziej prawdopodobne.
— Tyle ty tylko wiesz — rzecze Alan. — Nie pragnę, aby ta dziewczyna rozkochała się w tobie, ale pragnę, by użaliła się nad tobą, Dawidzie, do tego zaś bynajmniej nie potrzeba, by miała cię uważać za piękność. Niechno ci się przypatrzę — (tu obejrzał mnie z zaciekawieniem). — Wolałbym, żebyś był trochę bledszy, pozatem jednak nadajesz się doskonale do mych celów... masz wygląd pyszny, wisielczy, obszarpańczy, obdrapany, a kubrak twój posądzić można, żeś go ukradł strachowi na wróble. No dalej... w tył zwrot i marsz z powrotem do traktjerni po łódkę dla nas.
Poszedłem za nim, śmiejąc się.
— Dawidzie Balfour, — rzekł on, — jesteś na swój sposób wielce dowcipnym młodzianem, więc będzie to dla ciebie niewątpliwie doskonała krotofila. Mimo to wszystko, o ile choć trochę masz litości nad moją szyją (nie mówiąc już o twojej własnej), będziesz może łaskaw z całem poczuciem odpowiedzialności wziąć się do rzeczy. Chcę odegrać małą komedję, której istotna treść jest tak poważna, jak szubienica, co czeka nas obu. Miej to więc, proszę cię, w pamięci i chciej zachować się stosownie.
— Dobrze, dobrze, — odpowiedziałem, — stanie się wedle twej woli.
Gdyśmy zbliżyli się do osady, Alan kazał mi, bym uchwycił się jego ramienia i zwisł na niem bezwładnie, jak człek prawie wyczerpany od zmęczenia, tak iż skoro on kopnięciem nogi otworzył drzwi traktjerni, zdawało się, jakoby mnie tam napoły ciągnął za sobą. Dziewczyna wydawała się (a pewno i była) zaskoczona naszym rychłym powrotem, atoli Alan nie tracił czasu na wyjaśnienia, tylko usadowił mnie na krześle, poprosił o szklankę wódki, którą wlewał mi w gardło po kropelce, poczem łamiąc po kawałku chleb i ser, dopomagał mi w jedzeniu, jak niańka, a wszystko to czynił z miną poważną, stroskaną i serdeczną, jaka przystałaby sędziemu trybunału. Nie dziwota, że dziewczyna wzruszyła się obrazem, jaki tworzyliśmy obaj: — ja jako chłopak nieszczęśliwy, chory, wynędzniały, on zaś jako mój tkliwy towarzysz. Podeszła bliziuteńko i stanąwszy, oparła się plecami o stół sąsiedni.
— Cóż to mu się złego przydarzyło? — ozwała się nakoniec.
Alan odwrócił się i, ku memu wielkiemu zdziwieniu, zawrzał wściekłością.
— Złego? — jął krzyczeć. — On przeszedł więcej setek mil, aniżeli ma włosów na brodzie, a częściej sypiał na mokrych wrzosach, niż w suchych piernatach. Złego, ona powiada!... Zdaje mi się, że aż nadto było tego złego!... Juści, że złego! — i karmił mnie dalej, mrucząc sobie coś pod nosem, jak gdyby z czegoś niezadowolony.
— On za młody na to wszystko, — rzecze dziewczyna.
— Aż nadto młody — rzekł Alan, odwrócony do niej plecami.
— Lepiej by było, żeby się konno wybrał w tę drogę, — napomknęła ona.
— A skądże mu wytrzasnę konia? — huknął Alan, obracając się do niej z tą samą pozorną wściekłością. — Czyż miałem go ukraść?
Myślałem, że ta opryskliwość odstręczy ją od niego; jakoż istotnie zamknęła jej usta na czas jakiś. Atoli mój towarzysz wiedział doskonale, co czyni, a chociaż w wielu okolicznościach życia był wielkim prostaczkiem, jednak w takich przygodach, jak obecna, miał niewyczerpany zapas szelmostwa.
— Panowie nie potrzebują mi tego mówić, — rzekła nakoniec, — alem ja w waćpanach poznała zacny ród.
— No, — rzekł Alan, nieco udobruchany (pomimo woli, jak sądzę) tą prostoduszną wzmianką, — a cóż z tego, gdyby tak było? Zali ci kto powiedział, że zacne pochodzenie opycha ludziom kieszenie pieniędzmi?
Ona na to westchnęła, jak gdyby sama była jakowąś zubożałą wielką damą.
— Nie, — powiedziała, — juści, że to prawda.
Mnie tymczasem już na dobre jątrzyła ta rola, którą odgrywałem, i to przesiadywanie tutaj z kołkiem w gębie, naprzemian wstydzące mnie i rozśmieszające; jakoś wtedy nie mogłem wytrzymać, więc prosiłem Alana, by zostawił mnie w spokoju, gdyż czuję się już lepiej. Głos uwiązł mi w gardle, gdyż zawsze brzydziłem się kłamstwem; atoli samo to zakłopotanie pomogło w podstępie, bo dziewczyna nie omieszkała przypisać mego zachrypłego głosu na karb choroby i zmęczenia.
— Czyż on nie ma przyjaciół? — zapytała łzawym głosem.
— Pewnie, że ma! — zawołał Alan, — żebyśmy tylko mogli do nich się dostać! Ma przyjaciół i to bogatych przyjaciół; miałby u nich gdzie się wyleżeć... oho, i to na wspaniałem łożu! miałby co jeść, miałby zapewnioną opiekę lekarską... a tak musi brnąć po wertepach i sypiać we wrzosach, jak nędzarz ostatni.
— A czemuż to tak? — zapytała dziewczyna.
— Moja droga, — rzekł Alan, — niezbyt bezpiecznie o tem mówić, ale powiem ci, co zrobię zamiast tego: oto zagwiżdżę ci krótką piosenkę.
To rzekłszy, pochylił się głęboko nad stołem i cichutko, ale z niezmiernie rzewnem uczuciem, zagwizdał parę taktów piosenki „Karolek, moje kochanie“[1].
— Cyt! — szepnęła ona i obejrzała się poza siebie w stronę drzwi.
— Otóż to! — rzekł Alan.
— Ależ on tak młody! — zawołała dziewczyna.
— Aż nadto stary, by go... — to mówiąc, Alan uderzył się palcem wskazującym po karku, co miało oznaczać, iż wiek mój nie przeszkadza mi w tem, bym miał postradać głowę.
— Byłaby to wielka hańba! — krzyknęła, rumieniąc się.
— A przecież do tego dojdzie — rzekł Alan, o ile nie zapobiegniemy temu.
Na to dziewczyna odwróciła się i wybiegła z izby, pozostawiając nas sam na sam. Alan był w doskonałym humorze z powodu udania się jego zamiarów, ja zaś przejęty byłem gorzką urazą z powodu nazwania mnie Jakobitą i obchodzeniu się ze mną, jak z dzieckiem.
— Alanie, — zawołałem, — już dłużej tego nie wytrzymam.
— Musisz być cierpliwy, Dawidzie, — rzekł Alan.
— Jeżeli teraz popsujesz sprawę, to sam może wygrzebiesz się z opresji, ale Alan Breck przepadł z kretesem.
Było to tak prawdziwe, iż nic mi nie pozostało, jak tylko jęknąć; ale moje jęczenie było w sam raz na rękę Alanowi, gdyż posłyszała je dziewczyna, która właśnie powracała w lot, niosąc talerz białych pierożków oraz butelkę mocnego piwa słodowego.
— Biedactwo! — powiedziała, i postawiwszy jadło przed nami, złożyła przyjaźnie rękę na mojem ramieniu, jak gdyby chciała mnie pocieszyć. Potem poprosiła nas, byśmy się wzięli do jedzenia, zapewniając nas, że nie chce słyszeć o zapłacie — albowiem gospoda należy do niej, czyli właściwie do jej ojca, ten jednak poszedł na cały dzień do Pittencrieff. Nie czekaliśmy powtórnego zaproszenia, gdyż chleb i ser to tylko zimna strawa, a pierożki pachniały bardzo ponętnie; a gdyśmy tak siedzieli, zajadając, ona zajęła takież miejsce za najbliższym stołem, przyglądając się nam, coś tam rozmyślając i ważąc sobie w duchu, bo raz wraz marszczyła brew i zabawiała się troczkami fartuszka.
— Coś mi się zdaje, że waćpan masz nieco za długi język, — przemówiła nakoniec do Alana.
— Być może — rzekł Alan, — ale widzisz aśćka, wiem-ci ja do kogo mówię.
— Nigdy waćpanów nie zdradzę, — żachnęła się ona, — jeżeli waszmość to miałeś na myśli.
— Nie, — rzekł Alan, — asińdźka nie należysz do tego rodzaju ludzi. Ale powiem waćpannie cobyś uczyniła... powinnaś nam dopomóc.
— Nie mogę — odrzekła, potrząsając główką.
— Nie, nie mogę.
— A gdybyś mogła?
Ona nic na to nie odpowiedziała.
— Słuchaj no asińdźka, — rzekł Alan, u was tu nie brak łodzi; widziałem ich ze dwie przynajmniej na wybrzeżu, gdym mijał wasze miasto. Otóż jeżeli uda się nam dostać łódkę, która pod osłoną nocy przewiozłaby nas do Lothian, oraz jakiegoś zaufanego, uczciwego człowieka, któryby odwiózł tę łódkę z powrotem i utrzymał język za zębami, tedy dwa życia byłyby ocalone: moje według wszelkiego prawdopodobieństwa, jego zaś z całą pewnością. Jeżeli nie dostaniemy łodzi, za cały majątek doczesny pozostaną nam jeno trzy szylingi; gdzież wtedy pójdziemy, co poczyniemy z sobą i co nas czeka, oprócz kajdan i szubienicy? słowo daję waćpannie, iż nie wiem! Czyż mamy nadal tułać się w nędzy, panienko? Będziesz-li spoczywała w swem ciepłem łóżeczku, myśląc o nas, gdy wiatr zahuczy w kominie, a deszcz szemrzeć będzie po strzesze? Będziesz-li rumianą swą buzią spożywała jadło, myśląc o tym biednym, schorzałym chłopaku moim, który kędyś tam na czarnych ugorach będzie palce gryzł z zimna i głodu? Czy zdrów, czy chory, będzie musiał wędrować z miejsca na miejsce; będzie musiał z gardłem obłożonem okropną chrypką wlec się na deszczu po nieskończenie długich drogach, a kiedy będzie konał kędyś na pościeli z zimnych głazów, nie będzie przy nim żadnego przyjaciela, oprócz Boga i mnie.
Widziałem iż na to wezwanie dziewczę bardzo się zafrasowało, gdyż brała ją pokusa, by nam dopomóc, a jednocześnie bała się potrosze, czy nie będzie pomagała złoczyńcom; wobec tego postanowiłem teraz wystąpić we własnem imieniu i odrobiną prawdy rozwiać jej wątpliwości.
— Słyszała-żeś kiedy waćpanna, — ozwałem się, — o jmć panu Rankeillorze z Ferry?
— Rankeillor? pisarz? — odpowiedziała. — Juści, żem słyszała!
— Dobrze, — rzekę na to, — otóż jego dom jest celem mej podróży, z czego asińdźka możesz osądzić, czy jestem złoczyńcą; powiem asińdźce jeszcze coś więcej, a mianowicie, że chociaż istotnie, wskutek straszliwej omyłki, życie moje narażone jest na pewne niebezpieczeństwo, jednakże król Jerzy nie ma w Szkocji wierniejszego sojusznika nade mnie.
Rozjaśniło się na to jej oblicze, za to Alan sposępniał.
— Nie chcę już pytać o nic więcej — powiedziała. — Pana Rankeillora wszędy tu znają.
I poprosiła nas, byśmy dokończyli posiłku, opuścili jaknajprędzej osadę i ukryli się w gaiku nad wybrzeżem.
— Mogą mi panowie ufać, — zapewniła nas, — iż wynajdę jakiś sposób, by was przewieźć na drugą stronę.
Wówczas jużeśmy nie zwlekali, tylko uścisnęliśmy jej dłonie na znak poręki, jednym tchem spałaszowaliśmy pierogi, wymknęliśmy się z Limekilns i hajże do gaju! Było to raczej niewielkie zarośle, na które składało się ze dwadzieścia krzewów bzu, nieco głogów i kilka młodych jesionów, nie nazbyt grubych, by mogły nas zasłonić przed oczyma przechodniów ze strony drogi lub wybrzeża. Bądź co bądź, musieliśmy tu leżeć, ciesząc się ciepłem słonecznej pogody i nadzieją wybawienia, jaka zaczęła nam przyświecać, oraz układając sobie bardziej szczegółowe plany na przyszłość.
Wciągu całego dnia jednego tylko doznaliśmy niepokoju — gdy nadszedł jakiś wędrowny dudarz i usiadł w tym samym gaiku, co i my. Był to pijanica o czerwonym nosie i kaprawych oczach, z kieszeni wystawała mu wielka flacha wódki, zaś na ustach miał cięgiem przewlekłą historję krzywd, jakie wyrządzili mu najrozmaitsi ludzie, począwszy od jmć prezesa trybunału, który odmówił mu sprawiedliwości, a skończywszy na starostach z Inverkeithing, którzy mu ją wymierzyli hojniej, niźli sobie życzył. Niepodobna, by ten człowiek nie miał powziąć jakowychś podejrzeń co do dwóch ludzi, którzy jak dzień długi chowali się w gęstwinie i nie mogli się wytłumaczyć żadnem zajęciem. Dopóki przy nas bawił, zasypywał nas natarczywemi pytaniami — czuliśmy się tak jakby nas kto ukropem oblewał; skoro zaś wyniósł się nareszcie, to — iż nie wyglądał na człowieka, lubiącego trzymać język za zębami — jęliśmy z tem większą niecierpliwością oczekiwać chwili, kiedy sami też będziemy mogli stąd się oddalić.
Dzień dobiegł do końca, jaśniejąc na schyłku niemniej, jak w godzinach przedpołudniowych. Zapadła noc jasna i cicha. W domostwach i zagrodach zabłysły światełka, potem zaś zaczęły wygasać jedno po drugiem, atoli minęła już i jedenasta godzina i sporo jeszcze czasu później dręczyły nas dziwne niepokoje, zanim posłyszeliśmy skrzypienie wioseł w dulkach. Wówczas wyjrzeliśmy w oną stronę i obaczyliśmy nadjeżdżającą łódź, w której siedziała, wiosłując, znajoma nam dziewczyna we własnej osobie. Nie powierzyła naszej sprawy nikomu, nawet kochankowi, jeżeli go miała, ale skoro tylko ojciec jej zasnął, wymknęła się z domu przez okno, wykradła łódkę sąsiadów i sama na własną rękę podążyła nam ku pomocy.
Byłem w kłopocie, jak wyrazić jej swą wdzięczność; atoli ona nie mniej była zakłopotana na myśl, iż będzie musiała słuchać mego dziękczynienia, przeto prosiła nas, byśmy nie tracili czasu i przestrzegali ciszy, nader trafnie powiadając, iż od pośpiechu i milczenia zawisła nasza sprawa. Tak więc, bacząc na jedno i drugie, dowiozła nas do brzegu Lothiańskiego niedaleko od Carriden, uścisnęła nasze dłonie, poczem znów odbiła od brzegu i jęła wiosłować w stronę Limekilns, zanim zdążyliśmy powiedzieć choć słowo o jej przysłudze lub naszej wdzięczności.
Nawet po jej odjeździe nie mogliśmy się zdobyć na żadne przemówienie, jako że doprawdy słów nie starczyłoby na uwielbienie takiej uczynności. Jedynie Alan stał przez czas dłuższy na wybrzeżu, potrząsając głową.
— Śliczności dzieweczka — odezwał się nakoniec. — Dawidzie, to śliczności dziewczyna.!
A w jaką godzinę później, gdyśmy leżeli w jakiejś jamie na wybrzeżu, a mnie już ogarniała drzemka, on znów zaczął się rozpływać nad jej zaletami. Co do mnie, nie umiałem nic powiedzieć; owo dziewczątko było istotą tak prostoduszną, iż serce mi biło wyrzutem i obawą: wyrzutem — ponieważ wyzyskaliśmy jej łatwowierność; obawą — gdyż mogło się zdarzyć, żeśmy ją uwikłali w niebezpieczeństwa wynikłe z naszego położenia.






  1. Piosenka Jakobitów o Karolu Stuarcie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Józef Birkenmajer.