Posiadacz/Część I/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Posiadacz |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Karol Prochaska |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Róża Centnerszwerowa |
Tytuł orygin. | The Man of Property |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wszyscy Forsytowie, jak powszechnie jest uznane, okryci są zewnętrzną skorupą na podobieństwo owego niezmiernie pożytecznego zwierzątka, które służy Turkom do wyrabiania tylu ślicznych drobiazgów; innemi słowy, nie bywają Forsytowie nigdy widzialni — a gdyby byli widzialni, niktby ich nie poznał — inaczej aniżeli w zwykłym ich żywiole, na który składają się: warunki ich życia, własność ich, znajomości i żony, stale towarzyszące im w wędrówce ich po świecie, złożonym z tysięcy innych Forsytów w ramach niezmiennego ich żywiołu. Bez właściwego swojego środowiska, bez właściwego swojego żywiołu, nie jest żaden Forsyt do pomyślenia — byłby jak powieść bez intrygi, co, jak wiadomo, należy do anomalji.
W pojęciu Forsytów był Bosinney człowiekiem pozbawionym własnych ram, własnego żywiołu, wydawał im się też jedną z rzadkich owych istot ludzkich, przechodzących przez życie w otoczeniu warunków, własności, znajomych i żon, nie należących do nich.
Jego mieszkanie na Sloane Street, na najwyższem piętrze domu z przybitą na zewnętrznej stronie drzwi tabliczką: „Filip Baynes Bosinney, Architekt“ nie było podobne do mieszkań, zajmowanych przez Forsytów. Nie miał bawialni, wyodrębnionej od pracowni, natomiast w pracowni tej obszerne pomieszczenie oddzielone było kotarą, aby ukryć przed klijentami i gośćmi przedmioty, niezbędne do wygód życiowych: łóżko, kanapkę, zbiór fajek, maszynkę spirytusową, tomy powieści i ranne pantofle. Część biurowa pokoju umeblowana była w sposób zwykły — szafka z pokratkowanemi otworami, okrągły stół dębowy, składana podstawa do umywalni, kilka twardych stołków i sporych rozmiarów pólka, zawalona rysunkami i planami. Juna była w jego pracowni dwa razy już na herbacie pod opieką ciotki, jako przyzwoitki.
Przypuszczano, że posiada jeszcze od tyłu sypialnię.
O ile mogła rodzina stwierdzić, składały się na roczny dochód jego dwa radcostwa techniczne, przynoszące mu po dwadzieścia funtów, a także od czasu do czasu przypadkowe honorarja, nadewszystko zaś — znacznie ważniejsza pozycja — renta osobista przekazana mu na mocy testamentu przez ojca i wynosząca sto pięćdziesiąt funtów rocznie.
To, co doszło ich uszu o owym ojcu, było mniej przekonywające. Okazało się, że był on wiejskim lekarzem w Lincolnshire; pochodził z Kornwalji; znany był z uderzająco pociągającej powierzchowności i bajronicznych skłonności — słowem był popularną w swojem hrabstwie osobistością. Wuj Bosinney’a, Baynes, z Baynes’ów i Bildeboy’ów, istny Forsyte z ducha, chociaż nie z nazwiska, niewiele miał do powiedzenia o swoim szwagrze.
— Dziwak! — określił go. — O trzech starszych swoich synach wyrażał się zawsze lekceważąco: „Poczciwe stworzenia, ale takie cieple kluski!“ Wszystkim im bardzo dobrze się powodzi na służbie w Indjach. Filip był jedynym, którego ojciec lubił. Miał dziwny sposób rozumowania. Pewnego razu odezwał się do mnie: — Pamiętaj, mój kochany, nie pozwól nigdy, aby biedna twoja żona wiedziała, co o niej myślisz! — Rozumie się, że nie poszedłem za jego radą. Nie należę do takich! Ekscentryk! Do Fila mawiał: „Czy będziesz żył, jak gentleman, mój chłopcze, czy nie, pamiętaj umrzeć jako gentleman.“ On sam kazał się pochować w garniturze frakowym, w atłasowym krawacie z brylantową szpilką. Oryginał, stanowczo oryginał, zapewniam panów!
O samym Bosinney’u mówił Baynes z serdecznem ciepłem, zarazem jednak z pewnem politowaniem: — Odziedziczył coś z bajronizmu ojca. Chociażby to jego zlekceważenie całej karjery życiowej, kiedy rzucił moje biuro. Tak, tak moi panowie, rzucił je i włóczył się po świecie z plecakiem tylko przez całe sześć miesięcy! I poco to wszystko? pytam się. Żeby zapoznać się z architekturą zagraniczną — z zagraniczną architekturą?! Na co mógł liczyć? Ma, na co sobie zasłużył. Taki zdolny młody chłopak — i nie zarabia nawet głupich stu funtów rocznie! Przyznać muszę, że to jego zaręczenie się — to najlepsze co mógł zrobić. — Powstrzyma go ono od szalonych kroków! Fil — to jeden z tych, co potrafią cały dzień spać i czuwać całą noc, poprostu dlatego, że nie mają uregulowanego życia, żadnych jednak złych skłonności — ani cienia złych skłonności!... Stary Forsyte jest bogatym człowiekiem...
Pan Baynes starał się na wszelkie sposoby schlebiać Junie, która często w owym czasie bywała w jego domu na Lowndes Square.
— To budowanie domu dla pana Soamesa — jaki świetny człowiek interesu ten pan Soames! — jest tem właśnie, czego Filowi było potrzeba — wyraził się, mówiąc z nią o Filipie. — Niech się droga pani nie spodziewa widywać go teraz często. Ważna sprawa! Ważna sprawa! Chłopak musi wybić się! To droga do karjery dla niego. Niech pracuje! Ja w jego wieku pracowałem dniem i nocą. Moja poczciwa żona mawiała do mnie: — „Bobie, nie pracuj tak ciężko, myśl o swojem zdrowiu.“ — Nie słuchałem jej; nigdy się nie oszczędzałem!
Juna żaliła się, że narzeczony nie znajduje czasu na przychodzenie do Stanhope Gate.
Kiedy przyszedł znów po raz pierwszy, nie zdążyli być sam na sam przez kwadrans, a już, szczególnym trafem, w jakich stwarzaniu była pani Septymusowa Small mistrzynią, zjawiła się ona i kazała zaanonsować. Bosinney niezwłocznie ukrył się, w myśl uprzedniej umowy, w małym gabineciku, aby przeczekać tam, dopóki natrętny gość się nie wyniesie.
— Jaki on chudy, moja droga! — zawołała ciotka Jula. — Często widywałam to u ludzi w okresie narzeczeństwa; pilnuj się jednak, moje dziecko, żeby nie zaszło to zadaleko! Radzę ci spróbować mięsnego ekstraktu Barlowa; doskonale zrobił stryjowi Swithinowi.
Juna, stojąca przed kominkiem ze sposępniałą twarzyczką, doznawała wręcz uczucia wyrządzonej jej osobistej zniewagi tą niewczesną wizytą ciotki, której odpowiedziała szyderczo:
— Jest szczupły, bo pracuje; ludzie, zajęci prawdziwie pożyteczną pracą, nie tyją nigdy.
Ciotka Jula obraziła się. Ona sama zawsze była chuda, jedyną wszelako przyjemnością, jaką zawdzięczała temu faktowi, była możność tęsknienia za utyciem.
— Sądzę, moja droga — rzekła z dąsem na twarzy — że nie powinnabyś pozwalać na przezywanie twojego narzeczonego „Piratem“. Dziwnem wydawałoby się to przecież teraz, kiedy ma budować dom dla Soamesa! Mam nadzieję, że wykona robotę z całą starannością; to takie ważne dla niego; Soames ma taki dobry gust!
— Gust?! — zaperzyła się Juna. — Nie dałabym grosza za jego gust, ani też za niczyj z całej rodziny! Pani Smali osłupiała.
— Stryj Swithin — rzekła z godnością — miał zawsze taki wytworny gust! A mały domek Soamesa jest śliczny; nie chcesz chyba powiedzieć, że tak nie jest?!
— Hm! — mruknęła Juna — to tylko dzięki Irenie! Ciotka Jula próbowała załagodzić sytuację powiedzeniem czegoś przyjemnego.
— A jak przyjmie kochana Irenka projekt zamieszkania na wsi?
Juna wlepiła w ciotkę rozszerzone zdumieniem oczy, jakgdyby roziskrzone nagłym błyskiem uświadomienia. Błysk ten zgasł w nich jednali w tej samej chwili, ustępując miejsca jeszcze bardziej twardemu spojrzeniu, jakgdyby siłą woli zmusiła nagły głos sumienia do zamilknięcia.
— Rozumie się, że będzie zadowolona. Dlaczegóż nie miałaby być zadowolona?
Pani Small zaczęła się usprawiedliwiać.
— Nie wiem — rzekła — sądziłam, że przykro jej będzie rozstać się ze swoimi przyjaciółmi. Stryj James utrzymuje, że kochana Irenka zamało bierze udziału w ogólnem życiu. My uważamy — to znaczy stryj Tym uważa — że powinnaby częściej bywać w towarzystwie. Będzie ci pewnie bardzo brakowała!
Juna zarzuciła niecierpliwym gestem ręce za szyję.
— Stryj Tym dobrzeby zrobił, gdyby zechciał nie wtrącać się do tego, co go nie dotyczy — burknęła.
Ciotka Jula zerwała się wyprostowana.
— Tym nie wtrąca się nigdy do tego, co go nie dotyczy.
Juna poczuła naglą skruchę. Jednym skokiem była przy ciotce i uściskała ją.
— Przepraszam cię serdecznie, cioteczko; ale tak chciałabym, żeby dali Irenie raz nareszcie święty spokój!
Ciotka Jula, której nie przychodziło na myśl nic odpowiedniego do powiedzenia na ten temat, zamilkła i, zabierając się do odejścia, zapięła czarną jedwabną pelerynę i wzięła z krzesła swój zielony woreczek.
— A jakże się ma kochany twój dziadunio? — przypomniała sobie już w przedpokoju. — Musi pewnie często bywać osamotniony teraz, kiedy poświęcasz cały swój czas panu Bosinneyowi? — Pochyliła się, ucałowała siostrzenicę kilkakrotnie i wyszła wreszcie, drobiąc ceremonjalnie kroczki.
Z oczu Juny trysnęły łzy; wpadła do małego gabineciku, w którym Bosinney siedząc przy stole, rysował ptaki na odwrocie leżącej przed nim koperty i rzuciła się obok niego na krzesło, wołając:
— O, Filu, jakie to wszystko okropne! — Serce jej było tak samo rozpłomienione, jak barwa jej włosów.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Następnej niedzieli z rana, w chwili, kiedy Soames golił się, oznajmiono mu, że pan Bosinney jest na dole i chciałby widzieć się z nim. Usłyszawszy to, otworzył drzwi do pokoju żony i rzekł:
— Bosinney jest na dole. Zejdź, proszę cię i zabaw go, dopóki się nie ogolę. Będę za chwilę gotów. Przypuszczam, że przychodzi w sprawie planów.
Irena spojrzała na niego bez słowa, dokończyła pośpiesznie tualety i zeszła na dół.
Nie mógł wydostać z niej, co myśli o domu. Nie wypowiedziała się przeciwko projektowi, a nawet, o ile związane to było z osobą Bosinney’a, zdawała się być dość przychylnie usposobiona dla samej myśli.
Z okna swojej gotowalni mógł obserwować ich rozmawiających na dziedzińczyku przed domem.
Spieszno mu było dokończyć golenia, zaciął się też dwa razy. Doleciał go z dołu ich śmiech, pomyślał więc: — Dobrze się widocznie czują z sobą!...
Jak przewidywał, Bosinney przyszedł po niego, żeby mu pokazać swoje plany.
Wziął kapelusz i poszedł za nim.
Plany rozłożone były na dębowym stole w pokoju młodego architekta. Soames blady, ale niewzruszenie spokojny, pochylił się nad niemi i wlepił w nie badawczy wzrok, nie odrywając go od nich przez długą chwilę i nie odzywając się ani jednem słowem.
Wreszcie bąknął:
— Dziwny dom, dziwny!
W czworoboku dokoła osłoniętego wewnętrznego dziedzińca narysowany był prostokątny dwupiętrowy budynek. Dziedziniec ten, okolony krużgankiem, biegnącym dokoła wyższego piętra, nakryty był szklanym dachem, opartym na ośmiu wyrastających z ziemi kolumnach.
W pojęciu Forsyta był to w istocie dziwny dom.
— Bardzo dużo tu zaprzepaszczonego bez użytku miejsca — zauważył Soames.
Bosinney zaczął nerwowo przebiegać pokój. Soamesowi nie podobał się wyraz jego twarzy.
— Zasadą tego domu — wyjaśnił wreszcie architekt — było danie panu możności szerokiego oddechu — wielkopańska zasada!
Soames wyciągnął wskazujący i wielki palec, jakgdyby chcąc zmierzyć stopień wielkopańskości, jaki mógłby osiągnąć, i odparł:
— Tak, rozumiem!
Twarz Bosinney’a przybrała szczególny wyraz, zdradzający całą siłę jego zapału.
— Starałem się nakreślić dla pana plan domu, odpowiadającego poczuciu dostojeństwa. Jeżeli nie podoba się panu, proszę, niech mi pan to odrazu powie. Ma pan słuszność, najmniej należało się z tem liczyć — na co się zdało poczucie dostojeństwa w domu, jeżeli można zamiast tego wcisnąć jeszcze jeden pokój kąpielowy?
Nagłym ruchem wskazał lewe skrzydło podłużnego korpusu środkowego:
— Jest się przynajmniej gdzie obrócić. To na pańskie obrazy, oddzielone od dziedzińca kotarą, jak pan ją rozsunie, otrzyma pan przestrzeń pięćdziesięciu stóp na dwadzieścia trzy stopy i sześć cali. Ten podwójny piec tutaj w środku wychodzi jednym frontem na dziedziniec, a drugim na salę obrazów; ta oto ściana szczytowa złożona jest cała z okien; ma pan dzięki niej południowe światło, a z dziedzińca północne. Resztę swoich obrazów może pan rozwiesić na górnej galerji, albo w innych pokojach. W architekturze — dodał, patrząc na Soamesa i wyraźnie nie widząc go, co sprawiło Soamesowi dziwną przykrość — tak samo jak w życiu, niema dostojeństwa bez harmonijności. Ludzie utrzymują, że to przestarzała zasada. Szczególna w istocie rzecz; nie przychodzi nam nigdy na myśl wcielić główną zasadę życia w budowę naszych domów; przeładowujemy nasze mieszkania ozdobami, błyskotkami, kącikami, byle tylko zamydlić oczy. Przeciwnie, oko powinno mieć wypoczynek; efekt winien być wywołany niewidoma prostemi surowemi linjami. Harmonja, regularność planu — to główna rzecz; niema dostojeństwa bez harmonji i regularności.
Soames, nieświadomy satyryk, nie odrywał wzroku od Bosinneyowego krawata, któremu daleko było do harmonijności linji; nie był też ogolony, a ubranie jego w nieszczególnym było porządku.
— Czy nie będzie to wyglądało jak koszary? — zapytał.
Odpowiedź przyszła nie odrazu.
— Rozumiem — rzekł wreszcie Bosinney — chciałby pan mieć jeden z tych przytulnych miłych domków, gdzie służba gnieździ się w izdebkach na poddaszu, ale zato pełno jest upiększeń i romantycznych wieżyczek, a drzwi frontowe wgłębione w ten sposób, aby można było sztucznie urządzić paradne wejście po stopniach na górę. Nietrudno będzie znaleźć czego panu potrzeba. Znam takich majstrów. Całe życie miałem z takimi do czynienia!
Soames przeraził się. Olśniony był rzeczywiście planami, instynktownie też tylko ukrył swoje zadowolenie. Nie umiał mówić komplementów. Pogardzał ludźmi, którzy potrafią szafować szczodrze pochwałami.
W tej chwili zaś znalazł się w położeniu człowieka, zmuszonego do powiedzenia komplementu, o ile nie chce narazić się na niebezpieczeństwo utracenia rzeczy pożądanej. Bosinney należał do typu ludzi, po których możnaby się spodziewać podarcia planów i odmówienia dalszej pracy dla niego; rodzaj dorosłego dzieciaka!
To dorosłe dzieciństwo, wobec którego czuł się o tyle wyższym, wywierało szczególny, nieomal hypnotyzujący wpływ na Soamesa, który nigdy nie doświadczył podobnego uczucia osobiście.
— T...tak — wybąknął wreszcie — to... to niewątpliwie oryginalne.
Do takiego stopnia czuł w głębi duszy nieufność, a nawet pewien wstręt do określenia „oryginalne“, że wydawało mu się, jakoby nie zdradził tą uwagą właściwego swojego stosunku do planów.
Bosinney’owi wszelako zdawała się ona sprawiać przyjemność. Tak, to właśnie określenie mogło być miłem człowiekowi takiemu jak on! Powodzenie dodało Soamesowi odwagi.
— To... imponująca siedziba — rzekł.
— Przestrzeń, powietrze, światło — mruknął Bosinney — niemożna żyć po pańsku w pałacykach, jakich tysiące buduje się dla fabrykantów.
Soames zrobił pogardliwy gest; utożsamiono go z klasą wielkopańską; za żadną cenę nie zgodziłby się zostać zaliczonym do rzędu fabrykantów. Ozwała się w nim jednak wrodzona nieufność do teorji i maksym. Po kiego djabła cała ta gadanina o harmonijności i dostojeństwie? Wydało mu się, że dom będzie zimny.
— Irena nie znosi chłodu — rzekł.
— O! — zawołał Bosinney sarkastycznie. — Żona pańska?! Nie lubi chłodu? Pomyślę o tem; nie będzie jej zimno. Patrz pan! — wskazał na cztery zaznaczone w regularnych odstępach punkty na morach od strony dziedzińca. — Będzie pan miał rury z gorącą wodą w aluminjowych futerałach; można je dostać w artystycznem wykonaniu.
Soames podejrzliwie spoglądał na oznaczone punkty.
— Wszystko to bardzo pięknie — rzekł — ale co to ma kosztować?
Architekt wyjął z kieszeni arkusz papieru.
— Dom powinienby oczywiście być całkowicie zbudowany z kamienia, przypuszczając jednak, że pan nie będzie mógł pozwolić sobie na to, zgodziłem się na kompromis na rzecz stiuku. Powinienbym dać dach miedziany, ustąpiłem jednak i zrobiłem go z zielonego łupku. W tym stanie, jak się prezentuje teraz, będzie pana kosztował dom — już wraz z robotami metalowemi — osiem i pół tysiąca.
— Osiem i pól tysiąca? — powtórzył Soames. — Jakto? Ustaliłem przecież jako ostateczną granicę, bez prawa jej przekroczenia, osiem tysięcy?
— Trudno, nie może być zrobione ani o grosz taniej — odparł Bosinney chłodno. — Jak pan chce. Musi się pan zdecydować. Tak albo nie.
Był to prawdopodobnie jedyny sposób, w jaki można było uczynić Soamesowi tego rodzaju propozycję. Zaskoczyła go ona i oszołomiła. Rozsądek mówił mu, że powinien porzucić cały plan. Plan jest jednak dobry, wiedział o tem — harmonijny we wszystkich szczegółach, cechuje go prawdziwe dostojeństwo; nawet pokoje służby bez zarzutu. Zyska w opinji ludzi, zamieszkując dom, mający cechy tak wysoce odrębne od innych, a zarazem tak doskonale urządzony.
Rozglądał się w dalszym ciągu w szczegółach planu, podczas kiedy Bosinney poszedł do swojej sypialni, aby ogolić się i przebrać.
Obaj razem powrócili w milczeniu na Montpellier Square. Soames przyglądał się młodemu człowiekowi z pod oka.
Bosinney jest przystojnym chłopcem — pomyślał — o ile jest przyzwoicie ubrany.
W chwili wejścia obu mężczyzn Irena nachylona była nad kwiatami. Zaproponowała posłanie służącego po Junę.
— Nie, nie — zaprotestował Soames — mamy jeszcze do obgadania dużo spraw!
Przy śniadaniu był na swój sposób serdeczny i zmuszał wciąż Bosinney’a do jedzenia. Rad był, że młody architekt tak dobrze jest usposobiony, pozostawił go też po śniadaniu w towarzystwie Ireny, sam zaś wykradł się do swoich obrazów, jak to zwykł czynić co niedzielę. W porze herbaty zjawił się w salonie i zastał ich rozgadanych jak młode sroki, jak to określił.
Niezauważony przez żadne z nich stanął we drzwiach, winszując sobie, że wszystko idzie tak gładko. Bardzo szczęśliwie, że Irena i Bosinney tak się z sobą zgadzają; zdawało się, że zupełnie zżyta już jest z myślą o nowym domu.
Namysł w zupełnym spokoju, w pośród ukochanych swoich obrazów, skłonił go do dorzucenia owych pięciuset funtów, jeżeli już ma tak być koniecznie. Miał wszelako nadzieję, że Bosinney okaże się po południu nieco ustępliwszym. Wszystko przecież od niego zależy; napewno istnieje tysiące sposobów zaoszczędzenia kosztów ostatecznego wykonania, nie psując w niczem ogólnego efektu.
Czekał więc już tylko na sposobność pomówienia z młodym architektem, któremu Irena nalewała w tej chwili pierwszą filiżankę herbaty. Promień słońca, przedzierający się przez koronkę firanek, rzucał ciepłe błyski na policzek młodej kobiety, rozświetlał złoto jej włosów, rozniecał wesołe iskierki w marzących jej oczach. Te same błyski wpływały też może na ożywienie cery Bosinney’a, nadawały spłoszony nieco wyraz jego twarzy.
Soames, który nie znosił blasku słońca, rażącego wprost jego oczy, zerwał się, aby spuścić roletę. Biorąc filiżankę herbaty z rąk żony, zaczął chłodniej, aniżeli zamierzał:
— Nie mógłby pan jednak urządzić się tak, żeby budowa nie kosztowała więcej niż osiem tysięcy? Musi być przecie mnóstwo drobiazgów, które możnaby nieco zmienić.
Bosinney odpił spory łyk herbaty, odstawił swoją filiżankę i rzekł krótko:
— Ani jednego!
Soames spostrzegł się, że jego propozycja ugodzić musiała w jakąś nieznaną mu strunę osobistej próżności.
— Ha — zgodził się — w takim razie rób pan jak pan uważa.
W kilka minut później Bosinney wstał, chcąc wyjść; Soames wstał także, aby go odprowadzić. Architekt zdawał się po dziecinnemu rozradowany. Soames stał jeszcze chwilkę, śledząc oczami oddalającego się rozkołysanym krokiem, poczem wrócił zamyślony do salonu, gdzie Irena zajęta była odkładaniem na miejsce nut. Pod wpływem nieopanowanego popędu ciekawości zapytał:
— I cóż, jak ci się wydaje nasz „Pirat“?
Czekał na jej odpowiedź, utkwiwszy wzrok w deseń dywana. Wypadło mu czekać dość długo.
— Nie wiem — rzekła wreszcie.
— Uważasz go za przystojnego?
Irena uśmiechnęła się. Soamesowi wydało się, że w uśmiechu tym był odcień szyderstwa.
— Tak — odpowiedziała — bardzo.